Z drugiej strony - Wojeciech Kudyba - ebook
NOWOŚĆ

Z drugiej strony ebook

Wojeciech Kudyba

0,0

Opis

Najnowsza książka Wojciecha Kudyby, laureata Nagrody im. Marka Nowakowskiego (2022), to tom opowiadań zebranych. Tworzą go przejrzane i poprawione teksty z tomów "Nazywam się Majdan" (2015), "Kamienica" (2019) o raz wyróżnionego Nagrodą im. Marka Nowakowskiego "I co dalej?" (2021), a także premierowe opowiadanie "Z drugiej strony". Utwory składają się na zbiorowy portret współczesnych Polaków, zwyczajnych, przeciętnych, a zarazem konfrontujących się z wydarzeniami i procesami, które znamy z pierwszych stron gazet (dzika prywatyzacja, Amber Gold, konsumpcjonizm). Kudyba nie używa jednak tych wielkich słów, nie ma u niego abstrakcyjnych idei. Pisarz pochyla się nad jednostkami, które są owych idei i procesów niekiedy ofiarami, a niekiedy świadkami, czasem nieświadomymi. Każe czytelnikowi patrzeć na świat ich oczyma.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Hubert Musiał

Okładka i karty tytułowe: Piotr Tarasiuk

Korekta: Dorota Gołaszewska, Maria Więcławska

Teksty oparto na wydaniach: Wojciech Kudyba, Nazywam się Majdan, Więź, Warszawa 2015; Wojciech Kudyba, Kamienica, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2018, Wojciech Kudyba, I co dalej?, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2020. Wszystkie opowiadania zostały przez Autora przejrzane i poprawione.

Wydanie pierwsze (w tym kształcie), Warszawa 2024

© Copyright by Wojciech Kudyba

© Copyright for the Polish edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-406-7

NAZYWAM SIĘ MAJDAN2015

Halynie Dubyk i Saszy Owerczukowi

oraz wszystkim moim ukraińskim przyjaciołom

(bez nich ta książka nigdy by nie powstała)

„EUROMAJDAN”

Nazywam się Majdan. Petro Majdan, choć czasem w drzwiach ktoś zawoła: „Euromajdan!” i zaraz siada przy barze jak druh serdeczny. A nad barem okno wprost na tory, więc widać przez nie pociągi do Berlina, do Kijowa, pociągi nie wiadomo dokąd, jak opowieść, której zakończenia nigdy nie znasz. Za torami zaś blok niebieski od telewizorów i obok mnie też ekran barowy – migotliwy, pełen światów zetlałych, jakby odbijając się w nim same siebie, traciły na kolorach nieważnych i lekkich. Może też takie stałyby się nasze rozmowy barowe? Może i w nas rozrastałaby się pustka tylko, gdyby nie opowieść? To w niej przecież – w tym języku naszym i nie naszym się ujawniamy – w jej śmiechu, w jej bałakaniu, w jej goryczy wielkiej, ukrainnej, która nadchodzi jak jesień, jak gnuśna zima, jak zmierzch niski i chłodny. Bo za naszymi plecami właśnie ciemnieje Warszawa i wojna też ciemnieje niewojna; bitwa, która daleko jest niedaleko – jak zaraźliwa gorączka, jak mór, jak pochód trupów z chorągwiami w czerwieni i mroku. Widzi się go i nie widzi, spodziewa się go i nie spodziewa, czeka aż przyjdzie i nie czeka. Chciałoby się go zaklinać i nie zaklinać, szukać kręgu przy czarnym ogniu, przy ciemnej lampie – szukać schronienia w słowach, wokół których zaraz ktoś z nas zaczyna się kręcić i nagle krążymy wszyscy, jakbyśmy chcieli w ten właśnie sposób zatańczyć ciemność: otoczyć ją dawną mową, otumanić, odpędzić zarazem i przyjąć, odrzucić i wchłonąć. Obrót i jeszcze jeden, i jeszcze – do rana, do upadłego, aż po sen głęboki, bezbarwny, prawdziwie ojczyźniany sen, który przychodzi, żeby zapomnieć; ukrainny sen, żeby pamiętać. A jest o czym. Uzbierało się przez tych parę lat, urosło niczym ziemia, która teraz zdaje się coraz dziwniejsza – śmieszna i straszna, bliska i daleka, nasza i nie nasza, jakbyśmy byli wciąż ci sami, a inni; sami sobie swoi i obcy zarazem.

Bo w dokumentach moja tożsamość całkiem inna niż naprawdę. Sienkiel to przecież nie moje nazwisko, choć może prawie już moje, gdy matuś do niego się przekonała, potem Dmytro i Hryhoryj, zaś o papie nie wspomnę. On pierwszy to wszystko przecież wymyślił i matuli głowę przerobił. On, przodków dalekich znalazłszy, papiery porządne wyrobił i jako Germaniec prawy, przed wierzycielami uciekając, a może i przed wojną, w kraju niechybotliwym, lecz statecznym się zagnieździł. A mateczka, kiedy już pod nazwiskiem Schinkel w Bochum byli, swobodę i krzepę poczuła taką, że biznesować zaczęła. Teraz podobno w Italii firmę ma, Rosjanki poczciwe do opieki nad starcami zwozi, a do nikogo nie zadzwoni, jakby zniewolona. I tylko babuleńka jeszcze, Polka rodzona, co nas w dzieciństwie mową polską wykarmiła, tylko ona przy nazwisku naszym Majdanowym została. W wiosce niedaleko od Kijowa żyje, kury karmi i kota na noc do domu wpuszcza, żeby myszy wyjadał. Bo myszy podobno w tym roku tyle, że w nocy pod pierzynę się pchają, w pięty łaskoczą, bywa, że i we włosy wplącze się która, sny potarmosi, tak że wstajesz kołowaty, jakbyś noc przespał na skrzydłach wiatraka; a tu do roboty, choć jeszcze ciemno i może właśnie dlatego ciężko ci i mozolnie, i bez wielkiej nadziei. A przecież nie tak miało być w naszej Europie… Nie tak, jak jest…

EUROPA I

No tak, Europa… To i owo się przecież pamięta. Parę lat temu – ho, ho! – sama, rzekłbyś, niezwyczajna eleganckość, samo dostojeństwo, mir, nawet poważanie. Wchodziło się nie tak jak teraz, od strony parku, ale prosto od placu – szeroką aleją, tam, gdzie teraz wielki parking przed marketem. Zaś wśród wielkości jego jest także wielkie gówno sobacze, które może do domu pod podeszwą zaniesiesz szczęśliwie. Bo powiada przysłowie, że gówno na bucie nosić, szczęścia zapowiedzią jest niechybną, powodzenia w życiu albo energii promiennej. Ona to z lichoty nowe światy wywodzi – rośliny, różne drzewa, w których ptaki zaraz gniazda zakładać mogą i piskać. A również ty sam wtedy niby ptak orłowy poczuć się możesz, skrzydła naprężyć niczym ten, co znak dostał wybrania, jak heroj naznaczony przez marność do sławy wielkiej. A prawda niechybna, że jaki znak, taka i sława. Więc kiedy już czujesz zapach, zaczynasz powoli rozumieć – a rozumienie twoje wraz ze smrodem rozrasta się po całym domu – że całe twoje życie to jest jedno wielkie gówno. I twój świat, i wszystko nasermater, i bezpamięć…

Aleja była kasztanowa. Kiedy szedłem tamtędy po maturze, spadały kwiaty. Może nawet zajrzałem – bo wejść się tak po prostu nie dało – zatem w środku tylko zapach fajkowego dymu, aksamitne bordowe story, jakieś złote błyski legendy. Bo była legenda, może nawet ona była najważniejsza: o tym, kto gdzie zajmuje miejsce, jak jest ubrany, co zamawia, o czym mówi. Ktoś musiał zbierać zasłyszane bon moty, powtarzało się je potem przez miesiąc, roiło o lepszym świecie, o złotych zegarkach, poszetkach i spinkach. A za dwa, trzy lata nikt już nie pilnował i po egzaminach chodziło się na lufę. Nie było daleko, chyba kasztanów też już wtedy nie było. Dostały jakiejś choroby, schły jeden po drugim. I ludzie przychodzili zupełnie inni: z roku na rok coraz bardziej do siebie podobni; wpadali i wypadali, nikt już nie wiedział, w co są ubrani, co jedzą i czy w ogóle jeszcze są kimś.

Ono musiało być wtedy dość regularne, to nasze wchodzenie do Europy. Pewnie zawsze pod koniec sesji, bo kiedy Mykoła dał znać, żebym przyszedł, wcale nie pytałem gdzie, tylko od razu do stolika pod oknem na szóstej, tuż przy akwarium, w którym kręciły się ryby. Ile tak naprawdę ich było? I właściwie czemu przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanawiać? Nieważne przecież, ile było. Natomiast to, że w ogóle były, jest ważne. Teraz zaczynam sobie przypominać. Siedziałem przy akwarium, a one tam krążyły – w długich karmazynowych sukniach, w szafirowych woalach, w czarnych szalach – i nagle zaczęło mi się wydawać, że to ich kręcenie jest zaraźliwe, że wciąga, że ludzie wcale nie przychodzą już tutaj, żeby posiedzieć, tylko wpadają, żeby się pokręcić, poobracać wokół baru. Że łapią pyszczkami tlen, jakby na wpół uduszeni, a oczy u nich szerokie, bezdumne, wargi wydęte, zaś mowa bardzo cicha, może nawet bez sensu, a może całkiem bez słów.

– A ty, poeta, nie śpij, kiedy naród z kolan powstaje, by los swój na nowo stworzyć; gdy staraniem codziennym ruch ziemi przyspiesza, nową przyszłość otwiera na oścież! – głos Mykoły chlusnął znad rybek, a najbardziej chlusnęło słowo „poeta”. Ot czort!, szutnik, chciałoby się powiedzieć, bo poezja przyczyna wstydu mego największa i trauma do dziś nieprzepracowana, uczuć moich nieopierzonych pamiątka. Nie była to przecież Rusłanka, nie Ludmyłka, ale Ołenka miła z noskiem do góry zadartym, która list tajemny ode mnie pod oknem w domku swoim białym na przedmieściu otwarła, a w liście wiersz był, liryk jak się patrzy, utwór młodzieńczy szczerozłoty:

Od pierwszej chwili kiedym Cię zobaczył,

Mróz nagły przeszył me kości,

A z piersi mnie skowyt wyrwał się sobaczy

Od nagłej i ciężkiej miłości!

Co z tego, że niepodpisany. Co z tego, że nikt nie wie czyj on, skoro mój był i jest, bo trwa w korę mózgu wbity jak osinowy kołek, który coraz to nowe gałązki wypuszcza, w koszmarach wraca i pisze, wciąż się pisze – w podziemnym życiu, w niekończących się dalszych ciągach. A kiedy się tak śni, trzeba też zacząć pisać na jawie, trzeba pisać, żeby do reszty nie zdurnieć. Tedy na pierwszym roku pisałem sporo, myślałem, że go pokonam surrealizmem, awangardą, lingwizmem – jakąś nową, nieodkrytą jeszcze dykcją, albo przeciwnie: heksametrem, epicką frazą i tradycją. Nic podobnego. Jemu tam, pod spodem, było coraz wygodniej, coraz lepiej w tej jego zaprzańskiej pierwotności, w zdziczałej pramaterii. Na drugim roku przestałem, dopiero po dyplomie jakiś błysk, że nie można wprawdzie uciec, ale można się wymknąć – przez formę. Po prostu nadać jakiś kształt, zamknąć jako całość, właśnie zamknąć. Zamknąć, żeby się oderwać…

– Nam oderwać się trzeba. Nie uciec, ale właśnie oderwać: od tych wszystkich nieforemnych wałów, od tej całej bezkształtnej hałdy, co zrobiona jest z naszych ukrytych wstydów, z naszych urazów, z tajnych ran najgorszych, z bezporadności. Tam nie jest tak, jak tu. Jak chcesz, możesz potem wrócić, ale wrócisz już od niej i z nią może nawet wrócisz, inaczej patrzący i świadomy, że to właśnie ty, że ona ciebie… – ktoś to musiał powiedzieć. Może Mykoła, a może ja, może sam diabeł, bo papiery leżały na stole jak cyrograf, więc było to bez znaczenia. I tak obaj wiedzieliśmy, że ona tam jest, może nawet na nas czeka, może wygląda, kiedy przyjedziemy – cali zakutani w nasze kompleksy, opatuleni w nasze zranienia, owinięci w naszą niemożność. A teraz widzę to dość wyraźnie. Ona wtedy naprawdę istniała – potajemnie przechowywana w domach, na strychach; niewielka, czasem zacieśniona do kręgu kilku osób, mówiona półgłosem, szeptana na ucho – rodzinna Europa. Europa marzycieli i żebraków. Matula…

Za oknem było coraz ciemniej, wolno piliśmy ciemne piwo, sączyliśmy ciemne piwo wieczoru. Rubryki formularza powoli układały się w algorytm ulic i placów, w trójkąty parków, w pasaże wielkomiejskich arterii. Włóczenie się, flanerowanie samotne. Mykoła przechylił się na bok, a po chwili zasnął… Tak jest, zasnąłeś, mój przyjacielu! Już po czwartym piwie mara straszliwa za kark cię wzięła przemożnie, we włosy macki wczepiła łapczywe, tak że do parapetu przywarłeś, a gęba u ciebie całkiem rozdziawiona była, jakbyś wciąż jeszcze dziwił się, że taki zamiar szalony przez nas powzięty został. To dlatego muszę ci teraz wszystko jeszcze raz mówić, jeszcze raz, zanim się znów spotkamy nie wiadomo gdzie, albo i nigdzie. Więc jeśli wciąż tam jesteś, jeśli śpisz, spróbuj to sobie wyobrazić to miasto, a w nim naszą przechadzkę. Bo tak to chyba trzeba nazwać: „przechadzka”. „Miejsce i data urodzenia” – skręcasz w prawo, potem dwie krótkie uliczki – „obywatelstwo”, „adres”. Zatrzymujesz się na skrzyżowaniu. Trudno nie przystanąć, wszak stoi wyraźnie: „narodowość”. A u mnie majdan przecież cały, euromajdan prawdziwy: ojciec pół-Rosjanin, a pół-Niemiec wyznania mojżeszowego, matka pół-Ukrainka, babuleńka od strony mamy Polka, wśród dziadków i pradziadków ze sześć może narodowości i cztery religie, a i u ciebie, jak pamiętam, nie lepiej. Z dumą piszesz zatem „ukraińska”. Bazgrolisz nawet, żeby tylko przejść na drugą stronę, byle dalej, ale tam dopiero troska, tam plac i postój na dłużej. O tak, tu chwilę postoisz… Bo nie tak łatwo wyjaśnić Niemcom Ukrainę, nie tak prosto sekrety nasze powiedzieć, duszę bez mała otworzyć i ponadtysiącletnią kulturę, a przy tym twoje stanowisko na macierzystej uczelni wyjawić. Aniś ty przecież zatrudniony, ani niezatrudniony; ani student, ani niestudent, ani ptah, ani upiór. Jak powietrze, jak nikt opierasz się przeto o latarnię, kufel opróżniasz do końca, na tłum liter nicością swoją bezwiedny patrzysz. Na początku obojętnie, ale potem robi się ciekawie, bo po chwili widzisz, jak one same układają się w znaczenia, jak same wyprowadzają cię do kształtu czworobocznego, do wielkiego rynku, do centrum, do sedna rozumności. Bo w rubryce, która była pusta, niespiesznie rośnie teraz sens i świeci właśnie nad ziemią jak zorza, żebyś na nim leciał arteriami miasta, na nim omijał niewielkie zatoczki: „cel pobytu” – zbieranie materiałów badawczych, „plan badań” – w załączniku, „czas pobytu”: październik 2004 – marzec 2005. Litery sensu są czarne, a miasto jest wielkie, jakby stalowe, dlatego patrzysz jeszcze raz, jeszcze raz przeglądasz się w nim, w tym słowie dumnym „doktorant”, bo wiesz, że to ogromne miasto zmniejsza się nagle do rozmiaru kropki, którą stawiasz. Bo teraz, kiedy jesteś określony, twoje ono być musi. Tak. Powoli, z prawdziwą godnością, chciałoby się nawet rzec – po profiesorsku – kładziesz stalowe ślady i pieczętujesz oddechem niby swoją ostatnią wolę: „partnerzy w Niemczech” – Ruhr Universität Bochum, „miejsce pobytu w Niemczech” – Bochum.

– Ech, Mykoła… I cóż pozostało z naszego żelaznego miasta, z jego diabelskich młynów, które po kopalniach zostały, z burdeli rozległych jak dawna siedziba komsomołu i sklepów ogromnych jak wioski? Co zostało z naszego Bochum, którego nazwa tak się babusi spodobała, że znów musiałem Sienkiewicza czytać, by o Skrzetuskim, o Helence białej i Horpynie wieczorem perorować. Przecież byłbym nawet czytał, dla samej giętkości polskiego języka, ale film akurat był. A że Bohun w nim piękny bardzo, melancholijny jak nasza dusza i śpiewny, więc natychmiast zacząłem oglądać, a do książki już się nie chciało, tylko Dumka na dwa serca i sen. Ach, Bochum! Nieraz w nocy widziałem to miasto potężne, dość że w którąś niedzielę srebrną zaszedłem do babci na dłużej, żeby wszystko opowiedzieć, lecz przecież nie pospolicie, ale z wdochnowieniem i przy tym realnie. Może też właśnie dlatego zacząłem od razu o Zbarażu ze wszech stron oblężonym. Babusia tymczasem naleweczkę z berberysu przyniosła. Żwawo doszedłem mniej więcej do połowy, bardzo zadowolony, że taki obraz realny kreślę, prześmiewczy. Bo wiadomo, że na gorycz historii rodzinnej humor czasem najlepszy, komizm ten niewesoły, którego obce narody nie znają i może nawet nie pojmą. Właśnie też w połowie tego smutnego śmiechu znalazł się Pan Zagłoba, ale nie wtedy, kiedy Burłaja usiekł, ale później – gdy związany i może nie bardzo nawet rezolutny w chlewiku leży.

– Baczysz to sobie, babusiu – powiadam. – Budzi się imć Pan Zagłoba, w gębie mu kwaśno, w siano ze zdziwienia popierduje, oczy otwiera, a sam nie wierzy, gdzie jest i w jakim sposobie. Boć mu przecie wieprz wielki i sprośny w twarz szlachecką zagląda, chrumka przymilnie, na co jegomość mu odchrumkuje, a do siebie tymczasem dochodzi… A babuś? Ojojoj! Jak się nie zerwie! Jak za miotłę z kąta nie chwyci:

– A ty zbóju, ty antychryście! Już ja ci pokażę, jak książki polskie przekręcać! Już ja ci pokażę, jak Polaków między świnie wpędzić. Tak to u Sienkiewicza było? Tak jak mówisz? A nie Bohun to polskiego szlachcica tam wtrącił, wprzód śmiercią w oczy błysnąwszy? Nie krzyżyk na karabeli życie Zagłobie ocalił? A możeś ty wcale książki nie czytał, tylko jak jołop zwykły bzdury jakoweś nawymyślał! – I zamach wzięła potężny, aż z parapetu spadła doniczka z geranium wysokim, a babuleńka zatoczyła się jak nieprzytomna, następnie na podłogę upadła i ręce rozkrzyżowała. Skoczyłem, pewnie, że skoczyłem, żeby ratować, wziąłem jeszcze ze dwa razy miotłą w łeb, ale na koniec i geranium ocalone zostało, i babcia, gdy nagle płaczem okropnym wybuchła, więc trzeba było szybko walerianę z cukrem. Ach, Bochum…

Bo też po prawdzie nie kto inny winien naszym konfuzjom i tarapatom, tylko ja sam. Zaraz gdyśmy tylko wyjechali, papa zaczął bowiem do miasta jeździć. Niby to do Bochum z automatu podzwonić – bo u nas jeszcze telefonu nie było – a po prawdzie to snuł się do północy po lokalach. Wnet również książki do domu znosić zaczął, co od razu na złe wróżyło lub na strapienie. Nie raz mu matusia tłumaczyła: „Petro z Bochumu nie wiadomo, czy wróci, po co nam więcej kłopotów w rodzinie. Okno byś lepiej utkał, wody na noc naczerpał, gdy nie wiesz, czy jutro popłynie… Na co ci jeszcze na starość papierem głowę napychać i myślami, od których tiurmą wieje i Sybirem zaciąga śmiertelnym?”. A on nic. Nic zupełnie, jakby ten mój wyjazd zapadkę w nim tajemną otworzył, krew dawną spuszczać zaczął, co przedtem zakrzepła, a teraz buzować zaczęła lub kipieć. A przecież na rencie już wtedy był, na wątrobę od dawna stękał. I w ogóle trudno go było teraz poznać. Na twarzy wychudł, lecz jakby też zmężniał, ruchy miał szybkie, ale jakby wolne, małomówny się stał i skupiony, przy tym wymowny poniekąd i na duchu krzepki. Pytała się nieraz Bakunowa, zachodziła niby po sól, niby po mąkę, bacznie po przystojności jego od góry do dołu popatrując, i zaraz też biegła do domu, garnek postawiony na kuchni przypilnować. Kto zaś tak przenikliwie oraz z uwagą pyta, wiedzącym niebawem stać się może, więc i z nią tak bywało. Jeszcze tego samego wieczoru z sąsiadkami siadała, by nowiną świeżą jak chlebem pszenicznym się podzielić i zaraz jej przytakiwały, że na pewno kochankę w Kijowie ma, bo wszyscy widzieli, jak przed uniwersytetem w tłumie studentek szedł, transparent jakiś trzymał, a jedna cycki całkiem na wierzchu miała, na nich zaś napis był „swoboda!” smołą czarną namalowany przez Belzebuba samego chyba.

Długo też i gorąco do odwagi codziennego życia wzajem się namawiały, nad Olgą nieszczęśliwą do późnego wieczora płacząc, gdy papa w innym miejscu jeszcze raz zamówił dla wszystkich kolejkę i niby niepatrzący, w dwóch towarzyszy swoich się wpatrywał, a nie słuchając, chciwie słuchał. Jeden z nich zaś właśnie mówił, że siła nie z gniewu jest, ale z godności. Wiele przy tym przykładów dawał, jak narody ponad wytrzymałość swą upokorzone, nieraz za sprawą wodzów lub choćby watażków swoich w obłęd dziki wpadały, który już hamulców żadnych potem nie miał, w diabelskie okrucieństwo się zmieniając.

– Nam zaś nie gniew budzić, lecz siłę. Ta zaś płynie z tego, żeśmy zjednoczeni przez wierność i szacunek. Żeśmy w tym właśnie godność swą odnaleźli, że gotowi jesteśmy zginąć raczej, niż dobro wspólne zdradzić!

Tak jeden z nich właśnie się odezwał, a ubrany był w paltot ciemny, pod którym szalik pomarańczowy radośnie połyskiwał, niby znak nadziei. Od niego też natychmiast każdy z nich plik papierów odebrał, do teczki schował i z głową podniesioną na ulicę wychodził, a ta choć mroczna, jasna im się zaraz wydawała i prosta niby promień, który właśnie z dalekiego nieba spadał, od gwiazdy zamarłej i jak dzieje nasze mrocznej.

– Ach, historio! Rano nasza niezagojona, rozdarcie nasze! Wielcyśmy w tobie i mali, wspaniali i zwyczajni. Jak w całym świecie, tak i w tobie zarazem groza święta i codzienna upierdliwość, straszność i śmieszność. Trzymamy się ciebie niby heroicznych pieśni, a te zaraz szara codzienność otacza jak orszak błaznów szlachetnego króla. Chciałoby się, bardzo chciałoby się zamieszkać tylko w twojej mocy i wielkości, ale wstaje dzień codzienny, a z nim ironia dziwna, jakbyśmy w tobie byli, a zarazem na zewnątrz. Oto śpiewamy o sobie wewnątrz heroicznej opowieści, a zarazem gdzieś dalej, w takim miejscu, z którego widać nie tylko to, co wyniosłe, ale i to, co mizerne – drobne szpary ludzkiego życia, które i w wielkości, i w małości przyjąć trzeba, wszak nasze jest, a nie czyje inne. Podobnie też u nas się stało, bo gdyśmy wszyscy z niedowierzaniem, ale też i z rosnącym szacunkiem na przemianę bat’ka patrzyli, matuleńka w ciemności schła od zgryzoty bezmiernej, już kuliła się od troski, która ni źródła wyraźnego nie ma, ni nazwy, chyba że w urazach z dzieciństwa. Niby cieszyła się, że taki teraz miastowy oraz światły, że na prawego Ukraińca się wyrobił, a mowy radzieckiej i bolszewizmu swego dawnego jak szatana w cerkwi się wyparł. Bo nie można powiedzieć, do świątyni sam z siebie chodzić zaczął, nieraz nawet całe nabożeństwo wytrzymał. Cóż z tego przecież, skoro matusi żadna poprawa zdrowia od tego nie przyszła, a wnet pogorszenie i paroksyzm. Nie od razu też cokolwiek widać było, dopiero może za dwa miesiące, gdy lato powoli we mgły zaczęło zapadać, liście blednąć, a Hryhoryj z wojska na przepustkę wyszedł. Siedział właśnie w kuchni, gdy wróciła z roboty szybciej. Spojrzał – widzi, że obiadu z kuchni szpitalnej, jak to zwykle było, nie przyniosła, tylko kurę na targu kupiła i zaraz rosołu nagotowała z kluskami. Już miał coś rzec, gdy go ubiegła:

– Jedz, dytyno! – powiada. – Jedz, rybeńko moja! – I gładzić go zaczęła po karku podgolonym, aż się wzdrygnął, na podłogę splunął, bo gładzenia nigdy u nas nie było, a i o słowo ciepłe bywało czasem trudno. Niewiele pomogło, choć spluwał coraz siarczyściej i syczeć zaczął. Nie minęła chwila, a ona znów gładzić się zabiera:

– Jedz, jakbyś posiłek ostatni w gronie rodzinnym spożywał. Wszak opuszczenie straszna jest rzecz, gdy żal jak kuczma stara na drodze w środku dnia na oczy ci spada. A i mnie już dni niewiele zostało, bezmożność chęci wszystkie wysysa, a słońce ciemnieje i jak pieniążek małe się robi.

O, wystraszył się Hryhoryj! Może po raz pierwszy w życiu się wystraszył, do Bakunowej poleciał radzić się, czy lekarza, czy psychiatra może, a Bakunowa tylko głową pokiwała, bo wiadomo, że jak słońce niby pieniążek się robi, to już ani lekarz, ani psychiater żaden nie pomoże, tylko babka-szeptucha, co pod lasem mieszka, stara Hryniowa, czakłunka najprzedziwniejsza. Wyzbierał się zatem rano, grosza naszykował i pobiegł o pomoc prosić, gdy babka czarowna akurat gałęzie z lasu wlokła. Jeszcze jej dobrze nie widział, a już „Sława Bohu!” krzyknął, a potem pomógł grzecznie, drewno na kawałeczki porąbał, pod kuchnią zapalił, choć w środku jeszcze bardziej go paliło niż ogień, co ze szczapy sosnowej chciwie buchnął. A Hryniowa spokojnie garnek na fajerki położyła, kartofle nożykiem obiera i głosem swoim cichym, chropawym powiada:

– Spojrzenia złe i pogardliwe, przez świat w naszą stronę rzucone, tylko dobrym i świadomym swej godności spojrzeniem odwrócić możesz. Niech bat’ko codziennie wieczorem z troską przez pół godziny przynajmniej mołodyci swojej się przygląda, rano zaś da jej dwa jajka na miękko, a skorupek nie wyrzucajcie, tylko w moździerzu pogniećcie, na czubku noża do obiadu dodawajcie. Czekoladę też krasuni waszej kupcie i cynamon. A póki jeszcze można, pokrzywy świeże zbierajcie, niech sok pije albo choćby i kilka listków zje dziennie. Zaś gdyby zmarzły, dam wam ususzonych i jeszcze korzeń kozłka, co sen przynosi i słodycz.

Zaczęli więc zbierać. Najpierw obaj, a potem sam Dmytro, gdy Hryhoryj w kamasze wrócić musiał. Spisał się też chwat nasz najmłodszy dobrze, choć szkoły wtedy jeszcze nie miał skończonej i pstro mu w głowie było. Chodził co drugi dzień aż za tory, za las, na dąbrowę, tam tęgo pokrzywy kosił, zanim mróz wszystkiego nie zwarzył i listków nie poczernił. W domu zaś sok na maszynce żeliwnej kręcił, jajka u Bakunowej kupował najlepsze oraz cynamon, a czekolady papa z Kijowa przywoził, ale same nasze, w Winnicy robione, lepsze niż szwajcarskie czy belgijskie. Wciąż też jej o godności mówił, która z wierności się bierze, czyli z tego, że człowiek egoizmu się wyrzeka i do dobra wspólnego duszę swoją skłania. A tak patrzył na nią z siłą właśnie jakowąś przemożną, tak w środek oczu mołodyci swojej się wpatrywał i tak zamawiał, że z wolna podniosła się żywicielka nasza, opiekunka prawdziwa, najdroższa. W listopadzie już jej całkiem dobrze było, bo papa nasz w domu teraz siedział, ulotki odbijał i tylko od czasu do czasu wychodził by na drzewach lub płotach je rozlepiać. A co się przy tym ludziom natłumaczył, to jego: że kto Ukrainie zaufa, jakby żonie swej najlepszej ufał, jakby dziedzica swego wspaniałego płodził, ten głos swój przez otwór w skrzynce na Naszą Ukrainę odda. Słuchali go też ludzie inaczej, bo w oczach miał nowy żar jakiś i nawet matuleńka słuchała z podziwem, zwłaszcza to o żonie. Bo nie spał już teraz na werandzie – jak w lecie – ale do pokoju się wrócił. Też wszystko w ogóle stało się wtedy jaśniejsze, całe tygodnie wstawały w barwach przyjemnych, które chęci do czynu budzą. Wnet bat’ko pokój pięknie pomalował, a na święta, choć nigdy tego nie robił, choinkę w pomarańcze małe ubrał i skórek po kątach dla zapachu porozkładał.

Dziwny to czas był: niezwyczajny październik, a grudzień tym dziwniejszy. Niby wciąż ciemny, a przecież nad podziw jasny – gorący w zimnie swoim, a w srogości łagodny. Rzekłbyś, że wiosna późna w zimie u nas zawitała, by pierwiosnki spod śniegu na mrozie wywieść. Wszystko bowiem tajało w oczach. Lody, które nieraz przez całe dekady między stronami kraju narastały, nagle jakby pękać zaczęły. Te zaś, które między ludźmi przez lata wyrosły, tchnienie jakoweś nieznane, a gorące w wodę źródlaną zamieniało. Czysta była ona i przejrzysta, rad więc który niektóry i oczy nią przemywał, i ciało całe, by nie tylko całkiem na nowo na świat spojrzeć, ale całą swoją skórę z dawnych brudów oczyścić i niejako świeżą przyoblec, by nowym człowiekiem stać się na czasy całkiem niepodobne. Niejeden też wtedy – ku wielkiej sprawie powszechnej się zwróciwszy – krzepę nieznaną wcześniej w sobie poczuł i sam do siebie szacunek na tyle odzyskał, że ku innym wychodził z dłonią serdeczną oraz sercem otwartym na oścież.

Tak właśnie i u nas było, gdy jakoś tuż po 25 listopada, po przemówieniu słynnym Wałęsy, bat’ko nasz z Majdanu niewielki znaczek z napisem „Solidarność” przyniósł i zaraz na drugi dzień do kieszeni garnituru swego świątecznego go chowając, elektryczką wyruszył w podróż niespodziewaną, z dawna wyglądaną. Niedaleko bowiem jechał i bardzo daleko do świekry swojej. Krótko też podążał, jakoby pół godziny, a przecież lat dwadzieścia, które właśnie jak góry lodowcem okryte między nimi się kładły, przeprawy wszelkie utrudniając. Niejedna bowiem już w ich stromych zboczach ekspedycja pomarła, niejedną lawina w dół porwała na pohybel. Niebezpieczna to przeto była podróż i bezpieczna, bo też, z drugiej strony, jakby natchnieniem wiedziona, babcia serdeczna na próg domu wyszła, serdak zapięła i ścieżką sunęła w kaloszach sznurkiem podwiązanych do furtki zamkniętej na skobel i jakby w nieznane otwartej. Bo cóż wiesz o człowieku, który w jednej chwili odmienić się może? Cóż o świekrze swojej, a choćby i zięciu, z których w jedno mgnienie niby łuska węża kształt dawny odpada, świeże odsłaniając ciało, a pod nim nowego całkiem i niepodobnego ducha?

Nie widział tego Fiodor Michajłowicz Dostojewski, choć może i widział w niebieskiej ojczyźnie pisarzy niby w harwardzkim podręczniku, na tronie siedząc. A zobaczywszy, natychmiast innym to przedstawił w czasie teraźniejszym, jak Wasilij Majdan z sadu wychodząc, niby Rodion Romanycz Raskolnikow do furtki przystępuje, a zaraz za nią – tam, gdzie krzyżują się ścieżki buraków i marchwi – tam właśnie teściowej swojej głęboko się kłania, a potem, klęknąwszy, ziemię cztery razy całuje. Potem zaś na wschód i zachód, południe i północ się obraca, o swej dawnej zimie duchowej i bezmożności ślepej głośno świadcząc, nie tylko zaś babusię, ale i świat cały, i stworzenie wszelkie o zmiłowanie prosząc. Nie widział też tego Lew Nikołajewicz Tołstoj, choć może i widział, na innym tronie niby katedrze oksfordzkiej siedząc. A widząc to, innym opowiadał, jak Anna Feliksowna Majdan, z grobu pogardy swojej niby człek zmartwychwstały powstając, duszę swoją przed Wasilijem jak osiem błogosławieństw naszego Pana otwarła i sama niejedną slozę gorzką utoczywszy, także o przebaczenie prosiła za myśli złe oraz wyniosłość, za chwile słabości i pychy.

Najlepiej zaś dostrzegł to mniej znany obywatel zaświatowego parnasu, urodzony w Nowicy pod Gorlicami Bohdan-Ihor Antonycz. On to właśnie swym okiem młodzieńczym z nieb oddalonych wszystko natychmiast wypatrzył, by w szlachetną formę dumki skwapliwie przyoblec i bandurzystom teraźniejszym do śpiewu zadać. Było zaś w niej o tym, że Wasilij odważny za nic miał, że ludzie się zbiegli, za nic miał uśmiechy szydercze lub wyrazy, co niejednego ostrzem swym skrócić by mogły o głowę. Stało tam, że dotąd biegł, aż babuleńka siwa w obawie stanęła, czy go zatrzymać podoła ramieniem swoim i kosturkiem. A płacz przeraźliwy pierś mu do reszty rozdarł, gdy padli sobie w ramiona, zaś babuleńka, kij wypuściwszy, sama kwilić zaczęła płaczliwie: „synku mój, synku…”. I w strofie czwartej dał nam też do zrozumienia poeta, że więcej nic już mówić nie mogli, tylko łzy ich na ziemię kapały, a tam, gdzie najwięcej się nazbierało, lód się natychmiast topił. W piątej zaś miał na myśli, że dziwili się temu ludzie, ale i nie dziwili, zaś babusiaczariwna ni ćwikłowych, ni marchwi w tym miejscu już potem nie sadziła, tylko georginie niebieskie i żółte, a za nimi szlachetne goździki czerwone oraz białe. I dopiero po roku Bakunowa opowiadać zaczęła, że one same tam wyrastają – w tym miejscu, gdzie cud rodzinny się dokonał – na znak dla miasteczka, a może też i dla całej ziemi naszej znękanej i pięknej?…

Bo też za szybko wszystko to się działo, za daleko od zwyczajnych myśli – tak spiesznie, że nawet ona, sąsiadka nasza, co zawsze wiedząca była, przestała nadążać. Może tak śmiałe to było, że tylko najśmielsi pojmowali. Był zaś wśród nich nasz papa, gdy w nim właśnie znak się największy dokonał, a nic dziwnego w tym nie ma, boć przecie zawsze cuda największe tylko w ludzkim sercu odnajdziesz, nie gdzie indziej… On to, gdy raz już wieczorem w Kijowie godność swą na nowo poznał – co z wierności wypływa i naszą duszę nie tylko z ludźmi, ale i całym przyrodzeniem łączy – on to czynem zaświadczył, że każden z gnicia cuchnącego i upadku swojego powstać w dowolnej chwili może i ku dobru wspólnemu wiedzę swoją obrócić.

A wiedział on o wszystkim jak mało kto, oj, wiedział!… I o znaczeniu jedności, i o honorze oraz prawach jego. Umiał też słowa przemożne z głębokości serca wydobyć, umysły ciężkie z gnuśności zimowej powyrywać niby Wernyhora. Na zawsze już go tedy wieszczem naszym przezwali, gdy raz pokazała go telewizja, jak na kosz od śmieci przewrócony jednym susem wzbił się, by w mocy swej straszliwej na całe gardło ryczeć: „Ja jestem Majdan!” oraz „Sława Ukrajini!”. A przecież kto słowa skuteczne miotać umie, ten i cudzym słowem silnie dotknięty być może, nawet poniekąd ciężko porażony. Nieraz się więc zdarzało, że bat’ko z Kijowa posiniaczony powrócił, a dnia jednego, poturbowanego srodze, karetka go na sygnale pod dom samiutki przywiozła. Wychodzi powoli dwóch sanitariuszy w mundurach, głowy w kominiarkach schowane przed zimnem mają, papę pod ręce prowadzą, lecz on zaraz w progu im się wyrwa! – Nic to, Olga! – woła. – Na nic berkuta razy, kiedyśmy jako naród Ukrainy swą godność i niezawisłość odkryli, gdyśmy nareszcie wielcy, przecież jednak nie wielkością cudzą, ale własną, Majdanową!

Struchlała mateńka, już jej i Magadan, i Kołyma przed oczami przeszły, lecz zaraz krew pod nosem tamować zaczęła, rany jodyną przemywać. Te jednak płytkie były, tak że wnet papa, niby wieszcz właśnie, sam już sobie mógł kielicha nalać, a po paru dniach całkiem wydobrzał i o sylwestrowej nocy przemyśliwać zaczął, bo huczna miała być w tym roku jak nigdy.

Czegóż tam nie było! Jak mi wyliczył w liście Dmytro, renta cała ojcowa w jeden tydzień poszła i znowu u babuleńki pożyczać trzeba było. Matula ze sto może pielmieni ulepiła, słoniny nacukrowanej przyniosła, a musztarda do niej kozacka była oraz wódka nie z byle czego pędzona, ale z żyta naszego, z którym żadne inne równać się nie może. Tuż po telewizyjnym orędziu premiera, gdy już wiadomo było, że nowe idzie, sąsiadów się naschodziło, ojca kolegów kilku nawet z Kijowa przybyło, a już wcześniej didus Jurij z Zaporoża się objawił, a także babuleńka nasza czarowna i Hryhoryj, który z wojska na dobre wyszedł. On też herojem stał się nocy tej przecudnej, bo pięknie prawił, jak to w koszarach jak jeden mąż zbuntowali się, że na braci rodzonych ręki nie podniosą, krwi ojczyźnianej nie przeleją i jak sam dowódca im zaprzysiągł, że ich jednostka Majdanu bronić będzie, a kto Majdan nazywa się, ten niezwłocznie ordynansem generała być może, a w przyszłości adiutantem nawet. Ot, popił sobie Kozak nasz chrobry i coraz barwniej opowiadał, jak wiedzę wojskową silnie zgłębiał, tak że teraz koktajle Mołotowa z benzyny lub ze styropianu robić może, nawet z saletry petardy, zaraz też z Dmytrem pokaz sztucznych ogni dali, co mieli wcześniej w drewutni domowym sposobem narobione i pochowane. Potem dziarsko tańcowali wszyscy do świtu, a ślepy Semen na harmonii grał, śpiewali też cudnie pieśni ukraińskie, nawet i polskie. Wszyscy też od razu do świąt zostali, na stryszku w obórce u babci pościelone mieli, a w Swiatyj Weczir za stołem zasiedli, prosforę pięknie między siebie podzielili i nawet babusia nie narzekała, że jej czosnek w czterech rogach stołu śmierdzi, tylko kutię, co ją sama robiła, na środku postawiła, wraz z innymi po ziarenku pszennym odłożyła dla duchów przodków naszych, które w tę świętą noc do domu rodzinnego się zlatują. Byli też na cmentarzu, a potem do cerkwi poszli na Wełykie Poweczirja i zanim spać poszli, jeszcze się serdecznie całowali, jeszcze nawzajem zapewniali, że nowe teraz porządki nastaną, aż bat’ko nasz mocarny nie wytrzymał i na całe gardło o świcie krzyknął:

– Ot, bracia, teraz u nas dopiero Jewropa!!!

EUROPA II

Dlatego może rzeczywiście nastała, może istotnie Europa prawdziwa to była, bo ledwie tydzień minął od mojego do domu powrotu, a już pisali, już ze wszystkich stron świata przypominali sobie zaproszenie ode mnie, już terminy, choćby i odległe, ustalać chcieli. A ja ledwo w ojczyźnie najmilszej życie moje do kupy na nowo zbierać zacząłem. Ledwo ceny, co nagle kawalkadą ruszyły, w głowie ułożyłem. Ledwo świat i ludzi pojmować zacząłem. Bo zmienili się przez te kilka miesięcy bardzo. Już ci, którzy ducha nowego w sobie poczuli, zgodnie z jego przyrodzonymi prawami nie w spirytualnym stanie przecież przebywali, ale nowych wcieleń szukali gorliwie. Duch bowiem tak działa właśnie w człowieku, że zaraz koniecznych przyobleczeń w materię żąda, zaraz konkretów rozmaitych, już to politycznych, już społecznych, najbardziej zaś ekonomicznych. Gospodarką właśnie najbardziej teraz się interesował bat’ko, by z heroja w hospodara się przemienić – tego, który niezawisłość swoją w niejaką zamożność także przyoblec potrafi, co łatwe nie jest, a może nawet najtrudniejsze. Bogactwo ducha ludzie bowiem rozumieją i wybaczyć mogą, ale z bogactwa materii zaraz tłumaczyć się musisz, czy przypadkiem godności ona twojej wewnętrznej nie narusza lub nie hańbi.

O tym też długośmy – a i nieraz krótko – do rana rozmawiali: jak ducha rodzimego w materię oporną zapuszczać, by kształty realne i niepokraczne mógł przyjąć. Wieleśmy przy tym planów snuli, o opór materii ciemnej raz po raz niczym łupinka na morzu się rozbijając i bladym świtem przemoknięci oraz spragnieni na suchy brzeg z trudem wychodząc. Wszystko mi też o onym Majdanie Pierwszym papa opowiedział, o tym tryumfie słodkim i gorzkim zarazem, u mnie zaś pomysł narodził się, żeby przynajmniej jeden lub drugi artykuł do czasopism kulturoznawczych o zespołach napisać, co to na Majdanie grając, pomarańczową rewolucję wspierały oraz Wiktora Juszczenki prozachodnie zwycięstwo. Bo kiedy ducha w ciało ekonomiczne od razu zakląć udatnie nie możesz, pisz chociaż. Ten bowiem tylko w micie długo przetrwać może i w stosownej chwili stamtąd właśnie, ze słów na nowo na świat, niczym gołąb po deszczu, prędzej niż myślisz pofrunie…

Gdzież mnie tedy było przyjaciół moich bochumowych pamiętać, jakie zaproszenia przypominać, komu pobyt wygodny szykować?… Ale też wycofać się niehonor byłby i postępek całkiem niepatriotyczny. Boć przecież słowo się rzekło. Ha! Nawet niejedno. Nieraz przecież przychodził do baru Matwiej smutny, do stolika się dosiadał, za rodziną tęskniąc bardzo, co w Polsce została. Widząc to, zaraz ja do niego zagaduję, piękną polszczyzną się odzywam, którą babci roztropnej zawdzięczam, gdy mnie w niemowlęctwie moim do języka przodków sposobiła. A opowiadam o naszej historii, która nie od Bandery, lecz od świętej Olgi i Rusi Kijowskiej początek bierze. O Kijowie prawię przesławnym, co z dawien dawna piękny był i bohaty, kobiercami wschodnimi usłany, a wina najdroższe po ulicach wylewał oraz złotem najszczerszym kopuły Domu Bożego przyozdabiał. I rozmarzał się Maciej, i nie wiedzieć kiedy piwo trzecie już stawiał, i sam opowieść zaczynał o prababci swojej rodzonej, jak to za pierwszej wojny do Kijowa właśnie z całą rodziną uciekli, a jej szesnaście ledwie lat było. Wodze też trochę fantazji swojej polskiej popuszczał, a może i prawda to była, że w aptece pracę jako sprzątaczka dostała. A że śliczna była niby kniaziówna sama, natychmiast też klientów na lekarstwa przybyło. Oj, chorowali bowiem oni, niejeden ciężko był niemogący; z miłości chorowali, a zwłaszcza jeden Kozak, który na harmonijce grał pod oknem i śpiewał. Tego prababcia jeszcze na miesiąc przed śmiercią wspomniała, a męża swego rodzonego wyklinać zaczęła, że pod przymusem ją za niego wydali. Do komory bowiem zawlekli i tam trzy razy łbem o ścianę uderzyli, aż sakramentalne „tak” wyrzekła i za Mazura prostego poszła, Panie świeć nad jego duszą. Więc pytał też Maciej, bośmy przy szóstym już byli, czy jeszcze jest ta apteka i gdzie położona. A ja jemu, że jest i to nie jedna, że tysiąc jest aptek w Kijowie, wśród których ta prababcina także niechybnie być musi. Przeto jemu koniecznie przyjechać trzeba, aby ją sobie dokumentnie obejrzeć. Na zaplecze ja jemu korytarz tajny niezwłocznie przecież otworzę, w księgi historyczne zajrzeć dozwolę gruntownie, a potem mu grób Kozaka pokażę, który z miłości do rodzonej prababci jego na szczapę się zesechł, a na końcu na wojnie z bolszewikami za ojczyznę odważnie zginął, by tak duszę swoją kozaczą ocalić.

Z Polakiem przeto niehonor wielki byłby, a i z innymi poruta by się stała, zobowiązania serdeczne pozrywać. Bo chciał też Yokota z Tokio, chciał Mustafa, przez urząd jakiś w Ankarze przysłany, chłop trzydziestoletni, wielki, cały w czarne kudły porośnięty i dzieciaty bardzo. Za dziećmi właśnie żal go okrutny tarmosił, a pić nie potrafił, bo mu Koran surowo zabraniał. W ogóle też kłopot z nim wszędzie był, bo jeść nic prawie nie mógł, zaraz sprawdzał, czy krew ze zwierzęcia uszła i czy nie wieprzowe, gdyż świnia u nich mięso nieczyste stanowi, dla zdrowia niezwykle szkodliwe. Nie tylko zresztą odżywiać się nie mógł, ale Mekki zarówno wszędzie szukać musiał, gdzie byśmy z nim nie byli. Jesteśmy akurat nad Kemnader See, nad jeziorem pięknym. Słońce zimowe już energii nabiera, prawie wiosennie świeci, panny umięśnione pięknie na rolkach jadą, a on wtedy właśnie Mekkę musi znaleźć! „Herr Majdan – głośno woła – Herr Majdan”. I jeszcze „kommen Sie bitte” i inne starodawne zwroty, których się z podręcznika w poprzednim wieku wydanego nauczył. A woła, bo mu kiedyś porost od północnej strony pokazałem i tłumaczyłem, jak strony świata ustalić. „Już ja ci dam Majdan” – myślę sobie, bo przecież niejeden raz to było. „Dam ja ci Majdan” – i prosto na cerkiew Świętego Michała pokazywałem. Boć przecież Bóg jest jeden i miłosierny bardzo, więc nie mógł zębami zgrzytać, gdy tylko trochę do Niego bokiem obrócony Mustafa w stronę Świętego Michała przesławnego pokłony na trawniku wybijał, gazetkę z marketu pod kolana uprzednio podścieliwszy. Nieraz też, zanim się ze swoimi nie zwąchał, do mnie do pokoju zachodził – może z głodu, a może z żalu za rodziną. Gotowałem mu pierogi, ale wymagający był bardzo, smażyć sobie kazał to z jednej, to znów z drugiej, aż krzyknąć miałem, że chyba mnie z niewolnicą swoją myli i sam zaraz smażyć będzie, jeśli jeszcze raz pod wąsem czarnym coś mruknie. A kawę właśnie sam parzył, tygielek miedziany z ręczniczka odwijał, cały rytuał to był, ceremonia wielka. Więc gdy tak popijaliśmy, nieraz pytał, jak u nas, czy meczet u nas jest, a ja jemu, że tysiąc meczetów u nas ruchomych, osobliwie znikliwych, co to je jeszcze Tuhaj-bej po stepach pozostawiał, a są też i nieruchome, a wszystkie mistycznej mocy pełne, niechby przyjechał nad morze, to sam zobaczy, co tam się dzieje. A gdyby do mnie zajrzał, do Kijowa pojechać możemy, gdzie meczet Ar-Rahma bardzo wielki.

Na koniec, lecz może na początek, był jeszcze Oliwier – starszy od nas i zamożny, z pochodzenia niby Hiszpan, a bardziej Żyd sefardyjski, co też od razu nam wytłumaczył. W soboty w pokoju się zamykał, nie wyszedł zaś, aż dopiero w niedzielę, zawsze też w mycce na głowie. Zimno mu przy tym ciągle było, bo na Wyspach Kanaryjskich wychowany, różnic temperatury wielkich dzielnie znosić nie mógł. Mimo to świata ciekawy był bardzo, wszędzie możliwości inwestycyjnych szukał, nie darmo przecież podyplomowo International Management studiował. Niebawem nawet rosyjskiego zaczął się uczyć, zaś już po miesiącu czytać to i owo umiał, choć rozumiał jeszcze niewiele. Bo też jak cośkolwiek z kultury naszej miał rozumieć, kiedy dotąd na wyspie mieszkał, co marna była taka, że jak rano wyszedłeś znad morza, to w południe już z drugiej strony morze zobaczyć mogłeś, a po drodze domków parę naprzyczepianych na skałach czarnych z wulkanu, kaktusów kilka i kozy dwie pasące się cicho pod drzewem.

– A u nas wsio balszoje! – tak mu powoli i po rosyjsku tłumaczyłem, a on cierpliwie ucho odstające nadstawiał. – Wychodził dieduszka matki mojej, nieboszczyk Timofiej, wychodził ci on z chałupy, a dzieckiem jeszcze był wtedy i potem familii opowiadał. Wychodził, bo go matuszka posyłała: „Idź ty mi zaraz, kwaśnego mleka papie zanieś, żeby przy żniwach nie pomarł!”.

A kiedy wyszedł, kwaśne mleko czym prędzej niosąc, pospieszał bardzo, gdyż czasem się zdarzyć mogło, że zanim doszedł, ser mu się w kance sam dziwnym sposobem zrobił i serwatka pragnienie kojąca. Bo już z pagórka naszego łan pszenicy ogromny widział, a dorodna była taka, że w jednym kłosku mąki na całą bułkę mogło starczyć. Biegł tedy co sił wzdłuż łanu, a ten wysoki był taki, że go z głową prawie nakrywał. Biegł co tchu, a przecież mimo to mijał często dzień cały i drugi nawet, i nieraz dnia trzeciego dopiero bat’kę z kosą na końcu łanu zobaczył, do kolan przypadł, w rękę z szacunkiem ucałował: „Bierzcie ojczulku mocarny, pijcie to mleko kwaśne, aby wam sił nie brakło w żniwach, które chleb ojczyźnie naszej miłej dają i życie!”.

Wracał się inną drogą, żeby kraj nasz szczęśliwy podziwiać. Podążał zaś, kulejąc lekko, bo ten od zachodu na bok się przechylał, ponieważ sady tam były bezmierne oraz ogrody od owoców i warzyw wszelkich ciężkie. Szedł, z góry mając, zaś za płotem arbuzy rosły tak dorodne, że kiedy który w środku pusty był, zaraz tam wchodził i na dół turlał się wesoło. A gdy przepołowiony znalazł, żagiel w nim z liści łopianu zatykał wielki taki, że dachy nim podówczas kryto, na tyczce leszczynowej wodził i po stawie pływał, pieśni matrosów śpiewając. Jeśli zaś ryb przy tym ułowił kilka, zaraz chłopom rozdawał, co pod drzewami siedząc, nalewkę właśnie świeżą z czornojsmorodyny próbowali, żyły splątane dzielnie sycąc.

I tego właśnie pojąć nie mógł biznesmen Oliwier – wyobraźnię w ciasnocie wyspy swojej mając uwięzioną – tej naszej bezkresności, obfitości wszelkiej kraju drogiego; tej krzepy i różnorodności jego, która spiętrzona jest niezwykle, sfałdowana jak skała. Bo też góry tu w morzu znajdziesz, a wiosnę jesienią, zwyczaje dawne w środku moderny i radość w smutku, a nędzę w bogactwie. Więc jak było takiego – powiedzcie wy sami – jak takiego nie zaprosić, jak mu oczu nie otworzyć. Jak też uszu jego na naszą melodię nie odetkać, co w samym krajobrazie mieszka, na muzykę, co po lasach pod Kołomyją kołuje, a przecież z samej duszy wychodzi i trwa nad nami jak anioł.

– Przyjedź – trzeba mu było koniecznie powiedzieć. – Zajedź, kiedy tylko ci przyjdzie ochota, a ja ci nocleg u babci wyprawię, wikt i opierunek dam, jak się patrzy. Pomieszkasz, to i pojmiesz wszystko lepiej. Do sadu pójdziemy, gruszek wielkich narwiesz, a jak do jabłoni dojdziesz, to i Semena ślepego napotkasz, on cię tam zaraz na harmonii cudnie grać nauczy, rozochocony śpiewać będziesz, a język ci się otworzy i nie będziesz już dukał jak teraz. Bo przecież lepiej ci od razu ukraińskiego nauczyć się, a nie jak burłak niegodny przez rosyjski do strony naszej zdążać. O wiele przecież lepiej wraz z dumką śpiewną bukwy złośliwe rozpoznać, głoski dziwaczne, które ci teraz w gardle ością stają, że krztusić się musisz i charczeć. A kiedy śpiewać zaczniesz, a może i tańczyć, sam zobaczysz, że u nas inwestować to tak, jakbyś gotową żyłę złota odkrył, która wciąż przybiera, jakbyś młynek znalazł, co sam ci dolary srebrne co rano wydaje – tak mu też właśnie mówiłem, a może nawet inaczej, nic przeto nadzwyczajnego, że i on ochoty nabrał, kalendarzyk biznesowy za tydzień przyniósł, dni kilka późnojesiennych bardzo poważnie pozakreślał.

Tymczasem przecież jeszcze w grudniu zabawa była taneczna, integracja europejska, którą na koniec kursu językowego nam uniwersytet w Bochum przygotował. Zabawa, rzekłbyś, na podobieństwo naszego Majdanu, bo każdy potrawę krajowi swemu właściwą przyniósł, każdy w strój ojczyzny swojej się przyoblekł, tańce narodowe pokazywał. Okazja więc była nadzwyczaj podniosła, godności wymagająca i powagi, już tedy dwa tygodnie wcześniej słoninę kupić chciałem, ale nie było nigdzie, choć całe Zagłębie Ruhry wte i wewte zjeździłem. I dopiero pod polskim kościołem w niedzielę, tam dopiero sadło zdobyłem godne, które przecież jeszcze nasolić, namarynować i ziołami wszelkimi ozdobić musiałem gorliwie. A jak słonina, caryca nasza, to i car być musiał, więc litry dwa samogonu – które schowane miałem na długą autobusową drogę do ojczyzny – całe dwa litry spod tapczana musiałem wytoczyć i na salę zanieść. Ta pełna była całkiem i silnie też kolorowa. Pod lampy migotliwe, pod ściany cudnie sprejami różnorakimi ozdobione czarni się zeszli, a także brązowi i biali, żółci i rudzi, mnóstwo zielonych i czerwonych, i w ogóle po paru z partii każdej i stron wszelkich. A ja każdemu kokardkę pomarańczową na rękaw wpiąłem, każden kuśtyczka wychylić musiał, aby kraj nasz pokochał, co właśnie z kolan powstawał, grzbiet prostował po smucie długiej niewoli. Każdy też los ode mnie dostawał, by w chwili oznaczonej bohaterów naszych wierny portret mógł zachować – Szewczenki przezacnego naszego Andrija z autografem nawet, a także Bondarenki Bohdana, któremu nikt podskoczyć nie może oraz Witalija Kliczki niezwyciężonego.

Toż to dopiero Majdan się nam udało wyprawić, Majdan Europy, którego ani Niemiec, ani Hiszpan żaden dotąd nie widywał! Toż sława kraju naszego w narody światowe poszła, kiedym w północ samą do mikrofonu podszedł i rzekł:

– Ja jestem Majdan i ja was wszystkich dziś do siebie zapraszam w gościnę! I wszyscy wy, jak tu stoicie, do mnie przyjechać możecie. Wszak chleba nam w Ukrainie nie zabraknie oraz wolności miłej, bo teraz demokracja u nas jest i ludu całego sprawiedliwe rządy, a kto do niego należeć ma, jeśli nie my – świata całego studentowie!

Wiele też innych słów głębokich rzekłem, kiedy didżej, co płyty nam kręcił, zaraz melodię Rusłany obrócił, a takiej ochoty nabrał, że dotąd podobno pod imieniem Majdana w Essen na dyskotekach rej wodzi, a i zespół dortmundzki niejeden Majdanem siebie nazwał, by na perkusji słowo nasze święte grubymi zgłoskami w świat komercji wpisać! I nic już potem nie chcieli skakać, tylko to, co Rusłana, a właśnie nastawił druh serdeczny pieśni Haydamaków, więc tylko nasze już do końca leciało. Mykoła zaś z radości oraz patriotycznego uniesienia salta na schodach robić zaczął, a jeśli nawet dwa czy trzy razy na tłum tańczący obcasami swoimi od butów wojskowych poleciał, to przecież nie umyślnie tak zrobił, ale ze szczęścia. Boć dzień radosny to był i pojednanie ludów prawdziwe, całkiem światowe, przy tym europejskie. Wszystko tam zgoła było – i śpiewy chóralne, i uniesienie, i ogni sztucznych pokaz, i wiatr radosny, niby wiosenna zadyma ostatnia – i wszystko podobno nagrane jest, co mi potem sam lejtnant osobiście podczas przesłuchania w żołnierskiej swej niemczyźnie klarownie wyjaśnił. Duże też fragmenty niby sen piękny i dawno miniony widzieć mogłem: i przemówienie moje nad ranem płomienne – do demokracji naród wszelki bardzo zachęcające – a także apel o miłość powszechną oraz wyznawanie grzechów. I to ujrzałem, jak Mykołę na czternastu ramionach czarna sotnia rosyjsko-niemiecka podstępnie za drzwi wynosi, i barykady też widziałem wszystkie, i dymy, wreszcie i to, gdy sam głosem wielkim do szturmu na Bundestag promoskiewski wzywam i gdy tłum cały za mną z chorągwiami płomiennymi biegnie, by władzę rusofilów germańskich obalić.

Nie żal więc mi nawet potem samogonu było (bo droga czas zajęła krótki, gdy mnie pospiesznie samolotem do domu wysłali), nie żal też promotora zacnego, któregom od nowa już teraz szukać musiał; ani komórki, com ją w czasie szturmu stracił, ani nawet zdrowia, którego cząstkę w tymczasowym areszcie musiałem zostawić. Zbratania serdecznego z narodami strasznie żal było i dotąd mnie jeszcze ściska, gdy pomyślę o tej Europie młodzieńczej i jurnej, którą już, już prawie w ręku miałem, już w pędzie ku słodkiej ojczyźnie naszej zwróconą, już ku przemianom w takt Haydamaków jak szpaki stadem lecącą. Wszystkich bym przecież tam pod namiotami pomieścił, wszystkim bigosu w kotle wielkim nagotował z kiełbasą, a i horyłki biłej nic bym nie szczędził, byle tylko z nami tam trwali bratersko i dzielnie. A od berkuta podłego, co pałkami tłucze, oponami bym miękkimi osłonił, ogniem i dymem czarnym własnoręcznie zacienił i w samoobronie własnej koktajle piękne miotać bym nauczył. Ot, dopiero by mieli, co wspominać i potem dzieciom swoim, a może i wnukom, przekazać, jak na rubieżach Europy podstaw cywilizacji zachodniej bronili, człowieka wolnego oraz praw jego przyrodzonych. Rodzicielom też swoim wreszcie dorównać by mogli, którzy opowieść o wojnie w pamięci swej mając, życie im tylko psuli przechwałkami i grozą. Bo właśnie ona, groza znaczenie miała, gdy ich bytowanie prędkie, wygodne, ale jakby bez znaczenia. Dlatego tylko raz jeszcze „Ja jestem Majdan!” krzyknąłem, gdy w drzwi samolotowe siłą mnie pchali i do siedzenia przypięli.

– Sława Majdanu… – smutno wyszeptałem na koniec, bo już sokół żelazny w powietrze się niepomału wzbił, nad lasami kołował. Gdy zaś ziemia pod nami powoli obracała swoje ciężkie lądy, ja w drzemkę zapadłem, w gnuśność, w stupor, na doby dwie, w gorycz bezmierną, tak że nie wiem nawet, jak to się stało, że dnia trzeciego znowu mnie w domu rodzinnym matusia słowem dobrym, choć rosyjskim witała:

– Ditina ty moja, a siadaj mi tu zaraz, boś wychudł i zmarniał całkiem na tej obcej ziemi, a zakąszaj, bo u nas niedziela prawdziwa dzisiaj, gdy pierworodny nasz zginął, a znów się odnalazł, wyjechał w kraje wroga, a z powrotem wrócił!

Prawda, że wtedy zaraz na oczy przejrzałem, ciepło poczułem od słów matuchny bijące, ale mówić mi ciężko było – słowa żadnego znaleźć nie mogłem do wieczora. Dopiero w noc głęboką, gdyśmy z papą najdroższym oraz braćmi rodzonymi gąsior berberysowego wina wysuszyli, dopiero wtedy nienazwane puściło, by z mroku bólu mojego wszystko to, co język uchwycić ledwo zdolny, w niejakim słowie mogło się wydobyć. Trzecia już chyba nad ranem była, bo kogut wnet zawodzić począł, gdy z wielkim trudem – „Majdan rozbity” – rzekłem i na posłanie jak martwy padłem.

EUROPA III

– A jaki on tam rozbity? Kłóci się pan prezydent Juszczenko z panią premierową, jak to w rodzinie i tyle. Wszak, gdy poszukasz dobrze, to która rodzina nie kłótliwa? Chyba tylko nasza! – tak właśnie odpowiedział bat’ko, wiedząc, że dni trudne mateńka przeżywa, w fazę manii łagodnie wchodząc, i rozsierdzić ją nie będzie trudno. Tymczasem nad Ukrainą serdeczną lato właśnie trzymało swój namiot ogromny. Żar w nim był gęsty, bo drzewa nie dawały już cienia wcale, gałązki na dół pospuszczane miały, całkiem niemocne. Niemocne także zwierzęta były, a ptaki z dziobami rozdziawionymi latały, aby powiewu choć okruch chwycić, choć rosy kropelkę najmniejszą w udarze. Inne też znaki dawała ziemia ludziom, inne wrażenia niemiłe, wszyscy więc pewni byli, że coś musi nadejść, jakiś z jasnego nieba grom, a może też burza ogromna z atmosferyczną grozą lub wyładowaniem. Nie trzeba też było długo czekać, przyszła natychmiast, jak to w lecie, gdy w jednej chwili najpierw daleka jest, a potem całkiem bliska, więc dopada cię, zanim się schowasz:

– A ty parchu, ty bolszewiku zawszony! Znowu demony przeszłości śmierdzące zwołujesz? Znów zwady haniebnej szukasz? A szczob ty zdechł ranisze! – tak mateczka jemu spokojnie mówi, niby Armia Czerwona, która wpierw harcowników w pole wypuszcza, a gdy tych wróg do końca wybije, drugi rzut strategiczny w pole szykuje, który nieprzeliczony jest i przemożny. Ale też z drugiej strony inżynier wojskowy był nie lada, który wiedział, co atak ten powtórny oznacza, znał jego moc szarańczą, mrówczany armagedon, który nic po sobie zostawić nie może, aż ogryzie do kości ciało wszelkie, nawet rośliny czy skały, by po sobie truchła tylko, tylko wydmuszki świata zostawić. Przewidział wszystko – do kieszeni sięga, waty snopeczki małe wyrywa, na ślinę kładzie, potem w obu uszach kciukiem dogłębnie ubija. Żwawo też przy tym do łazienki bieży, a tam zakluczony w swym schronie atomowym siada, krzyżówki zza sedesu wyjmuje, byle talerzy tłuczenie przetrwać, byle tylko syrenim głosom wiary nie dać, tym pieśniom chrapliwym, tym refrenom strasznym, aż je sam rytm ich osłabi, samo zmęczenie naturalne złamie, aż je potrzeba przyrody całkiem wyciszy, niby tęcza, która po zawieruchach nad miastem wstaje. Więc tylko ciche skrobanie za drzwiczki zatrzaśnięte dobiegnie wtedy, po czym szept słodki, a cichy:

– Puści, Wasyl, bo się zaraz zeszczam…

Bo i po co mu kolejny raz swój życiorys słyszeć, kiedy już tyle razy słyszał. Nic z niego więcej nie dowie się niż to, co i tak wie o swoim życiu nie takim. Wszak nawet nazwisko u niego nie swoje, od Olgi przyjęte, gdy marudziła, że nieładne, że kacapskie. Każdy też zresztą wie, że życie nasze jest inne, niż powinno – przeinaczone i koślawe. Choćbyś się starał, naprawiał, ono i tak skręca tam, gdzie nie trzeba, tor psuje rozumny, lecz prosty. Ach, życie! W skrętach swoich i pytaniach niby krzyżówka zawiła! Już ci się wydaje, że rozwiązanie blisko, że myśl się w ciało skrycie przyobleka, gdy nagle jedna litera, znaczek jeden szyk wyobraźni psuje, ziemię od ideału odrywa. Ach, życie! Niby klasa w szkole przytulna, która jednym podmuchem dzwonka w jazgot piekielny nagle się obraca… Śni mu się przecież czasem jeszcze, jak właśnie czwartej klasie dzieje armii wyzwolicielskiej opowiada – potęgi prawej, która świat od germańskiego potwora oswobodziła. Postępu historię im głosi, gdy nagle przez szyby okna zamkniętego matka jego rodzona przechodzi, pod szafą staje i gesty tajemne czyni. Widzi on ją żywą i nieżywą, zatem między rzędy ławek nieznacznie się cofa, głos przy tym w obronie własnej natężając. I nagle dostrzega, jak ona trupem swoim w jego opowieści do dziatwy bezświadomie przenika, a wreszcie całkiem ją zagarnia. Ona to bowiem, gdy kraj był wyzwalany od wroga, przez oddział krasnoarmiejców przyjaznych zagarnięta została, by miłość im swoją okazać i wdzięczność. Więc gdy teraz ku niemu kiwa, gdy historię myli, on właśnie, nie tylko jako człowiek, ale zwłaszcza jako nauczyciel historii bronić się musi, a broniąc i odpychając, wcale nie odpycha i nie broni. Byłby się cofał, lecz cofać się nie ma gdzie. Plecy już do drzwi przywarły. I o dziejach mówiąc, nagle o niej już tylko mówi, więc myśl słaba jeszcze w nim jak ulatująca dusza załopocze, by krzyknął z nagła: „przerwa! przerwa!” i mokry od potu na korytarz bezludny wybiegł.

Nie z picia to przecież było, wręcz przeciwnie: stolicznej kieliszek zawsze pomagał. Cóż, kiedy w szkole nie było wolno, wnet by nagana pojawić się mogła, a z nią wstyd lub wydalenie. I nie wiadomo właściwie z czego, więc go długo na nerwy leczyli, do Truskawca wozili, po innych sanatoriach sławnych, a gdy spać i jeść już nie mógł, tylko skórki chleba, niejaką rentę przyznawszy, jak psa do domu wyprawili. Ach, życie! Dyrektorem już teraz byłby, a może nawet inspektorem, lecz los jaki jest, każdy na sobie poczuł. Dlatego już tylko w ojczyźnie odradzającej się nadzieja, w przedsiębiorczości, która jak las wypalony nowe pędy wypuszcza, popiołem się żywiąc i deszczem… Nieraz też właśnie spalona ziemia najżyźniejszą się okazuje… Więc może i tobie, Olga, także na nowe otworzyć się trzeba, o biznesie własnym pomyśleć, a nie tylko o szpitalu swoim, o wypłacie mizernej, za którą przecież coraz mniej już kupić można. O sobie zaś myśląc, także o ojczyźnie czasem pomyśl, która nie gnuśnych potrzebuje teraz, ale myślących świeżo, a przede wszystkim szerokie myśli i przyjaciół na świecie mających…

Tak zatem lub podobnie, słodko rozmawiali oboje – tuląc się i gruchając niby gołąbki przed podróżą w światy oddalone – a potem szli na balkon, tam na ławeczce siadali, nogi do słońca zachodniego grzejąc. Dmytro zaś bystry czym prędzej kwas im chlebowy donosił, w oczy zaglądał, czy jeszcze czego by nie potrzebowali. Gdyby więc tylko przypadkiem nawet które skinęło, zaraz na grillu podpalał, sąsiadów zwoływał z dołu, ogóreczkiem, słoninką częstował, bo szkołę właśnie skończył, więc na rozwój substancji materialnej wsparcia od rodzicieli pilnie potrzebował. Czekać też długo nie trzeba było, bo schodzili się czym prędzej i w większej nawet liczbie, niż zapraszał. Siadali, gdzie kto mógł – na balkonie i po pokojach – wedle godności i uważania, każdy też rychło nad sprawami ojczyzny się pochylał, jakby tu kraj nasz podnieść radził, plany śmiałe ustaw zadawał. Niejeden projekt reformy tam się zrodził, niejeden przez ogólną zgodę zatwierdzony został. Rzekłbyś, że tam właśnie nowa historia familii naszej się poczęła, bo przecież bywało, że kilka dni na politycznej dyskusji im zeszło, a wszystkie rezolucjami się kończyły i apelem. Już to do dumy wołali państwowej, już do prezydenta, już do narodów ościennych, a do Unii Europejskiej szczególnie o granic otwarcie i braterstwo. Jakże musiała też cieszyć się z tego nasza dzielnica, jak przyroda cała! Deliberują oni gorąco i pocą się nad wspólnym losem, a tu strona nasza rodzinna powiew im chłodny zsyła, a tu noc ożywczą, a potem dzień znów miły, jakby właśnie już granic nie było, ni biedy – tylko ludów zrozumienie i duch ogólnego samozatrudnienia. Więc gdy tak radzili, czas płynął nad nimi lekki i łagodny, przy tym zaś tak nadchodzącą jesienią ściszony, że ojczulek miłościwy z pomocą Andrijki ładę naszą czerwoną podreperował, by w świat daleki dla nauki oraz gospodarczej swobody wyruszyć.

Wpierw jednak ów świat, co dziwny jest oraz bardzo różny, do nas przyjeżdżać zaczął i w swej konfuzji dziwował się niezmiernie, czemu jest tak, a nie inaczej, jakby właśnie wszędzie lub zawsze miało być tak samo. Nie tyle też może do nas, co do babuni mileńkiej, ona to bowiem wszystkie zaproszenia w szczodrobliwości swojej wypisała, listem poleconym wysłała, wszystkie dokumenta nosiła, bez których cudzoziemiec żaden wrót naszej krainy przestronnej przekroczyć nie może. A przecież wiele innych bram ciasnych u nas jest, zarówno przejść tajemnych, w których nieobywatel ukraiński zaraz się pogubi, na labirynt i korupcję w bezrozumie swoim narzekając. Nic takiemu bowiem wytłumaczyć się nie da, sam musi poczuć, sam tyłek ze stołka wysokiego zsadzić, by na ziemi gołej usiąść, skąd od razu widok inny i zapach. Myśląc tak właśnie, umiłowana babuleńka starań nie szczędziła, dom uprzątnęła cały, ogród zaś w raj prawdziwy niemal zamieniła. Bardzo też mnie przytomnie wypytała, który przyjedzie i jaki, wszystko od początku do końca mówić jej musiałem – o Matwieju, którego prababcia w l’ubow nieszczęsną popadła, o Oliwierze mojżeszowego wyznania, co na wyspie jak Piętaszek mieszka, o Yokocie tak przystojnym, że się na okładki pisma kobiecego dostał, i o Mustafie pobożnym, dzień każdy na cztery części dzielącym, by modły do Boga w miejscu dowolnym odprawić. Lecz tylko jemu właśnie zaproszenia wypisać nie chciała, że choć religijny taki, to przecież bisurman, który nieszczęść narobić nam może i w jasyr wziąć, jak nieraz bywało, gdy kto pohańca sprośnego dobrowolnie pod dach przyjmował.

Lato właśnie ku czerwieni złotej się chyliło, mgły smutne na stepach poranną porą stały, bocianom loty do Egiptu psując, gdy Matwiej z Polski pojazdem do Kijowa dotarł, a stamtąd zaraz elektryczką do nas. Nie od razu też zresztą przyjechał, ale dzień później, bo w Warszawie akurat Światowy Kongres Świadków Jehowy na stadionie się odbywał. Już jemu trudno do stacji było się dostać, gdy w metrze od tłoku wielkiego wagonik się zadymił, już na wokzali, niby w dolinie Jozafata, w tłumie nieprzeliczonym ciężko było ustać. A kiedy wsiadać zaczęli, od tratowania słowem siarczystym się broniąc i łokciami, zaraz spóźnienie takie przyszło, że z samej Warszawy pięć godzin później wyjechali, a drugie pięć w Jahodynie na przejściu granicznym spędzili. Nie był to przecież czas stracony, którego szukasz, a nigdy nie znajdziesz. Ten to był, który od Boga samego jest dany dla nauki i wybawienia. Ledwie bowiem Maciej, od gorąca oślizgły, niby wąż przez okienko do przedziału się wdrapał, ledwie plecak, ów garb swój wielbłądzi do góry zadarł, ledwie slozy potowe z twarzy otarł, a już mu dwaj mężowie w koszulach białych oranżadę litrową podali, już mu podpłomyk drożdżowy na kolana kładą, na trzy części sprawiedliwie dzielą, miło do wieczerzy zapraszają. Jakże takim odmówić? Posilił się mój druh serdeczny, przyodziewek odmienił na stronie – zaraz inna w nim dusza była, zaraz przychylność większa. Spostrzegli, że mu teraz tylko duchowej strawy potrzeba, starszy z nich przeto Biblię z kuferka ciemnego wyjął i wszystko, co człowiek o świecie powinien wiedzieć, nabożnie mu w słowach niedługich wyjaśnił.

Jechał tedy Maciej na leżance wyciągnięty wygodnie, jechał niby na katafalku szczęśliwym, przeczystym. Przez noc jechał, a światła migały, jakby już w niebo się wzbili lub przed sam tron Boga między gwiazdami pospiesznie lecieli. Strachu w nim jednak nijakiego nie było, nawet przerażenia. Wiedział on już bowiem, że Bóg bez rodzajnika całkiem jest inny niż ten z rodzajnikiem, którego imię już prześwięte poznał i naturę. Nie bał się wcale, gdy dzień, przez zasłonki brązowe się przedarłszy, nagle zaświecił w okno, a jemu wydało się, że to już ów czas, gdy Har-Magedon straszliwy nadchodzi, który owce od kozłów oddzieli, pszenicę od kąkoli, ziarno od plew, a szpik od kości. Wcale się przy tym nie dziwił, gdy właśnie wtedy mężowie szlachetni na koniec wagonu biegać poczęli w trwodze wielkiej i bladości seledynowej na licu. Na sąd gotować może innych chcieli, może też jeszcze nauki ostatnie w przedziałach sąsiednich wygłosić, może rękę braciom uścisnąć, boć przecież wszyscy śmiertelni jesteśmy i każdy przed obliczem Boga stanąć w swojej nagości powinien. W koszulach bowiem samych latali i majtkach, o spodniach czarnych całkiem zapomniawszy, które z wieszaka smętnie powiewały niby chorągwie pogrzebne; niby kir, co nad światem się uniósł, by do opamiętania jeszcze raz ostatni, do szczerej skruchy nawoływać. A kiedy słońce swe promienie czerwone, krwawe znad jeziora wschodząc rzuciło, a oni bez życia leżeli, usłyszał Maciej, jak do Boga tchnieniem ledwie słyszalnym się skarżą, że ich Lach proklaty zapiekanką częstował, a może też krew w niej była, może wąglik i z życiem im teraz już trzeba się pożegnać, pomocy znikąd nie mając.

Pewnie też byliby się pożegnali, pewnie w żelaznych skrzynkach przed dom by ich trumniarka srebrzysta przywiozła, gdyby nie Matwiej, maładiec