Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Surrealistyczna, zabawna i przejmująca opowieść o mieszkającej i pracującej w Berlinie, Amerykance koreańskiego pochodzenia.
Kiedy wydaje się, że życie bohaterki nie przyniesie już niczego nowego, kobieta odkrywa Moona - gwiazdę K-popu. Monotonna praca copywrighterki, nudny związek, brak zainteresowań, wszystko to traci znaczenie w obliczu fascynacji nowym idolem.
Opętana nieopisaną żądzą, bezimienna narratorka zaczyna pisać fanfik o Y/N, w którym Czytelnik, wstawiając swoje imię, wchodzi w intymną relację z nieosiągalnym idolem.
Y/N wyrusza do Seulu by być bliżej swojego bożyszcza. Wiedziona impulsem narratorka, również leci do Korei, gdzie rzuca się w wir zabawy na koncertach swojego ulubieńca. Przeżywa fascynację hipnotyzującym tańcem Moona, chłonie transmisje telewizyjne z jego występów.
Wszystko zmienia się, gdy Moon niespodziewanie kończy karierę sceniczną przechodzi na emeryturę i znika z przestrzeni publicznej. W wyniku samonakręcającej się serii nieporozumień językowych i tożsamościowych trafia do głównej siedziby kafkowskiej firmy eventowej, która reprezentuje boysband. Wreszcie, przy udziale Moona, sztuka i prawdziwe życie zaczynają się zazębiać.
Esther Yi urodziła się w roku 1989 w Los Angeles, a obecnie mieszka w Lipsku w Niemczech.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 189
Rozdział 1
Zespół chłopaków wydał pierwszy album w Seulu dwa lata temu, a dziś wyprzedawał hale widowiskowe i stadiony olimpijskie na całym świecie. Zdawałam sobie sprawę z niepojętych rozmiarów ich popularności, słyszałam, że premiera ich ostatniego klipu spowodowała awarię prądu na jednej z wysp na Pacyfiku. Wiedziałam, że to artyści o charyzmie nie z tego świata i że po ich koncertach każdy fan już na zawsze traci równowagę i nie potrafi wrócić do zwyczajnego życia, w którym duchowość jest upośledzona. Zdawałam sobie również sprawę z ich niewiarygodnej głębi, gdy chodziło o kwestie serca – dawali fanom jedyną szansę na przetrwanie w tym świecie, który demaskowali jako śmieszne oszustwo.
A przynajmniej to właśnie zrozumiałam po wielu godzinach wysłuchiwania Vavry. Jako jej współlokatorka byłam ofiarą nieustannych prób nawracania. Jednak im bardziej jej zależało, bym pokochała chłopaków, tym większe czułam do nich obrzydzenie. Zdrowa wspólnota odczuwania, do której zachęcali – dla mnie niemal na pewno strategia służąca zwiększeniu bazy fanów – bezcześciła miłość, tak jak ją rozumiałam. Potrafiłam kochać tylko to, co mnie samą czyniło tajemniczą, wojowniczą, poważną – co było moralnym rozczarowaniem dla mnie, a utrudnieniem dla innych. Kiedy więc Vavra zapukała do drzwi mojego pokoju, żeby obwieścić, że jej koleżanka zachorowała, zwalniając bilet na pierwszy w historii koncert chłopaków w Berlinie, odmówiłam.
– Ten koncert zmieni twoje życie – zapewniła. – Ja to po prostu wiem.
– Nie chcę, by moje życie się zmieniło – odparłam. – Chcę, by zostało w tym samym punkcie i było tylko jednym. Tak intensywnie, jak to możliwe.
Vavra szeroko otworzyła oczy z demonstracyjnym współczuciem. Od czasu, kiedy przed rokiem pozwoliła mi, nieznajomej z Internetu, wprowadzić się do swojego mieszkania, jej niestrudzone zabiegi i moje ich unikanie stopniowo zaczęły tworzyć formę współżycia, którą prawie można było nazwać przyjaźnią. Najbardziej ze wszystkiego bałam się nie śmierci czy globalnego kataklizmu, lecz owych codziennych kapitulacji stopniowo rozkruszających pomnik powagi, który jest duszą wszystkiego. Mój duchowy zwieracz pozostawał zaciśnięty, by nie wpuszczać tego, co tanie i głupie. Mimo to Vavra bezwiednie szkoliła mnie w sztuce wyznaczania własnych granic, za co – chcąc nie chcąc – byłam jej trochę wdzięczna. Spojrzałam z powrotem na książkę, otwartą przede mną na biurku.
