Y/N - Esther Yi - ebook + książka

Y/N ebook

Yi Esther

2,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Surrealistyczna, zabawna i przejmująca opowieść o mieszkającej i pracującej w Berlinie, Amerykance koreańskiego pochodzenia.

Kiedy wydaje się, że życie bohaterki nie przyniesie już niczego nowego, kobieta odkrywa Moona - gwiazdę K-popu. Monotonna praca copywrighterki, nudny związek, brak zainteresowań, wszystko to traci znaczenie w obliczu fascynacji nowym idolem.

Opętana nieopisaną żądzą, bezimienna narratorka zaczyna pisać fanfik o Y/N, w którym Czytelnik, wstawiając swoje imię, wchodzi w intymną relację z nieosiągalnym idolem.

Y/N wyrusza do Seulu by być bliżej swojego bożyszcza. Wiedziona impulsem narratorka, również leci do Korei, gdzie rzuca się w wir zabawy na koncertach swojego ulubieńca. Przeżywa fascynację hipnotyzującym tańcem Moona, chłonie transmisje telewizyjne z jego występów.

Wszystko zmienia się, gdy Moon niespodziewanie kończy karierę sceniczną przechodzi na emeryturę i znika z przestrzeni publicznej. W wyniku samonakręcającej się serii nieporozumień językowych i tożsamościowych trafia do głównej siedziby kafkowskiej firmy eventowej, która reprezentuje boysband. Wreszcie, przy udziale Moona, sztuka i prawdziwe życie zaczynają się zazębiać.

Esther Yi urodziła się w roku 1989 w Los Angeles, a obecnie mieszka w Lipsku w Niemczech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 189

Oceny
2,3 (4 oceny)
0
0
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
adkow9_8

Całkiem niezła

2,75⭐️
00

Popularność




Roz­dział 1

Chłopaki

Zespół chło­pa­ków wydał pierw­szy album w Seulu dwa lata temu, a dziś wyprze­da­wał hale wido­wi­skowe i sta­diony olim­pij­skie na całym świe­cie. Zda­wa­łam sobie sprawę z nie­po­ję­tych roz­mia­rów ich popu­lar­no­ści, sły­sza­łam, że pre­miera ich ostat­niego klipu spo­wo­do­wała awa­rię prądu na jed­nej z wysp na Pacy­fiku. Wie­dzia­łam, że to arty­ści o cha­ry­zmie nie z tego świata i że po ich kon­cer­tach każdy fan już na zawsze traci rów­no­wagę i nie potrafi wró­cić do zwy­czaj­nego życia, w któ­rym ducho­wość jest upo­śle­dzona. Zda­wa­łam sobie rów­nież sprawę z ich nie­wia­ry­god­nej głębi, gdy cho­dziło o kwe­stie serca – dawali fanom jedyną szansę na prze­trwa­nie w tym świe­cie, który dema­sko­wali jako śmieszne oszu­stwo.

A przy­naj­mniej to wła­śnie zro­zu­mia­łam po wielu godzi­nach wysłu­chi­wa­nia Vavry. Jako jej współ­lo­ka­torka byłam ofiarą nie­ustan­nych prób nawra­ca­nia. Jed­nak im bar­dziej jej zale­żało, bym poko­chała chło­pa­ków, tym więk­sze czu­łam do nich obrzy­dze­nie. Zdrowa wspól­nota odczu­wa­nia, do któ­rej zachę­cali – dla mnie nie­mal na pewno stra­te­gia słu­żąca zwięk­szeniu bazy fanów – bez­cze­ściła miłość, tak jak ją rozu­mia­łam. Potra­fi­łam kochać tylko to, co mnie samą czy­niło tajem­ni­czą, wojow­ni­czą, poważną – co było moral­nym roz­cza­ro­wa­niem dla mnie, a utrud­nie­niem dla innych. Kiedy więc Vavra zapu­kała do drzwi mojego pokoju, żeby obwie­ścić, że jej kole­żanka zacho­ro­wała, zwal­nia­jąc bilet na pierw­szy w histo­rii kon­cert chło­pa­ków w Ber­li­nie, odmó­wi­łam.

– Ten kon­cert zmieni twoje życie – zapew­niła. – Ja to po pro­stu wiem.

– Nie chcę, by moje życie się zmie­niło – odpar­łam. – Chcę, by zostało w tym samym punk­cie i było tylko jed­nym. Tak inten­syw­nie, jak to moż­liwe.

Vavra sze­roko otwo­rzyła oczy z demon­stra­cyj­nym współ­czu­ciem. Od czasu, kiedy przed rokiem pozwo­liła mi, nie­zna­jo­mej z Inter­netu, wpro­wa­dzić się do swo­jego miesz­ka­nia, jej nie­stru­dzone zabiegi i moje ich uni­ka­nie stop­niowo zaczęły two­rzyć formę współ­ży­cia, którą pra­wie można było nazwać przy­jaź­nią. Naj­bar­dziej ze wszyst­kiego bałam się nie śmierci czy glo­bal­nego kata­kli­zmu, lecz owych codzien­nych kapi­tu­la­cji stop­niowo roz­kru­sza­ją­cych pomnik powagi, który jest duszą wszyst­kiego. Mój duchowy zwie­racz pozo­sta­wał zaci­śnięty, by nie wpusz­czać tego, co tanie i głu­pie. Mimo to Vavra bez­wied­nie szko­liła mnie w sztuce wyzna­cza­nia wła­snych gra­nic, za co – chcąc nie chcąc – byłam jej tro­chę wdzięczna. Spoj­rza­łam z powro­tem na książkę, otwartą przede mną na biurku.

– Wyglą­dasz jak uczona – oznaj­miła Vavra – ale nią nie jesteś.

– Dzię­kuję – odpar­łam zado­wo­lona.

– Chcę powie­dzieć, że nie robisz nic z tym, co czy­tasz. Może zosta­ła­byś nauczy­cielką? Mogła­byś kształ­to­wać młode umy­sły.

– Jak? Nie potra­fię nawet ukształ­to­wać wła­snego.

– Gdyby chło­paki myślały w taki spo­sób, nie byłoby ich tam, gdzie są teraz. Nie boją się odci­snąć piętna na życiu innych, bo mają nie­za­chwianą wiarę w swój geniusz.

Zamknęła oczy i pogrą­żyła się w ado­ra­cji. Kiedy otwo­rzyła je z powro­tem, uśmiech­nęła się pro­tek­cjo­nal­nie, jakby wła­śnie wró­ciła z miej­sca, które prze­kra­cza moje zdol­no­ści poj­mo­wa­nia. Ale jej powrót do nor­mal­no­ści, do naszego wspól­nego świata osła­bio­nej pasji, zro­bił na mnie wra­że­nie porażki, jakby wyni­kał z nie­sku­tecz­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Zda­łam sobie sprawę, że jeśli jesz­cze za nią nie poszłam, to tylko ze stra­chu, że być może ni­gdy nie wrócę. Nie czu­łam odrazy, lecz się bałam, że ska­lam samą sie­bie nie do pozna­nia. Poiry­to­wana wła­snym tchó­rzo­stwem, ale rów­nież ogar­nięta per­wer­syjną cie­ka­wo­ścią, po raz pierw­szy zada­łam sobie pyta­nie, jak by to było kochać chło­pa­ków.

Dwie godziny póź­niej wcho­dzi­łam za Vavrą do zatło­czo­nej areny. Nasze miej­sca, znaj­du­jące się bli­sko końca sali, ofe­ro­wały kiep­ski widok na scenę, przez co musia­łam sku­pić uwagę na ekra­nie w tle. Ekran, wielki jak prze­wró­cony na bok ber­liń­ski apar­ta­men­to­wiec, uka­zy­wał wyda­rze­nia z nie­sa­mo­witą ostro­ścią. Kiedy więc pię­ciu chło­pa­ków jakby przy­pad­kiem weszło na scenę z pochy­lo­nymi gło­wami i rękami zaci­śnię­tymi na brzu­chach, nie potra­fi­łam sobie wyobra­zić, że ich praw­dziwe ciała – dla mnie drobne jak ziarnka ryżu – prze­trwają cały wie­czór u stóp swo­ich wła­snych gigan­tycz­nych wize­run­ków. Tysiące żeń­skich gar­deł eks­plo­do­wały piskiem. Przy­po­mnia­łam sobie słowa Vavry, że przy­padki pęk­nię­tych bęben­ków usznych na kon­cer­tach chło­pa­ków są coraz częst­sze, przez co orga­ni­za­tor zaczął zale­cać zatyczki. Nie zauwa­ży­łam jed­nak, by kto­kol­wiek bli­sko mnie był w nie zaopa­trzony. Ludzie wresz­cie oddy­chali tym samym powie­trzem co ich idole. To nie był czas na odma­wia­nie sobie cze­go­kol­wiek.

Chło­paki stały w rzę­dzie, na­dal pochy­la­jąc głowy. Wyglą­dali, jakby ktoś wła­śnie udzie­lił im repry­mendy. Ich stroje zaczy­nały się od czar­nych pół­bu­tów w stylu derby i czar­nych spodni, a wyżej roz­kwi­tały czę­ści gar­de­roby odzwier­cie­dla­jące ich oso­bo­wo­ści. Każdy z chło­pa­ków nazy­wał się tak jak jakieś ciało nie­bie­skie. Jak łatwo zgad­nąć, żaden nie był Zie­mią. Nie potra­fi­łam dopa­so­wać ksy­wek do chło­pa­ków. Vavra raz po raz wykrzy­ki­wała wszyst­kie pięć, przyj­mu­jąc zasadę, by ni­gdy nie wypo­wie­dzieć jed­nej czę­ściej od pozo­sta­łych.

Ja jed­nak nie byłam ega­li­tarna. Szybko zde­cy­do­wa­łam, że naj­więk­szy pro­blem mam z pierw­szym chło­pa­kiem z lewej. Nosił różową jedwabną koszulę zapi­naną na guziki, ze zbyt dużymi man­kie­tami zasła­nia­ją­cymi całe dło­nie oprócz koniusz­ków pal­ców, któ­rymi despe­racko ści­skał kra­wę­dzie, jakby mógł zaraz wyle­cieć z koszuli. Miał blond włosy w odcie­niu, który dokład­nie odpo­wia­dał kolo­rowi cery, przez co skóra zda­wała się wyra­stać pro­sto z głowy. Kiedy pod­niósł wzrok, uka­zała się nie­cie­kawa twarz, w pew­nym sen­sie pła­ska, o oczach wąskich niczym prze­rwa mię­dzy dwiema listwami żalu­zji. Jego zwy­czaj­ność wyda­wała się jed­nak wykal­ku­lo­waną stra­te­gią, mającą pod­kre­ślić inten­syw­ność spoj­rze­nia, które kon­tra­sto­wało z kamien­nym chło­dem bla­dej twa­rzy. Jego poza wyda­wała się nie­moż­liwa do utrzy­ma­nia: tułów był ide­al­nie pio­nowy, ale szyja wysu­nięta do przodu pod tak dużym kątem wzglę­dem głowy, jakby była czę­ścią innego ciała. To wła­śnie szyja nie dawała mi spo­koju. Długa i gładka, wyda­wała się przy­tul­nym etui na klu­czowy mię­sień, który, jak sobie wyobra­ża­łam, biegł przez całe ciało aż do kro­cza i tam odważ­nie się wysu­wał pod posta­cią penisa.

Świa­tła sceny zmie­niły kolor na czer­wony i zadrgały, two­rząc nowy układ, który rzu­cał na twa­rze chło­pa­ków dłu­gie cie­nie. Roz­le­gła się muzyka – ato­nalne dźwięki syn­te­za­tora scho­wane pod żebrami pro­wa­dzą­cej per­ku­sji. Nastą­piła taneczna eks­plo­zja. Vavra mówiła, że ni­gdy nie korzy­stają z dodat­ko­wych tan­ce­rzy, bo wspie­ra­nie się grupą chło­pa­ków mniej atrak­cyj­nych od nich uwa­żają za tanią sztuczkę. Pozo­stało więc pięć samot­nych pla­mek na roz­le­głej czar­nej sce­nie. Stali w okręgu, twa­rzami do sie­bie, poda­jąc sobie z rąk do rąk nie­wi­dzialną kulę ener­gii. Przed moc­nym punk­tem kul­mi­na­cyj­nym refrenu odwra­cali się i wycią­gali ręce dłońmi ku górze, jakby prze­ka­zy­wali pry­zma­tyczne plony ota­cza­ją­cej ich pustce.

Śpie­wali:

Co zna­czy umrzeć na tej pla­ne­cie? Samot­ność, roz­pacz, chaos. Czło­wiek jest czą­steczką pyłu w galak­tyce. A co zna­czy żyć na tej pla­ne­cie? Kre­acja, pożą­da­nie, koli­zja. Czło­wiek jest galak­tyką w czą­steczce pyłu.

Przy­po­mnia­łam sobie słowa Vavry, że pra­wie każ­dego wie­czoru chło­paki po rygo­ry­stycz­nym tre­ningu ciała biorą kąpiel, a potem zbie­rają się w salo­nie, gdzie stu­diują kla­syczne dzieła lite­ra­tury i sztuki. Niczym cywi­li­za­cja, każ­dym nowym albu­mem wkra­czali w nową erę. W ramach przy­go­to­wań do bie­żą­cej, pochy­lili się nad kore­ań­skim prze­kła­dem Sofo­klesa, wstrzą­śnięci decy­zją Edypa o ośle­pie­niu samego sie­bie. Tak, był żało­śnie nie­świa­domy prawdy. W takiej sytu­acji dla­czego nie wydrą­żyć w twa­rzy dwóch nowych dziur na dodat­kową parę oczu, by podwoić widze­nie? Album był wyra­zem pro­te­stu prze­ciwko kapi­tu­la­cji Edypa, który oddał się ciem­no­ści. Cele­bro­wał nad­miar widze­nia i nad­miar świa­tła.

Mój wzrok wciąż wra­cał do chło­paka o nie­po­ko­ją­cej szyi. Pozo­stali demon­stro­wali głę­bię odczu­wa­nia za pomocą prze­sad­nych ruchów lub min. Nie mia­łam pro­blemu ze zro­zu­mie­niem zasad ich inte­rak­cji ze świa­tem. Jed­nak ten z dziwną szyją kie­ro­wał się zagad­kową logiką. Ni­gdy nie potra­fi­łam prze­wi­dzieć jego kolej­nego ruchu, ale kiedy już nastę­po­wał, rozumia­łam, że był abso­lut­nie nie­zbędny. Chło­pak zda­wał się kon­tro­lo­wać nawet szyb­kość, z jaką lądo­wał na sce­nie – doty­kał desek z przej­mu­jącą deli­kat­no­ścią, jakby nie chciał jej obu­dzić. Jego ruchy były płynne, tra­giczne, antyczne. Drgnie­nie każ­dego stawu nastę­po­wało w ostat­niej moż­li­wej chwili. Ni­gdy się nie roz­grze­wał, zawsze był gotowy.

Każdy wyko­nawca po kolei sta­wał u szczytu trój­kąt­nej kon­struk­cji i odśpie­wy­wał jeden takt, przez co arena pię­cio­krot­nie eks­plo­do­wała wrza­skiem. Kiedy chło­pak o nie­po­ko­ją­cej szyi wystą­pił na przód, by prze­jąć dowódz­two, oczy zaszły mi łzami. Skon­fron­to­wana ze spa­zma­tycz­nymi skur­czami jego oso­bo­wo­ści pod gładką skórą pracy zespo­ło­wej, z tym więk­szą jasno­ścią zoba­czy­łam, czym się różni od pozo­sta­łych, i już wie­dzia­łam, że go kocham, bo podoba mi się bar­dziej od reszty.

Jego głos był jak różowa wstążka powie­wa­jąca na wie­trze:

Daw­niej sta­łem w miej­scu, z tro­ską patrząc na świat. Dziś bie­gnę jak naj­szyb­ciej, jak naj­szyb­ciej patrzę, ale to wciąż za mało, bo w każ­dym momen­cie widzę przed sobą tylko ulicę, która znika za hory­zon­tem. Pro­szę, czy możesz uczy­nić zie­mię pła­ską, abym zawsze widział, co jest przede mną?

Ni­gdy nie potra­fi­łam połą­czyć wyczer­pu­ją­cych opi­sów każ­dego z chło­pa­ków dostar­cza­nych przez Vavrę z kon­kretną ksywką czy twa­rzą. Ale syl­wetka na sce­nie wydo­była z głę­bin mojej pamięci szcze­góły, które niczym nić owi­jały się wokół szpulki z imie­niem Moon. Przy­po­mnia­łam sobie, że ten dwu­dzie­sto­la­tek był naj­młod­szy z grupy. Jako cudowne dziecko grupy bale­to­wej z Seulu grał wszyst­kie główne role aż do czter­na­stego roku życia, kiedy zwer­bo­wała go firma even­towa. Cztery lata póź­niej pra­wie się nie dostał do obec­nej grupy. Jej szef, znany jako Pro­fe­sor Muzyki, miał wąt­pli­wo­ści, czy Moon będzie potra­fił pod­po­rząd­ko­wać spe­cy­fikę swo­jego tańca wymo­gom grupy. Szcze­góły, daw­niej wyraź­nie pozba­wione zna­cze­nia, dające się zasto­so­wać do każ­dego z chło­pa­ków, teraz stały się nie­odzowne do stwo­rze­nia Moona. To, co kie­dyś powie­działa mi Vavra, nagle nabrało sensu. Ten chło­pak jadł cięż­kie posiłki przed snem, bo lubił się budzić i widzieć, że jego ciało na­dal jest szczu­płe i sprę­ży­ste – co było dowo­dem na meta­bo­liczną inten­syw­ność życia, które wiódł w snach.

Prze­szłam na drugą stronę, doświad­czy­łam tego, co Vavra kie­dyś okre­śliła jako Pierw­szy Raz. Jed­nak w odróż­nie­niu od utraty dzie­wic­twa, tak wycze­ki­wa­nej, że byłam bar­dziej pewna tego, iż któ­re­goś dnia będę upra­wiała seks, niż że kie­dyś umrę, ni­gdy nie zda­wa­łam sobie sprawy, że mogę cze­kać na Moona. Mój Pierw­szy Raz, prze­żyty w wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat, kazał się zasta­no­wić, jakie jesz­cze pierw­sze razy mam przed sobą. Świat nagle zaczął obfi­to­wać w sekretne zaułki kultu.

Po kilku pio­sen­kach chło­paki wró­ciły do sze­regu. Kiedy Sun, naj­star­szy, bo dwu­dzie­stocz­te­ro­letni, zaczął mówić po kore­ań­sku, na ekra­nie poja­wiło się tłu­ma­cze­nie na angiel­ski i nie­miecki. Mówił, że są w poło­wie pierw­szej świa­to­wej trasy kon­cer­to­wej, która miała począ­tek dwa mie­siące wcze­śniej w Seulu. Potem poje­chali na wschód spo­tkać się z fanami w obu Ame­ry­kach. Powie­dział, że ta podróż zawio­dła ich do Europy i że posta­no­wili zasko­czyć swo­ich krew­nych, zabie­ra­jąc ich na kon­ty­nent, który, tak samo jak oni, odwie­dzali po raz pierw­szy. Każdy z chło­pa­ków po kolei, patrząc w obiek­tyw kamery prze­sy­ła­ją­cej obraz na ekran, wypo­wia­dał podzię­ko­wa­nia dla rodziny. Tylko Moon, który mówił jako ostatni, pod­szedł do kra­wę­dzi sceny, osło­nił oczy przed świa­tłem i spoj­rzał pro­sto na widow­nię.

– Mamo, Tato, Star­sza Sio­stro – powie­dział. – Nie widzę, gdzie jeste­ście. Kocham was. Zatem daj­cie jakiś znak.

Jego uży­cie słowa „zatem” mnie oszo­ło­miło.

* * *

Arenę wypeł­nił dźwięk instru­men­tów smycz­ko­wych, melan­cho­lijny i powolny. Moon poszedł na śro­dek sceny i stał tam samot­nie. Na oczach miał czarną opa­skę. Każdy w tłu­mie uniósł tele­fon, co spo­wo­do­wało, że mia­łam przed sobą tysiące Moonów.

Śpie­wał, że był czas, kiedy nie potra­fił się przejść po pokoju, jeśli byli tam inni ludzie. Nie chciał, by kto­kol­wiek poznał kształt jego ciała, więc nosił koszulki wiszące do kolan. Dobi­jał go fakt posia­da­nia twa­rzy. Gdyby tylko pozo­stał w ukry­ciu – jak tajem­nica jego kro­cza. Ale potem poznał mnie. I znów potra­fił znieść czyjś wzrok na sobie. Patrzy­łam na niego tak czę­sto, że nie miał już prze­strzeni do patrze­nia na sie­bie. A z tego, że patrzył, brały się jego pro­blemy.

Odpal oczy, które są twoją bro­nią – śpie­wał. Będę łatwym celem.

Jak na zawo­ła­nie, wszy­scy unie­śli ręce i z kciu­ków i pal­ców wska­zu­ją­cych utwo­rzyli pisto­lety wyce­lo­wane w Moona. Nie mogłam pójść za ich przy­kła­dem, bo krzy­żo­wa­łam ręce, żeby uda­rem­niać wszel­kie wybu­chy chęci dzia­ła­nia, które mogłyby zakłó­cić mój stan ide­al­nej pasyw­no­ści – potrze­bo­wa­łam go, by Moon jak naj­sil­niej na mnie dzia­łał.

W czę­ści instru­men­tal­nej roz­legł się strzał z pisto­letu. Napięły się tysiące nad­garst­ków. Moon, tra­fiony w klatkę pier­siową, zato­czył się do tyłu. Pomy­śla­łam, że upad­nie, ale zamiast tego zaczął wyko­ny­wać obroty na jed­nej nodze, pod­da­jąc się dłu­giej serii poci­sków pada­ją­cych z widowni. Głowa ruszała pierw­sza. Potem ramiona, a następ­nie tułów pełen orga­nów naka­zu­jący dru­giej nodze podą­żać za sobą przy roz­pę­dzo­nym akom­pa­nia­men­cie. Wresz­cie zro­zu­mia­łam, że koszulka Moona jest różowa jak język nowo­rodka. Chło­pak sma­ko­wał powie­trze cia­łem. Każdy dzień miał być pierw­szym dniem jego życia.

Nagle znie­ru­cho­miał i zdarł opa­skę. Patrzy­łam to na ekran, na któ­rym widzia­łam kon­tury kro­pli potu zwi­sa­ją­cej z jego nosa, to na scenę, gdzie cały był maleń­kim roz­ma­za­nym kształ­tem. Nie wie­dzia­łam, czego chcę mieć wię­cej – pre­cy­zyj­nego obrazu czy nie­do­kład­nej rze­czy­wi­sto­ści. Moon ruszył po wybiegu, który cią­gnął się od głów­nej sceny aż do środka hali. Na ekra­nie zoba­czy­łam, że kro­pla potu się huśta, a potem spada i znika, praw­do­po­dob­nie roz­pry­sku­jąc się o pod­łogę. Moon przycią­gnął brodę do sie­bie i pod­niósł wzrok pod ostrym kątem, jakby gro­ził komuś, że go pobije, i jed­no­cze­śnie go uwo­dził. A tym kimś byłam ja. Szedł pro­sto do mnie.

Zaczę­łam się prze­py­chać przez tłum. Roz­złosz­czeni nie­zna­jomi pró­bo­wali zablo­ko­wać mi drogę. Trudno było mieć pre­ten­sje, zacho­wy­wa­łam się jak bar­dzo nie­do­bra fanka. Nie czu­łam jed­nak żad­nej soli­dar­no­ści. Usu­nę­łam ich z dostęp­nej moim zmy­słom prze­strzeni. W mojej gło­wie wszystko uci­chło. Moon i ja byli­śmy w hali tylko we dwoje, szli­śmy do sie­bie. Mogła­bym wsko­czyć na scenę i zmu­sić go do spoj­rze­nia mi w oczy. Przez krótką chwilę była­bym wszyst­kim, co widzi. Wie­dzia­łam, że zosta­ła­bym potę­piona za narzu­ca­nie mu swo­jego indy­wi­du­al­nego czło­wie­czeń­stwa odłą­czo­nego od tłumu, ale nic mnie to nie obcho­dziło, wie­dzia­łam tylko, że jestem osobą – nawet jeśli nędzną, nawet jeśli nie­ważną.

Moon z maciu­peń­kiego zro­bił się mały, a z małego tylko tro­chę więk­szy. Bła­ga­łam go, by stał się tak duży jak ja, ale im bli­żej mu było do roz­mia­rów nor­mal­nej osoby, tym moc­niej czu­łam, że to się ni­gdy nie uda. Sta­nę­li­śmy w tym samym momen­cie: jemu skoń­czył się wybieg, a ja nie mogłam już dalej brnąć przez tłum. Odrzu­cił głowę do tyłu w roz­ma­rzo­nej kapi­tu­la­cji, uka­zu­jąc kre­dową szyję, pra­wie tak długą jak jego twarz. Chrząstka pod­trzy­mu­jąca krtań była widoczna pod skórą jak krę­go­słup. Wzdłuż szyi bie­gły nie­bie­skie żyły roz­ga­łę­zia­jące się w oko­li­cach żuchwy. Tuż pod skórą toczyło się życie. Jego szyja mówiła języ­kiem stłu­mie­nia, w prze­ci­wień­stwie do twa­rzy, gdzie wewnętrzna dżun­gla mogła wyjść na powierzch­nię przez oczy, nos i usta. Błąd Vavry pole­gał na tym, że uży­wała racjo­nal­nych chwy­tów nar­ra­cyj­nych zmu­sza­ją­cych mnie do zro­zu­mie­nia wszyst­kiego naraz na temat Moona. A mnie wystar­czyło zacząć od wyjąt­ko­wo­ści jego szyi.

Z góry zje­chała sta­lowa lina. Moon spu­ścił głowę, przez co szyja zna­la­zła się z powro­tem w cie­niu, a następ­nie przy­mo­co­wał linę do zapię­cia w pasie. Wszyst­kie świa­tła w hali były skie­ro­wane na niego. Znie­ru­cho­miał i wytrzy­mał. Był pre­zen­tem zatrzy­ma­nym w chwili wrę­cza­nia. Nie można go było mieć. Czu­łam prze­szy­wa­jący głód. Chcia­łam cze­goś, chcia­łam dostać to w cało­ści, ale nie mia­łam odwagi pra­gnąć Moona, bo było to rów­nie łatwe, co nie­moż­liwe.

Gdy doro­snę, chcę być tobą – śpie­wał. Ty będziesz mną, gdy uro­dzisz się na nowo.

Kiedy lina unio­sła go pod ciemny fir­ma­ment hali, nie powie­dzia­łam „żegnaj”. Wie­dzia­łam, że zoba­czę go znowu, że jestem ska­zana na oglą­da­nie go zawsze. Zamy­kał oczy i trzy­mał ręce opusz­czone wzdłuż tuło­wia, jakby pod­da­wał się jakiejś boskiej sile. Jego dło­nie były luźno zwi­nięte. Na myśl o tym, jak mokre muszą być ich wnę­trza, zro­biło mi się słabo.

Pra­co­wa­łam z domu jako anglo­ję­zyczna copyw­ri­terka dla firmy emi­granta z Austra­lii zaj­mu­ją­cej się sprze­dażą pusz­ko­wa­nych serc kar­czo­chów. Moja praca miała prze­ko­nać kon­su­menta, że to warzywo jest zdolne kochać go roman­tyczną miło­ścią. Na myśl o tym zada­niu zawsze czu­łam coś w rodzaju ary­sto­kra­tycz­nej apa­tii, ale przez kilka dni po kon­cer­cie uni­ka­łam odbie­ra­nia tele­fo­nów od szefa, bo było mi nie­do­brze na myśl, że będę musiała roz­ma­wiać poważ­nie o tak nie­po­waż­nej spra­wie.

Zamiast tego spę­dza­łam czas na prze­pi­sy­wa­niu dłu­giej notki, którą Moon napi­sał odręcz­nie dla fanów z oka­zji swo­ich dwu­dzie­stych uro­dzin. Pożą­da­łam jego pisma: wąskiego i kan­cia­stego, z werwą pły­ną­cego po stro­nie i napi­na­ją­cego się w wyż­szych reje­strach. Ja nie mia­łam kore­ań­skiego cha­rak­teru pisma – dora­sta­jąc, mówi­łam w tym języku, ale pra­wie ni­gdy nie pisa­łam. Zda­rzało mi się krzyk­nąć po kore­ań­sku, jeśli przez nie­uwagę się opa­rzy­łam, ale ten bar­dziej powolny ból zwią­zany z pod­trzy­my­wa­niem rela­cji z samą sobą wyma­gał angiel­skiego. „Lubię się sta­rzeć na waszych oczach” – napi­sał Moon. „Dzięki temu mam wra­że­nie, że jestem jak opo­wieść, któ­rej ni­gdy nie macie dosyć”. Kiedy prze­pi­sy­wa­łam notkę po raz piąty, potra­fi­łam odtwo­rzyć tekst z pamięci. Jego dłoń, a nawet pomy­sły, zaczęły być jak moje.

Mój tele­fon, leżący na łóżku, zaczął dzwo­nić z jedy­nego powodu, z któ­rego obec­nie mu na to pozwa­la­łam: Moon zaczął trans­mi­sję na żywo. Weszłam i zoba­czy­łam go leżą­cego na świe­żej bia­łej pościeli w łóżku hotelu w Dubaju. Trzy­mał tele­fon nad twa­rzą. Ja leża­łam na brzu­chu i patrzy­łam z góry na komórkę leżącą pła­sko na mate­racu. Powieki Moona były cięż­kie od wyczer­pa­nia. Mia­łam nadzieję, że nie będzie robił nic inte­re­su­ją­cego. Jego nor­mal­ność wcią­gała nas w intymną rela­cję nowego rodzaju.

– Cześć, liver­sie – mruk­nął.

Chło­paki z zespołu nazy­wały swo­ich fanów „wątro­bami”, bo nie byli­śmy tylko czymś w stylu dro­giej torebki, z którą można było się obno­sić. Pod­trzy­my­wa­li­śmy ich przy życiu, niczym klu­czowe organy. Podej­rze­wa­łam, że uży­wają angiel­skiego słowa liver, bo brzmi jak lover. Bywali cza­sem tak kokie­te­ryjni. Ja jed­nak znacz­nie bar­dziej wola­łam być życio­daj­nym orga­nem niż kochanką Moona.

– Wła­śnie wró­ci­łem z bufetu na dole – oznaj­mił. – Było tam sto róż­nych dań, a mimo to napeł­ni­łem talerz aku­rat tymi nie­tra­fio­nymi. Może cho­ciaż wam udało się dzi­siaj smacz­nie zjeść?

Bła­gam – napi­sa­łam po angiel­sku. Zacho­waj swoje nudne uczu­cia dla innych. Posiłki psują mi kon­cen­tra­cję. Nie do wiary, że muszę jeść trzy razy dzien­nie. Gdzie rytuał, który ma jakiś sens?

Moon dziko poru­szał oczami, pró­bu­jąc czy­tać komen­ta­rze, które zalały okno czatu. Gdy tylko poja­wiał się jakiś komen­tarz, natych­miast zni­kał, zastą­piony kolej­nym, prze­waż­nie w innym języku. Jedna z fanek, weganka, spraw­dziła hote­lowe menu i wła­śnie kata­lo­go­wała każde obecne w nim zwie­rzę – tak, aby kochać Moona „bez złu­dzeń”. Wyczu­wa­łam jed­nak, że chcia­łaby zostać przez niego prze­żuta jak te zwie­rzęta i zapew­nić mu porów­ny­walną przy­jem­ność.

Sły­sza­łam skrzy­pie­nie łóżka przy jego naj­lżej­szym ruchu, ale on nie sły­szał zbio­ro­wego hałasu, który jego fani – a ich liczba szła w tysiące – robili w pościeli na całym świe­cie. Pró­bo­wa­łam uda­wać, że nie ma tam nikogo wię­cej, że Moon i ja uno­simy się sami w wir­tu­al­nej prze­strzeni. To ćwi­cze­nie mnie męczyło, zwłasz­cza kiedy zła­pa­łam się na roz­my­śla­niu, czy powin­nam mieć otwarte, czy zamknięte usta. Prawda była taka, że mnie nie widział. Nawet moż­li­wość wyglą­da­nia przy nim głu­pio sta­no­wiła przy­wi­lej poza moim zasię­giem.

Moon zaczął się gar­dłowo śmiać. Przy­mru­żył oko. Był jedyną znaną mi osobą, która potra­fiła szcze­rze mru­gnąć.

– Nie śpi­cie całą noc, bo się mar­twi­cie, czy wystar­cza­jąco dużo jem – powie­dział.

Nie mylił się.

– Kiedy mój brzuch znika, tęsk­ni­cie za nim. Ale kiedy wraca, bra­kuje wam tego, jak zary­so­wy­wały się moje żebra. Czego w końcu chce­cie?

Pyta­nie było w pełni uza­sad­nione.

Zaczę­łam ener­gicz­nie pisać na tele­fo­nie. Mam nadzieję, że cza­sem będziesz rezy­gno­wał z posił­ków. Kiedy jesteś szczu­plej­szy, dusza staje się bar­dziej widoczna, nie­mal pod­skórna. Sta­jesz się pasmem czy­stej ener­gii, jak nie­bie­ski pło­mień pal­nika. Ale lepiej, żeby firma even­towa nie kazała ci być na die­cie. To byłoby obrzy­dli­wie bez­czelne. Sam naj­le­piej potra­fisz się biczo­wać. Żadna firma nie będzie tak per­wer­syjna jak t…

Wyczer­pa­łam limit zna­ków. Wci­snę­łam enter i patrzy­łam, jak mój blok tek­stu znika w stru­mie­niu znacz­nie bar­dziej zwię­złych wia­do­mo­ści.

– Tyle angiel­skiego – powie­dział Moon. – Pocze­kaj­cie, wrzucę nie­które rze­czy w trans­la­tor. – Zaczął maj­stro­wać przy tele­fo­nie, mru­żąc oczy. – Z tego, co widzę, jeste­ście albo poetami, albo idio­tami. A tutaj to nawet nie jest tłu­ma­cze­nie. Tylko kore­ań­ska wymowa ame­ry­kań­skich słów. Wygląda na to, że te słowa po angiel­sku nie mają kore­ań­skich odpo­wied­ni­ków. Mój Boże. Cóż za tajem­ni­czy komu­ni­kat chce­cie mi prze­ka­zać?

Lekko jęk­nął. Wyczu­wa­jąc, że wkrótce się wylo­guje, zaczę­łam go bła­gać, żeby obni­żył tele­fon, żebym wie­działa, jak to jest mieć jego twarz przy swo­jej. Zamarł i mia­łam wra­że­nie, że patrzy mi w oczy. Jego twarz wyra­żała roz­koszną łagod­ność, a wargi roz­chy­liły się w uśmie­chu, który pozwa­lał zoba­czyć aksa­mit­nie czarne prze­strze­nie w jego wnę­trzu. Potem cały obraz się roz­ma­zał.

Kadr wypeł­niło jego lewe oko. Było sze­roko otwarte, napięte. Wywnio­sko­wa­łam, że już się nie uśmie­chał. Ogar­nęło mnie dziwne poczu­cie, że wcale nie jestem świad­kiem trans­mi­sji ze zda­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się tysiące kilo­me­trów dalej w Dubaju, lecz budzę się i widzę rze­czy­wi­stość, która zawsze była obecna w moim łóżku. To oko zawsze wyzie­rało spo­śród fałd mojej wymię­tej pościeli, z nie­wzru­szoną uwagą obser­wu­jąc moje małe życie, a nawet ciemną ścianę ple­ców w nocy. Przy­su­nę­łam się bli­żej do ekranu. Za tym czwo­ro­bo­kiem znaj­do­wały się pozo­stałe frag­menty twa­rzy Moona, jego szyja, całe ciało. Obser­wo­wa­li­śmy się nawza­jem, nie poru­sza­jąc się ani nie mówiąc. Zda­wa­łam sobie sprawę, że nie odczy­tał, a tym bar­dziej nie posta­no­wił speł­nić mojej prośby. To jed­nak było bez zna­cze­nia. Nie potrze­bo­wa­łam pomocy sza­lo­nego losu, by zostać z nim sam na sam.

Obję­łam ramio­nami jego szyję i trzy­ma­łam go mocno, odwra­ca­jąc od świata i zwra­ca­jąc ku sobie. Kalo­ry­fer pom­po­wał cie­pło do mojego pokoju, paliło się słabe świa­tło. Ekran miał tak niską roz­dziel­czość, że nie potra­fi­łam stwier­dzić, gdzie koń­czy się brą­zowa tęczówka Moona, a zaczyna czarna źre­nica. Byłam zafa­scy­no­wana tym krę­giem nie­peł­nej ciem­no­ści. Jed­nak im dłu­żej szu­ka­łam w nim drgnie­nia życia, tym bar­dziej się roz­płasz­czał w samą barwę, aż nagle oko odłą­czyło się od Moona, stało się potworne, przy­po­mi­na­jące hie­ro­glif.

– Wybacz­cie – powie­dział – ale zmę­czyła mi się ręka.

Zamknął oko, ekran pociem­niał. Pościel pode mną gwał­tow­nie zro­biła się zimna.

– Cały jestem zmę­czony. W moim żołądku jest mięso wiel­błąda, ale w gło­wie nie ma nic.

Po tych sło­wach się wylo­go­wał. Kiedy mówił „nie ma nic”, zała­mał mu się głos. Z samej tej frazy zro­bi­łam godzinną pętlę, żeby móc stu­dio­wać tę chwilę nie­wia­ry­god­nej sło­dy­czy. „Nie ma nic” – powta­rzał raz za razem, aż trząsł się gło­śnik. Vavra gniew­nie zało­mo­tała do drzwi mojego pokoju. Zaci­snę­łam pię­ści i przy­gry­złam język. Jed­nak ze względu na to, co czu­łam, musia­łam zro­bić coś wię­cej. Rozej­rza­łam się i pod­nio­słam książkę z biurka. „Nie ma nic” – mówił Moon. „Nie ma nic”. Rzu­ci­łam książką o pod­łogę. Serce zmię­kło mi na widok jej wyro­zu­mia­ło­ści, gdy tak leżała oparta o ścianę, w mil­cze­niu docho­dząc do sie­bie. Opa­dłam więc na kolana i otwo­rzy­łam ją na pierw­szej stro­nie, obie­cu­jąc, że będę czy­tać z uwagą. Słowa jed­nak pły­nęły, nie odno­sząc żad­nego skutku. Pra­gnę­łam tylko jed­nego zda­nia, które ema­no­wa­łoby prawdą, ale zła­pa­łam się na tym, że prze­wra­cam stronę za stroną, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, robiąc sobie na dłoni drobne roz­cię­cia, jak­bym się moco­wała z pyskiem wście­kłego psa.

Roz­dział 2

Tak bardzo ludzkie

Master­son i jego współ­lo­ka­to­rzy orga­ni­zo­wali przy­ję­cie z języ­kiem nie­miec­kim. Bra­łam udział w kon­wer­sa­cji gru­po­wej i pod­ła­py­wa­łam główne idee, ale zbyt późno łączy­łam je w całość, więc zanim mia­łam coś do powie­dze­nia i wie­dzia­łam, jak to powie­dzieć, roz­mowa prze­ska­ki­wała na zupeł­nie inny temat. Na przy­kład kum­pel Master­sona powie­dział: „Każdy czło­wiek rodzi się dobry. Nie czuję nie­na­wi­ści do swo­ich wro­gów, lecz do spo­łe­czeń­stwa, przez które tacy się stali”, na co ja odpowie­dzia­łam: „Lubię wszystko złe, co kie­dy­kol­wiek mi się przy­da­rzyło”.

Mając dość mówie­nia, zato­pi­łam się w fotelu i śle­dzi­łam kształty ludzi poru­sza­ją­cych się w pokoju. Wszy­scy uczest­nicy byli około trzy­dziestki i koń­czyli zaawan­so­wane dyplomy z nauk huma­ni­stycz­nych lub spo­łecz­nych, na boku reali­zu­jąc pro­jekty pla­styczne lub poli­tyczne. Balan­so­wali mię­dzy pro­fe­sjo­na­li­zmem a nie­sku­tecz­nymi spo­so­bami na zaprze­cze­nie jego nie­ubła­ga­nej mocy. Potrze­bo­wali tych chwa­leb­nych odskoczni, by umoc­nić swoje kariery jakby nie­spo­dzie­wa­nie – aż rów­no­waga ule­gała zachwia­niu, ku ich skry­wa­nej uldze. Potem nastę­po­wał łagodny upa­dek ducha, nie­kiedy nie­po­zba­wiony przy­jem­nych momen­tów.

Wszy­scy się prze­cha­dzali, z wyjąt­kiem Master­sona. Do niego chęt­nie pod­cho­dzono. Sie­dział na para­pe­cie po mojej pra­wej stro­nie, na końcu pokoju, trzy­ma­jąc w kości­stych pal­cach papie­rosa, z wycią­gnię­tymi i złą­czo­nymi w kost­kach nogami. Cier­pli­wie i szcze­gó­łowo odpo­wia­dał na pyta­nie rzu­cone ot tak przez jakie­goś gościa, który wyda­wał się zanie­po­ko­jony tym nie­za­słu­żo­nym zain­te­re­so­wa­niem. Wszystko w Master­so­nie było dłu­gie, nawet jego myśli. Ukrad­kiem go obser­wo­wa­łam, patrząc w podłużne lustro na ścia­nie po mojej lewej. Mia­łam nadzieję, że ludzie wkrótce sobie pójdą. Naj­bar­dziej lubi­łam leżeć pod nim nago w kom­plet­nym bez­ru­chu i gapić się w jego oczy, tak że na mojej twa­rzy nie było żad­nego wyrazu. W tych momen­tach byłam szczę­śliwa, bo sta­wa­łam się niczym, jedy­nie wagą dla jego cię­żaru.

Jakaś kobieta usia­dła na pod­ło­kiet­niku mojego fotela, psu­jąc mi zmy­słową kon­tem­pla­cję.

– Co robisz? – zapy­ta­łam po nie­miecku. W obcym języku było mi łatwiej oka­zy­wać agre­sję.

– Piszę dyser­ta­cję – odparła. – Na pewno sły­sza­łaś powie­dze­nie, że pióro jest sil­niej­sze od mie­cza. Cóż, w ostat­nich latach nie jest już uży­wane w lite­ra­tu­rze popu­lar­nej. Jego miej­sce zajęło porów­na­nie pióra do broni pal­nej. Według mojej hipo­tezy to odzwier­cie­dla rosnącą świa­do­mość, że akt pisa­nia zabija szybko i na dużą odle­głość. Lite­ra­tura mor­duje… nie czy­tel­nika, jak można by się spo­dzie­wać, lecz boha­te­rów, któ­rzy niczym się nie róż­nią od praw­dzi­wych ludzi. Za każdą posta­cią lite­racką jest żyjąca na świe­cie osoba, któ­rej waż­ność zostaje pogwał­cona w pro­ce­sie prze­kształ­ce­nia lite­rac­kiego. Każda czarna litera na bia­łej kartce jest poci­skiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki