Za bandą - Archer Stephanie - ebook + książka

Za bandą ebook

Archer Stephanie

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

52 osoby interesują się tą książką

Opis

Za bandą to pierwsza część serii The Vancouver Storm. Pikantny, hokejowy romans slow burn z motywem grumpy and sunshine.

Jest przystojnym, zrzędliwym bramkarzem, który podoba mi się od szkoły średniej… A teraz jestem jego asystentką i współlokatorką.

Po tym, jak były chłopak Pippy zniweczył jej marzenia o branży muzycznej, Jamie Streicher, utalentowany bramkarz Vancouver Storm i jej crush ze szkoły średniej, jest ostatnim mężczyzną, w którym powinna się zakochać. Praca jako asystentka gracza NHL miała być łatwa, ale w przypadku Jamiego nic nie jest proste. Facet jest seksowny, ma ogromne ego i nie umawia się na randki. Pippa jest przekonana, że utrzymanie profesjonalizmu nie będzie stanowić problemu, ale kiedy coraz bardziej zbliżają się do siebie, tłumione przez lata uczucia odżywają z pełną mocą.

Mógłby złamać jej serce, ale może… Jest skłonna zaryzykować.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 476

Oceny
4,2 (158 ocen)
80
38
27
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lezak_2006

Dobrze spędzony czas

Fajna, ale jednak czegoś mi zabrakło, by ocenić ją wyżej. Może mam już przesyt romansów z hokeistami.
10
Weronika8608

Całkiem niezła

trochę mnie wynudziła, tzn. sam pomysł i fabuła ok ale nie spodobał mi się styl autorki. Chętnie przeczytam historię innych bohaterów
10
DagmaraMozdzierz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna ,zarwana niedziela ale warto było,już nie mogę się doczekać następnych
00
ktos_ktos

Nie oderwiesz się od lektury

Mega fajna, przyjemna, łatwa w czytaniu. Polecam
00
monika7780

Nie oderwiesz się od lektury

super♥️♥️♥️ uwielbiam książki o sportowcach🥰
00

Popularność




Ostrzeżenia dotyczące traści

Nie­które szcze­góły doty­czące świata zawo­do­wego hokeja zostały dosto­so­wane, aby zwięk­szyć przy­jem­ność z czy­ta­nia.

Aby spraw­dzić ostrze­że­nia doty­czące tre­ści tej książki, zeska­nuj poniż­szy kod QR lub odwiedź stronę www.ste­pha­nie­ar­che­rau­thor.com/con­ten­twar­nings.

Rozdział 1

JAMIE

LEWO­SKRZY­DŁOWY zmie­rza w kie­runku bramki i ude­rza pro­sto we mnie. Sły­chać plask krążka zła­pa­nego w ręka­wicę, krew w moich żyłach buzuje pod­krę­cona duchem rywa­li­za­cji i poczu­ciem satys­fak­cji.

– Stre­icher bez straty punk­tów! – woła mój nowy kolega z dru­żyny, szybko prze­jeż­dża­jąc obok mnie, a ja rzu­cam krą­żek na lód z szyb­kim poro­zu­mie­waw­czym ski­nie­niem głowy. Fani w Nowym Jorku wykrzy­ki­wali to hasło pod­czas każ­dego meczu. Wspo­mi­nano o tym nawet opi­su­jąc moją grę, kiedy w zeszłym roku zdo­by­łem Vezina Tro­phy, zosta­jąc naj­lep­szym bram­ka­rzem w NHL.

Tuż przy ławce tre­ne­rzy obser­wują grę dru­żyny, nie­ustan­nie robiąc notatki. Krą­żek mija mnie i aż skręca mnie w środku. Główny tre­ner z kamien­nym wyra­zem twa­rzy wbija we mnie wzrok.

Dwa tygo­dnie temu jako wolny strze­lec pod­pi­sa­łem kon­trakt z Van­co­uver Storm, grubo poni­żej mojej war­to­ści ryn­ko­wej. Byłoby gorzej, gdyby moja mama, która po wypadku samo­cho­do­wym spo­wo­do­wa­nym ata­kiem paniki, twier­dząc, że nic jej nie jest, na­dal trzy­mała mnie od nich z daleka. Teraz, kiedy dru­żyna zdo­była mnie za niż­szą cenę, jestem dla nich cen­nym nabyt­kiem. Mogliby wymie­nić mnie za więk­szą kasę, a ja nie miał­bym w tej spra­wie nic do powie­dze­nia. Jestem dla nich jak oka­zyj­nie kupiony dom, nie mru­gną nawet okiem, sprze­da­jąc mnie, jeśli trafi im się lep­sza oka­zja.

Ogar­nia mnie nie­po­kój. Od kiedy mój ojciec zgi­nął, pro­wa­dząc samo­chód pod wpły­wem alko­holu, moja mama toczy nie­równą walkę z depre­sją i zabu­rze­niami lęko­wymi. Byłem wtedy dziec­kiem i przez te lata nie zauwa­ża­łem, że jej stan sta­wał się coraz bar­dziej poważny.

Pod żad­nym pozo­rem nie wyjadę z Van­co­uver, nie zamie­rzam rzu­cić sportu, który jest całym moim życiem, dla­tego w tym sezo­nie muszę dać z sie­bie wszystko. Muszę poka­zać na co mnie stać i utrzy­mać mój sta­tus gwiazdy. Wszystko po to, żeby zostać w dru­ży­nie. W tym roku muszę się sku­pić.

Tre­ning trwa dalej, gra­cze ćwi­czą znane sche­maty, a ja sta­ram się przy­po­mnieć sobie wszystko, co o nich wiem z poprzed­nich roz­gry­wek. W prze­szło­ści gra­li­śmy prze­ciwko sobie, roz­po­znaję ich twa­rze, ale nie znam tych gości tak, jak moich kum­pli z poprzed­niej dru­żyny. Odkąd skoń­czy­łem dzie­więt­na­ście lat, przez sie­dem lat gra­łem dla Nowego Jorku. Nie znam tutej­szych tre­ne­rów i nie czuję się w tym mie­ście jak u sie­bie, ale mam silne prze­czu­cie, że Van­co­uver jest miej­scem, w któ­rym muszę teraz zostać.

Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej. To pierw­szy dzień obozu tre­nin­go­wego, a ja ni­gdy przed­tem nie czu­łem tak sil­nej pre­sji, żeby grać jak naj­le­piej.

Sły­szę gwiz­dek i razem z pozo­sta­łymi gra­czami pod­jeż­dżam do ławki.

– Bądź­cie czujni – uczula nas tre­ner w momen­cie, gdy gro­ma­dzimy się wokół.

Pod koniec ostat­niego sezonu, który był jed­nym z naj­gor­szych w histo­rii Van­co­uver Storm, nazwi­sko Tate'a Warda wid­niało w nagłów­kach wszyst­kich gazet po tym, jak został ogło­szony nowym tre­ne­rem. Facet po trzy­dzie­stce, nie­wiele star­szy od kilku gra­czy Van­co­uver, kie­dyś mający przed sobą obie­cu­jącą karierę jako napast­nik, dopóki z gry w lidze nie wyeli­mi­no­wała go kon­tu­zja kolana. Do ubie­głego roku tre­no­wał dru­żynę uni­wer­sy­tecką i z tego, co wyczy­ta­łem w pra­sie spor­to­wej, fani mają raczej scep­tyczne podej­ście do jego osoby. Zazwy­czaj główni tre­ne­rzy są starsi i mają już więk­sze doświad­cze­nie w lidze zawo­do­wej.

Ward zerka na mnie, co spra­wia, że czuję, jak zaci­skam zakryte maską bram­ka­rza szczęki.

– Przed nami kilka sezo­nów cięż­kiej pracy – mówi, bada­jąc wzro­kiem całą dru­żynę. – Ostatni sezon skoń­czy­li­śmy pra­wie jako naj­słab­sza dru­żyna w lidze.

Atmos­fera gęst­nieje, kiedy zawod­nicy zbli­żają się do sie­bie i two­rzą krąg. Wła­śnie nastę­puje ta część tre­ningu, w któ­rej wielu tre­ne­rów wyli­czy­łoby mocne i słabe strony dru­żyny. Teraz pew­nie powie, co schrza­ni­li­śmy w zeszłym sezo­nie. Za chwilę usły­szymy, że prze­grana tym razem nie wcho­dzi w grę. Jak­bym tego nie wie­dział!

– Możemy tylko piąć się w górę – mówi i uśmie­cha się pod nosem, patrząc na nas. – Bierz­cie szybki prysz­nic i idź­cie odpo­cząć. Widzimy się jutro.

Zawod­nicy zjeż­dżają z lodo­wi­ska, a ja ścią­gam maskę z dziw­nym gry­ma­sem na twa­rzy. Jestem pewien, że ta przy­jemna, wspie­ra­jąca postawa Warda znik­nie za kilka tygo­dni, jak tylko zaczniemy roz­grywki i pre­sja sta­nie się real­nie odczu­walna.

– Stre­icher – Ward przy­wo­łuje mnie, gdy zmie­rzam kory­ta­rzem w kie­runku szatni. Zbliża się do mnie i odpro­wa­dza wzro­kiem pozo­sta­łych, ski­nie­niem głowy wyra­ża­jąc im swoje uzna­nie. – Czy już się zado­mo­wi­łeś?

– W porządku. – Kiwam głową na potwier­dze­nie. Miesz­ka­nie mam pełne nie­roz­pa­ko­wa­nych paczek i wciąż bra­kuje mi na to czasu. – Tak przy oka­zji, dzię­kuję za wspar­cie w zna­le­zie­niu lokum i za pomoc przy prze­pro­wadzce.

Czuję, jak napi­nają mi się mię­śnie karku i prze­cze­suję dło­nią włosy, żeby się tro­chę roz­luź­nić. Nie zno­szę przyj­mo­wać pomocy od innych.

– Taka nasza rola, żeby pomóc gra­czom poczuć się u nas dobrze – odpo­wiada i macha mi na poże­gna­nie. – Szcze­rze mówiąc, wielu zawod­ni­ków pro­siło o asy­stenta. Gdy­byś i ty potrze­bo­wał, mógłby pomóc ci w roz­pa­ko­wa­niu tych paczek, usta­lić plan posił­ków, zadbać o stan samo­chodu, wypro­wa­dzić psa, cokol­wiek potrze­bu­jesz.

– Nie mam psa.

– Wiesz, co mam na myśli. – Uśmie­cha się. – Jeste­śmy tutaj po to, żeby zapew­nić ci wszystko, czego potrze­bu­jesz. Ty masz się sku­pić na hokeju. Daj nam znać, jeśli w czymś mogli­by­śmy pomóc.

Nie potrze­buję pomocy w sku­pia­niu się na lodo­wi­sku. Prze­war­to­ścio­wa­łem swoje życie, sku­pia­jąc się na dwóch rze­czach, które się dla mnie liczą – hokeju i mojej mamie.

– Jasne – mówię, dosko­nale wie­dząc, że nie zamie­rzam o nic pro­sić. – Zawsze byłem face­tem, który sam zaj­muje się swo­imi spra­wami i tak już zosta­nie.

– Jeśli twoja mama będzie potrze­bo­wała pomocy, możemy to rów­nież zapew­nić – dodaje ciszej.

Kiedy popro­si­łem o trans­fer do Van­co­uver, Ward był jedy­nym, który do mnie zadzwo­nił i zapy­tał o powód. Powie­dzia­łem mu wtedy wszystko. Tylko on wie o mojej mamie.

Mój nie­po­kój rośnie. Szkoda, że nie trzy­ma­łem gęby na kłódkę. Powi­nie­nem był wie­dzieć, że w dzi­siej­szych cza­sach ludzie lubią anga­żo­wać się w życie innych. Każdy nerw w moim ciele się bun­tuje, a ramiona sztyw­nieją coraz bar­dziej.

Mój plan na ten rok będzie wyczer­pu­jący. Osiem­dzie­siąt dwa mecze, połowa u sie­bie w Van­co­uver, połowa na wyjeź­dzie, wszystko w połą­cze­niu z tre­nin­gami zespo­ło­wymi, tre­nin­gami bram­kar­skimi i ćwi­cze­niami w siłowni. Jakby tego było mało, dojdą jesz­cze sesje z moim fizjo­te­ra­peutą, masa­ży­stą, psy­cho­lo­giem sportu i tre­ne­rem per­so­nal­nym.