– Wyglądasz jak uczona – oznajmiła Vavra – ale nią nie jesteś.
– Dziękuję – odparłam zadowolona.
– Chcę powiedzieć, że nie robisz nic z tym, co czytasz. Może zostałabyś nauczycielką? Mogłabyś kształtować młode umysły.
– Jak? Nie potrafię nawet ukształtować własnego.
– Gdyby chłopaki myślały w taki sposób, nie byłoby ich tam, gdzie są teraz. Nie boją się odcisnąć piętna na życiu innych, bo mają niezachwianą wiarę w swój geniusz.
Zamknęła oczy i pogrążyła się w adoracji. Kiedy otworzyła je z powrotem, uśmiechnęła się protekcjonalnie, jakby właśnie wróciła z miejsca, które przekracza moje zdolności pojmowania. Ale jej powrót do normalności, do naszego wspólnego świata osłabionej pasji, zrobił na mnie wrażenie porażki, jakby wynikał z nieskutecznego zaangażowania. Zdałam sobie sprawę, że jeśli jeszcze za nią nie poszłam, to tylko ze strachu, że być może nigdy nie wrócę. Nie czułam odrazy, lecz się bałam, że skalam samą siebie nie do poznania. Poirytowana własnym tchórzostwem, ale również ogarnięta perwersyjną ciekawością, po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, jak by to było kochać chłopaków.
Dwie godziny później wchodziłam za Vavrą do zatłoczonej areny. Nasze miejsca, znajdujące się blisko końca sali, oferowały kiepski widok na scenę, przez co musiałam skupić uwagę na ekranie w tle. Ekran, wielki jak przewrócony na bok berliński apartamentowiec, ukazywał wydarzenia z niesamowitą ostrością. Kiedy więc pięciu chłopaków jakby przypadkiem weszło na scenę z pochylonymi głowami i rękami zaciśniętymi na brzuchach, nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ich prawdziwe ciała – dla mnie drobne jak ziarnka ryżu – przetrwają cały wieczór u stóp swoich własnych gigantycznych wizerunków. Tysiące żeńskich gardeł eksplodowały piskiem. Przypomniałam sobie słowa Vavry, że przypadki pękniętych bębenków usznych na koncertach chłopaków są coraz częstsze, przez co organizator zaczął zalecać zatyczki. Nie zauważyłam jednak, by ktokolwiek blisko mnie był w nie zaopatrzony. Ludzie wreszcie oddychali tym samym powietrzem co ich idole. To nie był czas na odmawianie sobie czegokolwiek.
Chłopaki stały w rzędzie, nadal pochylając głowy. Wyglądali, jakby ktoś właśnie udzielił im reprymendy. Ich stroje zaczynały się od czarnych półbutów w stylu derby i czarnych spodni, a wyżej rozkwitały części garderoby odzwierciedlające ich osobowości. Każdy z chłopaków nazywał się tak jak jakieś ciało niebieskie. Jak łatwo zgadnąć, żaden nie był Ziemią. Nie potrafiłam dopasować ksywek do chłopaków. Vavra raz po raz wykrzykiwała wszystkie pięć, przyjmując zasadę, by nigdy nie wypowiedzieć jednej częściej od pozostałych.
Ja jednak nie byłam egalitarna. Szybko zdecydowałam, że największy problem mam z pierwszym chłopakiem z lewej. Nosił różową jedwabną koszulę zapinaną na guziki, ze zbyt dużymi mankietami zasłaniającymi całe dłonie oprócz koniuszków palców, którymi desperacko ściskał krawędzie, jakby mógł zaraz wylecieć z koszuli. Miał blond włosy w odcieniu, który dokładnie odpowiadał kolorowi cery, przez co skóra zdawała się wyrastać prosto z głowy. Kiedy podniósł wzrok, ukazała się nieciekawa twarz, w pewnym sensie płaska, o oczach wąskich niczym przerwa między dwiema listwami żaluzji. Jego zwyczajność wydawała się jednak wykalkulowaną strategią, mającą podkreślić intensywność spojrzenia, które kontrastowało z kamiennym chłodem bladej twarzy. Jego poza wydawała się niemożliwa do utrzymania: tułów był idealnie pionowy, ale szyja wysunięta do przodu pod tak dużym kątem względem głowy, jakby była częścią innego ciała. To właśnie szyja nie dawała mi spokoju. Długa i gładka, wydawała się przytulnym etui na kluczowy mięsień, który, jak sobie wyobrażałam, biegł przez całe ciało aż do krocza i tam odważnie się wysuwał pod postacią penisa.
Światła sceny zmieniły kolor na czerwony i zadrgały, tworząc nowy układ, który rzucał na twarze chłopaków długie cienie. Rozległa się muzyka – atonalne dźwięki syntezatora schowane pod żebrami prowadzącej perkusji. Nastąpiła taneczna eksplozja. Vavra mówiła, że nigdy nie korzystają z dodatkowych tancerzy, bo wspieranie się grupą chłopaków mniej atrakcyjnych od nich uważają za tanią sztuczkę. Pozostało więc pięć samotnych plamek na rozległej czarnej scenie. Stali w okręgu, twarzami do siebie, podając sobie z rąk do rąk niewidzialną kulę energii. Przed mocnym punktem kulminacyjnym refrenu odwracali się i wyciągali ręce dłońmi ku górze, jakby przekazywali pryzmatyczne plony otaczającej ich pustce.
Śpiewali:
Co znaczy umrzeć na tej planecie? Samotność, rozpacz, chaos. Człowiek jest cząsteczką pyłu w galaktyce. A co znaczy żyć na tej planecie? Kreacja, pożądanie, kolizja. Człowiek jest galaktyką w cząsteczce pyłu.
Przypomniałam sobie słowa Vavry, że prawie każdego wieczoru chłopaki po rygorystycznym treningu ciała biorą kąpiel, a potem zbierają się w salonie, gdzie studiują klasyczne dzieła literatury i sztuki. Niczym cywilizacja, każdym nowym albumem wkraczali w nową erę. W ramach przygotowań do bieżącej, pochylili się nad koreańskim przekładem Sofoklesa, wstrząśnięci decyzją Edypa o oślepieniu samego siebie. Tak, był żałośnie nieświadomy prawdy. W takiej sytuacji dlaczego nie wydrążyć w twarzy dwóch nowych dziur na dodatkową parę oczu, by podwoić widzenie? Album był wyrazem protestu przeciwko kapitulacji Edypa, który oddał się ciemności. Celebrował nadmiar widzenia i nadmiar światła.
Mój wzrok wciąż wracał do chłopaka o niepokojącej szyi. Pozostali demonstrowali głębię odczuwania za pomocą przesadnych ruchów lub min. Nie miałam problemu ze zrozumieniem zasad ich interakcji ze światem. Jednak ten z dziwną szyją kierował się zagadkową logiką. Nigdy nie potrafiłam przewidzieć jego kolejnego ruchu, ale kiedy już następował, rozumiałam, że był absolutnie niezbędny. Chłopak zdawał się kontrolować nawet szybkość, z jaką lądował na scenie – dotykał desek z przejmującą delikatnością, jakby nie chciał jej obudzić. Jego ruchy były płynne, tragiczne, antyczne. Drgnienie każdego stawu następowało w ostatniej możliwej chwili. Nigdy się nie rozgrzewał, zawsze był gotowy.
Każdy wykonawca po kolei stawał u szczytu trójkątnej konstrukcji i odśpiewywał jeden takt, przez co arena pięciokrotnie eksplodowała wrzaskiem. Kiedy chłopak o niepokojącej szyi wystąpił na przód, by przejąć dowództwo, oczy zaszły mi łzami. Skonfrontowana ze spazmatycznymi skurczami jego osobowości pod gładką skórą pracy zespołowej, z tym większą jasnością zobaczyłam, czym się różni od pozostałych, i już wiedziałam, że go kocham, bo podoba mi się bardziej od reszty.
Jego głos był jak różowa wstążka powiewająca na wietrze:
Dawniej stałem w miejscu, z troską patrząc na świat. Dziś biegnę jak najszybciej, jak najszybciej patrzę, ale to wciąż za mało, bo w każdym momencie widzę przed sobą tylko ulicę, która znika za horyzontem. Proszę, czy możesz uczynić ziemię płaską, abym zawsze widział, co jest przede mną?
Nigdy nie potrafiłam połączyć wyczerpujących opisów każdego z chłopaków dostarczanych przez Vavrę z konkretną ksywką czy twarzą. Ale sylwetka na scenie wydobyła z głębin mojej pamięci szczegóły, które niczym nić owijały się wokół szpulki z imieniem Moon. Przypomniałam sobie, że ten dwudziestolatek był najmłodszy z grupy. Jako cudowne dziecko grupy baletowej z Seulu grał wszystkie główne role aż do czternastego roku życia, kiedy zwerbowała go firma eventowa. Cztery lata później prawie się nie dostał do obecnej grupy. Jej szef, znany jako Profesor Muzyki, miał wątpliwości, czy Moon będzie potrafił podporządkować specyfikę swojego tańca wymogom grupy. Szczegóły, dawniej wyraźnie pozbawione znaczenia, dające się zastosować do każdego z chłopaków, teraz stały się nieodzowne do stworzenia Moona. To, co kiedyś powiedziała mi Vavra, nagle nabrało sensu. Ten chłopak jadł ciężkie posiłki przed snem, bo lubił się budzić i widzieć, że jego ciało nadal jest szczupłe i sprężyste – co było dowodem na metaboliczną intensywność życia, które wiódł w snach.
Przeszłam na drugą stronę, doświadczyłam tego, co Vavra kiedyś określiła jako Pierwszy Raz. Jednak w odróżnieniu od utraty dziewictwa, tak wyczekiwanej, że byłam bardziej pewna tego, iż któregoś dnia będę uprawiała seks, niż że kiedyś umrę, nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że mogę czekać na Moona. Mój Pierwszy Raz, przeżyty w wieku dwudziestu dziewięciu lat, kazał się zastanowić, jakie jeszcze pierwsze razy mam przed sobą. Świat nagle zaczął obfitować w sekretne zaułki kultu.
Po kilku piosenkach chłopaki wróciły do szeregu. Kiedy Sun, najstarszy, bo dwudziestoczteroletni, zaczął mówić po koreańsku, na ekranie pojawiło się tłumaczenie na angielski i niemiecki. Mówił, że są w połowie pierwszej światowej trasy koncertowej, która miała początek dwa miesiące wcześniej w Seulu. Potem pojechali na wschód spotkać się z fanami w obu Amerykach. Powiedział, że ta podróż zawiodła ich do Europy i że postanowili zaskoczyć swoich krewnych, zabierając ich na kontynent, który, tak samo jak oni, odwiedzali po raz pierwszy. Każdy z chłopaków po kolei, patrząc w obiektyw kamery przesyłającej obraz na ekran, wypowiadał podziękowania dla rodziny. Tylko Moon, który mówił jako ostatni, podszedł do krawędzi sceny, osłonił oczy przed światłem i spojrzał prosto na widownię.
– Mamo, Tato, Starsza Siostro – powiedział. – Nie widzę, gdzie jesteście. Kocham was. Zatem dajcie jakiś znak.
Jego użycie słowa „zatem” mnie oszołomiło.
Arenę wypełnił dźwięk instrumentów smyczkowych, melancholijny i powolny. Moon poszedł na środek sceny i stał tam samotnie. Na oczach miał czarną opaskę. Każdy w tłumie uniósł telefon, co spowodowało, że miałam przed sobą tysiące Moonów.
Śpiewał, że był czas, kiedy nie potrafił się przejść po pokoju, jeśli byli tam inni ludzie. Nie chciał, by ktokolwiek poznał kształt jego ciała, więc nosił koszulki wiszące do kolan. Dobijał go fakt posiadania twarzy. Gdyby tylko pozostał w ukryciu – jak tajemnica jego krocza. Ale potem poznał mnie. I znów potrafił znieść czyjś wzrok na sobie. Patrzyłam na niego tak często, że nie miał już przestrzeni do patrzenia na siebie. A z tego, że patrzył, brały się jego problemy.
Odpal oczy, które są twoją bronią – śpiewał. Będę łatwym celem.
Jak na zawołanie, wszyscy unieśli ręce i z kciuków i palców wskazujących utworzyli pistolety wycelowane w Moona. Nie mogłam pójść za ich przykładem, bo krzyżowałam ręce, żeby udaremniać wszelkie wybuchy chęci działania, które mogłyby zakłócić mój stan idealnej pasywności – potrzebowałam go, by Moon jak najsilniej na mnie działał.
W części instrumentalnej rozległ się strzał z pistoletu. Napięły się tysiące nadgarstków. Moon, trafiony w klatkę piersiową, zatoczył się do tyłu. Pomyślałam, że upadnie, ale zamiast tego zaczął wykonywać obroty na jednej nodze, poddając się długiej serii pocisków padających z widowni. Głowa ruszała pierwsza. Potem ramiona, a następnie tułów pełen organów nakazujący drugiej nodze podążać za sobą przy rozpędzonym akompaniamencie. Wreszcie zrozumiałam, że koszulka Moona jest różowa jak język noworodka. Chłopak smakował powietrze ciałem. Każdy dzień miał być pierwszym dniem jego życia.
Nagle znieruchomiał i zdarł opaskę. Patrzyłam to na ekran, na którym widziałam kontury kropli potu zwisającej z jego nosa, to na scenę, gdzie cały był maleńkim rozmazanym kształtem. Nie wiedziałam, czego chcę mieć więcej – precyzyjnego obrazu czy niedokładnej rzeczywistości. Moon ruszył po wybiegu, który ciągnął się od głównej sceny aż do środka hali. Na ekranie zobaczyłam, że kropla potu się huśta, a potem spada i znika, prawdopodobnie rozpryskując się o podłogę. Moon przyciągnął brodę do siebie i podniósł wzrok pod ostrym kątem, jakby groził komuś, że go pobije, i jednocześnie go uwodził. A tym kimś byłam ja. Szedł prosto do mnie.
Zaczęłam się przepychać przez tłum. Rozzłoszczeni nieznajomi próbowali zablokować mi drogę. Trudno było mieć pretensje, zachowywałam się jak bardzo niedobra fanka. Nie czułam jednak żadnej solidarności. Usunęłam ich z dostępnej moim zmysłom przestrzeni. W mojej głowie wszystko ucichło. Moon i ja byliśmy w hali tylko we dwoje, szliśmy do siebie. Mogłabym wskoczyć na scenę i zmusić go do spojrzenia mi w oczy. Przez krótką chwilę byłabym wszystkim, co widzi. Wiedziałam, że zostałabym potępiona za narzucanie mu swojego indywidualnego człowieczeństwa odłączonego od tłumu, ale nic mnie to nie obchodziło, wiedziałam tylko, że jestem osobą – nawet jeśli nędzną, nawet jeśli nieważną.
Moon z maciupeńkiego zrobił się mały, a z małego tylko trochę większy. Błagałam go, by stał się tak duży jak ja, ale im bliżej mu było do rozmiarów normalnej osoby, tym mocniej czułam, że to się nigdy nie uda. Stanęliśmy w tym samym momencie: jemu skończył się wybieg, a ja nie mogłam już dalej brnąć przez tłum. Odrzucił głowę do tyłu w rozmarzonej kapitulacji, ukazując kredową szyję, prawie tak długą jak jego twarz. Chrząstka podtrzymująca krtań była widoczna pod skórą jak kręgosłup. Wzdłuż szyi biegły niebieskie żyły rozgałęziające się w okolicach żuchwy. Tuż pod skórą toczyło się życie. Jego szyja mówiła językiem stłumienia, w przeciwieństwie do twarzy, gdzie wewnętrzna dżungla mogła wyjść na powierzchnię przez oczy, nos i usta. Błąd Vavry polegał na tym, że używała racjonalnych chwytów narracyjnych zmuszających mnie do zrozumienia wszystkiego naraz na temat Moona. A mnie wystarczyło zacząć od wyjątkowości jego szyi.
Z góry zjechała stalowa lina. Moon spuścił głowę, przez co szyja znalazła się z powrotem w cieniu, a następnie przymocował linę do zapięcia w pasie. Wszystkie światła w hali były skierowane na niego. Znieruchomiał i wytrzymał. Był prezentem zatrzymanym w chwili wręczania. Nie można go było mieć. Czułam przeszywający głód. Chciałam czegoś, chciałam dostać to w całości, ale nie miałam odwagi pragnąć Moona, bo było to równie łatwe, co niemożliwe.
Gdy dorosnę, chcę być tobą – śpiewał. Ty będziesz mną, gdy urodzisz się na nowo.
Kiedy lina uniosła go pod ciemny firmament hali, nie powiedziałam „żegnaj”. Wiedziałam, że zobaczę go znowu, że jestem skazana na oglądanie go zawsze. Zamykał oczy i trzymał ręce opuszczone wzdłuż tułowia, jakby poddawał się jakiejś boskiej sile. Jego dłonie były luźno zwinięte. Na myśl o tym, jak mokre muszą być ich wnętrza, zrobiło mi się słabo.
Pracowałam z domu jako anglojęzyczna copywriterka dla firmy emigranta z Australii zajmującej się sprzedażą puszkowanych serc karczochów. Moja praca miała przekonać konsumenta, że to warzywo jest zdolne kochać go romantyczną miłością. Na myśl o tym zadaniu zawsze czułam coś w rodzaju arystokratycznej apatii, ale przez kilka dni po koncercie unikałam odbierania telefonów od szefa, bo było mi niedobrze na myśl, że będę musiała rozmawiać poważnie o tak niepoważnej sprawie.
Zamiast tego spędzałam czas na przepisywaniu długiej notki, którą Moon napisał odręcznie dla fanów z okazji swoich dwudziestych urodzin. Pożądałam jego pisma: wąskiego i kanciastego, z werwą płynącego po stronie i napinającego się w wyższych rejestrach. Ja nie miałam koreańskiego charakteru pisma – dorastając, mówiłam w tym języku, ale prawie nigdy nie pisałam. Zdarzało mi się krzyknąć po koreańsku, jeśli przez nieuwagę się oparzyłam, ale ten bardziej powolny ból związany z podtrzymywaniem relacji z samą sobą wymagał angielskiego. „Lubię się starzeć na waszych oczach” – napisał Moon. „Dzięki temu mam wrażenie, że jestem jak opowieść, której nigdy nie macie dosyć”. Kiedy przepisywałam notkę po raz piąty, potrafiłam odtworzyć tekst z pamięci. Jego dłoń, a nawet pomysły, zaczęły być jak moje.
Mój telefon, leżący na łóżku, zaczął dzwonić z jedynego powodu, z którego obecnie mu na to pozwalałam: Moon zaczął transmisję na żywo. Weszłam i zobaczyłam go leżącego na świeżej białej pościeli w łóżku hotelu w Dubaju. Trzymał telefon nad twarzą. Ja leżałam na brzuchu i patrzyłam z góry na komórkę leżącą płasko na materacu. Powieki Moona były ciężkie od wyczerpania. Miałam nadzieję, że nie będzie robił nic interesującego. Jego normalność wciągała nas w intymną relację nowego rodzaju.
– Cześć, liversie – mruknął.
Chłopaki z zespołu nazywały swoich fanów „wątrobami”, bo nie byliśmy tylko czymś w stylu drogiej torebki, z którą można było się obnosić. Podtrzymywaliśmy ich przy życiu, niczym kluczowe organy. Podejrzewałam, że używają angielskiego słowa liver, bo brzmi jak lover. Bywali czasem tak kokieteryjni. Ja jednak znacznie bardziej wolałam być życiodajnym organem niż kochanką Moona.
– Właśnie wróciłem z bufetu na dole – oznajmił. – Było tam sto różnych dań, a mimo to napełniłem talerz akurat tymi nietrafionymi. Może chociaż wam udało się dzisiaj smacznie zjeść?
Błagam – napisałam po angielsku. Zachowaj swoje nudne uczucia dla innych. Posiłki psują mi koncentrację. Nie do wiary, że muszę jeść trzy razy dziennie. Gdzie rytuał, który ma jakiś sens?
Moon dziko poruszał oczami, próbując czytać komentarze, które zalały okno czatu. Gdy tylko pojawiał się jakiś komentarz, natychmiast znikał, zastąpiony kolejnym, przeważnie w innym języku. Jedna z fanek, weganka, sprawdziła hotelowe menu i właśnie katalogowała każde obecne w nim zwierzę – tak, aby kochać Moona „bez złudzeń”. Wyczuwałam jednak, że chciałaby zostać przez niego przeżuta jak te zwierzęta i zapewnić mu porównywalną przyjemność.
Słyszałam skrzypienie łóżka przy jego najlżejszym ruchu, ale on nie słyszał zbiorowego hałasu, który jego fani – a ich liczba szła w tysiące – robili w pościeli na całym świecie. Próbowałam udawać, że nie ma tam nikogo więcej, że Moon i ja unosimy się sami w wirtualnej przestrzeni. To ćwiczenie mnie męczyło, zwłaszcza kiedy złapałam się na rozmyślaniu, czy powinnam mieć otwarte, czy zamknięte usta. Prawda była taka, że mnie nie widział. Nawet możliwość wyglądania przy nim głupio stanowiła przywilej poza moim zasięgiem.
Moon zaczął się gardłowo śmiać. Przymrużył oko. Był jedyną znaną mi osobą, która potrafiła szczerze mrugnąć.
– Nie śpicie całą noc, bo się martwicie, czy wystarczająco dużo jem – powiedział.
Nie mylił się.
– Kiedy mój brzuch znika, tęsknicie za nim. Ale kiedy wraca, brakuje wam tego, jak zarysowywały się moje żebra. Czego w końcu chcecie?
Pytanie było w pełni uzasadnione.
Zaczęłam energicznie pisać na telefonie. Mam nadzieję, że czasem będziesz rezygnował z posiłków. Kiedy jesteś szczuplejszy, dusza staje się bardziej widoczna, niemal podskórna. Stajesz się pasmem czystej energii, jak niebieski płomień palnika. Ale lepiej, żeby firma eventowa nie kazała ci być na diecie. To byłoby obrzydliwie bezczelne. Sam najlepiej potrafisz się biczować. Żadna firma nie będzie tak perwersyjna jak t…
Wyczerpałam limit znaków. Wcisnęłam enter i patrzyłam, jak mój blok tekstu znika w strumieniu znacznie bardziej zwięzłych wiadomości.
– Tyle angielskiego – powiedział Moon. – Poczekajcie, wrzucę niektóre rzeczy w translator. – Zaczął majstrować przy telefonie, mrużąc oczy. – Z tego, co widzę, jesteście albo poetami, albo idiotami. A tutaj to nawet nie jest tłumaczenie. Tylko koreańska wymowa amerykańskich słów. Wygląda na to, że te słowa po angielsku nie mają koreańskich odpowiedników. Mój Boże. Cóż za tajemniczy komunikat chcecie mi przekazać?
Lekko jęknął. Wyczuwając, że wkrótce się wyloguje, zaczęłam go błagać, żeby obniżył telefon, żebym wiedziała, jak to jest mieć jego twarz przy swojej. Zamarł i miałam wrażenie, że patrzy mi w oczy. Jego twarz wyrażała rozkoszną łagodność, a wargi rozchyliły się w uśmiechu, który pozwalał zobaczyć aksamitnie czarne przestrzenie w jego wnętrzu. Potem cały obraz się rozmazał.
Kadr wypełniło jego lewe oko. Było szeroko otwarte, napięte. Wywnioskowałam, że już się nie uśmiechał. Ogarnęło mnie dziwne poczucie, że wcale nie jestem świadkiem transmisji ze zdarzeń rozgrywających się tysiące kilometrów dalej w Dubaju, lecz budzę się i widzę rzeczywistość, która zawsze była obecna w moim łóżku. To oko zawsze wyzierało spośród fałd mojej wymiętej pościeli, z niewzruszoną uwagą obserwując moje małe życie, a nawet ciemną ścianę pleców w nocy. Przysunęłam się bliżej do ekranu. Za tym czworobokiem znajdowały się pozostałe fragmenty twarzy Moona, jego szyja, całe ciało. Obserwowaliśmy się nawzajem, nie poruszając się ani nie mówiąc. Zdawałam sobie sprawę, że nie odczytał, a tym bardziej nie postanowił spełnić mojej prośby. To jednak było bez znaczenia. Nie potrzebowałam pomocy szalonego losu, by zostać z nim sam na sam.
Objęłam ramionami jego szyję i trzymałam go mocno, odwracając od świata i zwracając ku sobie. Kaloryfer pompował ciepło do mojego pokoju, paliło się słabe światło. Ekran miał tak niską rozdzielczość, że nie potrafiłam stwierdzić, gdzie kończy się brązowa tęczówka Moona, a zaczyna czarna źrenica. Byłam zafascynowana tym kręgiem niepełnej ciemności. Jednak im dłużej szukałam w nim drgnienia życia, tym bardziej się rozpłaszczał w samą barwę, aż nagle oko odłączyło się od Moona, stało się potworne, przypominające hieroglif.
– Wybaczcie – powiedział – ale zmęczyła mi się ręka.
Zamknął oko, ekran pociemniał. Pościel pode mną gwałtownie zrobiła się zimna.
– Cały jestem zmęczony. W moim żołądku jest mięso wielbłąda, ale w głowie nie ma nic.
Po tych słowach się wylogował. Kiedy mówił „nie ma nic”, załamał mu się głos. Z samej tej frazy zrobiłam godzinną pętlę, żeby móc studiować tę chwilę niewiarygodnej słodyczy. „Nie ma nic” – powtarzał raz za razem, aż trząsł się głośnik. Vavra gniewnie załomotała do drzwi mojego pokoju. Zacisnęłam pięści i przygryzłam język. Jednak ze względu na to, co czułam, musiałam zrobić coś więcej. Rozejrzałam się i podniosłam książkę z biurka. „Nie ma nic” – mówił Moon. „Nie ma nic”. Rzuciłam książką o podłogę. Serce zmiękło mi na widok jej wyrozumiałości, gdy tak leżała oparta o ścianę, w milczeniu dochodząc do siebie. Opadłam więc na kolana i otworzyłam ją na pierwszej stronie, obiecując, że będę czytać z uwagą. Słowa jednak płynęły, nie odnosząc żadnego skutku. Pragnęłam tylko jednego zdania, które emanowałoby prawdą, ale złapałam się na tym, że przewracam stronę za stroną, coraz szybciej i szybciej, robiąc sobie na dłoni drobne rozcięcia, jakbym się mocowała z pyskiem wściekłego psa.
Rozdział 2
Masterson i jego współlokatorzy organizowali przyjęcie z językiem niemieckim. Brałam udział w konwersacji grupowej i podłapywałam główne idee, ale zbyt późno łączyłam je w całość, więc zanim miałam coś do powiedzenia i wiedziałam, jak to powiedzieć, rozmowa przeskakiwała na zupełnie inny temat. Na przykład kumpel Mastersona powiedział: „Każdy człowiek rodzi się dobry. Nie czuję nienawiści do swoich wrogów, lecz do społeczeństwa, przez które tacy się stali”, na co ja odpowiedziałam: „Lubię wszystko złe, co kiedykolwiek mi się przydarzyło”.
Mając dość mówienia, zatopiłam się w fotelu i śledziłam kształty ludzi poruszających się w pokoju. Wszyscy uczestnicy byli około trzydziestki i kończyli zaawansowane dyplomy z nauk humanistycznych lub społecznych, na boku realizując projekty plastyczne lub polityczne. Balansowali między profesjonalizmem a nieskutecznymi sposobami na zaprzeczenie jego nieubłaganej mocy. Potrzebowali tych chwalebnych odskoczni, by umocnić swoje kariery jakby niespodziewanie – aż równowaga ulegała zachwianiu, ku ich skrywanej uldze. Potem następował łagodny upadek ducha, niekiedy niepozbawiony przyjemnych momentów.
Wszyscy się przechadzali, z wyjątkiem Mastersona. Do niego chętnie podchodzono. Siedział na parapecie po mojej prawej stronie, na końcu pokoju, trzymając w kościstych palcach papierosa, z wyciągniętymi i złączonymi w kostkach nogami. Cierpliwie i szczegółowo odpowiadał na pytanie rzucone ot tak przez jakiegoś gościa, który wydawał się zaniepokojony tym niezasłużonym zainteresowaniem. Wszystko w Mastersonie było długie, nawet jego myśli. Ukradkiem go obserwowałam, patrząc w podłużne lustro na ścianie po mojej lewej. Miałam nadzieję, że ludzie wkrótce sobie pójdą. Najbardziej lubiłam leżeć pod nim nago w kompletnym bezruchu i gapić się w jego oczy, tak że na mojej twarzy nie było żadnego wyrazu. W tych momentach byłam szczęśliwa, bo stawałam się niczym, jedynie wagą dla jego ciężaru.
Jakaś kobieta usiadła na podłokietniku mojego fotela, psując mi zmysłową kontemplację.
– Co robisz? – zapytałam po niemiecku. W obcym języku było mi łatwiej okazywać agresję.
– Piszę dysertację – odparła. – Na pewno słyszałaś powiedzenie, że pióro jest silniejsze od miecza. Cóż, w ostatnich latach nie jest już używane w literaturze popularnej. Jego miejsce zajęło porównanie pióra do broni palnej. Według mojej hipotezy to odzwierciedla rosnącą świadomość, że akt pisania zabija szybko i na dużą odległość. Literatura morduje… nie czytelnika, jak można by się spodziewać, lecz bohaterów, którzy niczym się nie różnią od prawdziwych ludzi. Za każdą postacią literacką jest żyjąca na świecie osoba, której ważność zostaje pogwałcona w procesie przekształcenia literackiego. Każda czarna litera na białej kartce jest pociskiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki