Z różą w dłoni - Kwiecień Jagoda - ebook

Z różą w dłoni ebook

Kwiecień Jagoda

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jagoda Kwiecień,

twórczyni bloga Jagoopeppermint,

zaprasza do urokliwego Wrzosowa!

Róża z przejęciem wyciągnęła coś z kieszeni swetra mamy. „Miedziany kluczyk?” – zadała w duchu pytanie dziewczyna. Nie spodziewa się nawet, że w chwili, w której otworzy nim drzwiczki do zamkniętej w sekretarzyku przeszłości zmarłej matki, jej życie po raz kolejny zacznie się rozsypywać...

Co Róża zrobi z prawdą odkrytą w pachnących różami dziennikach ukochanej mamy? Jak jej kruche serce zniesie wiadomość o nowym związku Huberta? Czy odkryje w sobie siłę, by zmierzyć się z przeszłością i na nowo odnaleźć radość życia?

Poznaj Roskę i zajrzyj do jej kwiaciarni, w której pachnie nie tylko kwiatami, ale też karmelową latte i starymi powieściami Jane Austen. Rozsiądź się wygodnie, bo to dopiero początek Trylogii Różanej...

Róża naciągnęła kolejny raz rękawy grubego swetra do połowy palców w nadziei, że choć trochę zrobi się jej cieplej. Na próżno. Wełna nie ogrzeje przecież serca, które powoli robiło się chłodne jak lód.

A więc jednak – pomyślała, gdy broda sama zaczęła skakać w rytm bijącego jej szybciej serca. – To koniec.

Siedzieli na ławce, tuż pod tą jabłonią, która była początkiem wszystkiego. Wtedy myślała jeszcze naiwnie, że życie jest prostą, beztroską drogą. Scenariusz, który właśnie się wydarzał, dowodził jednak, że życie jest kręgiem powracających historii, od których nie da się uciec. I oni też kończą w miejscu, z którego wyszli. Co za ironia.

Ciszę przerwał niski głos Huberta, który patrzył na rytmicznie przesuwającą się wodę, unikając spojrzenia Róży. Wcale nie chciał tego spotkania, przynajmniej nie w takich okolicznościach. Musiał jednak powiedzieć jej o wydarzeniach zeszłego weekendu, które stały się jego nocnym koszmarem. Nic już nie może zrobić. Co się stało, to się nie odstanie.

– Roska, nie chciałem, żeby tak się to skończyło.

Fragment

Jagoda Kwiecień – pochodzi z Luszowic, ale od lat mieszka w Krakowie ze swoim mężem Karolem i dziećmi: Matyldą i Mikołajem. Z wykształcenia finansistka, z zamiłowania od 2012 roku prowadzi blog znany w sieci pod nazwą Jagoopeppermint. Autorka książki Boski Bullet Book. Poczuj miętę do Słowa, właścicielka sklepu z produktami do Bible Journalingu. W wolnym czasie czyta przy kubku aromatycznej kawy z cynamonem, pisze piórem wiecznym lub biega po krakowskich Błoniach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 546

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Jagoda Kwiecień 2024

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Esprit 2024

All rights reserved

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym.

Projekt okładki: © Katarzyna Rećko

Redaktorka nabywająca: Magdalena Pięta

Redaktorka prowadząca: Magdalena Kilian-Antoine

Adiustacja: Justyna Yiğitler

Korekta: Monika Łojewska-Ciępka, Krystyna Stobierska

ISBN 978-83-68144-95-6

Wydanie I, Kraków 2024

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o.

ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków

tel. 12 267 05 69, 12 264 37 09

e-mail: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

Prolog

Wysokie trawy przy Zatoce Wrzosowskiej uginały się lekko pod ciężarem październikowego chłodu. Słońce zachodziło już za horyzont, gdy złośliwy jesienny podmuch sunął po piasku, usiłując wychłodzić ją do reszty, choć i tak cała trzęsła się z emocji. Róża naciągnęła kolejny raz rękawy grubego swetra do połowy palców w nadziei, że zrobi się jej choć trochę cieplej. Na próżno. Wełna nie ogrzeje przecież serca, które powoli robiło się zimne jak lód.

„A więc jednak” – pomyślała, gdy broda sama zaczęła skakać w rytm bijącego jej szybciej serca. – „To koniec”.

Siedzieli na ławce, tuż pod tą jabłonią, która była początkiem wszystkiego. Wtedy myślała jeszcze naiwnie, że życie jest prostą, beztroską drogą. Scenariusz, który właśnie się wydarzał, dowodził jednak, że życie jest kręgiem powracających historii, od których nie da się uciec. I oni też kończą w miejscu, z którego wyszli. Co za ironia.

Ciszę przerwał niski głos Huberta, który patrzył na płynącą wodę, unikając spojrzenia Róży. Wcale nie chciał tego spotkania, przynajmniej nie w takich okolicznościach. Musiał jednak powiedzieć jej o wydarzeniach zeszłego weekendu, które stały się jego koszmarem. Nic już nie może zrobić. Co się stało, to się nie odstanie.

– Roska, nie chciałem, żeby tak się to skończyło. Ja tego nawet nie pamiętam dokładnie. Byliśmy całą paczką na imprezie w Stodole. Za dużo wypiłem. Później poszliśmy jeszcze do Izki. Gadaliśmy do późna z dziewczynami, z którymi mieszka. Rano obudziłem się w pokoju jednej z nich. Z nią. Razem w łóżku. – Głośno przełknął ślinę i w końcu spojrzał na nią z pustką w oczach. Wiedział, że ją stracił, kiedy tylko tamtego poranka otworzył oczy i zobaczył obok siebie jakąś kobietę. Zupełnie nie pamiętał, co się wydarzyło, ale sądząc po rozrzuconych po całym pokoju ciuchach…

– Jak ona ma na imię? – zapytała przez zaciśnięte zęby, choć wiedziała, że odtąd to imię wypowiedziane przez kogokolwiek już na zawsze będzie ciosem prosto w jej serce. – Jak ma na imię? – powtórzyła dobitniej.

Musiał się chwilę zastanowić.

– Alicja. – Ale gdyby miał sobie za to dać uciąć rękę, możliwe, że by ją teraz stracił. Zupełnie jak Roskę.

Nie spodziewał się strzału w twarz, szarpaniny czy wyzwisk. Nie taka była jego Róża, choć wolałby chyba już taką reakcję. Jej złamane serce, rozczarowanie, żal i w ciszy płynące z jej oczu łzy były gorsze od fizycznego bólu po nieudolnej walce.

„Boże, co ja zrobiłem?” – pytanie, które później miał wypowiedzieć jeszcze setki razy, wybrzmiało w jego głowie. Bóg wtedy mu nie odpowiedział, ale to, że milczał, nie znaczy, że nie miał nic do powiedzenia.

– Róża, tak cię kocham… – wyszeptał, patrząc na nią błagalnie jak skazany przed ostatecznym wyrokiem. – Nie chciałem cię skrzywdzić. Zawsze… – zająknął się na moment – zawsze chodziło tylko o ciebie. – Powiedział to, co często jej powtarzał, gdy palcem gładził jej miękki policzek.

Jej orzechowe oczy zwróciły się ku niebu, jakby rozpaczliwie szukała u Niego pomocy. Wypuściła ciężko powietrze z płuc i zacisnęła mocno pięści.

– Oszczędź sobie, Sypniewski – powiedziała tylko chłodno. – Twoje słowa nic już dla mnie nie znaczą.

Wstała energicznie i otuliła się szczelnie swetrem. Ostre jesienne powietrze smakowałoby lepiej w innych okolicznościach. Nie takiego prezentu się spodziewała od swojego chłopaka na dziewiętnaste urodziny. Odwróciła się, zostawiając go z wieżą niewypowiedzianych słów pod jabłonią, gdzie echem wciąż odbijały się obietnice składane jeszcze do niedawna. Tak szybko złamane w bliskości z inną dziewczyną.

Droga powrotna do domu jeszcze nigdy nie była tak długa. Jakby ktoś magicznie wydłużył ulicę Wakacyjną, by Róża mogła dłużej płakać, potykając się o własne nogi. Każdy mięsień jej ciała się napinał, gdy tylko wyobrażała sobie to, o czym dzisiaj jej powiedział. Złapała się w okolicach mostka, próbując zrobić wdech, głośny szloch był jednak od niej silniejszy.

Hubert został na ławce, spoglądając na miejsce, które jeszcze przed chwilą było przez nią zajęte. Wspólne trzy lata przewinęły mu się przed oczami niczym film w przyspieszonym trybie odtwarzania. Jak to możliwe, że kochał ją całym sobą, a dopuścił do tego, by jej serce rozpadło się na kawałki?

– Roska, moja Roska… Boże, co ja narobiłem? – Gniewne podmuchy wiatru zagłuszyły jego słowa, gdy schował twarz w dłoniach. I ten zachód słońca, który zawsze jest trochę ciemnością, a trochę światłem, także był świadkiem tego rozstania…

Ze snu wybudził go trzask pękających szklanych butelek zabieranych przez śmieciarkę. Spojrzał na zegarek. Szósta trzydzieści. Był cały mokry, a serce waliło mu jak oszalałe. Znów śnił mu się ich koniec. Czuł się, jakby ktoś uderzył go pięścią w pierś. Minęło prawie siedem lat, a te wspomnienia wciąż dręczyły go w snach. Zrobiło mu się zimno. Kołdra była wilgotna od potu. Nie miał siły jeszcze wstać. Nie chciał też ponownie zasypiać, bo bał się kolejnego powrotu do październikowego wieczoru nad Zatoką Wrzosowską. Myślał, ile wydarzyło się od tego czasu i jak bardzo się łudził, że rozrywki zagłuszą jego tęsknotę, pomogą mu przetrwać.

„Myślałem, że uczę się, jak żyć, a uczyłem się, jak umierać”1 – słowa włoskiego artysty rozbrzmiały mu w głowie, podsumowując wszystko to, co w nim teraz krzyczało.

ROZDZIAŁ 1„Różą zakwita róża i nikt inny”2

Świeże powietrze po porannym deszczu unosiło się w pokoju na poddaszu. Biała firanka lekko kołysała się w oknie, jakby w rytm odgłosów natury z zewnątrz. Las budził się do życia. Ciepły, lekki wiatr i wznoszące się coraz wyżej słońce zdążyły już nieco ogrzać ziemię. Krople wiosennego deszczu opadały jeszcze z krzewów i drzew, po czym wnikały głęboko w trawę na podwórku. W oddali, za ogrodzeniem domu na ulicy Porzeczkowej, było widać unoszącą się parę. „Bóg zabiera to, co przed chwilą zesłał” – pewnie tak pomyślałaby mama, obserwując widok za oknem.

Deszcz był bardzo potrzebny. Od kilku dni Róża miała wrażenie, że Wrzosowo ominęła wiosna i lato rozgościło się we wsi już na dobre. Było zdecydowanie za gorąco. Ledwo w ogrodzie zakwitły jej ukochane tulipany, a część z nich już była mocno obsuszona. Latające motyle, odgłosy owadów, śpiew ptaków – a w szczególności dających się tu usłyszeć mew – były dla niej kojące. A może dopiero teraz nauczyła się bardziej doceniać to, co zawsze miała pod nosem?

Praca w korporacji w wielkim mieście nie była spełnieniem jej marzeń. Wśród wysokich bloków, odgłosów komunikacji miejskiej, ciągle obijając się o ramiona osób, z którymi w całym życiu miała styczność prawdopodobnie tylko w tym jednym ułamku sekundy, czuła, jakby traciła oddech. Tęskniła za wioską przy Zatoce Wrzosowskiej, za ich Siedliskiem, spotkaniami z przyjaciółmi i pływaniem z latawcem, który unosił ją nad taflą wody. Tyle wspomnień związanych z tym miejscem. Niektóre wciąż chciałaby wymazać z pamięci.

Kochała morze, do którego miała niewiele ponad trzy kilometry. To była jej przystań, bezpieczny port, miejsce ucieczki, by złapać oddech i uporządkować myśli. Czy to możliwe, że do pełni radości można było mieć jedynie pół godziny drogi piechotą? Wiedziała, że pewnego dnia wróci w rodzinne strony, nie myślała jednak nigdy, jakie okoliczności spowodują tę decyzję. Wystarczył jeden telefon, w którym mama poinformowała ją o kiepskich wynikach badań, a ona już na drugi dzień była w domu, aby tulić się do niej i wypowiadać jak mantrę słowa, że wszystko będzie dobrze. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że Maria Jakubowska miała inny plan na życie.

W czasach szkolnych bliskie jej sercu były powolne, uważne poranki, których nauczyła ją mama. Ona codziennie nastawiała budzik na piątą, by w ciszy rozpoczynającego się dnia wypić filiżankę mieszanki ziół i pobyć chwilę ze Słowem. Róża na tę myśl spojrzała na Biblię mamy, która leżała od wielu miesięcy na regale. Nie była gotowa, by do niej zajrzeć. Pełno tam osobistych notatek, zapisków, rysunków. Poczuła ścisk w żołądku. „Jeszcze nie dziś. A może wcale?”

Podeszła do biurka i przesunęła okienko w kalendarzu. Dwudziesty drugi kwietnia. Kolejna miesięcznica, odkąd jej nie ma. Dokładnie trzydzieści miesięcy bez ukochanej mamy. „Odgłos mych butów zostanie po wieczne czasy na schodach…”3. W głowie automatycznie rozbrzmiał jej wiersz księdza Jana Twardowskiego. Mama kochała jego poezję. Te słowa są tak bardzo jej dzisiaj bliskie.

Doskonale potrafiła sobie teraz wyobrazić, co czuje każdy człowiek mierzący się z bólem po stracie. To prawda. Nie tak łatwo zapomnieć odgłosu maminych pantofli zbliżających się do jej pokoju. Zawsze czule witała ją buziakiem w czoło. Robiła tak, odkąd tylko pamięta. Zapach jej włosów, kawowy oddech, miękkie dłonie, choć spracowane i zmęczone, wiecznie czymś zajęte. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, więc gorączkowo zaczęła szukać chusteczek ‒ przecież nie może się teraz rozkleić. Spojrzała w lusterko stojące na parapecie, odgarnęła kasztanowe włosy za ucho, ściągnęła delikatne, okrągłe okulary i zgrabnie przetarła lekko rozmazany tusz. Jasnej cerze dodała dziś lekko brzoskwiniowego odcienia, co podkreślało jej wypukłe kości policzkowe. Orzechowe oczy zrobiły się nieco czerwone. Musi opanować smutek.

– Róża! Zejdziesz na śniadanie? Zrobiłem nam kawę i grzanki z dżemem! – usłyszała nagle głos taty, który przypomniał, że do wyjścia mają zapewne jakieś dwadzieścia minut. – Widziałaś gdzieś babcię? – dodał po chwili.

– Dzięki, tatko! Daj mi jeszcze dwie minuty. Babci nie widziałam, jeszcze w ogóle nie schodziłam na dół. U mnie też jej nie było. Mówiła, że rano wybiera się do pani Wójcikowej po mleko, pewnie zaraz będzie!

Babcia Janina nigdy nie zostawiała kartki na stole. Zwykle wychodziła, nic nikomu nie mówiąc, i jeszcze była zdziwiona, czego wszyscy od niej chcą. Gdzież mogłaby iść? Albo na spacer wzdłuż lasu, albo do kościoła lub do sąsiadki na krótką pogawędkę, by zaktualizować nieco swoją wiedzę na temat życiowych historii innych mieszkańców nadmorskiej wioski. Ot, cała jej rozrywka! Odznaczała się temperamentem, siłą przebicia i zamiłowaniem do długich rozmów – jeśli już kogoś dopuściła do słowa. Przy tym była kobietą bardzo empatyczną, skorą do pomocy, szybko działającą. Była naprawdę czuła i troskliwa. Choć dwa i pół roku temu pożegnała swoją ukochaną córkę, nie straciła nadziei na lepsze jutro. Wciąż wytrwale oddawała swoje troski Bogu, wiernie uczęszczając na codzienną Mszę Świętą. Życie przez te wszystkie lata zdążyło ją już mocno doświadczyć, a ona wciąż potrafiła z uśmiechem iść do przodu.

Były jednak takie momenty, kiedy Róża przyłapywała babcię na siedzeniu w ciszy przy kuchennym oknie z oczekującym wyrazem twarzy. Jakby miała nadzieję, że jej Marysia zaraz wróci z kwiaciarni, ściskając w ręce bukiecik ciętych kwiatów, które nie były już może pierwszej świeżości, ale też żal było je wyrzucić. Maria przy odrobinie wyobraźni potrafiła dać im drugie życie. Gdyby mogła, wszystkim kwiatom podarowałaby swoje pięć minut, by dumnie prezentowały kolorowe płatki w ceramicznym wazoniku na szerokim parapecie w jadalni. Bez słowa podchodziła wtedy do niej i zostawiała całusa na pomarszczonym policzku.

Jakubowska rozejrzała się jeszcze po pokoju, wrzuciła do torebki krem do rąk i Perswazje Jane Austen. Miała cichą nadzieję, że może znajdzie chwilę, by dokończyć wczorajszy rozdział między klientami.

– Kawa jak zawsze idealna! – zwróciła się do taty z uśmiechem, nie pokazując po sobie, ile wspomnień jeszcze przed sekundą kotłowało się w jej głowie. Nauczyła się już skrywać łzy i każde stęsknione spojrzenie na rzeczy w domu, które należały do mamy. Ukochana filiżanka w polne kwiaty, wszystkie jej wyszywanki, ulubione książki, tomiki poezji, na których zgromadził się kurz. Koc, który jesienią grzał jej stopy, szlafrok, w którym witała poranek, szminka, która z pewnością straciła już ważność. Nie mówiąc o pracowni na piętrze, gdzie spędzała każdą wolną chwilę. Mama miała artystyczną duszę: malowała obrazy, uwielbiała komponować bukiety, wianki. Kochała pisać. Pamiętniki, listy, wiersze, dzienniki duchowe. Te ostatnie skrzętnie chowała za oprawionymi w skórę, ciężkimi tomami starych książek. To w tym małym pokoiku, sprawiającym wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, trzymała wszystkie swoje skarby i zapiski. Od czasu jej narodzin dla nieba nikt za często tam nie zaglądał.

– Muszę dzisiaj podjechać do księdza Teodora ustalić szczegóły majowej uroczystości. W godzinę powinienem się wyrobić… No chyba że pani Klara znów zrobi ten jabłecznik co ostatnio, to może mi zejść trochę dłużej. – Uśmiechnął się na to smaczne wspomnienie, choć w duchu pomyślał, że i tak najlepszą szarlotkę piekła jego Marysia.

– Jasne, bez obaw, poradzę sobie. Nie powinno być dzisiaj dużo ludzi. Pani Alicja ma do odbioru dwa bukiety tulipanów, pan Edward prosił o odłożenie małej wiązanki na pogrzeb kolegi z pracy, a pani Helena z panią Zosią jak zawsze przyjdą po herbaciane róże – wymieniała córka, spoglądając do notesu. – Mam nadzieję, że o dwunastej największy ruch będzie już za mną.

– To chyba ostatni taki dwudziesty drugi dzień miesiąca, kiedy możesz tak powiedzieć. Czuję, że od maja to właśnie w tym dniu będziemy mieć najwięcej klientów w kwiaciarni. Ksiądz Teodor bardzo przeżywa sprowadzenie pierwszych relikwii do naszej parafii, i to jeszcze jego ukochanej Świętej Rity. – Zawiesił na chwilę głos, po czym dodał niepewnie: – Zobacz, córuś, mama bardzo by się cieszyła z…

– Tak, wiem, wiem. Wspominałeś już o tym, tato – ucięła szybko córka, jakby przeczuwając, że temat niebezpiecznie zmierza ku wspomnieniom, które mogą przynieść wiele niepotrzebnych dzisiaj łez. Zobaczyła, że zamyślił się głęboko, patrząc ze spokojem w budzący się do życia las. Wodził palcem po filiżance z kawą, jakby chciał czymś zająć ręce. „Jakie myśli przewijają się teraz w jego głowie? Może mogłam mu po prostu pozwolić je wypowiedzieć?” – prowadziła w myślach monolog, czując wyrzuty sumienia.

Henryk Jakubowski był dobrym, troskliwym tatą. Właściwie nie pamiętała, czy kiedykolwiek podniósł na nią głos. Zawsze można było na niego liczyć – na jego dobre słowo, wsparcie, czułe przytulenie. Spokojny ton podczas rozmowy od razu ją uspokajał. Błogosławiony kardynał Stefan Wyszyński mawiał, że uprzejme spojrzenie i uśmiech znaczą często więcej niż udana rozmowa4.Widocznie tata kierował się tą zasadą przez całe życie, bo gdy czasem było mu trudno coś doradzić, powiedzieć, pocieszyć, po prostu patrzył na nią tym otulającym spojrzeniem ojca i uśmiechał się ciepło. Nie potrzebował tysiąca słów, by zapewnić, że przecież wszystko się ułoży, że będzie dobrze. Czy o tym teraz zapomniał?

Przez kilka lat po ślubie Jakubowski pracował w lokalnej piekarni jako dostawca. Zaopatrywał sklepy Wrzosowa, a także pobliskich miejscowości w świeże pieczywo i słodkie wypieki. Zawsze bardzo wcześnie witał dzień, który zaczynał od krótkiej modlitwy i ciepłej wody z miodem i cytryną. Gdy wracał, obiad czekał już na niego na stole. Żona o to dbała, a on bardzo doceniał jej pracę dla rodziny, dziękując i chwaląc każdą jej potrawę. Nigdy jej nie powiedział, że coś było niesmaczne, nawet jeśli jej kulinarne eksperymenty rzeczywiście wymagały poprawki.

Kiedyś przy okazji rodzinnego spotkania wspominali, jak Marysia, ucząc się gotować w pierwszych tygodniach ich małżeństwa, nieopatrznie do pomidorowej wsypała całe opakowanie ryżu. Jakoś trudno jej było sobie wtedy wyobrazić, że może on aż tak powiększyć swoją objętość. Z zupy zrobiła się sycąca potrawka, w której łyżka dumnie stała, nie mając szans przechylić się na bok. Na początku nawet myślał, że chyba właśnie takie miało być w zamyśle to danie, ale widząc kątem oka, jak Marysia stoi przy kuchni i pęka ze śmiechu, sam nie mógł go powstrzymać.

– No, kochanie! Wyborne danie! Przynajmniej się nasycę na pół dnia! – Mówiąc to, z uśmiechem zaczął się klepać po brzuchu. – A wiesz co? Poproszę dokładkę!

– Och, skarbie, naprawdę nie musisz! Nie miałam pojęcia, że ten ryż aż tak napęcznieje. Na początku wsypałam dwie garści, ale patrząc na garnek z zupą, wydawało mi się, że to naprawdę niewiele. Zaczęłam dosypywać i dopiero po chwili zorientowałam się, że zużyłam całą paczkę… aż się wystraszyłam! Stałam tu kwadrans i cały czas mieszałam, żeby chociaż tego mojego dania nie spalić! Ale ze mnie kucharka…

Mąż wstał od stołu i podszedł do ukochanej. Obejmując ją delikatnie, popatrzył na nią swoimi rozbawionymi, niebieskimi jak ocean oczami.

– No? Jaka? Najlepsza! – Zostawił jej całusa na czole i zatopił się na moment w czułym objęciu.

Kochał ją. Kochał ją do szaleństwa od najmłodszych lat. Odkąd tylko usiadła koło niego w ławce na pierwszych zajęciach z plastyki. Mieli dobrać się w pary, stworzyć wspólny plakat przedstawiający góry i ozdobić go suchym makaronem, kaszą i ryżem właśnie. Wspomnienia pamiętnej pomidorówki przywołały w nim tak daleki obraz z dzieciństwa. Siedmioletni Henio zupełnie nie wiedział wtedy, jak się za to zabrać, ale jego miła towarzyszka zaproponowała pomoc i zwinnie rozrysowała cały plan ich wspólnego dzieła. Od zawsze była kreatywna i w jednej sekundzie potrafiła wymyślić rozwiązanie każdego problemu. On kątem oka spoglądał na nią, lekko zawstydzony, że dziewczynka naprowadza go, co dokładnie ma robić, gdzie kłaść makaron, a na co wykorzystać kaszę. Zwracała się do niego bardzo grzecznym i przyjaznym tonem, a on nie zamierzał psuć jej koncepcji. Na koniec dumnie przedstawiła nauczycielce plakat, ciągle podkreślając, że zrobili go razem. Mimo motywacji, którą zawsze mu dawała, czuł się niewystarczająco dobry dla niej.

Marysia subtelnie dzieliła między nich wszelkie zadania przez całe ich wspólne życie. Po kilku latach jego pracy na etacie w piekarni podjęli decyzję, by otworzyć własną kwiaciarnię we wsi. Od początku prowadzenia wspólnej działalności byli zgranym duetem. Mieli jasno wyznaczone obowiązki, choć uzupełniali się, gdy potrzebowali wsparcia czy pomocy. Henryk pilnował dostaw świeżych kwiatów, każdego ranka jeździł do sąsiadującego miasta na giełdę. Maria układała kompozycje kwiatowe dla klientów: bukiety, wieńce, stroiki. Dbała także o wystrój kwiaciarni, choć gdy ich córka podrosła, to głównie ona dekorowała całe pomieszczenie. Trzeba przyznać, że miała do tego dryg.

Różany Zakątek stał się ich codziennością, częścią życia, miejscem spotkań. Czasem mieszkańcy Wrzosowa zaglądali tu tylko na kwadrans rozmowy, przekazać, co aktualnie się dzieje na wsi. Kochali Marysię za jej dobre serce. Choć już jej nie ma, wciąż odwiedzają kwiaciarnię, której drzwi otwierają się i zamykają w ciągu dnia niezliczoną ilość razy. Życie toczy się dalej.

– Nie uwierzycie, co się stało! – Głos teściowej, która mocno trzasnęła drzwiami wejściowymi, wytrącił go z zamyślenia. W jednej ręce trzymała czerwoną bańkę na mleko, a w drugiej lnianą siatkę, z której wystawał kawałek dobrze wypieczonego, pachnącego bochenka chleba. – Poszłam do Wójcikowej po mleko… Mówiłam ci, Różyczko, że się wybieram, prawda? – wtrąciła. – I byłam już blisko jej domu, aż tu nagle usłyszałam jakieś chlipanie. Zatrzymałam się, by jeszcze raz się przysłuchać, bo nie wiedziałam, czy mi się zdaje, czy rzeczywiście mnie słuch nie zawiódł. Porozglądałam się, ale nikogo nie dojrzałam. Poszłam dalej pod dom Wójcikowej i dopiero zauważyłam, że to ona na ławeczce w ogródku siedzi. Podeszłam bliżej pomalutku. Patrzę, a ona cała zapłakana, nos czerwony i w chusteczkę raz po raz siąka. Pytam więc, co się stało, czy dobrze się czuje, na co ona do mnie, że Beza uciekła. Jaka Beza? O co chodzi? Przed oczami mam ciasto z owocami, ale jak to się ma do tego, co ona mi tu opowiada? Dopytuję więc, czy może jaśniej, bo zupełnie nie rozumiem. Po kilku minutach lamentowania uspokoiła się i tłumaczy, że Beza to pies: mały, biały, kudłaty kundelek, którego syn przywiózł do niej na czas wakacji. Mówi, że ona tylko krowę poszła wydoić, a pies poleciał nie wiadomo gdzie. „Co ja Andrzejowi powiem?”, pyta się mnie zmartwiona i patrzy tymi oczami od płaczu czerwonymi.

Żal mi się jej zrobiło, bo widziałam, że biedna zestresowana. Szukałyśmy za domem, za stodołą, koło Mirkowego garażu za drogą, ale nic. Beza zniknęła na amen! – na jednym wdechu zdała relację babcia Janina. – Myślę sobie w duchu: „Panie Boże, jak jej mogę pomóc, co jej powiedzieć, żeby nieco pocieszyć?”. Po chwili przypomniała mi się ostatnia sytuacja, kiedy coś zgubiłam… Mówię jej: „Eluś, jak mi się okulary zgubiły ostatnio, to się do Świętego Antoniego modliłam! Gdy szukałam, powtarzałam cały czas pod nosem: «Święty Antoni Padewski, obywatelu niebieski, niech się stanie wola Twoja, niech się znajdzie zguba moja»”. Popatrzyła na mnie zdziwiona i mówi, że zapomniała zupełnie o tej modlitwie. Ja pamiętam, bo mnie mamusia świętej pamięci nauczyła, jeszcze jak dzieckiem byłam. Zawsze się do niego zwracam. Ileż to ja razy mu głowę zawracałam! A to okulary, a to portfel, ostatnio nawet zapomniałam, gdzie książeczkę położyłam. No ale nie o tym teraz. Zaczęłyśmy razem do Antoniego się zwracać i tak chodzimy razem, w trawę patrzymy, zaglądamy do każdej dziury… „Ela! Ela!”, słyszymy głos Wieśka Czarnego. „Psa nie zgubiłaś czasem? Wlazł mi na plac przed domem, widziałem wczoraj, że u ciebie po podwórku taki biegał!” I patrzymy, że rzeczywiście jakiegoś białego kudłacza niesie. Jak się Wójcikowa zerwała, to myślałam, że buty pogubi. Tak się cieszyła! „Kamień z serca”, powtarzała. „Andrzej by mi nie darował!” „Janka”, mówi do mnie, „ten Antoni to naprawdę szybko działa!”. I psa przytula do siebie cała szczęśliwa! Z tego wszystkiego po to mleko musiałam się do niej wracać! No co za poranek, mówię wam, co za poranek!

Róża z tatą popatrzyli na siebie nieco oszołomieni tempem opowieści i energią babci Janiny, która zerkała na nich w oczekiwaniu na jakąkolwiek reakcję na wszystkie chaotycznie rzucone przez nią słowa. W jednej chwili wybuchnęli niekontrolowanym śmiechem, patrząc przymrużonymi oczami na zdziwioną babcię stojącą przed nimi w kolorowej podomce, z białym mlecznym wąsem pod nosem. Zdawszy sobie sprawę, o co chodzi domownikom, wytarła chusteczką ślad po mleku, po czym sama zaczęła się śmiać w głos. Razem brzmieli jak nieuporządkowana orkiestra, której zgubiły się nuty.

„Jak dobrze widzieć ich radosnych, mój Boże, jak dobrze!” – pomyślała z wdzięcznością, kierując oczy ku górze.

– Auć! – Róża syknęła z bólu, widząc swój zraniony palec. Dochodziła już dwunasta, a w kwiaciarni wciąż roiło się od klientów. „A miało być tak spokojnie. Miałam dokończyć rozdział…” – prowadziła monolog w myślach, mając nadzieję, że klienci nie widzą jej zdenerwowania. Gdy się obróciła, zobaczyła, że kolejka urosła o kolejnych kilka osób rozmawiających z sobą. Niektórzy kręcili się między kwiatami w zamyśleniu, inni trzymali już w ręce wyliczone pieniądze i tylko czekali na swoją kolej. Krzątali się tam też turyści, z zaciekawieniem oglądając starannie przygotowaną witrynę sklepu, na której pojawiły się dziś rano małe, kolorowe, ceramiczne kapliczki.

Dostrzegła nagle żywo dyskutujące sąsiadki z ulicy Lipowej, panią Helenę i panią Zosię, które miały odebrać herbaciane róże.

– A może czerwone jednak? Zobacz, Zosiu, jakie dorodne! Te pączki są idealne! W życiu nie widziałam piękniejszych! – Pani Helena, zachwycając się, puściła oko do właścicielki kwiaciarni, która przerwawszy pakowanie pięknego bukietu tulipanów, naklejała plaster na palec.

– Masz rację, kochana! Mogą być czerwone! – zgodziła się z przyjaciółką pani Zofia.

Po kilku minutach, gdy w końcu zbliżyły się do lady, młoda Jakubowska nie mogła nie odwzajemnić uśmiechu. One zawsze były takie pogodne! Odkąd pamięta, regularnie odwiedzały Zakątek. Lubiły przystanąć na dłużej, by porozmawiać z mamą. Na końcu miłej pogawędki wybierały cięte kwiaty. Więcej okazji do dłuższego przebywania w swoim towarzystwie miały podczas organizowanych spotkań kobiecych w parafialnej salce. Mama opowiadała o sąsiadkach wiele razy, określając je jako wesołe papużki nierozłączki. Wspominała, że to bardzo sympatyczne, zawsze elegancko ubrane starsze panie pełne radości, z uśmiechem na ustach. Mimo różnicy wieku świetnie się z nimi dogadywała. Gdy teraz Róża od wielu miesięcy przebywała w kwiaciarni dzień w dzień, lepiej poznała swoje klientki. Obie panie rzeczywiście sprawiały wrażenie serdecznych, wspierających się przyjaciółek.

Mówi się, że to kobiety z miasta mają styl, ale pani Helenie i pani Zosi nie brakowało elegancji i klasy. Sukienki, garsonki, plisowane spódnice, ciekawe połączenia wzorzystych koszul. Roska uśmiechała się na te gustowne połączenia. Dostrzegała także u seniorek delikatny, staranny makijaż, ładnie zaczesane włosy, pokryte jakby srebrzystym puchem, który świadczył o nieuniknionym upływie lat. Wyobraziła sobie siebie w ich wieku w towarzystwie Wiktorii i Gabrieli. Zastanawiała się, czy jeśli będzie im dane dożyć takich lat, to czy też będą spacerować sobie razem na drobne zakupy, rozmawiając o wszystkim, co przyniósł mijający tydzień. Czy Gabi wciąż będzie trajkotać jak nakręcona? Ona zawsze miała najwięcej do powiedzenia, bo jakimś cudem największe wpadki z kategorii „żenada roku” zdarzały się właśnie jej. Szybko jednak skarciła się w myślach za wybieganie myślami tak daleko do przodu, kwitując krótko, że przecież mama nie dożyła nawet pięćdziesięciu pięciu lat.

– Jednak czerwone, tak? Racja, dzisiaj tata wypatrzył wyjątkowe okazy. Ile sztuk panie sobie życzą? Zapakować razem czy osobno? Wystarczy sam celofan? – zapytała, przesuwając kosz róż bardziej do przodu.

– Kochana, jeśli możesz, to poprosimy osobno, nie musisz niczym przystrajać. Psiknij tylko nabłyszczaczem, żeby jeszcze piękniej się prezentowały – odpowiedziała pani Zosia, rozglądając się na boki. – A masz dzisiaj gipsówkę? Może wzięłabym ze dwie gałązki do domu, lubię, jak stoją na kuchennym stole. Te drobne kwiatuszki są pełne uroku! Tak luzem dołóż, i tak będę te kwiaty rozdzielać.

– Oczywiście, proszę sobie wybrać gałązki. Gipsówka jest tam, nieco wyżej – wskazała, podnosząc głowę znad kwiatów. – Często panie mnie odwiedzają, to bardzo miłe. Przyznam, że róże to także moje ulubione kwiaty… Nie tylko przez wzgląd na moje imię i to, że pracuję w kwiaciarni. – Zaśmiała się cicho, zagadując do klientek. – Mają w sobie coś niezwykłego. Są ponadczasowe, dostojne, symboliczne. Niepowtarzalne. Jak pisała Wisława Szymborska: „Różą zakwita róża i nikt inny”. – Zarumieniła się, wiedząc, że właśnie dała się poznać ze swojej romantycznej strony.

– Och, tak, moja droga. Trafiłaś z tym opisem idealnie. Dla nas róża ma szczególne znaczenie ze względu na Świętą Ritę. Od lat, zanim jeszcze ksiądz Teodor zaczął załatwiać sprowadzanie relikwii do naszej parafii, udajemy się razem z Zosią pod obraz z jej wizerunkiem, który od dawna mamy w kościele. Na pewno go kojarzysz, stoi tam…

„…gdzie zawsze siedziała mama” – dokończyła w myślach córka.

– …tuż nad świecznikiem wotywnym w prawym ołtarzu bocznym. Gdy tylko ksiądz Teodor go dla nas zakupił, od razu zorganizował też piękny, mozaikowy, wielokolorowy wazon. Dbamy z Zosią, by w comiesięczne wspomnienie naszej kochanej patronki stały w nim świeże róże. Bo wiesz zapewne, że róża jest atrybutem Świętej Rity, pewnie mama ci…

– Jestem! Jestem już, córuś! O, dzień dobry miłym paniom! – Henryk przerwał opowieści Heleny, otwierając barkiem drzwi kwiaciarni. Ręce miał zajęte kartonem, z którego wystawały rulony ozdobnych papierów do pakowania i przezroczystego celofanu. – Jak mija dzień? Jak zdrowie, pani Nowakowa? Słyszałem, że zasłabła pani ostatnio na spotkaniu wspólnoty. – Spuścił wzrok na przyniesione rzeczy, oblewając się rumieńcem, jakby nagle dotarło do niego, że już dawno w nim nie uczestniczył. – Coś poważnego? – dodał po chwili.

– Ach, panie Henryku, chyba za gorąco w salce się zrobiło i jakoś tak mnie pot oblał. Ale już dobrze, już dobrze się czuję, dziękuję – wymijająco odpowiedziała Helena, biorąc pod rękę swoją towarzyszkę. – Ile płacimy, Różyczko?

Gdy kobiety uregulowały rachunki i jak zawsze z uśmiechem poprosiły, by pozdrowić panią Janinę, pożegnały się uprzejmie i skręciły w stronę ulicy Bukowej, przy której znajdował się kościół pod wezwaniem Świętego Augustyna, by przy obrazie swojej patronki zostawić kupione w kwiaciarni róże.

Długoletni proboszcz parafii, ksiądz Teodor Cisowski, wierny czciciel Świętej Rity, który zdążył już w swoim życiu kilkukrotnie odwiedzić Perłę Umbrii, nie wyobrażał sobie, aby w świątyni nie znalazło się miejsce na jej wizerunek. Jedną składkę na potrzeby kościoła przeznaczył właśnie na to dzieło, które pomógł mu dostarczyć prosto z Włoch jego przyjaciel, ksiądz Tomasz. Była to wierna kopia wizerunku Świętej Rity, który znajduje się aktualnie w kaplicy w Roccaporenie, wcześniej domu Rity, gdzie mieszkała z poślubionym bogatym młodzieńcem, Paolem di Ferdinandem Mancinim. Obraz ten przedstawia klęczącą Ritę w akcie otrzymania ciernia i pochodzi z połowy XVII wieku. Został zamówiony przez kardynała Fausta Poliego, który wstawiał się za procesem beatyfikacyjnym włoskiej mistyczki u papieża Urbana VIII. Dzieło wykonał neapolitański malarz Luca Giordano i mówi się, że jest to jeden z najsłynniejszych wizerunków Świętej.

Ksiądz Teodor podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Cascii i Roccaporeny w latach dziewięćdziesiątych dowiedział się od przewodnika, że kaplica ta pozostała nietknięta w trzęsieniu ziemi, które w 1599 roku zniszczyło resztę Roccaporeny. Sędziowie, którzy uczestniczyli w procesie beatyfikacyjnym Rity w 1626 roku, zebrali jednoznaczne świadectwa dotyczące tego domu. Podczas tamtej podróży ksiądz Teodor pomyślał sobie, że kiedyś chciałby do parafii, w której będzie posługiwać, sprawić taki wyjątkowy obraz Świętej Rity. Skoro pomógł cudownie ocalić kaplicę, może i nad jego kościołem zostanie dzięki niemu roztoczona opieka Pana? Może i jego kościół ocali od „trzęsień”, które są spowodowane atakami na wiarę katolicką, i nie pozwoli jego parafianom na zburzenie fundamentu życia, którym jest wiara?

Bóg pomógł mu spełnić pragnienie jego serca i do Wrzosowa trafił obraz namalowany na wzór tego, który już lata temu tak bardzo go urzekł. Ksiądz jeszcze bardziej zbliżył się do świętej z Cascii. Parafia codziennie gromadziła na Mszy Świętej mieszkańców Wrzosowa, a także wielu turystów, którzy przy okazji pobytu nad morzem zwiedzali okoliczne zabytki.

Jedno było pewne, Róża nie miała co do tego wątpliwości: jeśli w przyszłym miesiącu w kościele zostaną zainstalowane relikwie świętej, o czym słyszała już dzisiaj co najmniej dwa razy, będzie musiała przyznać tacie rację: to ostatni taki luźny dwudziesty drugi dzień miesiąca. Ta perspektywa wzbudziła w niej pewną niezrozumiałą dla niej ekscytację i napięcie zarazem. A może po prostu narodziła się w niej cicha nadzieja, że biznes tego dnia będzie się kręcił o wiele lepiej? Dziś nie znała odpowiedzi na to pytanie. Wiedziała natomiast, że jeśli nie napije się zaraz karmelowej latte z posypką orzechową, jej głowa eksploduje od nadmiernego myślenia i zagłębiania się w przyszłość.

Siedząc w wygodnym fotelu jednej z pierwszych kawiarni we Wrzosowie, Róża kończyła czytać kolejny rozdział ostatniego dzieła napisanego przez Jane Austen. Państwo Głogowscy, właściciele piekarni, w której kiedyś pracował Henryk, podczas ostatniego remontu zdecydowali się na zmiany i wstawiając kilka stolików, regałów z książkami oraz uszaków, uczynili to miejsce przyjemnym punktem spotkań przy dobrej kawie i smacznym ciastku. Chcieli w ten sposób przyciągnąć turystów, którzy zasilali ich budżet na cały kolejny rok, ale myśleli też o wiernie odwiedzających ich mieszkańcach wsi. Gdy z biegiem czasu na mapie wioski zaczęły się otwierać inne kawowe przystanki, wciąż starali się wyróżniać na tle konkurencji. Skorzystali więc z propozycji księdza Teodora, który zasugerował Głogowskim sprowadzanie kawy prosto z włoskiej palarni Fratelli Milano, sąsiadującej z plebanią księdza Tomasza. Ten oczywiście bez wahania zgodził się pomagać w całym przedsięwzięciu, chociażby w pokonywaniu językowych barier. Dzięki temu mieli teraz najlepszą kawę w okolicy, co czyniło ich spokojnymi i zadowolonymi z prosperującego biznesu. Tym samym okazało się, że przyjaciel obecnego proboszcza jest dla Wrzosowa aniołem, który z Włoch stara się dostarczyć w rodzinne strony rodziców to, co najlepsze. Od kawy po świętych.

Jakubowska chłonęła każdą stronę lektury z uwagą, jakby czytała ją po raz pierwszy. Właściwie który to raz sięgnęła po Perswazje? Czwarty, piąty? Choć opowieść była jej dobrze znana, zawsze wyczekiwała momentu spotkania Anny Elliot i kapitana Fryderyka Wentwortha. Gdy wyobrażała sobie tę scenę, przeszywał ją dreszcz i czuła przyjemne ciepło na sercu. Kochała twórczość Austen, a ta historia była jej wyjątkowo bliska.

Od zawsze czuła, że wiele ją łączy z łagodną i delikatną Anną, która chętnie niosła pomoc innym, często zapominając o sobie, tłumiąc własne uczucia. Zupełnie jak ona miała wyjątkowy dar obserwacji. A może tylko widziała to, co chciała widzieć? Zdarzało się, zwłaszcza w czasach szkolnych, że wykorzystywano jej bezinteresowność. Wszyscy wiedzieli, że ma dobre serce, łagodny charakter pozbawiony egoizmu. Brano ją czasem jak Annę za romantyczkę, która błądzi gdzieś z głową w chmurach. Tymczasem one obie były silne, rozsądne i mądre.

Łączyło je także palące wspomnienie pierwszej miłości, która miała być na zawsze, na wieki wieków. I chociaż ostatecznie Anna i Fryderyk po długiej rozłące zdecydowali się dojrzale budować swój związek od nowa, Róża Jakubowska nie myślała o powrocie do Huberta. Nie po tym, jak roztrzaskał jej serce na milion kawałków, mówiąc o nocy spędzonej z Alicją.

Prawie siedem lat. Siedem długich lat, a ona nie potrafiła ruszyć do przodu. Otworzyć się na nowe, ufać, kochać. Nie miała szans, by raz na zawsze zapomnieć o Sypniewskim, bo mieli wspólnych przyjaciół, z którymi się razem widywali, w dodatku jej przyjaciółka była jego najbliższą kuzynką. Jeśli mogłaby zatem nadać temu jakiś status jak na popularnym portalu społecznościowym, zdecydowanie byłoby to: „to skomplikowane”.

– No dzień dobry, dzień dobry! Mówiłyśmy właśnie z Wiką, że czekając na nas, będziesz zapewne raczyć się jakąś książką i nawet nas nie zauważysz! – Przywitanie Gabrieli stojącej w towarzystwie uśmiechniętej Wiki wyrwało ją z zamyślenia.

– Też miło was widzieć! – odpowiedziała z uśmiechem, chowając lekturę do torebki. – Moja uwaga jest już cała wasza! – Róża uśmiechnęła się szeroko. – Co zamawiacie? Na co macie dzisiaj ochotę? Ja padam ze zmęczenia. Nastawiałam się, że nie będzie ruchu w kwiaciarni, a do południa nie miałam nawet kiedy…

– …doczytać książki? – dopowiedziała Gaba, biorąc do ręki menu.

– Bardzo śmieszne, Adamska, naprawdę, boki zrywać. Ty zawsze musisz dorzucić swoje pięć groszy! Mniejsza z tym, moje myśli pół dnia krążyły wokół karmelowej latte z orzechową posypką, więc dzisiaj nawet nie otwieram karty. To co? Dacie się namówić? – zwróciła się do przyjaciółek, szukając portfela.

– Zaryzykujemy taką dawkę słodkości!

Gdy Róża złożyła zamówienie i wymieniła kilka uprzejmości z właścicielką kawiarni, wróciła do dziewczyn, które już o czymś cicho rozmawiały. Była nawet ciekawa, o czym dyskutują, jednak gdy tylko usiadła przy stoliku, szepty ucichły.

– No więc, jak wam minął tydzień? – zagadała Wika, prostując się w fotelu. – Przepraszam, że ostatnio odpisywałam wam z opóźnieniem na wiadomości, ale w pracowni mam straszny młyn. Wiele kobiet zamówiło u mnie sukienki i spódnice, które szyję od podstaw, i mam też sporo drobnych, czasochłonnych przeróbek. – Wywróciła oczami. – Wiecie, że kocham moją pracę, szycie to spełnienie moich marzeń, ale czy naprawdę wszyscy muszą chcieć coś na już… albo nie – zaśmiała się w głos z tego, co chciała powiedzieć – najlepiej to na wczoraj!

– Kochana, musisz koniecznie tak sobie planować pracę, żebyś miała też chwilę na odpoczynek – zmartwiła się Róża – ale przyznam, że duma mnie rozpiera, gdy słyszę, że masz tyle zamówień na nowe projekty! – Spojrzała na nią i bacznie przyjrzała się jej nowej sukience. – Taką to sama bym u ciebie zamówiła, ale tylko dodałabym ci pracy!

– U nas też jest teraz niezłe zamieszanie – wtrąciła Adamska. – Mamy pełne obłożenie pensjonatu, dokładnie od wczoraj na cały tydzień. Biegałyśmy z mamą jak poparzone przez ostatnie dni, choć jest wiele spraw, o których ona zupełnie nie myśli i ostatecznie spada to na mnie. Gdy już myślałam, że wszystko zrobione, mama jak zwykle wyznaczała mi kolejne zadania: a to jeszcze coś dokupić, a to pościel, ręczniki, co chwilę coś. – Kelnerka podała im kawę do stolika. – Jakoś nie myślałyśmy, że będziemy mieć tylu gości przed weekendem majowym. Na szczęście zdążyłyśmy na czas i wczoraj przyjęłyśmy wszystkie rodziny, a mnie udało się do was na chwilę wyrwać, ale i tak jeszcze będę musiała przygotować wszystko na jutrzejszy bufet. – Na twarzy Gabrieli wyraźnie można było dostrzec przemęczenie. Sińce i worki pod oczami aż prosiły się o skuteczne lekarstwo, którym był sen.

– Gaba, jeśli tylko potrzebujecie pomocy, to śmiało daj mi znać! Tata coś przebąkiwał, że może pod koniec miesiąca zastąpić mnie na kilka dni w kwiaciarni, więc jeśli tylko mogę się na coś przydać… – zaproponowała Jakubowska.

– Dzięki, myślę, że sobie poradzimy. Zresztą mama dzwoniła ostatnio do Huberta z prośbą, czy mógłby do nas wpaść odmalować jeden pokój i skręcić szafę. Podobno teraz nocuje we Wrzosowie, bo pomaga wujkowi przed otwarciem wędzarni. Gdyby to ze mną wcześniej skonsultowała, odradziłabym jej ten pomysł, bo on naprawdę ma teraz co robić. Przed otwarciem sezonu w Akademii Kite łapie wszystkie zlecenia remontowe, żeby móc później działać nad zatoką. Jak co roku. – Upiła łyk kawy. – Ale się zgodził, bo wiecie, że mojej mamie się nie odmawia, prawda? – Posłała im ironiczny uśmiech. – A jakby tego było mało, mamie zachciało się nagle kilku zmian więcej, bo wiecie, naoglądała się tych programów, w których ekipa remontowa dokonuje cudów w weekend, i teraz wymyśla, a kuzyn musi się wykazać!

Hubert. Róża złapała się na tym, że znów zareagowała na to imię szybszym biciem serca.

– No właśnie, a co u niego? – zapytała, starając się, by zabrzmiało to jakby nigdy nic. – Babcia wspominała, że chcą go zaangażować do spotkań wspólnoty, czy to prawda? Pani Edyta coś jej o tym mówiła, gdy spotkała ją na zakupach. Sama chyba była bardzo zdziwiona. Ostatnimi czasy nie bardzo było mu po drodze na Bukową. I do każdego innego kościoła.

– Tak, tata go poprosił, żeby wyjątkowo przyszedł na czwartkowe uwielbienie – odparła Wika. – Naprawdę nie znamy nikogo, kto potrafiłby tak dobrze grać na gitarze, a same wiecie, że z muzyką to zupełnie inny klimat. Gosia tak nagle zrezygnowała i ciężko było nam znaleźć kogoś innego w kilka dni, ale o dziwo Hubert powiedział, że spróbuje – odpowiedziała.– No właśnie, skoro już o tym mowa… – przeciągała niepewnie. – Tak sobie wcześniej tu rozmawiałyśmy, że dawno nie byłaś na uwielbieniu, Roska. Wiemy z Gabą, jak te spotkania cię umacniały… Może miałabyś ochotę dołączyć do nas w najbliższy czwartek? – Nieśmiało spojrzała na przyjaciółkę, która zaczęła nerwowo wiercić się w fotelu.

Gabriela od razu zauważyła tę zmianę, więc pospieszyła Wice z pomocą, kontynuując wątek:

– Będzie naprawdę wyjątkowo. Anka chciałaby powiedzieć świadectwo. Podobno sama zgłosiła się do księdza Teodora. Bardzo nas to poruszyło, bo we wsi chyba każdy zna jej historię rodzinną. Niesamowite jest to wszystko, jak tak sobie czasem pomyślę… – Zadumała się, wyraźnie przejęta. – Ale nie o tym teraz. Będzie adoracja, spowiedź, no i wiesz… gitara, te sprawy. – Spojrzały na nią obie z ogromną troską, ale też zaczepnym uśmiechem, jakby obecność Huberta miała być dodatkową kartą przetargową. Trudno było im patrzeć przez te wszystkie lata, jak ani Hubert, ani Róża nie mogli sobie ułożyć życia po rozstaniu. Gdy oboje byli obecni, powietrze gęstniało, a gdy tylko ich wzrok się przecinał, tęskne oczy aż do siebie wołały.

Wiktoria dotknęła dłoni Jakubowskiej i pogłaskała ją kciukiem najczulej, jak potrafiła.

– Przyjdź. Nie wiem, kiedy znów uda nam się zorganizować taki czas.

Różę zawsze bardzo umacniały spotkania wspólnoty, zwłaszcza te, podczas których śpiewem mogła uwielbiać Boga, to prawda. Czuła, że modli się wtedy całą sobą. Muzyka, teksty pieśni, atmosfera spotkań, modlitwa prowadzona przez Wikę – wszystko to sprawiało, że jej serce przepełniała nieopisana radość, a zarazem błogi spokój. Uwielbiając Pana, czuła, jak świadomie wchodzi w Jego obecność i doświadcza Jego mocy. Wiedziała też doskonale, że pełne przeżywanie tego rodzaju modlitwy zależy od otwartości jej serca.

Doświadczenia ostatnich lat sprawiły, że zabrakło jej ufności. Zwłaszcza gdy jej mama odeszła. Nie umiała się pogodzić z tym, że już nigdy jej nie przytuli, nie usłyszy barwy jej głosu, nie spojrzą sobie w oczy, nie wypłacze się w jej bezpiecznych ramionach. Śmierć zawsze przychodzi nie w porę. To trudne doświadczenie rozpoczęło w niej stan, który cały czas trwał i nie dawał jej oddychać pełną piersią.

Przechodzenie żałoby jest bolesną pielgrzymką emocji, które w zależności od etapu podróży rozciągają się od szoku, żalu, zaprzeczenia, tęsknoty po rozpacz, zwątpienie, gniew. Gdzieś na końcu tej drogi podobno czekają zawsze akceptacja i pogodzenie się ze stratą. Wciąż regularnie chodziła na niedzielną Mszę Świętą, ale czuła wyraźnie, że już od dawna w jej życiu obecna jest duchowa susza. Miała za sobą dni, tygodnie, miesiące, kiedy żadne słowo, nawet Jego Słowo, nie sprawiło, że chciała znów bardziej się zaangażować. Praca w kwiaciarni, domowe obowiązki, których po śmierci mamy przybyło, uciekanie w świat fikcyjnych bohaterów książek… Wiara Jakubowskiej stała się pustym nawykiem. Z jednej strony nie czuła pragnienia modlitwy, a z drugiej wiedziała przecież, dlaczego tak jest. Że tak się dzieje bez bliższej relacji z Nim.

Nie wiedziała, jakim cudem Hubert, który na sprawy wiary patrzył od jakiegoś czasu raczej z obojętnością niż chęcią poznania żywego Boga, zgodził się na posługę we wspólnocie, ale dało jej to do myślenia. Wiedziała, że Bóg czeka na jej „tak”. Ale czy była na to teraz gotowa?

– Hej, Róża? Jesteś tu z nami? – Poczuła, jak Wika obejmuje ją ramieniem. – Wiesz, że On tam na ciebie czeka?

– Kto? Hubert? – powiedziała z uśmiechem, udając, że nie wie, o kogo chodzi przyjaciółce. – My już się na siebie naczekaliśmy, ta przygoda dawno się skończyła.

– Och, Roska, wróciłaś na ziemię! Wiesz przecież, że tym razem chodziło nam bardziej o Niego – zganiła ją pół żartem, pół serio Gaba, pokazując palcem w górę.

– Wiem, kochane, wiem. Dziękuję za wasze dobre słowo i troskę. – Przymknęła oczy, jakby potrzebowała jeszcze kilku sekund do namysłu. W głowie rozbrzmiał jej dawno nieczytany biblijny werset: „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego”5. – Tak. Będę. Przyjdę w czwartek – odpowiedziała, otwierając powoli oczy. Czuła, że mocniej bije jej serce i że nie ma już odwrotu od słów, które właśnie wypowiedziała.

– Och, Róża! To wspaniale! – pisnęły obie koleżanki z zachwytem i szczerą radością. Wiktoria spojrzała na nią swoimi wielkimi, brązowymi oczami, w których dało się zauważyć wzruszenie. Po chwili dodała spokojnym już tonem: – Po prostu przyjdź. Nowe początki zawsze są trudne, ale wiem, wierzę, ach, jestem tego pewna, że to będzie dobry czas!

– No dobrze, moje drogie. – Adamska spojrzała na przyjaciółki. – Lepiej pogadajmy teraz, o jakim torcie na dwudzieste szóste urodziny marzy nasza krawcowa! – rzuciła, by zmienić temat, mając też w głębi serca nadzieję, że uda jej się to słodkie marzenie spełnić. Miała już obmyślony plan co do wypieków dla majowej solenizantki, choć pewne szczegóły postanowiła zostawić dla siebie. Wiedziała, że Wika uwielbia przecież niespodzianki.

„Co ja mam, że szukasz mojej przyjaźni?”6 – Róży przypomniało się pytanie hiszpańskiego pisarza. Zwątpiła, czy rzeczywiście dobrze zrobiła, deklarując obecność na spotkaniu wspólnoty.

Obecność.

A więc wybiera się na spotkanie, na którym będą dwa serca tak często przez nią ostatnio unikane, a przecież tak bardzo od zawsze dla niej ważne.

Na spotkanie którego nie mogła się bardziej doczekać?

ROZDZIAŁ 2„Niech no tylko zakwitną jabłonie…”

Hubert Sypniewski od najmłodszych lat należał do najbliższych przyjaciół Róży i podobnie jak Janek Witkowski był dwa lata starszy od pozostałych. Wysoki brunet o niebiańskich, błękitnych oczach zawsze przyciągał damskie spojrzenia. Włosy charakterystycznie ułożone w artystycznym nieładzie dodawały mu chłopięcego uroku, jakby czas zatrzymał się dla niego w beztroskich licealnych latach. Lubił czytać, ot tak. Dla przyjemności, ucieczki, wytchnienia, dla słów. Choć pięknie grał na gitarze, już dawno po nią nie sięgał. Zakurzona ozdabiała kąt w sypialni jego małego, odziedziczonego po dziadku mieszkania w Kamieniu Pomorskim, niedaleko Zatoki Cichej. Ta okolica była dla niego naturalnym środowiskiem: kochał wodę i sporty, jakie można na niej uprawiać. Kitesurfing był jego odskocznią od codzienności. Sposobem na to, by dopamina zupełnie zalała mu mózg.

Na początku ich znajomości Róża wątpiła, czy on w ogóle lubi jej towarzystwo. Gdy zdarzało się, że zostali sam na sam, Hubert niechętnie z nią rozmawiał, czasem po prostu odbąkiwał coś od niechcenia pod nosem, nawet na nią nie patrząc. Zupełnie inaczej było, gdy znajdowali się w większej grupie znajomych – był wtedy duszą towarzystwa, pełen uśmiechu, dowcipu. Patrzył na Różę pewniej, z tą wesołą iskierką w oku, która przez tyle lat delikatnie jaśniała w taki sam sposób.

Przed wakacjami rozpoczynającymi pierwszy rok szkoły średniej chłopcy wpadli na pomysł, by przy zatoce wybudować duży domek na drzewie, w którym wszyscy będą mogli się spotykać. Choć z początku wizja bazy na drzewie wydawała się Gabrieli dość dziecinna jak na nastolatków, to jednak wizja beztroskiego wspólnego czasu przy ognisku nad Zatoką Wrzosowską i ambitna koncepcja całego projektu przekonały ją, że to rzeczywiście może być dobry pomysł. Chcieli, by w środku wszystko było dopracowane: miejsce na stolik do gier w planszówki, poduchy, przytulne koce. Dziewczyny oczywiście chciały zająć się wystrojem i dodatkami, ale koledzy szybko studzili ich kobiece wybieganie do przodu, przypominając, że najpierw muszą ten domek w ogóle wybudować, zatem niech obrazek firanek w oknach jeszcze cierpliwie poczeka. To przedsięwzięcie jednak na tyle się spodobało rodzicom młodzieży, że z ich pomocą i wsparciem powstał szybciej, niż zakładali. Ojcowie zakasali rękawy, zebrali materiał: drewno, belki, słupy, płyty OSB i wszelkie potrzebne narzędzia i wzięli się do pracy, chcąc ukończyć konstrukcję pod koniec czerwca.

Szczęśliwą wybranką na ich nowy azyl okazała się najmocniejsza spośród wszystkich jabłoni dumnie stojących niedaleko zatoki. Wybierając drzewo, sugerowali się przede wszystkim solidnymi, dużymi, rozłożystymi konarami, które otulą ich domek, zapewniając bezpieczeństwo. Nastolatkowie poświęcali każdą wolną chwilę na tworzenie i zabezpieczanie konstrukcji. Podzielili obowiązki adekwatnie do swoich umiejętności i możliwości. I tak Janek z tatą zajęli się przygotowaniem drewnianych palet i skrzynek, z których chcieli zrobić coś na wzór mebli ogrodowych. Starszy Witkowski zaoferował pomoc, bo pracując jako dostawca owoców i warzyw do lokalnych sklepów, mógł zorganizować nie tylko potrzebne materiały, ale i sam transport. Hubert z tatą ściągnęli od znajomego stolarza solidne drewniane belki, które miały stanowić szkielet drewnianego domku. Obaj mieli smykałkę do budowlanki, więc szybko rozrysowali plan konstrukcji. Do domku na drzewie miała prowadzić ich drewniana drabina, którą zasponsorował tata Wiktorii. Dodatkowo wyposażył ich w niewielkie bukowe płotki, które mieli wykorzystać do zabezpieczenia otwartej przestrzeni na drzewie. Coś na zasadzie balkonu, na którym miały stać doniczki z kwiatami. O kolorowe rośliny zadbał Henryk, który na giełdzie kupił z myślą o dzieciach kilka sztuk pelargonii, surfinii i begonii. W końcu to królowe balkonów!

Róża z mamą zdeklarowały się uszyć poduchy, które miały być przytulnym akcentem w domku. Wybrały pastelowe, kwiatowe wzory tkanin, które na pewno spodobają się przyjaciółkom. Uszyły poszewki w różnych kształtach i rozmiarach – kwadratowe, okrągłe, małe, duże. Ozdobiły je uroczymi pomponami z włóczki doszytymi na brzegach materiału. Kosztowało je to dużo pracy, ale co przegadały podczas wspólnych godzin z igłami w dłoni, pozostanie z nimi już na zawsze. Maria, jakby wyczuwając córkę, poruszała podczas tej cichej pracy rąk tematy, które dla nastolatki były ważne. Chciała, by czuła, że może jej powiedzieć wszystko, zaufać.

Pewnego wieczoru Róża zwierzyła się jej z nutą rozczarowania w głosie, że przy Hubercie traci pewność siebie. Przecież jest od niej starszy tylko o dwa lata, a czuje się przy nim jak mała dziewczynka, która nie wie, co powiedzieć ani jak się zachować.

– On mnie irytuje, mamo. Gdy coś opowiadam, zupełnie mnie nie słucha. Zaczyna zagadywać Janka, a moje słowa do niego nie docierają. Zawsze ma coś do roboty albo kogoś zagaduje po cichu lub w ogóle stoi gdzieś obok. Przecież ja to widzę i czuję, że coś jest nie tak. Nie mam też w sobie na tyle odwagi, by po prostu zapytać…

– Różyczko, wątpię, że Huberta nie interesuje to, co masz do powiedzenia. To dobry, uprzejmy chłopak, nie wydaje mi się, żeby specjalnie cię ignorował. Może po prostu to takie przypadkowe sytuacje, które ty odbierasz na swój sposób, z własnej perspektywy, hm? U Sypniewskich teraz jest trudny czas. Jego tata stracił pracę, atmosfera jest nerwowa, jak opowiadała jego babcia, gdy była niedawno u nas po kwiaty. Bądź spokojna, nie denerwuj się na zapas. Zobaczysz, będziecie spędzać w wakacje więcej czasu nad zatoką i sytuacja sama się wyjaśni. – Spojrzała na nią z uśmiechem.

– Nie wiedziałam, że jest aż tak kiepsko z tą pracą, nic nam nie mówił… – Róża wyraźnie się przejęła. – Pewnie masz rację, może wyolbrzymiam. – „Choć to nie pierwszy raz, gdy mam takie odczucia” – dodała w myślach, nie ciągnąc już dalej tematu. Mama zawsze z rozbrajającym spokojem w głosie starała się ją uspokoić, gdy tylko czuła jej zdenerwowanie czy niepewność.

Jak planowali, pod koniec czerwca udało im się zakończyć prace przy domku. Ani trochę nie przypominało to dziecięcej, nieudolnie skonstruowanej bazy na drzewie, jak z początku wyobrażała sobie Gaba. Patrząc na cały projekt, ojcowie klepali synów po plecach i kiwając głowami, podziwiali efekt końcowy. Ostatniego dnia pracy, w którym wieczorem miało nastąpić oficjalne otwarcie tego miejsca, Sypniewski zwrócił się do swojego licealisty:

– No, synu, masz smykałkę i budowlane zacięcie! Wspaniale sobie poradziłeś! A ten kącik ze skrzynkami na książki w środku to świetny pomysł. Na pewno spodoba się dziewczynom. Jestem z ciebie dumny! – rzekł z uśmiechem tata Huberta, który pomagając przy budowie, czuł się potrzebny. Przynajmniej w ten sposób mógł wykorzystać swój wolny czas bez pracy na etat, choć sytuacja zaczynała już spędzać mu sen z powiek.

– Dzięki, tato, ale gdyby nie twoja cierpliwość i pomoc, sam bym z tym sobie nie poradził. Fajnie, że się zaangażowałeś. Tylko spójrz – wskazał głową na jabłoń i plac z przygotowanym paleniskiem kilkanaście metrów dalej – na upartego można byłoby tu zamieszkać, jeśli komuś nie przeszkadzałoby kąpanie się w zatoce! – zażartował, pakując narzędzia do torby.

– Tego się obawiałem, młody. Mamy jednak z mamą nadzieje, że zobaczymy cię w domu w wakacje.

– Jasna sprawa, bez obiadów mamy ciężko byłoby tu przeżyć dłużej niż kilka dni! – Zerknął na zegarek. – No dobra, pakujmy się, bo wieczorem pierwsze ognisko… no właśnie? Jak nazwać to miejsce? Na pewno Wika z dziewczynami coś wymyślą. – „Na pewno Róża już od dawna nazywa ten drewniany domek w jakiś uroczy sposób, tylko jeszcze nam tego nie zdradziła” – dopowiedział już w myślach.

Gdy Jakubowscy kilka godzin później dojechali pod domek, Janek i Hubert z rodzicami byli już na miejscu, Gabi z mamą były w drodze, a Wiktoria z rodziną właśnie wysiadali z samochodu. Błażej z siostrą mieli dołączyć dopiero późniejszym wieczorem, bo musieli pomóc rodzicom przygotować pokoje dla rozpoczynających letnie plażowanie turystów.

– Aaa! Zobacz, Roska, zobacz! Jak tu pięknie, nie mogę w to uwierzyć! – Gabi rozglądała się dookoła po dobrze znanej jej zieleni. – Niby miejsce to samo od lat, a jakoś tak zupełnie inaczej. To był wspaniały pomysł z tą miejscówką! Spójrz na te ławeczki, przytulne poduchy, kocyk i ten balkon! Ależ to uroczo wygląda. To będą najlepsze wakacje ever! – Oczy świeciły jej się na widok efektu końcowego wspólnej, ciężkiej pracy wszystkich zaangażowanych osób.

– Siedlisko. Wrzosowe Siedlisko – powiedziała cicho Róża, siadając na jednej z ławek.

– Co? Że tu?

– No tak! – Uśmiechnęła się tak szeroko, że było jej widać wszystkie zęby. – W końcu przesiedzimy tu większość letnich wieczorów, no a „wrzosowe”… Tego już chyba nie trzeba tłumaczyć.

Hubert, który dokładał drewna do paleniska, uśmiechnął się tylko pod nosem, jakby chciał na głos wypowiedzieć słynne: „A nie mówiłem?”.

Róża poszła zanieść do domku poduszki i koce. Zachwyciła się minibiblioteczką ze skrzynek i prędko wróciła po kwiaty, które tata kupił na balkon. Wiktoria z Gabi zajęły się układaniem talerzy, sztućców i wszystkich przywiezionych smakołyków. Męska część towarzystwa pilnowała, by nie zgasło ognisko.

– No dobrze, kochani! – powiedział tata Wiktorii, Adam Brzózka, i lekko klasnął w dłonie. – Chyba spokojnie mogę w imieniu wszystkich rodziców powiedzieć, że jesteśmy z was bardzo dumni. Kolejny rok szkolny za wami, dla naszych dziewczyn i Błażeja to też wyjątkowy czas ukończenia z wyróżnieniem pierwszej szkoły – rozglądał się po wszystkich, szukając wzrokiem wspomnianego nastolatka – a co poniektórzy już przetarli szlaki w naszym liceum – tu spojrzał na Janka i Huberta – więc po wakacjach znów będziecie w komplecie. Od początku popieraliśmy pomysł z domkiem, a efekt wręcz przerósł nasze oczekiwania. – Poklepał po ramieniu pana Aleksandra. Ten uśmiechał się nieśmiało, pokazując gestem, że nie trzeba go wyróżniać, ale za późno. Ciepły wiatr poniósł ze sobą odgłos oklasków i gwizdów szczęśliwej młodzieży, która bardzo doceniała jego pracę, a przede wszystkim chęć pomocy. – Niech ten wieczór będzie początkiem super wakacji… Ale wracajcie też czasem do domu, co? – Zaśmiał się w głos.

Impreza inaugurująca letnie spotkania nad Zatoką Wrzosowską upływała przyjemnie na rozmowach, układaniu coraz to wymyślniejszych wyrazów w scrabble, żartach, opowiastkach, pysznym jedzeniu. Wieczór był ciepły i chociaż jutro od samego rana Marysia musiała być już w kwiaciarni, jakoś nie miała jeszcze ochoty wracać do domu. Po ostatnich rozmowach z córką podczas wyszywania poszewek Maria dyskretnie przyglądała się z boku Hubertowi. Zauważyła, że czasem rzeczywiście nieco oddala się od Róży lub bez słowa opuszcza wzrok, zajmując zaraz czymś ręce, ale nie wydawało jej się, że powodem była obojętność. Mamine oko dostrzegało na jego policzkach lekki rumieniec, który, jak przypuszczała, nie brał się z samej panującej temperatury i ciepła palącego się ogniska.

– Edytko – zwróciła się do pani Sypniewskiej – powiedz, jak sobie teraz radzicie? Jak Aleksander się czuje po stracie etatu? Henryk opowiadał mi, jak niesprawiedliwie potraktował go szef. Tak mi przykro, kochana! – Pogłaskała koleżankę delikatnie po plecach.

– Dziękuję, Marysiu, że pytasz. Wiesz, teraz miał dużo zajęć związanych z budową tego domku, więc chyba tak do końca nie odczuł braku pracy. Ale właśnie obawiam się, co teraz, gdy już nie będzie prawie codziennie tu przyjeżdżał. – Zamyśliła się. – Pewnie będzie jeździł na ryby, żeby złapać oddech, to jego największa pasja. Ale znając mojego męża, stresuje się i zadręcza, choć ciągle tłumaczę mu, że to nie jego wina. No cóż, sytuacja trudna i beznadziejna, ale powiedz, kochana, kto, jak nie my, prawda? – Sypniewska posłała uśmiech Marysi, patrząc jej prosto w oczy.

– Zawierz to wszystko Bogu, zaufaj – rzuciła prędko Jakubowska. – Módl się o nową pracę dla niego przez wstawiennictwo Świętej Rity. Ona nigdy jeszcze mnie nie zawiodła, zawsze wyprosi to, co wymaga szybkiego rozwiązania! – Mówiąc to, sięgnęła po torebkę. Wyciągnęła z niej portfel, w którym za transparentną przegródką można było dostrzec wizerunek świętej modlącej się przy krzyżu. Obok obrazka znajdowało się kilka suchych płatków róży. Maria wyjęła jeden z nich i podała Edycie. – Masz, dla ciebie, schowaj. To nie magiczny amulet, o nie! W zeszłym miesiącu ksiądz Teodor poświęcił mi kilka róż. Czuję, że właśnie tobie mam to dać.

Sypniewska trzymała już bordowy, pachnący płatek róży w dłoni.

– Nie wiem, co powiedzieć, Marysiu. – Niepewnie przyglądała się podarunkowi. – Może po prostu… spróbuję?

Jakubowska już nic nie powiedziała na te słowa. Czuła, że sama także musi się modlić w tej intencji za przyczyną Świętej Rity. Nie było takiej trudnej sprawy, której nie pomogłaby jej rozwiązać. Wierzyła, że Perła Umbrii wyprosi u Pana nową pracę dla Aleksandra.

Gdy na porcję pieczonych ziemniaków dojechali Błażej z siostrą, było już wyraźnie widać gwiazdy na niebie, a reszta towarzystwa pomału zaczęła pakować to, co zostało, do pudełek i lnianych toreb. Pierwsze towarzystwo pożegnały Gabrysia z mamą, zaraz po nich odjechała z Wrzosowego Siedliska rodzina Brzózków, która zaproponowała podwózkę Jankowi. Sypniewscy też pożegnali się z sąsiadami i zabrali ze sobą resztę desek i narzędzi, które przed południem nie zmieściły się w aucie. Nad zatoką krzątali się zatem już tylko Jakubowscy i Hubert. W jakiś sposób czuł się wyjątkowo odpowiedzialny za to miejsce, w końcu spędzał tu z ojcem ostatnio prawie każde popołudnie.

– Heniu, a wiesz co? – Marysia spojrzała na męża, który właśnie zamykał bagażnik samochodu. – Chciałabym jeszcze posłuchać nocnych odgłosów przy jeziorze. Tak dawno nie byłam tu wieczorową porą. Może się przejdziemy?

– Jak sobie życzysz, moja droga pani! – Podał jej ramię, wykonując zgrabne ruchy dostojnego dżentelmena.

Powolnym krokiem oddalali się spod domku na jabłoni, ciesząc się z tego letniego czasu. Kolejny raz w życiu przekonali się, że we wspólnocie siła. Ludzie są nam tak bardzo potrzebni! Marysia posłała córce delikatny uśmiech, który został odwzajemniony. Czuła, że zostawia ją w dobrych rękach. Bezpiecznych jak silne gałęzie drzewa, które dzielnie trzymały drewnianą konstrukcję. Pod nosem zaczęła nucić piosenkę z repertuaru Haliny Kunickiej, która od razu przyszła jej na myśl, przypominając czasy ich młodości: „Świat nie jest taki zły / Świat nie jest wcale mdły / Niech no tylko zakwitną jabłonie…”7.

I zakwitły w sercu Róży, a wraz z nimi jej pierwsze zakochanie, które po pięknym czasie liceum jeszcze przez długie lata miało nie wypuszczać dorodnych pąków, nie mówiąc o słodkich jak miód owocach.

Róża z babcią szły w ciszy pod rękę, niespiesznie, jakby obie potrzebowały chłonąć zapach wiosny, który tej niedzieli szczególnie było czuć w powietrzu. Słoneczna pogoda zapowiadana także na weekend majowy dawała nadzieję na przyjazd turystów. Większość pensjonatów i kwater była już w tym okresie w znacznej części zajęta, co dało się zauważyć, patrząc na sąsiadów uwijających się z ostatnimi przygotowaniami do nowego sezonu. Wykoszone po zimie trawniki, uporządkowane ogrody i znikające tabliczki z napisem „Wolne pokoje” były oznaką, że niebawem Wrzosowo będzie gościć kolejnych urlopowiczów.

Droga nad zatokę prowadziła polnymi dróżkami, więc mogły z babcią nacieszyć oczy pojawiającymi się pierwszymi roślinami. Róża zapragnęła uwiecznić na zdjęciu pąki drzew oraz zawilce i krokusy nieśmiało wychylające się z resztek zeszłorocznej trawy. Wyjęła z kieszeni telefon i po kilku próbach uchwycenia odpowiedniego kadru w końcu z aprobatą posłała uśmiech do dużego ekranu. Spacerowały spokojnie ulicą Wakacyjną biegnącą tuż przy Małym Lasku, jak nazywali tę okolicę mieszkańcy. Niby znała te ścieżki na pamięć, a jednak wiosną wszystko wydawało się takie nowe, inne niż każdego minionego roku.

– Ile razy tędy przechodzę, przypominają mi się czasy, gdy były tu same łąki i pola. – Janina ręką wskazała teren, który miały po lewej stronie. – Teraz same nowe domy i pensjonaty. No ale przecież młodzi też muszą gdzieś mieszkać i budować swoje gniazdka, prawda? – Uśmiechnęła się do wnuczki, jakby sama chciała się pocieszyć w uczuciu nostalgii, które ją dopadło. Róża pogłaskała tylko pomarszczoną dłoń babci, posyłając jej wesołe spojrzenie. W głębi serca tęskniła za spacerem po piaszczystej, morskiej plaży, ale wiedziała, że taka wyprawa będzie dla starszej towarzyszki za bardzo męcząca. Mimo wszystko zawsze doceniała każdą chwilę sam na sam, którą mogły razem spędzić. Wiedziała, że zawsze może liczyć na jej dobre słowo, rozmowę, ciekawe opowieści czy zabawne wspomnienia, którymi kochała się dzielić.

1 Cyt. za: J. Picoult, Iskra światła, tłum. M. Moltzan-Małkowska, Warszawa 2018, s. 244.

2 W. Szymborska, Próba, w: tejże, Wiersze wszystkie, Kraków 2023, s. 189.

3 Ks. J. Twardowski, Miłość uwierzy. Przyjaźń zrozumie. Zapiski z poetyckiego pamiętnika, Częstochowa 2022, s. 41.

4 Kard. S. Wyszyński, Druga kromka chleba. Wybór myśli i aforyzmów z kazań, przemówień i rozważań, Poznań – Warszawa 1976, s. 19.

5 Ps 51, 12. Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Poznań 2007.

6 F. Lope de Vega (1562–1635) – jeden z najważniejszych poetów i dramaturgów hiszpańskiego złotego wieku. Zob. Lope de Vega, Poesías líricas, SAGA Egmont 2021, e-book.

7Niech no tylko zakwitną jabłonie, słowa J. Afanasjew, muzyka J. Hajdun, wykonanie H. Kunicka.