Czuję, jak coś pali mnie w klatce pier­sio­wej. Coś jakby połą­cze­nie ducha rywa­li­za­cji i ocze­ki­wa­nia na nie­znane. Gram w hokeja, odkąd skoń­czy­łem pięć lat i napę­dzają mnie wyzwa­nia. Pre­sja daje mi kopa. Lata tre­ningu uczy­niły mnie gościem, który uwiel­bia poko­ny­wać swoje ogra­ni­cze­nia i wygry­wać z nimi.

A w tym roku? Wci­śnięty pomię­dzy upór mojej mamy a mój inten­sywny plan zajęć? To dopiero będzie, kurwa, wyzwa­nie.

Dopóki mogę się sku­pić, nic nie jest w sta­nie mi prze­szko­dzić.

– Wszystko u nas w porządku – mówię przez zaci­śnięte usta. – Dzię­kuję.

Zawsze byli­śmy razem, tylko ja i moja mama. Mam to pod kon­trolą. Zawsze mia­łem.

Biorę prysz­nic, prze­bie­ram się i opusz­czam arenę, uda­jąc się na lunch. Potem krótka drzemka w domu przed pój­ściem do siłowni. Idę alejką pro­wa­dzącą z hali na ulicę, gdy zatrzy­muje mnie hałas dobie­ga­jący ze śmiet­nika. Mój wzrok przy­ciąga kudłaty brą­zowy psi tyłek wysta­jący z kon­te­nera. W miarę jak pod­cho­dzę bli­żej, suczka pod­nosi głowę i patrzy na mnie. Cały pysk ma uma­zany maka­ro­nem i serem. Macha do mnie ogo­nem, a ja gapię się na nią. Głę­boki brąz jej oczu jaśnieje z pod­eks­cy­to­wa­nia. Jej rasa jest trudna do okre­śle­nia. Wygląda na ważącą coś pomię­dzy czter­dzie­ści a pięć­dzie­siąt fun­tów mie­szankę labra­dora ze spa­nie­lem. Jedno z jej uszu jest wyraź­nie krót­sze niż dru­gie.

Sunia robi krok do przodu, a ja się cofam.

– Nie ma mowy – mówię, a ona pada na zie­mię, prze­wraca się, odsła­nia brzuch i wymow­nie macha­jąc ogo­nem tam i z powro­tem po chod­niku, prosi o gła­ska­nie.

Gdzie jest jej wła­ści­ciel? Roz­glą­dam się po uliczce, ale nie widzę nikogo. Przy­glą­dam się jej dokład­nie i marsz­czę nos. Nie ma obroży, a jej pysk aż lepi się od przy­kle­jo­nego maka­ronu. Zbyt długa sierść wpada jej do oczu i, mimo że dawno nie była u fry­zjera, widzę jaka jest chuda.

W mojej klatce pier­sio­wej poja­wia się ucisk, któ­rego nie lubię.

– Nie jedz tego – mówię do niej, marsz­cząc brwi i wska­zu­jąc głową na śmieci. – Roz­cho­ru­jesz się.

Różowy język wystaje jej z pyska.

– Do domu – mimo że sta­ram się być oschły, ona wciąż czeka na piesz­czoty.

Serce mi się ści­ska, ale odsu­wam to uczu­cie od sie­bie. Nie. To nie jest mój pro­blem. Nic nie może mnie roz­pra­szać. Nawet nie uma­wiam się na randki, bo kurwa, wiem z doświad­cze­nia, że ludzie chcą wię­cej, niż mogę im dać.

Jed­nak nie mogę jej tu zosta­wić. Prze­cież może potrą­cić ją samo­chód lub zaata­ko­wać kojot. Mogłaby zjeść coś nie­od­po­wied­niego i poważ­nie się roz­cho­ro­wać.

Nagle doznaję olśnie­nia – zaj­mie się nią schro­ni­sko. Wycią­gam tele­fon i szu­kam namia­rów na naj­bliż­szą sie­dzibę.

– W cen­trum mia­sta, za halą spor­tową zna­la­złem błą­ka­ją­cego się psa – mówię po usły­sze­niu głosu kobiety w słu­chawce. Z pew­no­ścią będzie wie­działa, gdzie jestem, bo prze­cież w cen­trum Van­co­uver jest tylko jedna hala spor­towa. W tle sły­szę szcze­ka­nie psów. – Czy ktoś może przy­je­chać i ją stąd zabrać? – pytam.

– Mój drogi, bra­kuje nam per­so­nelu – śmieje się kobieta w odpo­wie­dzi. – Będziesz musiał ją do nas pod­rzu­cić.

Zanim się roz­łą­cza, podaje mi listę miej­scó­wek, które mogą przy­jąć bez­pań­skiego psa. Oka­zuje się, że wszyst­kie znaj­du­jące się w pobliżu są pełne i czeka mnie kil­ku­go­dzinna jazda za mia­sto, żeby gdzieś odsta­wić moje zna­le­zi­sko. Przez chwilę, marsz­cząc brwi, wpa­truję się w tele­fon, po czym zer­kam na psa. Ta zrywa się na cztery łapy, wle­pia­jąc we mnie śle­pia i macha­jąc ogo­nem. Wygląda, jakby spo­dzie­wała się, że dam jej jakąś prze­ką­skę. I znowu czuję ten iry­tu­jący ucisk w oko­li­cach mostka.

– Co jest? – pytam, a ona jesz­cze moc­niej wywija ogo­nem. W pier­siach czuję roz­cho­dzące się cie­pło i z tru­dem prze­ły­kam ślinę przez ści­śnięte gar­dło.

Prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

Gdzieś z tyłu głowy zasad­ni­cza, zdy­scy­pli­no­wana część mnie odzywa się drwią­cym gło­sem. A co z moim napię­tym pla­nem tre­nin­gów? Nie ma w nim miej­sca na pie­przo­nego psa. Prze­cież nawet nie uma­wiam się z dziew­czy­nami, żeby niczego nie spie­przyć. To oczy­wi­ste, że nie dam rady zająć się psem. Połowę sezonu spę­dzam w tra­sie.

Prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

A ona znowu macha ogo­nem i patrzy na mnie tymi brą­zo­wymi oczami. Wezmę ją tylko do schro­ni­ska, ale abso­lut­nie nie zamie­rzam jej przy­gar­nąć.

Tam­tego wie­czoru, sie­dząc w samo­cho­dzie w pobliżu schro­ni­ska, obser­wuję ten mały, acz­kol­wiek dobrze utrzy­many budy­nek. Ze środka docho­dzi szcze­ka­nie. Na zewnątrz dostrze­gam małe ogro­dzone podwórko, na któ­rym, jak na placu zabaw, ponie­wie­rają się psie zabawki i jakieś pla­sti­kowe sprzęty.

Sie­dząca na fotelu pasa­żera mojego auta suczka patrzy z zain­te­re­so­wa­niem przez szybę. Odsu­wam ją nieco, żeby mogła poczuć docie­ra­jącą z budynku woń.

Po bez­sku­tecz­nym prze­szu­ka­niu wszyst­kich ogło­szeń o zagi­nio­nych psach, wybra­łem cie­szące się wyso­kimi oce­nami gospo­dar­stwo, które przy­gar­nia błą­ka­jące się psiaki i znaj­duje im nowe domy. Dokład­nie spraw­dzają poten­cjal­nych wła­ści­cieli, a wszyst­kie psy są świet­nie zaopie­ko­wane.

To naj­lep­sze schro­ni­sko, jakie udało mi się zna­leźć. Dotar­cie tu zajęło mi trzy godziny jazdy samo­cho­dem.

Omia­tam wzro­kiem to miej­sce i znowu z tru­dem prze­ły­kam ślinę. Wyobra­żam sobie, że ją tu zosta­wiam i robi mi się ciężko na sercu.

A ona patrzy na mnie, dysząc z wywie­szo­nym języ­kiem.

– Nie mogę cię zatrzy­mać – mówię do niej.

Wzdy­cham, gdy ta nagle pod­rywa się i pró­buje wgra­mo­lić na moje kolana. Pró­bo­wała to zro­bić przez całą drogę. A teraz w końcu jej się to udaje i leży z łeb­kiem na pod­ło­kiet­niku.

Kurwa. Gdy­bym wie­dział, że tak ciężko będzie mi się z nią roz­stać, wcale bym jej ze sobą nie brał.

Oszu­kuję samego sie­bie. Prze­cież nie mógł­bym zosta­wić jej w tej brud­nej uliczce.

Wymy­ślam powody, dla któ­rych nie powi­nie­nem mieć psa. Po pierw­sze, żad­nego ni­gdy nie mia­łem. Nie mam bla­dego poję­cia jak się nią zająć. Moja mama, cho­ciaż sama tego nie przy­zna, zmaga się z poważ­nymi zabu­rze­niami psy­chicz­nymi. Poza tym, muszę się sku­pić na grze w hokeja. Po tym, jak moja była dziew­czyna Erin zerwała ze mną, jak mia­łem dzie­więt­na­ście lat, przy­się­ga­łem sobie, że będę uni­kał zobo­wią­zań. A pies to ogromne zobo­wią­za­nie i musiał­bym dosto­so­wać do niej wszyst­kie moje plany.

Ale i tak zaczy­nam się wahać. Uważ­nie obser­wuję znaj­du­jący się przede mną budy­nek, poszu­ku­jąc jego wad. Zauwa­żam kilka chwa­stów w ogro­dzie. Ele­wa­cji zewnętrz­nej przy­da­łoby się odma­lo­wa­nie. Na podwórku jest kilka doł­ków, które praw­do­po­dob­nie są dzie­łem psich loka­to­rów. Nie dam rady zająć się psem, ale prze­cież nie mogę jej tak tutaj zosta­wić.

To miej­sce nie jest dla niej wystar­cza­jąco dobre.

Pocie­ram nos i wiem, że już pod­ją­łem decy­zję. Kurwa.

– Hej. – Unosi pysz­czek, wpa­truje się we mnie, a jej oczy jaśnieją. – Czy chcesz ze mną miesz­kać? – pytam, a ona wciąż gapi się na mnie tym słod­kim wzro­kiem. – A, rozu­miem, masz ochotę na przy­smak.

Wierci się i zeska­kuje z moich kolan na miej­sce pasa­żera, jakby na coś cze­kała. Się­gam na tylną kanapę i otwie­ram torbę z prze­ką­skami, które dla niej kupi­łem. Daję jej kilka i patrzę, z jaką przy­jem­no­ścią je roz­gryza.

Już pod­ją­łem decy­zję, igno­ru­jąc głos w mojej gło­wie pró­bu­jący prze­ko­nać mnie, że to nie jest dobry pomysł. Obser­wuję, jak pies zwija się w kłę­bek i usy­pia na fotelu pasa­żera. Cóż, stać mnie w tym roku na opła­ce­nie asy­stenta, więc pies będzie miał wła­ściwą opiekę.

Biorę do ręki tele­fon i prze­szu­kuję listę kon­tak­tów do momentu, aż znaj­duję wła­ściwy numer.

– Stre­icher – War­den odzywa się po chwili.

– Cześć. – Pocie­ram dło­nią twarz, mając złe prze­czu­cia prze­ni­ka­jące moje wnętrz­no­ści. – Zmie­ni­łem zda­nie. Będę potrze­bo­wał asy­stenta.

Rozdział 2

PIPPA

MOJE SERCE ZACZYNA BIĆ MOC­NIEJ, kiedy stoję przed budyn­kiem apar­ta­men­towca, w któ­rym mieszka Jamie Stre­icher.

Ostat­nim razem, kiedy go spo­tka­łam w szkol­nej sto­łówce, wyla­łam nie­bie­ski mro­żony napój na jego śnież­no­białą koszulę. Do dzi­siaj pamię­tam jego chłodny wzrok, bez śladu zain­te­re­so­wa­nia moją osobą. Pamię­tam prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie jego zie­lo­nych oczu, zanim wró­cił do roz­mowy z resztą lice­al­nych gwiazd sportu.

Teraz będę jego asy­stentką.

Zawsze uwa­ża­łam go za dupka, ale nawet wtedy wyda­wał mi się cudowny. Gęste, ciemne włosy, zawsze lekko zmierz­wione od gry w hokeja. Wyraź­nie zary­so­wana linia szczęki, ostry nos. Sze­ro­kie, silne ramiona i wzrost. Jakiż on był wysoki. Do tego te nie­wia­ry­god­nie ciemne rzęsy. Ni­gdy nie prze­ja­wiał tych dziw­nych cech nasto­latka, które, w moim przy­padku, wyda­wały się nisz­czyć moje szkolne życie. Jego cicha, onie­śmie­la­jąca, nieco nie­okrze­sana postawa jed­no­cze­śnie dener­wo­wała mnie i fascy­no­wała, tak jak każdą dziew­czynę i połowę chło­pa­ków w mojej szkole.

O Boże. Biorę głę­boki oddech i wybie­ram numer jego miesz­ka­nia na panelu domo­fonu. Wpusz­cza mnie bez słowa.

Jadąc windą do jego apar­ta­mentu, czuję, jak żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Już nie jestem tamtą dziew­czyną z zaje­bi­stego mło­dzie­żo­wego zespołu. Jestem doj­rzałą kobietą. Minęło osiem lat, moje zauro­cze­nie tym chło­pa­kiem już dawno minęło.

Potrze­buję tej pracy. Nie mam kasy i pomiesz­kuję u sio­stry. Bez wypo­wie­dze­nia rzu­ci­łam okropną robotę w barze z hot dogami u Barry’ego zale­d­wie po tygo­dniu. Nawet gdy­bym chciała wró­cić, cho­ciaż nawet o tym nie myślę, z pew­no­ścią nie chcie­liby mnie z powro­tem. Wzię­łam tę robotę jako szyb­kie wyj­ście awa­ryjne, żeby zapła­cić rachunki i doło­żyć się Hazel do czyn­szu.

Poza tym, on z pew­no­ścią mnie nie pamięta. Nasze liceum było ogromne. Byłam wtedy dziew­czyną z kapeli muzycz­nej, zawsze w towa­rzy­stwie ludzi z zespołu, a on był szkolną gwiazdą hokeja. Jestem dwa lata młod­sza, ni­gdy nie uczęsz­cza­li­śmy na te same zaję­cia i nie mie­li­śmy wspól­nych zna­jo­mych. On jest jed­nym z naj­lep­szych bram­ka­rzy w NHL i w dodatku wygląda jak milion dola­rów. Dodat­kowo znany jest z tego, że nie wcho­dzi w żadne związki, co spra­wia, że wydaje się ludziom bar­dziej dziki. Kiedy w zeszłym roku po jego meczu, na lodo­wi­sku wylą­do­wały dam­skie majtki, stało się to jedną z głów­nych infor­ma­cji we wszyst­kich ser­wi­sach spor­to­wych.

Z pew­no­ścią nie będzie mnie pamię­tał.

W miarę jak winda zbliża się do jego pię­tra, obser­wuję cyfry zmie­nia­jące się na wyświe­tla­czu. Prze­cież będzie cały czas zajęty tre­nin­gami. Nawet nie będę go widy­wać.

Naprawdę potrze­buję tej pracy. Skoń­czy­łam z biz­ne­sem muzycz­nym i dzia­ła­ją­cymi w nim dup­kami. Skoń­czy­łam stu­dia z zarzą­dza­nia i już czas podą­żać tą ścieżką. Nie­stety, jedyne dostępne w Van­co­uver oferty pracy dla osób z moją spe­cja­li­za­cją, wyma­gają co naj­mniej pię­ciu lat prak­tyki, więc z góry ska­zana jestem na porażkę. Moja sio­stra Hazel, która pra­cuje jako fizjo­te­ra­peutka dla Van­co­uver Storm twier­dzi, że już nie­długo szy­kują się nowe moż­li­wo­ści pracy w dziale mar­ke­tin­go­wym dru­żyny. Dodała, że oni wolą zatrud­niać ludzi z pole­ce­nia.

Na począ­tek zacznę jako asy­stentka. To tylko tym­cza­sowe zaję­cie. Jeżeli się spraw­dzę, będzie to dla mnie prze­pustka do pracy dla dru­żyny.

Winda dociera na samą górę, zmie­rzam w kie­runku drzwi jego apar­ta­mentu, bio­rąc głę­boki, uspo­ka­ja­jący oddech. Nie odnosi to zamie­rzo­nego skutku, bo moje serce wali jak osza­lałe.

– Potrze­bu­jesz tej pracy – upo­mi­nam samą sie­bie.

Pukam, drzwi otwie­rają się, a mój puls sza­leje, jak po spo­ży­ciu taniego wina.

Jako doro­sły facet wygląda jesz­cze lepiej. I szcze­rze? To jest strasz­nie nie­spra­wie­dliwe.

Prze­sła­nia wej­ście całym sobą. Jest o stopę wyż­szy ode mnie i nawet mimo tego, że ma na sobie koszulkę tre­nin­gową z dłu­gim ręka­wem, widzę, jak ide­alne jest jego ciało. Cienki mate­riał opina się na jego sze­ro­kich ramio­nach. Pra­wie nie dostrze­gam szcze­ka­ją­cego i bie­ga­ją­cego w głębi pomiesz­cze­nia psa, śle­dzę wzro­kiem jego rękę, która opiera się o futrynę. Pod­wi­nięte rękawy pozwa­lają mi błą­dzić wzro­kiem po jego przedramio­nach.

Przed­ra­miona Jamiego Stre­ichera mogą być powo­dem, dla któ­rego nie­jedna kobieta chcia­łaby zajść z nim w ciążę.

Gapię się na niego. Pod­no­szę wzrok na jego twarz.

O Boże. Mój żołą­dek wariuje. Mło­dzień­cze zauro­cze­nie sprzed lat powraca z pręd­ko­ścią pędzą­cej komety, prze­szy­wa­jąc mnie na wylot. W jego oczach wciąż widzę tę głę­boką zie­leń, tak nasy­coną jak cień dawno posa­dzo­nego lasu. Żołą­dek znowu daje o sobie znać.

– Cześć – wzdy­cham, zanim prze­łknę ślinę. Moja twarz pło­nie.

– Cześć. – Tym razem mój głos brzmi pew­niej i silę się na deli­katny uśmiech.

– Jestem Pippa, twoja nowa asy­stentka – mówię, gła­dząc włosy zwią­zane w koń­ski ogon.

Przez krótką chwilę stoi pozba­wiony emo­cji, następ­nie jego wzrok wyostrza się i rysy nadają twa­rzy zagnie­wany wygląd.

Moje myśli roz­pro­szyły się, jak rzu­cone w powie­trze kon­fetti. Słowa? Nie przy­cho­dzą mi do głowy żadne słowa. Ani jed­nego nie potra­fię wymó­wić. Patrzę na jego gęste, krót­kie, lekko krę­cone włosy. Wil­gotne, jakby dopiero wyszedł spod prysz­nica. Chcia­ła­bym prze­cze­sać je pal­cami.

Zatrzy­muje na mnie swój wzrok, z każdą sekundą powstaje mię­dzy nami mur wro­go­ści i w końcu wzdy­cha tak, jakby moja obec­ność była dla niego nie­wy­godna. Takiego zapa­mię­ta­łam go z liceum: gbu­ro­wa­tego, poiry­to­wa­nego, nadą­sa­nego. A prze­cież nie utrzy­my­wa­li­śmy ze sobą ni­gdy żad­nego kon­taktu.

– Świet­nie – mówi, a jego słowo brzmi jak rzu­cone prze­kleń­stwo, jak­bym była ostat­nią osobą, którą chciałby spo­tkać. Odwraca się i zmie­rza w głąb miesz­ka­nia.

Wie­dzia­łam, że nie będzie mnie pamię­tał.

Powstrzy­muję się przed pozba­wio­nym rado­ści uśmie­chem peł­nym zaże­no­wa­nia i nie­do­wie­rza­nia. Nie wiem, dla­czego zasko­czyło mnie jego nasta­wie­nie. Jed­nej rze­czy nauczy­łam się od mojego byłego chło­paka Zacha i jego ekipy, a mia­no­wi­cie tego, że sławni ludzie potra­fią być kom­plet­nymi dup­kami. Ota­cza­jący świat pozwala, żeby uszło im to na sucho.

Jamie Stre­icher niczym się od nich nie różni.

Uznaję otwarte drzwi za zapro­sze­nie, żeby pójść za nim. Pies pod­biega do mnie i łasi się. Ma różową obrożę i od samego początku czuję, że mię­dzy nami two­rzy się silna więź.

– Siad – Jamie naka­zuje psu oschłym gło­sem, co spra­wia, że dreszcz prze­cho­dzi po moim karku. Pies igno­ruje go, dalej ska­cząc na moje nogi i sza­leń­czo macha­jąc ogo­nem.

– Cześć, pie­sku. – Kucam obok niej i śmieję się, gdy pró­buje poli­zać mnie po twa­rzy.

Suczka try­ska sza­loną, dziką ener­gią, drep­cząc łap­kami po pod­ło­dze i wachlu­jąc ogo­nem tak mocno, jakby za chwilę miała go zgu­bić.

Zako­cha­łam się.

Jamie chrząka z dez­apro­batą. Czuję wewnątrz uczu­cie zakło­po­ta­nia, ale odpy­cham je od sie­bie. Jestem tu po to, żeby pomóc mu w opiece nad psem. O co zatem cho­dzi? Kiedy wstaję, moja twarz wyraża pozy­tywne, cie­płe emo­cje.

A jego miesz­ka­nie? To jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc, jakie kie­dy­kol­wiek odwie­dzi­łam. Jedno z naj­pięk­niej­szych miejsc, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Okna, się­ga­jące od pod­łogi do sufitu z wido­kiem na wodę i góry North Shore, wypeł­niają świa­tłem otwarty salon i kuch­nię. Kuch­nia jest lśniąca i prze­stronna, i mimo że salon zagra­cony jest kar­to­nami świad­czą­cymi o nie­daw­nej prze­pro­wadzce i psimi zabaw­kami, to ogromna kanapa wygląda na wygodną i zapra­sza do roz­gosz­cze­nia się. Dostrze­gam schody, które jak podej­rze­wam, pro­wa­dzą do sypialni. Przez okna widzę pół­nocną część Van­co­uver i góry. Przy­pusz­czam, że nawet w burzowy, desz­czowy dzień w środku posęp­nej zimy, ten widok musi zapie­rać dech w pier­siach.

Założę się, że w tym miesz­ka­niu musi być ogromna wanna.

– Jak się wabi? – pytam Jamiego, głasz­cząc suczkę. Ta łasi się do mnie, czer­piąc przy­jem­ność z bycia w cen­trum uwagi.

Jego szczęki zaci­skają się, a spo­sób w jaki na mnie patrzy powo­duje, że żołą­dek kur­czy mi się jesz­cze bar­dziej. Jego oczy wydają mi się ostre i prze­ni­kliwe, aż zasta­na­wiam się, czy ten facet kie­dy­kol­wiek się uśmie­cha.

– Nie wiem – brzmi odpo­wiedź.

Na pod­ło­dze obok kanapy znaj­duje się gigan­tyczne lego­wi­sko dla psa, a około setka kolo­ro­wych zaba­wek poroz­rzu­cana jest po całym salo­nie. Miska na wodę i pusta miska na jedze­nie stoją na pod­ło­dze w kuchni, a na bla­cie widzę wielką, do połowy opróż­nioną torbę psich sma­ko­ły­ków. Pies przy­nosi jedną z zaba­wek do nóg Jamiego i wpa­truje się w niego, nie prze­sta­jąc machać ogo­nem.

– Muszę jechać na lodo­wi­sko, więc miejmy to już za sobą – mówi Jamie i mam wra­że­nie, że mar­nuję jego czas. Mija mnie, a ja wdy­cham jego zapach. Ucie­kam wzro­kiem. Czuję, że pach­nie nie­sa­mo­wi­cie. To ten nie­uchwytny zapach męż­czy­zny: ostry, korzenny, odważny, świeży i czy­sty zara­zem. Per­fumy te pew­nie noszą nazwę Lawina lub Hura­gan, w każ­dym razie musi to być nazwa cze­goś potęż­nego i nie­moż­li­wego do opa­no­wa­nia. Pra­gnę wtu­lić twarz w jego koszulę i wdy­chać tę woń. Gdy­bym to teraz zro­biła, praw­do­po­dob­nie stra­ci­ła­bym przy­tom­ność.

Prze­miesz­cza się po kuchni i poka­zuje mi, gdzie mogę zna­leźć jedze­nie dla psa, a ja stoję zauro­czona spo­so­bem, w jaki się poru­sza – z siłą i gra­cją. Zauwa­żam jego napi­na­jące się pod koszulą mię­śnie ple­ców. Jego ramiona są takie sze­ro­kie. Jest tak cho­ler­nie wysoki.

Zdaję sobie sprawę, że jesz­cze się nawet nie przed­sta­wi­łam. Zacho­wuję się dokład­nie tak, jak sławni ludzie poja­wia­jący się na sce­nie w cza­sie kon­cer­tów mojego byłego chło­paka Zacha. Przy­cho­dząc za kulisy zwy­czaj­nie ocze­ki­wali, że każdy będzie wie­dział, kim są.

– Będziemy się komu­ni­ko­wać wyłącz­nie mailowo lub przez SMS-y – odzywa się Jamie. – Wypro­wa­dzasz psa, kar­misz ją i pil­nu­jesz, żeby nie wpa­dła w żadne tara­paty. Wete­ry­na­rza i strzy­że­nie już ma za sobą – rzuca spoj­rze­nie w kie­runku pupila.

– Wszyst­kim się zajmę. – Posy­łam mu potwier­dza­jący uśmiech.

– Dobrze – odpo­wiada ostrym tonem.

Wow. Zna­lazł się Pan Cha­rak­te­rek. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę. Jest taki wład­czy. Przez moje ciało prze­cho­dzi dreszcz i czuję mro­wie­nie na skó­rze. Założę się, że w sypialni też lubi domi­no­wać.

– To dobrze, bo tego od cie­bie ocze­kuję – dodaje.

Zaczyna mnie mdlić, ale jakoś udaje mi się to prze­trzy­mać. Prze­cież nie mam już szes­na­stu lat. Znam ten typ i wiem swoje. Po roz­sta­niu z Zachem nauczy­łam się nie zako­chi­wać w takich face­tach, trzy­mam się z daleka od tych sław­nych. Od gości z dużym ego. Od face­tów, któ­rzy myślą, że mogą robić, co im się podoba, bez żad­nych kon­se­kwen­cji. Od męż­czyzn, któ­rzy gdy znu­dzą się jakąś laską, po pro­stu odsta­wiają ją na boczny tor.

– Po roze­gra­nym meczu uci­nam sobie drzemkę po obie­dzie – rzuca do mnie przez ramię, gdy idę za nim na górę. – Potrze­buję wtedy cał­ko­wi­tej ciszy.

Z całej siły powstrzy­muję się, żeby mu nie zasa­lu­to­wać i nie dodać: Tak jest! Jakiś wewnętrzny głos pod­po­wiada mi, że wcale by go to nie roz­śmie­szyło.

– W tym cza­sie będę ją brać na długi spa­cer.

Mru­czy coś pod nosem. Praw­do­po­dob­nie w taki spo­sób wyraża zado­wo­le­nie.

Gdy docie­ramy na pię­tro, zatrzy­muje się przed otwar­tymi drzwiami. Za nimi widzę duży pokój, któ­rego jedy­nym wypo­sa­że­niem są świad­czące o nie­daw­nej prze­pro­wadzce pudła oraz zapa­ko­wany w folię mate­rac.

– To będzie mój pokój? – pytam.

Marsz­czy brwi, a żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła.

– To zna­czy, czy to będzie pokój, w któ­rym będę spać, gdy cie­bie nie będzie? – wyja­śniam, żeby przy­pad­kiem nie pomy­ślał, że pró­buję się do niego wpro­wa­dzić. – W cza­sie, gdy będę zaj­mo­wać się psem.

Potwier­dza, skła­da­jąc ramiona.

Spo­sób, w jaki na mnie patrzy, spra­wia, że mój żołą­dek drży jak psie łapki stu­ka­jące po pod­ło­dze. Po raz kolejny ner­wowo się uśmie­cham i widzę, jak pogłę­biają się zmarszczki widoczne na jego czole.

– Świet­nie. – Mój głos brzmi jak ćwier­ka­nie.

Głową wska­zuje na łazienkę na końcu kory­ta­rza.

– Możesz z niej korzy­stać. Mam drugą dla sie­bie.

Wpa­truje się we mnie, a ja pró­buję wytrzy­mać jego spoj­rze­nie. Ten facet mnie nie lubi, ale zamie­rzam to zmie­nić, udo­wad­nia­jąc mu, jak bar­dzo moja obec­ność uła­twi mu życie.

Poza tym posta­ram się nie wcho­dzić mu w drogę.

Utrata tej pracy nie wcho­dzi w grę.

Rozdział 3

JAMIE

PIPPA HAR­TLEY stoi w moim salo­nie, bawiąc się z psem, a ja z wra­że­nia pra­wie nie mogę oddy­chać. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, myśla­łem, że mam halu­cy­na­cje.

Jej włosy są dłuż­sze. Wciąż ma ten sam nie­śmiały uśmiech, te same błysz­czące nie­bie­sko­szare oczy, które spra­wiają, że zapo­mi­nam, jak się nazy­wam. Jej głos jest tak deli­katny i dźwięczny, że czuję, jak­bym prze­niósł się w czasy liceum i sły­szał ją roz­ma­wia­jącą i śmie­jącą się z resztą ludzi z zespołu.

Jako doj­rzała kobieta jest abso­lut­nie cudowna. Totalny nokaut. Wygląda olśnie­wa­jąco z pie­gami zdo­bią­cymi jej nos i wysta­ją­cymi kośćmi policz­ko­wymi. Piegi to zapewne efekt let­niego słońca, tak samo jak pasma kar­me­lo­wych wło­sów, które nie są ani brą­zowe, ani jasne. Cho­ciaż pamię­tam, jak słodko wyglą­dała w szkole, nosząc apa­rat orto­don­tyczny, to jed­nak dzi­siaj jej uśmiech spra­wił, że na chwilę moje serce prze­stało bić z wra­że­nia.

– Jestem Pippa – powie­działa, sta­jąc w drzwiach, zupeł­nie jakby mnie nie pamię­tała. Nie wiem dla­czego, ale poczu­łem się bar­dzo roz­cza­ro­wany.

– Czy potrze­bu­jesz pomocy w roz­pa­ko­wa­niu tych pudeł? – pyta, bawiąc się w prze­cią­ga­nie liny z moim psem. – Mogę rów­nież zro­bić zakupy lub przy­go­to­wać ci coś do jedze­nia.

Przy­pa­truję się jej war­gom o pięk­nym kształ­cie. Jej usta są mięk­kie, w ide­al­nym odcie­niu różu. Zawsze były takie.

Kurwa mać.

– Nie. – Brzmi to ostrzej, niż pla­no­wa­łem, ale czuję, że jestem zde­ner­wo­wany.

Nie mogę, do cho­lery, prze­stać myśleć o Pip­pie Har­tley. Zawsze tak było.

W jed­nej chwili wra­cam myślami do kory­ta­rza przy szkol­nej sali muzycz­nej, skąd sły­chać było, jak śpiewa. Miała naj­bar­dziej urze­ka­jący i naj­pięk­niej­szy głos, jaki kie­dy­kol­wiek sły­sza­łem – słodki, ale cza­sami szorstki. Mocny, ale w nie­któ­rych momen­tach deli­katny. Zawsze pod pełną kon­trolą. Pippa dosko­nale wie­działa, jak należy go uży­wać, jed­nak ni­gdy nie wystę­po­wała przed publicz­no­ścią. Zawsze robił to ten pie­przony Zach, kiedy ona była tylko jego tłem, gra­jąc na gita­rze. Cie­kawi mnie, czy na­dal śpiewa.

Kiedy zasta­na­wiam się, czy ona na­dal jest z Zachem, moje noz­drza roz­sze­rzają się. W zeszłe waka­cje zoba­czy­łem jego bez­na­dziejną, nada­jącą się tylko do bicia gębę na bil­bo­ar­dzie i pra­wie prze­ga­pi­łem zjazd z auto­strady. Nie­wia­ry­godne, że ten gość był gwiazdą trasy kon­cer­to­wej. Prze­cież ledwo potrafi grać na gita­rze. Do tego ma prze­ciętny głos. Nie to, co Pippa. Ona jest nie­zwy­kle uta­len­to­wana. Minęło osiem lat, a ja cią­gle myślę o tym momen­cie przed salą muzyczną. Nie wiem dla­czego, ale to nie ma teraz żad­nego zna­cze­nia.

Pies pró­buje wyszarp­nąć trzy­maną przez Pippę zabawkę, a ona się śmieje.

Potrze­buję się stąd wydo­stać.

– Muszę iść na tre­ning. – Kładę klu­cze na bla­cie i zarzu­cam torbę na ramię.

– Cześć – odpo­wiada, gdy wycho­dzę.

Wra­ca­jąc z popo­łu­dnio­wego tre­ningu do domu, już pra­wie otwie­ram wej­ściowe drzwi, gdy głos dobie­ga­jący ze środka spra­wia, że zasty­gam z dło­nią na klamce. Śpiew. Sły­szę utwór Fle­etwood Mac. Ponad melo­dię wybija się jej głos, czy­sty, jasny i dźwięczny. Tra­fia we wszyst­kie dźwięki, ale jest coś wyjąt­ko­wego w spo­so­bie, w jaki śpiewa. Coś, co ma tylko Pippa. Stoję jak spa­ra­li­żo­wany. Jeżeli wejdę do środka, ona zamilk­nie. Jakiś wewnętrzny głos alar­muje mnie, że wła­śnie to powi­nie­nem teraz zro­bić. Prze­cież miała wyjść przed moim powro­tem.

Nie mogę mieć jej w pobliżu w tym roku. Upły­nęło zale­d­wie kilka godzin, a ja nie mogę prze­stać o niej myśleć.

Kiedy otwie­ram drzwi, widzę moją nową asy­stentkę roz­pa­ko­wu­jącą kar­tony w kuchni, się­ga­jącą wysoko, żeby pousta­wiać szklanki na półce, opie­ra­jącą się o blat, obda­rza­jącą mnie wido­kiem swo­jego nie­sa­mo­wi­tego tyłka.

Czuję, jak roz­draż­nie­nie nara­sta w mojej klatce pier­sio­wej. To jest ostat­nia rzecz, jakiej teraz potrze­buję. Omia­tam wzro­kiem miesz­ka­nie. Więk­szość kar­to­nów została roz­pa­ko­wana. Urzą­dziła już mój salon, nie zapo­mi­na­jąc nawet o umiesz­cze­niu na półce z książ­kami mojego zdję­cia z mamą. Usta­wie­nie mebli znacz­nie różni się od tego w moim nowo­jor­skim miesz­ka­niu. Fotel stoi naprze­ciwko okna tak, by można było podzi­wiać świa­tła pół­noc­nego Van­co­uver po dru­giej stro­nie rzeki. Pies śpi na kana­pie, zwi­nięty w kłę­bek.

Stoję z ramio­nami na pier­siach, czu­jąc mie­szankę ulgi i zakło­po­ta­nia. Apar­ta­ment wygląda przy­jem­nie. Czuję się jak u sie­bie. Roz­pa­ko­wa­nie tych pudeł prze­ra­żało mnie, a teraz już pra­wie po wszyst­kim.

Nawet pies na kana­pie mi nie prze­szka­dza.

Nagle jej śpiew milk­nie, a ona mnie zauważa.

– O, cześć – rzuca, odwra­ca­jąc się do mnie. Zanim na mnie spoj­rzała, zer­k­nęła na wyświe­tlacz leżą­cego na bla­cie tele­fonu. – Prze­pra­szam, nie zda­wa­łam sobie sprawy, która jest godzina – wyciera ręce i idzie w stronę drzwi. – Jak było na tre­ningu? – pyta, wkła­da­jąc buty.

Ten wdzięczny, cie­kaw­ski ton, jakim zadaje to pyta­nie, spra­wia, że czuję coś dziw­nego w środku. Cie­płe, roz­le­wa­jące się wewnątrz uczu­cie. Nie jestem z tego zado­wo­lony. Czuję nie­okre­śloną potrzebę wyzna­nia jej, jak bar­dzo dener­wuję się z powodu nad­cho­dzą­cego sezonu.

– W porządku – odpo­wia­dam zamiast tego i widzę, jak jej źre­nice roz­sze­rzają się na dźwięk szorst­kiego tonu w moim gło­sie.

Kurwa. Widzi­cie? Wła­śnie dla­tego nic z tego nie będzie. Zbyt bar­dzo przej­muję się jej zda­niem.

– Poszły­śmy z Daisy na dwu­go­dzinny spa­cer po Parku Stan­leya, a póź­niej resztę wie­czoru ćwi­czy­ły­śmy różne psie sztuczki.

– Daisy? – pytam, uno­sząc wysoko brwi ze zdzi­wie­nia.

Wzru­sza ramio­nami i uśmie­cha się do psa leżą­cego wciąż na kana­pie.

– Ona potrze­buje imie­nia. – Bie­rze torebkę i szy­kuje się do wyj­ścia. – Wypro­wa­dzi­łam ją godzinę temu, więc masz to już z głowy.

Pró­buję wydu­sić z sie­bie coś, co brzmia­łoby jak dzięki, ale jedyne co prze­cho­dzi mi przez gar­dło to niski dźwięk wyra­ża­jący uzna­nie.

Wygła­dza swoją deli­katną dło­nią włosy zwią­zane w koń­ski ogon, mruga dwa razy i prze­syła mi ten jasny uśmiech, który wcze­śniej już widzia­łem i nie mogłem o nim zapo­mnieć przez cały czas spę­dzony na tre­ningu.

Rumieni się i wygląda na zakło­po­taną.

– Będę już lecieć. – Zarzuca pasek torebki na ramię i posyła mi kolejny szybki, nie­śmiały uśmiech. – Przyjdę jutro rano, zanim zdą­żysz wyjść na tre­ning. Dobrej nocy, Jamie.

Mój wzrok wędruje do jej ust i znowu bra­kuje mi słów. Praw­do­po­dob­nie spra­wiam wra­że­nie, jak­bym zbyt wiele razy obe­rwał krąż­kiem hoke­jo­wym w głowę.

Wycho­dzi, a ja stoję dalej, gapiąc się na drzwi.

Może nie muszę.

Zabi­jam tę myśl, jak komara na ramie­niu. Od mojej mamy i z doświad­cze­nia wynie­sio­nego ze związku, w któ­rym byłem, zaczy­na­jąc grę w NHL, wiem, że jeżeli w moim życiu dzieje się zbyt dużo rze­czy jed­no­cze­śnie, to z pew­no­ścią coś zawalę. Zawsze mi się to zda­rza.

W momen­cie gdy zamyka za sobą drzwi, wyj­muję tele­fon i dzwo­nię do Warda.

– Stre­icher – odzywa się.

– Tre­ne­rze. – Prze­cze­suję ręką włosy. – Potrze­buję nowej asy­stentki.

Rozdział 4

PIPPA

ZWAL­NIASZ MNIE? – powta­rzam do słu­chawki następ­nego ranka, mru­ga­jąc bez powodu. Stoję przy drzwiach w kory­ta­rzu Hazel, szy­ku­jąc się do wyj­ścia do Jamiego. Kręci mi się w gło­wie i marsz­czę czoło zakło­po­tana. – Nie rozu­miem.

Kobieta dzwo­niąca z biura dru­żyny wzdy­cha.

– Nie bierz tego do sie­bie. Ci goście potra­fią być bar­dzo spe­cy­ficzni.

Nie­do­brze mi. Zosta­łam zwol­niona po pierw­szym dniu pracy. Nie będzie to moim atu­tem w przy­szłych sta­ra­niach o zatrud­nie­nie w dziale mar­ke­tin­go­wym dru­żyny.

Naprawdę myśla­łam, że świet­nie mi wczo­raj poszło. Roz­pa­ko­wa­łam więk­szość rze­czy, spę­dzi­łam z Daisy miło czas, aż zmę­czyła się, zanim wró­ci­ły­śmy do domu. Spa­ce­ro­wa­nie z nią i obser­wo­wa­nie jak cho­dzi za mną krok w krok, gdy póź­niej słu­cha­łam muzyki w domu, było cał­kiem zabawne.

Zaczyna ogar­niać mnie panika. Potrze­buję pie­nię­dzy teraz. Muszę wypro­wa­dzić się z małego miesz­kanka Hazel. Nie mogę wró­cić do pracy w barze z hot dogami. Krztu­szę się na samo wspo­mnie­nie prze­ra­ża­ją­cego spo­sobu, w jaki wła­ści­ciel mi się przy­glą­dał. Nie wspo­mi­na­jąc już o zapa­chu moich ciu­chów po skoń­czo­nej zmia­nie.

Zwol­niona. Rodzice z pew­no­ścią się wściekną. Po tym, jak zmar­no­wa­łam dwa lata życia, jeż­dżąc za Zachem w trasy kon­cer­towe, z całego serca pra­gnęli, żebym zro­biła karierę w mar­ke­tingu. Prze­cież to był mój kie­ru­nek stu­diów. Obse­syj­nie chcą dla mnie sta­łej, sta­bil­nej pracy. Pracy przy biurku. Zawodu ze wszyst­kimi świad­cze­niami. Cze­goś, co nie będzie miało nic wspól­nego z branżą muzyczną. Sami ciężko pra­co­wali, żeby utrzy­mać mnie na stu­diach. Nie są zamożni, ale poświę­cili wiele, żeby­śmy z Hazel miały to, co im nie było dane.

Chcę, żeby byli ze mnie dumni.

Dzię­kuję kobie­cie, roz­łą­czam się i wbi­jam wzrok w pod­łogę. Rze­czy­wi­stość dobija mnie tak, że aż kulę się w sobie. Świat jest do dupy.

Drzwi obok mnie otwie­rają się i ude­rzają we mnie. Nie­zdar­nie pró­buję się odsu­nąć, poty­kam się o jeden ze sto­ją­cych w pobliżu kar­to­nów i ląduję na tyłku.

– Prze­pra­szam. – Hazel pomaga mi wstać. – Czy wszystko w porządku?

Masuję ramię, krzy­wiąc się.

– W porządku, nie powin­nam była stać tak bli­sko.

Hazel zaj­muje maleńką kawa­lerkę, bo miesz­ka­nia w Van­co­uver są cho­ler­nie dro­gie. Wła­śnie dla­tego potrze­buję tej pracy, jeśli zamie­rzam się wypro­wa­dzić.

– Jak poszło wczo­raj? – Zmie­rza do kuchni i roz­pa­ko­wuje pro­dukty potrzebne do przy­go­to­wa­nia kok­tajlu.

Kiedy wczo­raj wie­czo­rem wró­ci­łam do domu, pro­wa­dziła zaję­cia jogi. Poza zatrud­nie­niem jako fizjo­te­ra­peutka dru­żyny, naucza­nie jogi jest praw­dziwą pasją Hazel. Dzi­siaj przed pracą miała poranne zaję­cia.

Prze­ka­zuję jej roz­cza­ro­wu­jące infor­ma­cje, które przed chwilą usły­sza­łam i widzę, jak opada jej szczęka.

– I nie podali żad­nego kon­kret­nego powodu? – pyta.

Czuję ukłu­cie wście­kło­ści, a mój żołą­dek się spina.

– Jed­nak praw­dziwy z niego kutas. Przez ten cały czas ledwo wydu­sił z sie­bie dwa słowa. Rzu­cał tylko led­wie dostrze­galne gniewne spoj­rze­nia – bur­czę mru­żąc oczy.

Hazel unosi ciemną brew. Jej włosy też są ciem­niej­sze od moich, coś jak cze­ko­la­dowy brąz. – Czy sądzisz, że cię roz­po­znał? – pyta.

– Nie. Ani tro­chę. – Zsu­wam buty i wkła­dam je do szafy w holu. – Nawet mi się nie przed­sta­wił.

– Ale gbur. – Robi dziwną minę, sto­jąc w kuchni.

– Prawda? – Kręcę głową i padam na kanapę. – Naprawdę gbur. Cóż, wiem, że jest bogatą, znaną oso­bi­sto­ścią, ale ja też jestem czło­wie­kiem, nie­praw­daż?

– Oczy­wi­ście – Hazel przy­ta­kuje gwał­tow­nie. – Jesteś czło­wie­kiem. Zasłu­gu­jesz na sza­cu­nek.

– Sza­cu­nek? – dła­wię się. — On nawet nie zna takiego słowa. Potrak­to­wał mnie jak paproch, który powi­nien wyrzu­cić na śmiet­nik.

– Nie­na­wi­dzę go. Hoke­iści… – odpo­wiada Hazel i widzę wście­kłość malu­jącą się na jej twa­rzy. – Oni są naj­gorsi – dodaje, mru­żąc oczy.

Hazel spo­ty­kała się z hoke­istą w cza­sie stu­diów, a ten ją oszu­ki­wał. I tyle w tema­cie. Nie chcę teraz tego roz­grze­by­wać.

– Naj­gorsi – powta­rzam po niej i skła­dam ramiona. Stopą stu­kam ryt­micz­nie o pod­łogę i czuję węzeł zaci­ska­jący się w moim brzu­chu. Wczo­raj spi­sa­łam się wspa­niale. Jestem stwo­rzona do tej pracy.

Roz­sta­nie z Zachem zbu­rzyło moje poczu­cie war­to­ści, a teraz to? Naj­ła­twiej jest kopać leżą­cego.

Cofam się myślami do zeszłego mie­siąca i widzę sie­bie cze­ka­jącą na lot powrotny do domu. Sze­fowa trasy kon­cer­to­wej zamó­wiła dla mnie ubera, który myśla­łam, że zabie­rze mnie na miej­sce zbiórki, skąd wszy­scy wyru­szymy do następ­nego miej­sca prze­zna­cze­nia. Zamiast tego tra­fi­łam na lot­ni­sko i kiedy zakło­po­tana dzwo­ni­łam do pozo­sta­łych, nikt nie odbie­rał.

W końcu oddzwo­nił Zach.

– O kurde – zaczął. – To ona już ode­słała cię na lot­ni­sko? Zamie­rza­łem naj­pierw z tobą poga­dać.

Zerwał ze mną przez tele­fon. Powie­dział, że oboje się zmie­ni­li­śmy, że już prze­sta­li­śmy być nasto­lat­kami i chce spraw­dzić, kim będzie beze mnie. Spo­ty­ka­li­śmy się przez osiem lat, od dzie­sią­tej klasy, a on kazał swo­jej pra­cow­nicy mnie ode­słać.

Kiedy na ostat­nim roku stu­diów dostał pro­po­zy­cję trasy kon­cer­to­wej, zała­twił mi pracę asy­stentki w zespole, żeby­śmy nie musieli roz­sta­wać się na długo. Zawsze kiedy miał pro­blem z two­rze­niem pio­se­nek, razem nad nimi pra­co­wa­li­śmy, gra­łam na gita­rze, poma­ga­jąc mu stwo­rzyć wła­ściwy tekst. Poło­ży­łam całe moje życie na szali, żeby jeź­dzić za nim, pod­czas gdy on reali­zo­wał swoje marze­nia.

Policzki pieką mnie na wspo­mnie­nie tego, jak pła­ka­łam w łazience na lot­ni­sku, czu­jąc się tak zagu­biona i samotna. Tak nie­chciana, jak worek śmieci wyrzu­cony na pobo­cze drogi.

A faceci tacy jak Zach i Jamie? Myślą, że cały świat kręci się wokół nich. Myślą, że mogą pozby­wać się ludzi, gdy tracą nimi zain­te­re­so­wa­nie. Czuję w środku wstyd, który w oka­mgnie­niu zmie­nia się we wście­kłość.

Mam już dość bycia taka dziew­czyną. Dziew­czyną, któ­rej można się pozbyć.

Sia­dam pro­sto i czuję, jak nara­stają we mnie emo­cje.

– Zamie­rzam się z nim roz­mó­wić.

– Hmm. – Oczy Hazel otwie­rają się sze­roko, jej dło­nie zasty­gają na wyłą­czo­nym blen­de­rze. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.

Mój puls przy­spie­sza na myśl o kon­fron­ta­cji z Jamiem Stre­iche­rem. Mam dość bycia poni­żaną przez męż­czyzn.

– Zawsze twier­dzi­łaś, że muszę wykrzy­czeć światu, czego od niego ocze­kuję – mówię do Hazel.

– Tak, światu, nie jemu. Podej­rze­wam, że wezwie poli­cję.

– Nie wezwie poli­cji. – Wyobra­żam go sobie siłą wypro­wa­dza­ją­cego mnie ze swo­jego domu, prze­rzu­ca­ją­cego mnie przez ramię. Czuję dziwne ukłu­cie mię­dzy nogami. Och. Podoba mi się ten pomysł.

Nie­ważne. Nie o to teraz cho­dzi. On jest strasz­nym dup­kiem, ale ja potrze­buję tej pracy.

Hazel wybu­cha śmie­chem.

– W ten spo­sób tra­fisz na pierw­sze strony gazet. Lokalna gwiazda sportu drę­czona przez sza­loną stal­kerkę.

– Nie zamie­rzam go drę­czyć. Chcę tylko odzy­skać swoją posadę.

Może ona ma rację i wście­kłość nie jest dobrym doradcą. Odwraca się w stronę blatu, żeby dokoń­czyć przy­rzą­dza­nie kok­tajlu, a kiedy otwiera jedną z sza­fek, moją uwagę przy­kuwa blaszka do babe­czek, któ­rej uży­wa­łam, robiąc wypieki w zeszłym tygo­dniu.

Wpada mi do głowy pewna myśl. Hazel ma rację. Jeśli poja­wię się i zażą­dam powrotu do pracy, Jamie pomy­śli, że jestem wariatką. Jeśli jed­nak poja­wię się z domo­wymi babecz­kami, utwier­dzę go jedy­nie w prze­ko­na­niu, jaką cudowną asy­stentką mogła­bym być. Prze­cież nikt nie wzywa poli­cji do kogoś, kto przy­nosi babeczki.

Kiedy wyja­wiam Hazel mój zamiar, śmieje się.

– Będę mieć tele­fon cały czas przy sobie na wypa­dek, gdy­bym musiała cię rato­wać.

Dwie godziny póź­niej babeczki są gotowe i ozdo­bione. Z zewnątrz pokryte ide­al­nie lukrem, z zabawną, kolo­rową posypką. Jed­nak zamiast nadzie­nia jest w nich moja wście­kłość. Przy­go­to­wu­jąc cia­sto, wla­łam do niego całą moją złość i żal za histo­rie z Zachem i Jamiem oraz za moje życiowe nie­po­wo­dze­nia.

Z roz­kładu dnia, który wrę­czył mi Jamie, wynika, że będzie w domu za dzie­sięć minut, więc pakuję babeczki do pojem­nika i szy­kuję się do wyj­ścia.

W cza­sie gdy wkła­dam buty, Hazel uśmie­cha się do mnie pod nosem.

– Pokaż mu, kto tu naprawdę rzą­dzi.

W dro­dze do miesz­ka­nia Jamiego zaczyna padać deszcz. Zapo­mnia­łam, że pogoda w Van­co­uver może się zmie­nić w jed­nej chwili i nie wzię­łam ze sobą płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego. Zatrzy­mu­jąc się na świa­tłach roz­wa­żam, czy przy­pad­kiem nie wró­cić do domu po kurtkę.

Nie. Czuję nara­sta­jące we mnie waha­nie. Jeśli teraz zawrócę, nie dam rady już tego zro­bić.

Potrze­buję tej pracy. Potrze­buję kasy. Hazel musi odzy­skać wolną prze­strzeń w swo­jej kawa­lerce, a ja potrze­buję zała­pać się do dru­żyny, żebym mogła póź­niej dostać posadę w dziale mar­ke­tingu i zmie­nić swoje życie na lep­sze. To się dzieje tu i teraz.

Odzy­skam swoją pracę.

Rozdział 5

JAMIE

PRÓ­BUJĘ SIĘ ZDRZEM­NĄĆ, ale wciąż nie mogę prze­stać myśleć o mojej pięk­nej asy­stentce.

Byłej asy­stentce.

Kurwa. Wpa­truję się w okna mojej sypialni, przez które widać lejący deszcz, co ide­al­nie pasuje do mojego obec­nego nastroju. Myśla­łem o niej przez cały dzień. Dla­czego tak się nią przej­muję? Na pewno szybko znaj­dzie innego pra­co­dawcę.

Czuję nie­przy­jemne kłu­cie w klatce. Nie mogę znieść myśli, że roz­go­ści się w miesz­ka­niu innego faceta, uśmie­cha­jąc się do niego i śpie­wa­jąc w jego kuchni.

Sły­szę puka­nie do drzwi i uno­szę brwi ze zdzi­wie­nia. Nie spo­dzie­wa­łem się nikogo. Zanim pod­cho­dzę, Daisy wyprze­dza mnie i węszy pod drzwiami, macha­jąc ogo­nem.

Otwie­ram i nie­ru­cho­mieję.

Tusz do rzęs spływa po twa­rzy Pippy. Czyżby pła­kała? Czuję sil­niej­szy ból w pier­siach, ale zauwa­żam, że oczy ma czy­ste, a do jej twa­rzy lepią się prze­mok­nięte od desz­czu strąki wło­sów. I wtedy czuję, jak moje mię­śnie się roz­luź­niają. Na mój widok pro­stuje się i wciąga głę­boko powie­trze. Coś w gło­wie szep­cze mi, jaka jest w tej chwili piękna.

– Cześć – wydo­bywa z sie­bie głę­boki głos.

Mruga.

Jest zde­ner­wo­wana. W dło­niach trzyma pla­sti­kowy pojem­nik. W środku dostrze­gam babeczki.

Znowu marsz­czę brwi.

– Jak się tu dosta­łaś? – Prze­cież nie ma swo­jego klu­cza, a ja nikogo nie wpusz­cza­łem.

Macha nie­dbale ręką.

– Pra­cow­nicy z wczo­raj­szej zmiany zapa­mię­tali mnie, a poza tym poczę­sto­wa­łam ich babecz­kami.

Wcale nie dziwi mnie fakt, że pozwo­lili jej wejść. Prze­cież ta kobieta jest w sta­nie namó­wić nawet poli­cjanta, żeby oddał jej broń. Wystar­czy­łoby, żeby tylko się uśmiech­nęła i potrzą­snęła zwią­za­nymi w koń­ski ogon wło­sami, żeby zapy­tał, czy przy­pad­kiem nie przy­da­łaby się jej jesz­cze amu­ni­cja. Czuję dziwny, nie­wy­tłu­ma­czalny ucisk w piersi i po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu mam ochotę się uśmiech­nąć.

Wrę­cza mi pojem­nik.

– Pro­szę, są dla cie­bie.

Uno­szę brwi, gapiąc się na zawar­tość widoczną przez pla­sti­kową pokrywę pudełka.

– Ostatni raz jadłem babeczki ponad dzie­sięć lat temu.

Jej oczy otwie­rają się sze­roko.

– Co? Jakie to smutne. – W tym momen­cie zauważa swoje odbi­cie w zawie­szo­nym przez sie­bie wczo­raj lustrze. – O mój Boże. – Pal­cami pró­buje zetrzeć roz­ma­zany pod oczami maki­jaż. – Jak ja wyglą­dam…

Z pew­no­ścią wie, że to ja ją wczo­raj zwol­ni­łem.

Odwraca się w moim kie­runku, bio­rąc głę­boki oddech.

– Wczo­raj poszło mi bar­dzo dobrze – mówi.

Waham się. Ma rację.

– Nie – rumieni się – poszło mi wspa­niale. Pora­dzę sobie ze wszyst­kim, co mi zle­cisz, bez żad­nego pro­blemu. A ty nawet mi się nie przed­sta­wi­łeś – zaci­ska usta. – Myślisz, że kim ty jesteś? Ryanem Goslin­giem? Myślisz, że tak po pro­stu możesz mnie wyrzu­cić, ty zła­ma­sie?

Znam Ryana Goslinga. Spo­tka­łem go na ubie­gło­rocz­nej impre­zie NHL, na którą musia­łem iść z całą dru­żyną. To miły facet. O wiele przy­stoj­niej­szy niż ja.

Czy on jest w jej typie? Zaci­skam szczęki. Nie jestem tym zachwy­cony.

– Zła­ma­sie? – powta­rzam.

– Prze­pra­szam. – Zaczyna drżeć. – Wiesz, jestem czło­wie­kiem. Zasłu­guję na to, by trak­to­wać mnie z sza­cun­kiem.

Marsz­czy brwi i szybko mruga, wygląda jak skrzyw­dzony szcze­niak. O kurwa. Moje serce mięk­nie. Nie­na­wi­dzę tego uczu­cia. Nie­na­wi­dzę tego, jak ona musi się czuć, a szcze­gól­nie nie­na­wi­dzę faktu, że czuje się tak przeze mnie.

Ma rację. Wczo­raj zacho­wa­łem się jak dupek. Jed­nak nie chcia­łem taki być. Nie potra­fię zacho­wy­wać się nor­mal­nie w jej towa­rzy­stwie. Zja­wiła się, wyglą­da­jąc jak księż­niczka z bajek Disneya, a ja ledwo wydu­si­łem z sie­bie dwa słowa.

Pippa wska­zuje na Daisy, która czeka u jej stóp, wpa­tru­jąc się w nią z uwiel­bie­niem.

– Świet­nie doga­duję się z Daisy. Prze­pra­szam, że byłam tu jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem. Stra­ci­łam poczu­cie czasu i obie­cuję, że to się wię­cej nie wyda­rzy. Obie­cuję, że ni­gdy nie będziesz musiał mnie oglą­dać – mówi drżą­cym gło­sem. – Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, aby odzy­skać tę pracę.

Powie­trze gęst­nieje od napię­cia i oboje wpa­tru­jemy się w sie­bie. Czy ona…? W moich myślach poja­wia się obraz nas dwojga splą­ta­nych w łóżku. Leży pode mną, z głową odchy­loną do tyłu, z zamknię­tymi oczami, z wyra­zem roz­ko­szy na twa­rzy, a ja wcho­dzę w nią.

Nie­na­wi­dzę sie­bie za to, ale wiem, że będę o tym myślał póź­niej z ręką zaci­śniętą wokół mojego członka.

– Nie to mia­łam na myśli – mówi szybko, a jej policzki przyj­mują głęb­szy odcień różu. – Nie­ja­sno się wyra­zi­łam. Cho­dzi mi tylko o to, że naprawdę potrze­buję tej pracy, więc jeżeli zro­bi­łam cokol­wiek, co spra­wiło, że pomy­śla­łeś, że się do niej nie nadaję, to daj mi znać.

Nie ma mowy, żebym mógł powie­dzieć jej prawdę – że jest dziew­czyną, na punk­cie któ­rej mia­łem obse­sję przez dwa lata w szkole śred­niej. A we wszyst­kim, co powie­działa, ma rację. Podoba mi się spo­sób, w jaki urzą­dziła moje miesz­ka­nie. Wczo­raj zmę­czyła Daisy bar­dziej, niż ja był­bym w sta­nie. Wiem, że sunia potrze­buje mnó­stwo tre­ningu umy­sło­wego, a także ćwi­czeń fizycz­nych. W głębi duszy mam do niej pełne zaufa­nie, jeśli cho­dzi o psa.

Powi­nie­nem pozwo­lić dru­ży­nie, żeby zna­leźli mi inną asy­stentkę. Pro­blemy Pippy nie są moimi pro­ble­mami. Dosyć mam wła­snych.

Podob­nie jak w chwili, gdy cze­ka­łem z Daisy przed schro­ni­skiem, tak i teraz igno­ruję uczu­cie waha­nia. Widzę, jak Pippa patrzy na mnie, a w jej spoj­rze­niu mie­szają się nie­po­kój i deter­mi­na­cja. Głowę trzyma dum­nie unie­sioną. Tra­fia pro­sto w moje serce.

Przy­glą­dam się jej twa­rzy dokład­nie. Mimo że wygląda jak zmo­kła kura, jej oczy iskrzą. Z zaró­żo­wio­nymi policz­kami wydaje się taka pełna życia i werwy. Czuję się, jak­bym był bli­ski zawału.

Kie­ruję wzrok na nią.

– Naj­pierw nazwa­łaś mnie zła­ma­sem, a teraz pro­sisz mnie o przy­ję­cie z powro­tem do pracy?

– Tak. – Odwraca się do mnie z gry­ma­sem na twa­rzy. Zaci­ska usta i patrzy na mnie z poczu­ciem winy, a deter­mi­na­cja w jej oczach drażni mię­śnie w mojej klatce pier­sio­wej. – Prze­pra­szam.

Podoba mi się ta dziew­czyna. Jest zadziorna. Wyma­gało od niej wiele odwagi, żeby tutaj przyjść i nazwać mnie kre­ty­nem. Nikt tak do mnie nie mówi.

Nie mogę zosta­wić jej na lodzie. Znajdę jakiś spo­sób, żeby sku­pić się na grze w tym roku. Zawsze mi się to udaje. Od lat ćwi­czę dys­cy­plinę. Tym razem po pro­stu będę musiał bar­dziej się posta­rać.

Nie mogę jej wyrzu­cić, ale mogę trzy­mać ją na dystans.

Krzy­żuję ramiona na piersi, stopę opie­ram o futrynę. Na karku czuję roz­le­wa­jące się cie­pło.

– W porządku – zga­dzam się.

Jej twarz na moment jaśnieje. Boję się, że za chwilę zarzuci mi ręce na szyję.

– Naprawdę? – pyta.

Nie potra­fię oce­nić, czy jest bar­dziej prze­ra­żona, czy pod­eks­cy­to­wana.

– Ale nie możesz trzy­mać tu żad­nych swo­ich rze­czy – dodaję szybko.

Klasz­cze w dło­nie, czym wybu­dza Daisy, która zaczyna roz­glą­dać się po miesz­ka­niu.

Pippa patrzy na mnie z rado­ścią, sze­roki uśmiech nie scho­dzi z jej twa­rzy, a ja czuję, że robi mi się słabo.

– Dzię­kuję – zaci­ska dło­nie. – Obie­cuję, że będę świetna.

Nie w tym rzecz.

– Mam tre­ning – mówię do niej. Mam jesz­cze ponad godzinę czasu, ale nie zamie­rzam tu zostać i gapić się na nią.

A ona wła­śnie ściąga kurtkę.

– Nie ma pro­blemu, mam wszystko pod kon­trolą. A może potrze­bu­jesz coś ze sklepu?

Wkła­dam buty i waham się. Z całą pew­no­ścią potrze­buję, żeby kupiła coś do jedze­nia.

Cokol­wiek wyczy­tała z mojej twa­rzy, kiwa głową.

– W porządku, zała­twię to. Co chciał­byś zjeść?

– Och – wzdy­cham. Zatrud­niony w dru­ży­nie die­te­tyk roz­pi­sał szcze­gó­łowy plan posił­ków dla każ­dego z zawod­ni­ków, ale mimo to nie chcę, żeby Pippa wie­działa o mnie wię­cej niż to potrzebne. – Nie wiem. Cokol­wiek.

Kiwa głową, uśmie­cha­jąc się.

– W porządku. Jestem w sta­nie to zor­ga­ni­zo­wać.

Otwie­ram drzwi. Muszę się stąd wydo­stać.

– Zacze­kaj – mówi, wrę­cza­jąc mi babeczki. – Zabierz je ze sobą. Poczę­stu­jesz innych lub zro­bisz z nimi, co tylko chcesz.

Posy­łam jej dziwne spoj­rze­nie. Jeśli zja­wię się na tre­ningu z babecz­kami, ni­gdy mi tego nie zapo­mną. Mimo to zabie­ram je ze sobą. Nie zniósł­bym ponow­nie widoku roz­cza­ro­wa­nia na jej twa­rzy.

Po wyj­ściu z budynku otwie­ram pojem­nik i wkła­dam jedną babeczkę do ust. Prze­wra­cam oczami, sma­ku­jąc sło­dycz i aż jęczę z zachwytu.

To naj­smacz­niej­sza pie­przona rzecz jaką kie­dy­kol­wiek pró­bo­wa­łem.

Rozdział 6

PIPPA

NIE MOGĘ UWIE­RZYĆ, że babeczki zała­twiły sprawę – mówi Hazel, kiedy spa­ce­ru­jemy gór­ską ścieżką.

Upły­nęły już dwa tygo­dnie od mojej kon­fron­ta­cji z Jamiem, ale dzi­siaj mamy z sio­strą po raz pierw­szy oka­zję, żeby spę­dzić tro­chę czasu razem. Cią­gle się mijamy. Ja zaj­muję się Daisy, a ona dzieli czas pomię­dzy pracą fizjo­te­ra­peutki a zaję­ciami jogi.

Daisy wyczuwa coś w krza­kach i natych­miast wyrywa się do przodu. Cały pora­nek spę­dzi­łam na spraw­dza­niu, czy pamięta wyuczone komendy, zanim poczu­ły­śmy się z Hazel na tyle pew­nie, żeby puścić ją wolno bez smy­czy na szlaku w pół­noc­nym Van­co­uver. Ścieżka zapro­wa­dziła nas w góry, tem­pe­ra­tura co prawda spa­dła, ale wyszło słońce. Las wokół nas jest kojący i spo­kojny, mamy na sobie cie­płe kurtki, a Daisy jest prze­szczę­śliwa.

W myślach przy­wo­łuję moment pamięt­nego spo­tka­nia z Jamiem. Wyglą­dał, jakby chciał mnie wyrzu­cić, albo co gor­sza, zadzwo­nić do zarządu dru­żyny, tym samym ruj­nu­jąc moje szanse na zdo­by­cie u nich pracy w przy­szło­ści.

Ale nie zro­bił tego. Kiedy powie­dzia­łam mu, że zasłu­guję na bycie trak­to­waną z sza­cun­kiem, wyglą­dał pra­wie na… skru­szo­nego.

Nie sądzę, że to zasługa babe­czek – roz­my­ślam.

Nie widzia­łam go, odkąd tam­tego dnia poszedł na tre­ning, ponie­waż cały czas zaj­mują mu przy­go­to­wa­nia, a od roz­po­czę­cia sezonu kilka dni temu, bez prze­rwy jest w tra­sie.

Jego miesz­ka­nie wygląda teraz jak z maga­zynu z pro­jek­tami wnętrz. Cza­sami, kiedy patrzę przez okno na góry, czuję się, jak­bym spę­dzała czas w let­niej rezy­den­cji, cał­ko­wi­cie nie myśląc o moim codzien­nym życiu. Apar­ta­ment jest stale wypeł­niony świa­tłem, dla­tego dzi­siaj kupi­łam kilka roślin, żeby nadać mu bar­dziej oso­bi­stego cha­rak­teru.

Ale cho­ciaż to miej­sce jest wspa­niałe, to cza­sem czuję się samotna, prze­by­wa­jąc tu tylko z Daisy. Ni­gdy nie miesz­ka­łam sama. Na stu­diach zawsze mia­łam co naj­mniej cztery współ­lo­ka­torki, a potem, będąc w tra­sie z Zachem, zawsze wokół prze­wi­jały się tłumy ludzi. Zawsze było z kim poga­dać i pośmiać się.

Muszę zna­leźć wię­cej przy­ja­ciół w Van­co­uver. Do tej pory wszy­scy moi zna­jomi zwią­zani byli z branżą muzyczną.

Czuję ucisk w żołądku. Muszę nawią­zać nowe zna­jo­mo­ści, prze­cież skoń­czy­łam już ze śro­do­wi­skiem muzycz­nym.

Od ostat­niej roz­mowy w Jamiem cią­gle odtwa­rzam w myślach zda­nie, które mu powie­dzia­łam – Jestem gotowa na wszystko.

Wzdry­gam się.

– Przez przy­pa­dek dałam mu do zro­zu­mie­nia, że jestem w sta­nie pójść z nim do łóżka, byleby tylko zatrzy­mać tę pracę – mówię. Hazel wybu­cha śmie­chem, a ja jęczę. – W tym samym momen­cie wypro­wa­dzi­łam go z błędu. Ale jed­nak mógł tak pomy­śleć. To dziwne.

– Czy już domy­ślił się, że cho­dzi­li­ście razem do liceum?

Hazel była jeden rocz­nik wyżej niż ja, ale jest rok młod­sza od niego.

– Zde­cy­do­wa­nie nie. A ty? Czy już z nim pra­co­wa­łaś?

– Nie – Hazel kie­ruje wzrok na mnie – czy zamie­rzasz odświe­żyć mu pamięć?

– Nie, do cho­lery, nie. Prze­cież to wyglą­da­łoby dziw­nie. Zapewne chciałby wie­dzieć, dla­czego o tym nie wspo­mnia­łam pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia.

– Cóż, nie­długo to i tak będzie bez zna­cze­nia. Wpły­nęło już poda­nie Emmy o urlop macie­rzyń­ski, w związku z tym zarząd przy­go­to­wuje już doku­menty do roz­po­czę­cia wewnętrz­nej rekru­ta­cji na jej sta­no­wi­sko.

Jasne. Praca w dziale mar­ke­tingu. Czuję, jak mój żołą­dek wiruje z ner­wów.

– To wspa­niale – stwier­dzam lekko wymu­szo­nym tonem.

– Roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne ruszają praw­do­po­dob­nie w grud­niu lub z począt­kiem przy­szłego roku.

– Świet­nie, zyskam wystar­cza­jąco czasu, żeby udo­wod­nić dru­ży­nie swoją war­tość.

– Pew­nie – Hazel unosi brwi – a potem obie będziemy cie­szyć się sta­łymi, odpo­wie­dzial­nymi posad­kami do końca życia i o jeden dzień dłu­żej. – Jej głos brzmi lekko sar­ka­stycz­nie.

Posy­łam jej obo­jętne spoj­rze­nie. Marze­niem Hazel jest otwo­rzyć wła­sne stu­dio fizjo­te­ra­pii i jogi, miej­sce, gdzie każdy, bez względu na typ syl­wetki i roz­miar będzie mógł poczuć się dobrze. Nie sądzę, żeby nasi rodzice byli zachwy­ceni tym pomy­słem, gdyby się o nim dowie­dzieli.

Uzna­liby to za zbyt duże ryzyko.

Idziemy dalej, a ja mówię, wbi­ja­jąc wzrok w moje buty.

– Uwa­żam, że rodzice mają rację. Posia­da­nie sta­łej pracy może uła­twić życie.

Robi gwał­towny wydech, w powie­trzu czuć nie­wy­po­wie­dziane prze­kleń­stwa.

– Tak, ale moim zda­niem oni mają obse­sję na tym punk­cie.

– Oni tylko życzą nam jak naj­le­piej.

Nasi rodzice nie wycho­wali się w bie­dzie, cho­ciaż oboje pocho­dzą z mało zamoż­nych rodzin. Nasz tato pra­co­wał jako mecha­nik, a mama była tan­cerką bale­tową, póź­niej dołą­czyła do grupy bale­to­wej. Z cza­sem zało­żyła wła­sne stu­dio. Uczyła tańca, dopóki wspól­nie z ojcem kilka lat temu nie ode­szli na eme­ry­turę i nie osie­dlili się w małym mia­steczku w Kolum­bii Bry­tyj­skiej. Mimo że mama była wspa­niałą tan­cerką, wciąż żało­wała, że nie udało jej się osią­gnąć wię­cej. Gdy dora­sta­jąc, rzu­ca­łam pomy­sły, żeby podą­żać ścieżką muzycz­nej kariery, zawsze odra­dzała mi to, dając sie­bie jako przy­kład.

Ciężko znosi się porażkę – mówiła zawsze. – Zamiast tego powin­naś być ukie­run­ko­wana na suk­ces.

Chcieli dla nas wygod­nego, szczę­śli­wego życia, co dla mojego taty ozna­czało posia­da­nie sta­łej pracy, czek z wypłatą co dwa tygo­dnie oraz pełen pakiet świad­czeń. Dla mojej mamy było to coś, po czym nie czu­ły­by­śmy się zbyt roz­cza­ro­wane, gdyby nam nie wyszło. Z pew­no­ścią nie była to praca fizjo­te­ra­peutki w przy­padku Hazel.

Nic, co byłoby zwią­za­nie z branżą muzyczną. Dla­tego stu­dio­wa­łam zarzą­dza­nie, muzykę zosta­wia­jąc na dru­gim pla­nie. Chcia­łam, żeby muzyka grała pierw­sze skrzypce w moim życiu, ale rodzice wybili mi to z głowy.

Oka­zało się, że mieli rację. Prze­mysł muzyczny nie zna lito­ści. Pamię­tam, jak zagra­łam pio­senkę, którą napi­sa­łam dla Zacha, a on i jego mene­dżer śmiali się ze mnie. Zach nazwał ją sło­dziutką.

Na samo wspo­mnie­nie ści­ska mnie ze wstydu w żołądku. Myślę o tam­tej chwili i czuję ból w sercu. Nie jestem wystar­cza­jąco twarda, żeby to wytrzy­mać.

Hazel odwraca się w moim kie­runku.

– Czy tata wciąż pyta cię o Stre­ichera?

Nie dość, że rodzice życzą sobie, żeby­śmy miały sta­bilne zatrud­nie­nie, to jesz­cze nasz tato uwiel­bia hokej i przez całe życie jest odda­nym kibi­cem Van­co­uver Storm. Nie posiada się ze szczę­ścia, że teraz obie będziemy współ­pra­co­wały z jego uko­chaną dru­żyną. Kiedy dowie­dział się, że chło­pak z naszego liceum pod­pi­sał kon­trakt z Van­co­uver, stra­cił głowę z rado­ści.

– Tak – jęczę.

Śmie­jemy się obie, a Daisy w tym cza­sie wyrywa się do przodu, żeby przy­wi­tać się z gol­den retrie­ve­rem, który wła­śnie poja­wił się na ścieżce przed nami.

– Dobry z niej pie­sek – mówi Hazel, obej­mu­jąc mnie ramie­niem.

Uśmie­cham się, patrząc na Daisy.

– Tak, to prawda. Jest naj­lep­szą czę­ścią mojej pracy.

Spa­ce­ru­jemy, obser­wu­jemy psy, witamy się z ich wła­ści­cie­lami, kiedy prze­cho­dzą obok nas i cie­szymy się cza­sem spę­dzo­nym wspól­nie w lesie. Rzeka prze­pływa mię­dzy drze­wami, przy­spie­sza, spły­wa­jąc ze skał. W nie­któ­rych miej­scach, gdzie linia brze­gowa two­rzy prze­świty, Daisy daje nurka do wody i natych­miast wraca na ścieżkę.

– Nawet nie dotknę­łaś gitary, odkąd wró­ci­łaś do domu.

Ści­ska mnie w gar­dle i nie mogę prze­ły­kać.

– Ostat­nio byłam bar­dzo zajęta.

Hazel wie, że to kłam­stwo. Przez całe życie pio­senki dry­fo­wały w mojej gło­wie. Spę­dza­li­śmy czas z Zachem, wygłu­pia­łam się, gra­jąc na gita­rze, ude­rza­łam w okre­ślony zestaw akor­dów i w mojej gło­wie two­rzyła się pio­senka. To było jak otwie­ra­nie drzwi. I już wita­łam się z nowym utwo­rem.

Odkąd Zach mnie rzu­cił, nic. Mar­twa cisza.

Sły­szę skrzy­pie­nie naszych butów na ścieżce, a przed oczami staje mi moja gitara, samot­nie sto­jąca w miesz­ka­niu Hazel. Mam poczu­cie winy, jak­bym ją lek­ce­wa­żyła. Mam ją od cza­sów liceum. Daleko jej do naj­ład­niej­szego i naj­droż­szego modelu, ale mimo to uwiel­biam ją.

A teraz jej uni­kam.

Za każ­dym razem, gdy o niej myślę, przy­po­mina mi się Zach wcie­la­jący w życie plan ode­sła­nia mnie na lot­ni­sko. Przy­wo­łuję dawne czasy, gdy gra­łam na gita­rze, oraz gdy wspól­nie z Zachem pra­co­wa­li­śmy nad tek­stami utwo­rów. Pamię­tam go śmie­ją­cego się z pio­se­nek, które napi­sa­łam.

Hazel wykrzy­wia usta, mię­dzy jej brwiami two­rzy się bruzda.

– Czy to ma coś wspól­nego z Lisza­jem?

Udaje mi się zdu­sić śmiech. Tak wła­śnie Hazel mówi o Zachu.

– Nie możemy go tak nazy­wać.

– Mówię wszyst­kim, że Zach ma opryszczkę.

– Opryszczka jest wieczna. – Trzęsę się ze śmie­chu.

Mruży oczy, dotyka pal­cem ust.

– Wła­śnie, Zach nie­długo będzie skoń­czony. Nazwijmy go zatem Chla­my­dia. – Przy­biera poważny wyraz twa­rzy. – Więc, czy to ma coś z nim wspól­nego?

Pochy­lam się, żeby podra­pać Daisy, która drep­cze przy mnie.

– Być może, ma.

Hazel milk­nie, lecz pew­nie są tysiące rze­czy, które chcia­łaby mi powie­dzieć. Ni­gdy nie prze­pa­dała za Zachem. Nawet w cza­sach liceum.

– Chcę, żebyś wie­działa, że byłaś zaje­bi­sta – mówi cicho i widzę, jak drży jej szczęka. Szkoda, że nie zda­wa­łaś sobie sprawy z wiel­ko­ści two­jego talentu. Nikt nie byłby w sta­nie cię zatrzy­mać.

Kiedy wypo­wiada to cichym, poważ­nym gło­sem, nie wiem dla­czego, ale zbiera mi się na płacz. Idziemy dalej w ciszy, w któ­rej sły­chać jedy­nie odgłos rzeki pły­ną­cej wzdłuż ścieżki.

– Cóż – wzru­sza ramio­nami – będziesz musiała wyme­dy­to­wać go ze swo­jego umy­słu.

– Liszaj – mówię gło­sem jak z reklamy pakie­tów pobytu w spa – wyme­dy­tuj go ze swo­jego życia!

– Nie Liszaj, tylko Chla­my­dia. – Sio­stra popra­wia mnie i obie wybu­chamy śmie­chem. – Poważ­nie, wyrzuć, kurwa, tego gościa ze swo­jej głowy.

Jej bez­po­śred­nie, pro­sto­li­nijne podej­ście do rów­no­wagi psy­chicz­nej spra­wia, że się uśmie­cham.

– A jeśli medy­ta­cja nic nie pomoże, to musisz się pod­dać hip­no­zie – chi­cho­cze. – Szcze­gól­nie – kła­dzie nacisk na to słowo i wbija we mnie wzrok – że w całym życiu spa­łaś tylko z jed­nym face­tem.

Kręcę się ner­wowo i pró­buję wci­snąć dło­nie do kie­szeni kurtki. Tak, ma rację. Stra­ci­łam dzie­wic­two z Zachem i od tam­tej pory nie pode­rwa­łam żad­nego faceta.

Kolejny pło­mień bólu pali mnie w żołądku. To był praw­do­po­dob­nie jeden z powo­dów, dla któ­rych Zach chciał roz­stać się ze mną. Cho­dzi o to, że nie mogę…

Nie mogę… dojść. Nie mam orga­zmu, będąc z face­tem. Przy­zna­łam się Hazel, że za każ­dym razem, kiedy upra­wia­li­śmy z Zachem seks, uda­wa­łam. Po raz pierw­szy, gdy to zro­bi­łam, Zach był taki szczę­śliwy i mia­łam wra­że­nie, że mu ulżyło. Myślę, że brał na sie­bie winę za to, że nie jest mi dobrze. Od tam­tej pory za każ­dym razem uda­wa­łam. Wma­wia­łam sobie, że to będzie ten ostatni raz, ale to było kłam­stwo. Osta­tecz­nie nikt przez to nie cier­piał, więc brnę­łam w to dalej. Poka­zu­jąc, że nie daje mi roz­ko­szy, nara­zi­ła­bym go na stres, a to z kolei byłoby stre­su­jące rów­nież dla mnie. Po pro­stu łatwiej było uda­wać.

Pomysł upra­wia­nia seksu z kim­kol­wiek innym jest dla mnie odpy­cha­jący. Ni­gdy nie byłam na praw­dzi­wej randce, ni­gdy nie mia­łam konta na por­talu rand­ko­wym. Zach i ja zosta­li­śmy przy­ja­ciółmi od cza­sów zajęć muzycz­nych w ósmej kla­sie i sta­wa­li­śmy się sobie coraz bar­dziej bli­scy. Aż pew­nego razu, pra­wie pod koniec dzie­sią­tej klasy, chwy­cił moją dłoń, a ja nie pro­te­sto­wa­łam. Póź­niej zaczął nazy­wać mnie swoją dziew­czyną. Nie przej­mo­wa­łam się tym, szcze­gól­nie, że wszy­scy uwa­żali to za coś oczy­wi­stego.

Przez lata prze­by­wa­nie z nim nisz­czyło mnie, tak podej­rze­wam. Krzy­wię się, nie mając pew­no­ści, jak naprawdę się z tym czuję. Nie wyobra­żam sobie być z kimś w tak bli­skiej rela­cji, w jakiej byłam z Zachem.

A szcze­gól­nie z moim małym sekre­tem. Musia­ła­bym znowu uda­wać, tym razem z kimś innym.

Hazel patrzy na mnie obo­jęt­nie, jak­bym wszyst­kie tro­ski miała wypi­sane na twa­rzy.

– O co cho­dzi?

– Nie mogę. – Macham ręką w powie­trzu. – No prze­cież wiesz.

Hazel par­ska i naśla­duje mój gest, znacz­nie go wyol­brzy­mia­jąc. Kwi­tuję to ner­wo­wym śmie­chem.

– Orgazm? – pod­po­wiada.

– Tak. To wina mojego ciała. Nie mogę wyznać tego cał­kiem obcej oso­bie – mówię zdu­szo­nym gło­sem.

– To nie wina two­jego ciała. Twoja cipka wie­działa, że Zach był total­nym dup­kiem – wzdy­cha, odchy­la­jąc głowę do tyłu.

– Prze­stań mówić o mojej cipce.

– Twoja cipka potrze­buje seksu! – Hazel wykrzy­kuje w stronę lasu, a ja, krztu­sząc się ze śmie­chu, pró­buję zakryć jej usta dło­nią. – Daj two­jej cipce to, czego pra­gnie.

Uśmie­chamy się do mija­ją­cej nas pary. Moja twarz pło­nie żywym ogniem. Kiedy są już daleko, znowu zaczy­namy chi­cho­tać.

Hazel rzuca Daisy patyk, a ta natych­miast rusza, żeby go zła­pać. Przez resztę spa­ceru Hazel opo­wiada mi o wynio­słych współ­pra­cow­ni­kach w stu­diu jogi, a kiedy wresz­cie docie­ramy do samo­chodu, moja twarz jest obo­lała od śmie­chu. Daisy, zmę­czona bie­ga­niem przez kałuże, z sier­ścią pokrytą war­stwą błota, wygląda na szczę­śliwą.

– Dalej – mówię do niej, wska­zu­jąc przy­krytą ręcz­ni­kiem tylną kanapę w samo­cho­dzie. – Wska­kuj.

Gapi się na mnie, po czym z całym impe­tem otrze­puje się, bru­dząc wszystko dookoła bło­tem i brudną wodą.

Sto­jąca z dru­giej strony auta Hazel krztusi się ze śmie­chu. Zdą­żyła zro­bić mi zdję­cie i uśmie­cha się, patrząc na nie.

– Pew­nie mam błoto we wło­sach? – pytam z gry­ma­sem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki