Za plecami - Szyjan Haśka - ebook + książka

Za plecami ebook

Szyjan Haśka

3,1

Opis

Nagroda Literacka Unii Europejskiej 2019

Niektórzy czekali na tę wojnę całe życie. Inni zdecydowali się walczyć, bo to sprawa rodzinnego honoru – ich dziadek także zginął za Ukrainę. Ktoś wyszedł po kłótni z domu, trzasnąwszy drzwiami, i już nie zdążył się pogodzić.

Gdy na wschodzie Ukrainy wybuchła wojna, chłopak Marty dostał wezwanie na front. Musiała szybko wejść w nową rolę – dziewczyny bohatera. A przecież Marta nie chce podzielić losu bohaterek wojny ojczyźnianej, które cierpliwie czekały na powrót mężów. Woli prowadzić takie życie jak dotychczas: malować usta, kupować krem na cellulit, publikować zdjęcia z wakacji w Tajlandii. Niechęć do oczekiwań stawianych przez patriarchalne społeczeństwo narasta w niej, aż w końcu – wybucha.

Za plecami to bezpruderyjna i zmysłowa powieść o wpływie, jaki wojna wywiera na mężczyzn i kobiety, na ich seksualność oraz role społeczne. Szyjan tworzy wielowymiarowy portret młodych Ukrainek i Ukraińców z całym bagażem współczesności, skomplikowanym stosunkiem do ojczyzny i tęsknotą za bezpieczniejszym i bardziej beztroskim światem.

„Gdy chłopak Marty wyjeżdża do Donbasu, ona kolejno: płacze, upija się i masturbuje. Czy osoba niezależna i daleka od patriotycznych uniesień może odnaleźć się jako kobieta żołnierza? I czy musi? „Za plecami” to książka wściekła i obrazoburcza w najlepszym znaczeniu tego słowa.” Emilia Dłużewska

„Jest to powieść nie tylko świetna stylistycznie i dojrzała, lecz także bardzo ważna, ponieważ umieszcza Ukrainę w uniwersalnym ogólnoludzkim kontekście. Autorka przenosi wojnę z bezpiecznej przestrzeni „gdzieś daleko, na dzikim Wschodzie” w niepokojący obszar „tutaj, w naszej wspólnej Europie”. Ponieważ ten konflikt naprawdę rozgrywa się tutaj, na naszym kontynencie, i dotyczy wszystkich Europejczyków.” Jury Nagrody Literackiej Unii Europejskiej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (7 ocen)
1
1
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Dobrze spędzony czas

24.02.2022 oczy całego świata zwróciły się w stronę Ukrainy, na którą napadła Rosja. Przez kolejne dni ciągle mieliśmy w rękach telefony z otwartymi portalami newsowymi. Pamiętam, że nawet jak budziłam się w nocy to pierwsze co robiłam to sprawdzałam co wydarzyło się u naszych sąsiadów. Ale jak wiadomo ta wojna nie rozpoczęła się w ubiegłym roku, tylko trwa od 2014. I właśnie o tych początkach sprzed prawie 10 lat pisze Haśka Szyjan w powieści „Za plecami”. A właściwie to nie o samej wojnie, ale o tym jak wpływa ona na młodych mężczyzn, którzy idą na front i na kobiety, ktore zostają w (wtedy) bezpiecznej części kraju i w normalnym życiu. Narratorka Marta opowiada swoją historię zwracając się bezpośrednio do swojego chłopaka, który bez wcześniejszego uprzedzenia poszedł na wojne. Dziewczyna z jednej strony rozpacza, z drugiej imprezuje. Z jednej wspomina o zaleceniach rządu by oszczędzać prad, z drugiej zastanawia się nad plastyka sromu. Zamartwia się o życie ukochanego, a chwile późni...
00
Mozaik

Całkiem niezła

Gdy w 2014 roku wybucha wojna na wschodzie Ukrainy i chłopak Marty idzie na front, młodej kobiecie trudno się odnaleźć w nowej sytuacji. Walczą w niej z jednej strony oczekiwania otoczenia, że wejdzie w rolę partnerki żołnierza-bohatera, a z drugiej pragnienie zachowania ostatnich resztek „normalności”, jakie jej pozostały. Główna bohaterka i zarazem narratorka powieści w swoich często chaotycznych monologach snuje rozważania nad normami społecznymi (nierzadko je krytykując czy buntując się przeciwko nim). Zastanawia się m.in. nad rolą kobiety we współczesnym społeczeństwie oraz wpływem wojny na codzienne życie. To bardzo intymne wyznania, przez co czułam się niezręcznie, niemal jak intruz, który nie powinien w ogóle poznawać tak osobistych przemyśleń. Marta nie ucieka od negatywnych emocji ani s3ksualności, swobodnie mówi o swoich uczuciach, tęsknocie (w sensie psychicznym i fizycznym) za drugim człowiekiem. Z kart książki wręcz wylewają się autentyczne emocje – wiele można powiedzi...
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Już niebawem ukaże się:

Melissa Broder, Ryby

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału ukraińskiego Za spynoju

Projekt okładki Urszula Gireń

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Fabula, 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2023

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Krystyna Podhajska

Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-742-1

1

Biały zarys naiwnego dziecięcego serduszka, jak z dziewczęcej laurki, rozpływa się w pochłaniającym wszystko mroku i gubi połowę. Widzę jak przez mgłę. Nawet w narysowanym na asfalcie „I♥Meri” odczytuję „Ś mierć”. Śnieg leży na starej drewnianej szatkownicy, którą wczoraj pocięto do kiszenia niezliczone główki kapusty, i zdaje mi się, że wyciągam z piersi serce pogryzione przez pchły. Kiedy kroję je na plastry, stygnie i się znieczula. Plaster dla ciebie, plaster dla mnie, plaster do zasuszenia na drogę. Do włożenia pod siodło. Schowania pomiędzy stronami listów. Chociaż jakich tam listów? Nikt teraz nie pisze listów. Tylko skąpe esemesy złożone maksymalnie z trzech części, każda o długości określonej przez operatora. Zwykle alfabetem łacińskim, żeby było taniej, chociaż pieniądze od dawna nie stoją na przeszkodzie. Pchły naszych zgryzot są niedożywione i niedogrzane, są drobne i energiczne. Podskakują, niczym cielaki do wodopoju, do jeziorek świeżej krwi, pęczniejących purpurowymi, gumowymi kroplami i zastygających w dziwaczne skrzepy w krajance z mojego prężnego mięśnia sercowego. Takie mięso trudno przeżuć i bez przyprawy do pasturmy jest niesmaczne.

Rozcinam sobą mrok. Oddycham jak ryba. Wlekę ciężką torbę. Stąpam w roztopionym śniegu. Łapczywie wdycham powietrze. I jak dziecko, przytupując małymi gęstymi kroczkami, wydeptuję w nadtopionym bagnie drugą połowę serduszka.

Sytuacja wokół drażni niczym idiota, który zimą jeździ pijany na letnich gumach, lekceważąc przepisy. Możesz bezsilnie wymachiwać pięściami i trąbić. Możesz nawet zdążyć sfilmować go, przelatującego na czerwonym, i wrzucić do mediów społecznościowych. Ale przez to bezsilność jeszcze bardziej się rozrośnie, bo ani liczba udostępnień, ani przekleństwa w komentarzach grupy internetowej, ani tagowanie przedstawicieli nowej policji niczego nie zmieni.

Niosę jakieś słoiki kapusty kiszonej i zamrożone pierogi. Suszone owoce i warzywa. Skarpetki i bieliznę. Mam wykształcenie wyższe, dobrą pracę. Mogłabym wsiąść do samochodu i przewozić znacznie więcej rzeczy. Szybko i efektywnie. I jeszcze przejechać się po mieście i pozbierać fanty od wolontariuszek z dziećmi, które tylko tym się zajmują, że lepią, suszą, gotują i przelewają pieniądze z konta na konto. Nie mają nic innego na pocieszenie. Utknęły na drugim urlopie macierzyńskim, zanim skończył się pierwszy, więc rozwijają swoją działalność jak z więzienia.

Ale ja z jakiegoś powodu ciągnę tę torbę – niby pokutę i karę. Poszedłeś wczoraj. Ładnie się pożegnaliśmy. Wypiliśmy i pieprzyliśmy się. Miało być namiętnie. Bo ty idziesz na długo i nie wiadomo, czy w ogóle wrócisz. Ale zaczynaliśmy leniwie, jakby z obowiązku, nieswojo było rozbierać się z domowych ubrań i myślałam, kiedy już w końcu przestaniesz zgodnie z przećwiczonym scenariuszem gryźć mój sutek. Miałam łzy w oczach. Poruszałeś się rytmicznie i ciężko oddychałeś. Wydawało się, że chcąc skończyć, skupiasz się i myślisz o czymś innym. Marszczyłeś czoło, przyciskając je do mojej skroni, otwierałeś usta i gardłowo pojękiwałeś. Też tak robię, kiedy nie jestem dość podniecona. Ale tym razem i na to byłam zbyt leniwa. Unosiłam się w jakiejś pustce, wypełniałam się nią, głuchą, grząską i mroczną. Spadałam i sama siebie łapałam. Twój głos dobiegał skądś z daleka, tak jakbym miała zatkane uszy. Wlepiałam oczy pełne łez w twój spakowany plecak. Objęłam cię histerycznie. Ugryzłam cię w ramię – starając się zapytać zębami, czy jestem powabna, czy masz niepowstrzymaną chęć klepania mnie po pośladkach, czy nie przesadnie wystają moje obojczyki, czy nie za ostre mam kolana. Może zimą też powinnam malować paznokcie u nóg? Ładniej, kiedy szeroko rozkładam nogi czy kiedy unoszę je do góry i krzyżuję? Czy wystarczająco wyginam plecy, kiedy jesteś z tyłu, czy przypominam kwadratowy klocek? Ale ty z jakiegoś powodu nie usłyszałeś tych pytań – tylko wpatrywałeś się w sufit, głaskałeś mnie po głowie prawą ręką, lewą położyłeś sobie na piersi, jakbyś dłonią przysłuchiwał się biciu własnego serca. Niczym lekarz. Jakbyś sprawdzał, czy wszystko tam w twojej klatce piersiowej na miejscu, czy wszystko ze wszystkim się zgrywa – postanowienie z poczuciem, wybór z pragnieniem. Moich łez nie zauważyłeś. Albo udałeś, że nie widzisz. Więc gwałtownie wstałam i poszłam pod prysznic. Gorące strumienie pod ciśnieniem były jedynym, co zmusiło mnie wtedy, bym znów poczuła własne ciało. Wtedy. A tak naprawdę wczoraj.

Dzisiaj zawiozłam cię na dworzec o piątej. Mijaliśmy sterty piasku i kostki brukowej, którą powyrywano z ziemi w czasie remontu torów. „Przejście do kościoła. Przejścia do domu kultury nie ma” – kierunkowskaz obwieszczał tymczasowy brak wyboru własnej drogi, przecież jest remont i w związku z warunkami pogodowymi może się przedłużyć o czas nieokreślony. Po pustym mieście plac Dworcowy okazuje się bardzo żywy. Poborowi, czekając na zbiórkę, kulili się w gęstej lodowatej mżawce jak pisklęta. Stałeś z boku chaotycznej aluzji do szeregu i ledwo co odjechałam, założyłeś swoje białe słuchawki bezprzewodowe. Od razu pomyślałam, że zabiorą ci je zahartowani wieśniacy, którzy o tej godzinie przywykli robić przy bydle, dlatego nie byli ani bladzi, ani przestraszeni. Palili i spluwali. Chuchali czerwonymi twarzami na czerwone dłonie. Myśleli może, patrząc na twoją jasną kurtkę, buty Columbia i nowiutki plecak, że jesteś jednym z tych, którym mama z tatą nie załatwili z jakichś dziwnych powodów – może się z nimi pożarłeś, a może komisja od chuja za dużo chciała. Oddalam się od ciebie w tę poranną noc – wszystkie okna kryją czarne dziury do osobistego użytku, skupiają w sobie ekstrakty z dna ludzkich dusz. Wydaje mi się, że na potylicy mam jeszcze parę oczu, które patrzą w dźwięczny tunel ulic jak przez lornetkę. W tej wstecznej perspektywie bez perspektyw twoja figurka się oddala, ale jakieś niesamowite urządzenie w mojej głowie pozwala mi na powiększenie: twoich paznokci bez żadnej ryski – błyszczących niczym wypolerowane, wystrzyżonych skroni pod dłuższymi włosami, podrażnień od żyletki na podbródku, zarostu, który jakby się mobilizował i zaczynał poruszać w głębi dopiero co ogolonej skóry. Jak w grze komputerowej skanuję cię przez warstwy ubrań, obracasz się jak model 3D w środku mojej głowy. I naciskam twoje boki nalane delikatnym tłuszczykiem, i przesuwam dłoń po włosach pod pępkiem – te szczególnie delikatne miejsca, miękkie i znajome. Chcę przytulić do nich policzek, jednocześnie przebierając palcami zakończenia nerwów pomiędzy uchem i rowkiem na potylicy. Ale przypuszczam, że się pomyliłam i aplikacja potrzebuje upgrade’u niezgodnego z moim systemem operacyjnym. Na następnych światłach pamięć buksuje i się zawiesza, bateria zamiera i gaśnie.

31 października. Pierwszy śnieg wczesny i ostry. Tak bywa. Razem z deszczem siecze moje policzki i chłód staje się tak przenikliwy, że niczym się nie ogrzejesz. Ubranie jest niewygodne, jednocześnie ciasne i workowate. Wydaję się sobie nawet nie niepociągająca, ale wręcz beznadziejnie szara, postarzała i ciężka. Jakby w ciągu doby przybyło mi lat i kilogramów. Oczy zapadły się w doły z siniakami. Piersi obwisły. Brzuch i pośladki straciły jędrność. Skóra pobladła i pokryła się żyłkami. Mam wrażenie, że od wczoraj przeżyłam ciążę, urodziłam i wychowałam minimum troje dzieci.

Otwieram usta, żeby krzyknąć, ale wacianą kulą wylatuje z nich tylko niema pustka. Głucho wybucha parą wśród śnieżynek i opada na ziemię jak strzępki noworocznego balonika. Najbardziej chciałabym teraz znaleźć się w domu pod kocem. Nakryć się z głową i nie wychodzić do wiosny. Zresztą nie ma przeszkód, muszę tylko pozbyć się tej torby. Palce od niej sinieją. Jestem zamroczona. Wiem, że od naszej wspólnej kolacji nic nie jadłam. Siadam na schodach pod sklepem. Otwieram torbę. Wyciągam paczuszkę koślawych domowych ciastek z zapisaną dziecięcym pismem karteczką. Martusia, chyba jedno z tych dzieci, które wpadały na mnie w czasie przerwy na korytarzach budynku starej szkoły, dziękowała żołnierzom za męstwo i życzyła im boskiej opieki. Zauważyłam też, że szatnia cała była zawieszona siatkami maskującymi ponurymi jak skrzydła ułomnego anioła, który już nie może unieść się do nieba. I cucili jakąś starszą uczennicę, bo dostała esemesa, że tatę wzięli na poligon. Rozwiązuję niebiesko-żółtą wstążkę i wkładam do ust całe ciastko. Ale żeby zacząć je przeżuwać, muszę się wysilić. W gardle mam kamień. Z trudnością połykam i okruchy drapią przełyk. Głodu nie czułam, więc nie ma co mijać. Poza nieskończonymi dniami, które będę musiała pokonywać sama. Kiedy ciastka się kończą, w głowie kręci mi się trochę mniej. Zostaje tylko uczucie jakby po głuchym uderzeniu w potylicę. Z tyłu otwierają się drzwi i sprzedawczyni chce wylać z wiadra brudną wodę. Podłogę przy takiej pogodzie trzeba ciągle myć. Zauważa mnie w ostatniej chwili, ale zatrzymać inercji już się nie udaje. Ledwie się uchylam i błoto wychlustuje się prosto do torby. Grudki błota, piasek, brązowa woda – wszystko ścieka po ściankach słoików z kapustą, wlewa się do paczek z domowymi ciastkami i zamrożonymi pierogami, rozmacza kartki pomalowane flamastrami i żelowymi długopisami z brokatem. Sprzedawczyni krzyczy, łapie się za serce i rzuca do przepraszania, zabiera mi torbę i zaczyna ratować pakunki. Wyciera dłońmi dziecięce napisy, palce ma spracowane i mięsiste, w zmarszczkach skóra jest ciemniejsza, ale paznokcie zdobi malunek na bordowym lakierze, chociaż już nieco odrosły – na oko jakieś półtora tygodnia – wygląd mają całkiem do przyjęcia. Podnoszę wzrok i widzę, że sprzedawczyni cicho płacze. Szlochy zalewają mnie jeden za drugim, ryczę i zachłystuję się, aż nie mogę oddychać, padam na jej miękkie, ciepłe piersi. Ona należy do tych kobiet, które nie marzną, pomarszczona skóra jej dekoltu pachnie świeżym potem i tanimi perfumami, a dłonie kiełbasą i wybielaczem. Obejmuje mnie jak dziecko, a ja szlocham, szlocham, szlocham. Wydaje się, że ten potok nigdy się nie skończy. Aż wreszcie pojawia się wrażenie, że nakręcany mechanizm zaczyna zwalniać. Kranik się zakręca. Cichnę. Sprzedawczyni głaszcze mnie po głowie, też się uspokaja i osłabia objęcia. Jej gruby makijaż cały pościekał i zmienił się w paćkę – złociste cienie i mocny czarny eyeliner, tusz, który pogrubia i przedłuża rzęsy trzykrotnie, do tego sztuczne, ciemna perłowa szminka doskonale komponująca się ze złotym zębem zaraz za prawym górnym kłem. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałam tak brązowych kości policzkowych, na taki kolor ludzie opalają się na Bali. W ogóle ona należy do babek, które nie budzą nic poza strachem i niechęcią do kontaktu. Takie zawsze w milczeniu, z wyższością rzucają zamówiony towar na ladę jak kość psu i nie wydają całej reszty. Ale ona wyciera twarz gestem małej dziewczynki, prosi, żebym zaczekała, zrywa się, biegnie dokądś, klapiąc plastikowymi kapciami, włożonymi na rajstopy i skarpetki, i po chwili wraca z reklamówką BOSS wypchaną puszkami mielonki i mleka skondensowanego, cukierkami, kawą i papierosami.

– Zaniesiesz? – pyta lakonicznie i się odwraca, nie zdążywszy nawet spojrzeć, czy kiwnęłam głową.

Wraca za ladę i ujada na starą, która w dziale garmażeryjnym uważnie dłubie paznokciem w pierogu, sprawdzając ciasto – czy nie jest zbyt twarde dla jej zębów. Robią tradycyjne zamieszanie, ale w rezultacie stara kupuje jeden gołąbek, trzy pierogi i dwa kiszone ogórki. Jest nieprzyjemna i kapryśna – nienawidzi gotowania, bo dla siebie potrzebuje mało, a nikogo więcej do nakarmienia nie ma. Sprzedawczyni jest zjadliwa i zdenerwowana – też nienawidzi gotowania, ale dla męża i dwóch dorosłych synów w czasie wolnym od pracy setkami lepi pierogi i zwija gołąbki. Po jej chwilowym ataku człowieczeństwa nie ma śladu. Kobiety współzawodniczą w codzienno-klasowej nienawiści, a następnie się rozchodzą, wzajemnie podkarmione jadem.

Moje pakunki stają się jeszcze cięższe. A ja – spokojnie-obojętnie-bezsilna. Przy najbliższym śmietniku stawiam je na ziemi i idę dalej, słysząc za plecami, jak rzucają się je rozszarpywać ci, którzy dopiero co grzebali w pojemnikach.

Naprzeciwko śmietnika siedzi włóczęga w czarnym syntetycznym kożuchu przypominającym fartuch. Chociaż przy jego stopach stoi naczynie na jałmużnę, wydaje się, że to tylko przykrywka. W dłoniach trzyma małą miedzianą amforę. Długimi, brudnymi paznokciami czyści bruzdki rzeźbienia. Szepcze w pożółkłe od tytoniu wąsy przekleństwa: na śnieg, na ślizgawicę, na depresję. Bluzgi unoszą się w atmosferze, wzmocnione żrącym zapachem jego nieumycia. Z tą jego osobistą lampą Aladyna czy puszką Pandory wszystko z pewnością się uda. Zza rogu gwałtownie skręca stara czarna łada z figurką jaguara na masce i ochlapuje włóczęgę wodą z kałuży tak, jakby to był jedyny prysznic, na który ten może jeszcze liczyć w swoim marnym życiu.

W moją stronę suną grupki zombi, wiedźm i trupów. Jeden z nich ma siekierę w głowie. Wszystkie radośnie się poszturchują i rechoczą. Jeden podskakuje, żeby mnie nastraszyć. Przez to się budzę i rozglądam wokół. Bar naprzeciwko oplata pajęczyna, a kelnerki ucharakteryzowały się na seksowne szkielety. Przed wejściem fotografuje się grupa w kostiumach Ku Klux Klanu, proszą, żebym zrobiła im fotkę, hajlują i krzyczą: „Chwała narodowi!”. „Śmierć wrogom?!” – szeptem wyduszam odpowiedź. A mówią, że Halloween to nie nasze święto!

Wewnątrz jest duszno i gwarno. Jako jedyna nie mam specjalnej charakteryzacji, ale myślę, że moja blada twarz, sińce pod oczami i rozczochrane włosy bardzo dobrze wpisują się w konwencję, brakuje chyba tylko strumyków krwi z nosa. Pięćdziesiątkę whisky wychylam na raz i zamawiam jeszcze. Obok dwóch kukluxklanowców omawia cenę pomocy lekarza, która pozwoli im uniknąć. „Cholera! Można tak! Tak łatwo! To tylko pół mojej pensji!” – myślę i czuję, że zaczynam mdleć. Półprzytomna idę długim korytarzem pomalowanym farbą olejną. Pod gabinetem, do którego zmierzam, kolejka, ale drzwi się otwierają i zaprasza mnie do środka tłusta męska ręka w mundurze. Ręka lata w powietrzu bez swojego właściciela, szarmancko proponuje, żebym usiadła na krześle, a wtedy kładzie się na moim kolanie i zaczyna pełznąć w górę jak tarantula. Boję się poruszyć, tak jakby naprawdę była gigantycznym jadowitym pajęczakiem. Kiedy palce dopełzają do majtek i zaczynają pocierać zagłębienie między wargami, wrzeszczę i wierzgam nogą. Ręka wyłazi spod mojej spódnicy, podnosi palec wskazujący i przykłada go do moich warg – czuję swój zapach – a wtedy się otwiera i wyczekująco zawisa na poziomie moich oczu. Zaczynam nerwowo rozpinać torebkę, zamek zacina się w połowie, szarpię i go wyłamuję, szukam koperty, którą zapobiegliwie przygotowałam. Przecież wiem na pewno. Powinna gdzieś tu być. Ale nigdzie jej nie ma. Ręka jest wyraźnie rozdrażniona i wskazuje najpierw zegarek, a potem drzwi.

„Wszystko dobrze?” – słyszę w kącie korytarza od chłopca w mundurze. Powoli łapię ostrość. Z jakiegoś powodu w tle gra Joe Dassin. Jaki w cholerę Joe Dassin, zawsze mnie mdliło od tego jego Le Jardin du Luxembourg, też mi ścieżka dźwiękowa dla komisji poborowej.

Kelnerka duch podaje mi szklankę wody. Chłopiec obiema dłońmi potrząsa moją głową. Proszę go o papierosa. Zapalam. Kaszlę. Robi mi się zimno. Przygryzam popękane wargi, zagryzam skórę do słonawego smaku krwi. Wreszcie dokończam swój image na dzisiejszą imprezę, na święto, które zawsze jest z tobą, czyha za każdym rogiem, dzisiaj w postaci pękatych dyń, a później innych dekoracji zgodnie z planem marketingowym. Dwa razy chlipię cicho i trzymając palcami nasadę nosa, zduszam wewnętrzny jęk. Proszę o jeszcze jedną pięćdziesiątkę whisky, zawąchuję ją kostkami pięści i zakąszam zimnym, wilgotnym powietrzem. Wstaję, otrzepuję mokry tył kurtki i niespiesznie ruszam w stronę domu. W cerkwi wieczorna msza. Obok tu i tam chodzą radosne grupki sił piekielnych. Kobieta wlecze kraciastą torbę podobną do tej, którą zostawiłam przy śmietniku, podchodzi do krzyża, przytula się do niego czołem, żegna się, coś szepcze. Sprawia wrażenie, że ten krzyż jest jej kochankiem. Tylko z jakiegoś powodu nie ruszał się z miejsca, żeby pomóc nieść ciężar. Chciałabym, żeby wizyta w cerkwi przyniosła mi taką ulgę – torba stała się nieważka. Niosła ją dalej tak energicznie, jakby zgraja aniołów, podśpiewując swoje piosenki, złapała ładunek z obu stron. Ja przecież w budynkach sakralnych zawsze czuję się niezręcznie, co więcej, dopadają mnie tam często nieczyste myśli, przed oczami przelatuje autotematyczne porno, w którym uczestniczą dziewczęta robiące selfie z dzióbkami na tle ołtarza. Możliwe, że to skutki dziecięcej traumy po odwiedzeniu Ławry Poczajowskiej. Nie wiem, ale bardzo możliwe. Bo stamtąd zostało mi wspomnienie ponurej, mrocznej przestrzeni z odurzającym zapachem i maniakalnymi kobietami, które niezależnie od wieku biologicznego są po prostu nie stare, lecz starożytne. Od tamtego czasu nie czułam się komfortowo w żadnej świątyni, szczególnie w czasie liturgii. Zawsze było jak na dyskotece z muzyką, która cię nie kręci. Po prostu wstać i wyjść nie wypada, więc myślisz tylko, kiedy ta mieszanina niewygody i nudności, to poczucie bycia nie na swoim miejscu się skończy. Zapewne publiczne klękanie ma na celu przypomnienie wszystkim wokół, że wszyscy jesteśmy grzeszni, zatem warto rywalizować wielkością pokuty. Bo któż z ludzi nie odczuwa szczególnego chorobliwego drżenia, które popycha go, by spojrzał na rezultaty własnego smarkania i wypróżniania się, a co dopiero mówić o codziennych występkach. Ten jeden raz, kiedy dla towarzystwa niby przypadkiem zaciągnąłeś mnie do komunii, gryzło mnie to przez tydzień. Wierzący, być może, powiedzieliby, że wychodziły biesy.

Patrzę na malutki samolocik w górze, po prawej stronie od krzyża. To raczej piorunochron. Ale bardzo przypomina samolocik. „Zabierz mnie gdzieś, samolociku!” – adresuję do niego improwizowaną modlitwę, swoje zupełnie ludzkie pragnienie przełożenia kamienia z serca na skrzydła sił wyższych. Jak znalazłam się w kącie wewnętrznego podwórka cerkwi, nie pamiętam.

2

Która godzina?! Shit! Gdzie jestem? Otworzenie oczu równa się wybuchowi atomówki gdzieś pomiędzy siatkówką a mózgiem. Po kiego to dzwoni?! Gdzie mam się podziać?! Budzik rwie przestrzeń i świdruje moją głowę. W końcu, dalej leżąc na boku, jak kura otwieram jedno oko, szybko się orientuję, że jestem w domu (chociaż to poznałam po dotyku kołdry). Na łóżku leżę po skosie. Niesmak w ustach mam potężny. Ekran telefonu rozpływa się i obraca. Ale paskudne urządzenie, jak na złość, brzęczy natrętną melodyjką i za nic nie chce przestać. W końcu ogniskuję ostrość. 7.30. Przy próbie podniesienia głowy ogarniają mnie wymiotne spazmy. Włosy podejrzanie śmierdzą. Uświadamiam sobie, że wczoraj nie miał kto ich przytrzymać – ciebie, przyjaciela sprawdzonego od czasów studenckich w takich chwilach, kiedy tania zakąska haftem układała się na stole, nie było. W końcu jednak z trudem się podnoszę i idę do toalety, przestępując nad ubraniami rozrzuconymi po drodze od drzwi. Mam wrażenie, że razem z wypróżnieniem wychodzą ze mnie nierozcieńczony alkohol, a także duchowe cierpienia. Jest mi tak parszywie, że aż wszystko mi jedno. Brnę do kuchni, ładuję w siebie dwie łyżki Enterosgelu i wodą przepycham to kleiste paskudztwo do przełyku. Robię herbatę. Nudności słabną. Wchodzę na pracowy czat i piszę, że muszę wziąć sick day. Włażę z powrotem do łóżka, ale spać już nie mogę, serce dudni i kołacze, to nabierając obrotów, to niemal cichnąc. Zamykam oczy i wpatruję się w psychodeliczne kolorowe kręgi. Nie pójdę do pracy ani dzisiaj, ani jutro. Może w ogóle więcej donikąd nie pójdę. Mam dość oszczędności, żeby spieprzyć do Azji i tam przezimować. Przecież nigdy nie byłam za granicą jako dorosła, tylko mamę odwiedzałam parę razy – dla ciebie było za drogo, a na mój koszt nie chciałeś. Ale skoro nawet nie mam zamiaru podnosić się z łóżka przez najbliższych kilka lat, wszystkie te pieniądze nie są mi tak znowu potrzebne. W skroniach pulsuje szum, aż się wydaje, że po kościach policzkowych ściekają cienkie smużki krwi, strumyczki-drzewa zakorzenione w moich stygmatach. Widzę bezkresne plaże, piasek i turkusową gładź morza. Pięknych ludzi z idealną opalenizną. Wszyscy są tak wypełnieni radością, że nawet się nie uśmiechają. Nie czują potrzeby wychlapywania tego pełnopierśnego szczęścia, którego mają tu pod dostatkiem. Samotni i z rodzinami, starzy i świeżo zakochani, dzieci i zwierzęta. Wszyscy pluszczą się i opalają, liżą lody i piją fantę. Rozpuszczam się w słonym powietrzu, od którego pieką oczy, i zanurzam się w płytkim neurotycznym śnie. Wytrąca mnie z niego dzwonek telefonu.

– Jak tam? – dźwięczy pełen energii głos z drugiej strony.

– Okej – odpowiada ochryple półszeptem mój.

– No słuchaj, nie łam się, on już niedługo wróci, przecież mają przepustki.

– Stamtąd się nie wraca.

– No przestań już.

– Wracają inni. Słuchaj, Sof, mam po prostu kaca giganta…

– Dobra, no, przejdzie, to jutro wyjdź.

– Okej. Też się nie łam. Pa.

Rozłączam się. Wchodzę na fejsa. Bezmyślnie przeglądam i lajkuję. Mam wrażenie, że nic się u nikogo nie zmieniło. Zresztą u mnie też wszystko nie tak znowu źle, mogę rozwalić się na całym łóżku i normalnie się wyspać. Nie dzielić się kołdrą. Skoro już wybrałeś sobie pancerną polówkę w koszarach czy pryczę w blindażu. Skoro dla ciebie to takie ważne. Niepostrzeżenie dla siebie samej rozciągam się jak gwiazda i wiem, że teraz nie chcę tu niczyjej obecności. Spod moich pach czuć ten mocny, toksyczny pot, który dostajemy w prezencie od kaca. Ale poza nim kac daje spokój ducha i erotyczne podniecenie. Myślenie jest tak bolesne, że koncentrujemy się na tym, co w nas zwierzęce, proste, przyziemne. Szykujemy się na śmierć, dlatego chcemy deser rozkoszy. Wyszukuję stronę porno. Female choice. Dwie dziewczyny leżą na sobie, przyłącza się do nich mężczyzna. Szczypię swoje sutki, wsuwam rękę pod kołdrę i wciskam palce do szczeliny między wargami. Moje ruchy nabierają rytmu razem z frykcjami samca na ekranie, patrzę na dziewczęcy język dotykający miękkiego, różowego mięsa. Z jej ust wyrywa się jęk. Ja też jęczę. Spazmy wsysają moją dłoń między nogi i w końcu czuję ulgę, wreszcie wybuchło i rozproszyło się w powietrzu ciśnienie niespełnionego orgazmu, który wisiał gdzieś za potylicą od przedwczorajszego wieczora. Zstępuje na mnie z zewnątrz i wychlapuje ze środka. Lekki i niewymuszony, szybki i intensywny, niczym te pierwsze, jeszcze w czasach szkolnych. Krew gorąco pulsuje w najcieńszych naczynkach i wypycha toksyny porami. Prymitywna cielesna radość toczy się po zwojach mózgu jak rtęć.

Myślę nawet, że dobrze byłoby coś zjeść. Otwieram lodówkę, grzebię w niej wzrokiem, widzę, że zostały wyszukane specjały, które przygotowałam na pożegnalną kolację. Ale z jakiegoś powodu biorę słoiczek marynowanego imbiru i zaczynam zachłannie pożerać kawałki, wyciągając je palcami.

Dzwoni telefon. Dziękuję, że nie siedem minut temu. Twoja mama. Ta kobieta, która zawsze budziła we mnie strach pomieszany z wrogością, więc zawsze utrzymywałam dystans, teraz niespodziewanie zdaje mi się bliska i czuję, jakbym piła z jej troskliwych rąk bulion na kaca. Głos ma jednocześnie wystraszony i energiczny, tak jakby zyskała nowy sens życia, który trudne okoliczności tylko wzmacniają.

– Znaczy tak! Dowiedziałam się! Są na szkoleniu pod Kijowem. Wszystko dobrze! A jak u ciebie?

– W porządku. Dzwonił?

– Nie, to ja nie wytrzymałam. Ale miał mało czasu. Nie porozmawialiśmy porządnie. Tylko taki był: „Dobrze, mamo, na razie, pa!”. Nie gryź się, kochana. Wróci, wymodlimy. Trzeba w to wierzyć.

– Mhm.

– Oj, dzieci, dzieci, czemu wam Bozia coś takiego urządziła?! Ale to znaczy, że tak miało być!

Czuję, że zaraz zawyję, i odkładam słuchawkę. W końcu jest mamą, ma niezaprzeczalne prawo wydzwaniać, nawet kiedy będą do ciebie strzelać. Żebyś ją uspokajał. Oddawał to, co ona kiedyś w ciebie włożyła, poświęcając tobie całą uwagę. Ja nie włożyłam w ciebie zupełnie nic, niczego nie poświęciłam. Co ty w ogóle jesteś mi winien? Naczynie do fondue kupione na wspólne wieczory z przyjaciółmi? Czy pad do ulubionych gier podarowany na Mikołaja i kupiony za pieniądze z pierwszej porządnej pensji? Żeby jakoś się pobudzić i przełączyć, wychodzę na balkon. Zupełnie goła, tylko na ramiona narzucam kurtkę. Podpalam papierosa i macham do sąsiada naprzeciwko. Zimno aż faluje i zawisa na kikutach pokręconych gałęzi. Chodnikiem przejeżdża na wózku młody chłopak w słuchawkach. Często krąży po osiedlu, chyba niedaleko mieszka. Jego amputowana kończyna komponuje się z poobrąbywanymi drzewami. Chłopak często się zatrzymuje, staje na ocalałej nodze i unosi głowę z muzyką do koron – tak jakby rozumiał coś wyjątkowego. Wracam do środka i zaczynam wyszukiwać ośrodki szkoleniowe pod Kijowem. Trafiam na stronę WKontaktie „Jednostka wojskowa A 0704. Wasylkiw”. Na zdjęciu profilowym radosne umundurowane samce w koszarach, w pierwszym poście – dziewczę, z wyglądu w ogóle piętnastoletnie, taka prowincjonalna małolata, pochyliła główkę i trzyma kartkę z zeszytu z obramowanym kwiatkami, ręcznie napisanym zdaniem: „Wadim, Polina bardzo kocha i czeka”. Dalej jeden za drugim idą posty pisane głównie po rosyjsku i niepoprawnie: dziewczyny szukają swoich narzeczonych, żołnierze wymieniają się doświadczeniami, komentują warunki i stwierdzają, że chociaż mają zastrzeżenia co do komfortu, tego spędzonego razem wesołego czasu nie zamieniliby na nic. Wśród zapytań: „kto wie? pracuje jeszcze w stołówce t,Katia?”. Chce mi się śmiać. To ci właśnie potrzebne, niech cię teraz karmi „t-przecinek-Katia”. Ale przy poście: „Pozdrowienia z frontu dla rodzimej jednostki!” użytkownika o nazwisku Chachłow, który obok niebiesko-żółtej kolby karabinu ułożył na ziemi z łusek numer 0704, znów zaczyna mnie mdlić. Porno w przeglądarce było znacznie przyjemniejsze.

Klikam na twoją stronę. Ogólny check in nazbierał już 438 polubień i 142 komentarze, które życzą, żeby anioły cię strzegły, i pytają, czy przypadkiem czegoś wam nie brakuje. Czy nie marzniecie? Czy macie papierosy? Nerwowo zatrzaskuję kompa. Anioły są zajęte – noszą ciężkie torby zapracowanym kobietom! Mnie tam w ogóle nie ma w tej twojej przestrzeni. Chociaż na ostatnim zdjęciu, które nawet na razie trzymasz na profilu, przytulasz mnie, kiedy żegnamy się na dworcu. Zbiera rekordowe 694 reakcje (polubienia, płaczące buźki i serduszka). A co wy, 694 nicki, wiecie?! Jedna trzecia z was nie jest wśród moich przyjaciół, 79 procentom z was przypadkowo pojawiło się to zdjęcie w wiadomościach zgodnie z algorytmem serwisów społecznościowych, bo miało wiele polubień. Gdyby ten chłopak z fotki kochał mnie bezwarunkowo, to zostałby i przyłączyłby się do moich poszukiwań wspólnych rozrywek. I nasze zimowe zdjęcia z Tajlandii zbierałyby nie mniej polubień. Jednak ktoś wstawiłby złe albo śmiejące się emoji, wkleiłby jakiś głupi gif. Ale nie, wy tutaj komentujecie o miłości, o tym, jacy jesteśmy silni i wspaniali. Aha, miłość… – zbieg okoliczności. Pokochasz tego, kto znajdzie się we właściwym czasie we właściwym miejscu. Jakaś młoda patrioteczka, aktywistka obywatelska, wolontariuszka, która przywiezie papierosy, z łatwością zawróci ci w głowie swoją pasją, bo będzie miała to, czego brakuje mnie. I potem będą pisać o was na walentynki te rzygliwe romantyczne artykuły w prowincjonalnych gazetach. I powiesz: czyja to wina, ty nie byłaś tak namiętna jak ona, ani razu nie zorganizowałaś zbiórki jakichś potrzebnych nam rzeczy.

Zjadam jeszcze trochę imbiru i zagryzam czekoladką.

Tobie tam, kurwa, wesoło w koszarach. Ziomeczki. Imperka. Testosteronik. Dziewczynki i dzieciaki piszą listy o tym, jacy jesteście im potrzebni.

Wiem, że nakręcam swój gniew i żal, ale nic nie mogę ze sobą zrobić, żeby się zatrzymać. Wiem, że główna przyczyna to kac i głód, ale nie mogę się zmusić, żeby normalnie zjeść. Bezmyślnie przewijam Facebooka. Pozytywniutkie posty mocno drażnią, ale żarliwie patriotyczne z hasztagiem #zdrada jeszcze bardziej wyprowadzają z równowagi. Chcę zjadliwie komentować, ale na szczęście nawet na to nie mam siły i chronię się od wyczerpujących gównoburz. Pokonuję w sobie chęć, by coś stłuc, zniszczyć, roztrzaskać. Chociaż nie ma co się za bardzo martwić, bo wszystko, do czego jestem zdolna w tym stanie, to zaciśnięcie pięści. Wieczory są teraz długie i czarne jak grób. Właśnie zaczyna się ściemniać, nawet nie rozjaśniwszy się jak należy, czyli gdzieś po czwartej, klatkę piersiową zalewają jakieś pomyje. Mam wrażenie, że wyleciała zastawka w sercu, a w środku jest kanalizacja. Gnojówka naszych uczuć. Usiłuję oglądać serial, ale ruchome obrazy i hipnotyczny dźwięk momentalnie mnie ukołysały i gdzieś o szóstej odpadam z myślą, że dobrze byłoby jednak coś zjeść, ale chyba odłożę to do jutra.

Budzę się o pierwszej jednocześnie z pragnienia i silnej potrzeby pójścia siusiu. W lodówce natrafiam na słoik kiszonych pomidorów od twojej babci i zachłannie piję kwaśny sok. Potem idę do toalety. Wracam do kuchni i wypijam dwie szklanki wody, łykam dwie tabletki aspiryny – profilaktycznie – i sześć tabletek białego węgla. Choć być może przez to, że je mieszam, leki się neutralizują. Patrzę jeszcze raz, która godzina, i zauważam, że mam od ciebie trzy nieodebrane połączenia i jeden długaśny esemes o zwięzłej treści: dojechałem, rozpakowałem się, tęsknię, kocham. Ogarnia mnie jakaś niespodziewana radość, naciskam przycisk reply i pusta linijka błyska mi przed oczami kursorem, nie wiem, od czego zacząć. I jak kontynuować. Ani jak skończyć. Nawet krótko. Chociaż trzy słowa. A ja ich nie znam. Nie mam skąd wziąć. Może to: „Jakiego, kurwa, chuja?!”. Radość i gniew mieszają się w moim ciele jak dwa wybuchowe składniki. Wydaje się, że z ust zaraz wybije krwawa piana, mieszanka rozpaczy, czułości, samotności – bez ciebie przecież nawet nie mam ochoty wyjść się przewietrzyć. Ale czy to, co odległe, ma prawo istnieć? Czy rozumieją to jednakowo adresat i nadawca? Czy ten moment, który nagle poruszył kogoś po jednej stronie, będzie aktualny, kiedy echo dosięgnie drugiej strony? Bo tutaj i teraz czuję tak, a za chwilę, w kurtce narzuconej na gołe ciało, patrząc na gwiazdy z balkonu – już nie. A co dopiero mówić o tam i później. I co najgorsze, kiedy tylko naciśniesz send – natychmiast będzie to oznaczać oczekiwanie reakcji: zobaczyłeś? – postawiłeś serduszko? – wpisujesz odpowiedź? – czemu tak długo? – co ty tam wymazujesz? Jak to możliwe, że kiedyś mogliśmy polegać na gołębiach pocztowych? Ale czy słyszymy wzajemnie swój głos takim, jakim jest, dysponując tymi wszystkimi współczesnymi technologiami komunikacyjnymi, w tych rozmowach telefonicznych i wideoczatach, pełnych niezręczności, niecelności i braku synchronizacji? Czy piszesz wiadomość, bo chcesz, czy pod jakimś niewidzialnym przymusem? Bo wszyscy piszą. Bo tak powinno być. Ta wieczna archetypiczna Penelopa, która przez wieki nie rusza się z miejsca. Tka i pruje. Powinnam może poszukać sobie jakiegoś manualnego hobby. Filcowanie albo gotowanie mydła. Plecenie sieci.

3

Potężny głód pokonał sen niezwykle jak dla mnie wcześnie – koło dziewiątej. Czując się o wiele żwawiej niż wczoraj, postanawiam, że jednak zasługuję na jeszcze jeden dzień wolny. Skądś pojawia się niedorzeczne skojarzenie z dniami urlopu przysługującymi po śmierci bliskiej osoby. W zaistniałym kontekście lepiej chyba być zabobonną niż cyniczną. Czy może cyniczną jednak lepiej? W końcu czarny humor zawsze towarzyszy najstraszniejszym momentom. Teraz jednak, jeśli mam być szczera, nie jest jakoś wyjątkowo przerażająco. Tak działa ludzka psychika: jeśli będziesz jeść befsztyk w drogiej stołecznej restauracji i nagle zobaczysz na ulicy czołgi, spróbujesz go dojeść, zanim uciekniesz. Bo to jest ta modna knajpa – błyszczą wielkie okna i droga zastawa, krzątają się kelnerzy w stylowych strojach, a do mięsa masz wino albo Krwawą Mary. Kładziesz kawałek delikatnej, krwistej cielęciny na język, pachnie i rozpływa się, przyprawiona doskonałymi sosami. Jest rzeczywista. A czołgi to przecież miraż na wyciągnięcie ręki.

Przez te myśli cieknie mi ślina. Wyciągam z lodówki przedwczorajszy makaron z łososiem z przepisu Jamiego Olivera. Nie wszystkie składniki łatwo u nas zdobyć, ale znam miejsca i sklepy internetowe. Wiem nawet, skąd wziąć w grudniu świeżą domową rukolę. Takie jedzenie to oczywiście nie barszcz ani gołąbki, które na drugi dzień stają się jeszcze lepsze. Jednak makaron, chociaż już nie al dente, całkiem mi smakuje. Będę szczera, fakt, że teraz jadasz jakieś prymitywne dania, wątpię, czy pożywne, z rąk „t-przecinek-Katii”, autentycznie przynosi mi złośliwą satysfakcję. I pierwszy poryw, żeby skasować po twoim wyjeździe aplikację Jamiego, bo rozrywki i specjały teraz nie na czasie, znika bez śladu. W końcu czym bardziej niepewne są czasy, tym bardziej ludzie pragną kulinarnych i cielesnych uciech, więc nie warto lekceważyć takich stuprocentowych poprawiaczy nastroju, jeśli możesz sobie na nie pozwolić. Od teraz to, że zarabiałeś mniej, nie będzie stawiać mnie w niezręcznej sytuacji, jeśli zachce mi się smakołyku w supermarkecie; nie będę też musiała co jakiś czas dopłacać za ciebie w restauracjach, cierpliwie czekać, aż zaczną się pojawiać dywidendy od inwestycji twoich rodziców w twoją naukę na wydziale prawa i zatrudnienia cię jako pomocnika sędziego (w praktyce jako gońca noszącego podejrzane grube koperty). Pokarm ma magiczne działanie. Na nic się już nie złoszczę. Nawet na to, że z lustra patrzy na mnie zaniedbane czupiradło. Klepię się sama po dupie i brzuchu i myślę, że najwyższy czas wybrać się na fitness. Bo jak zazwyczaj bywa? Kupujesz sobie abonament, ale wieczorem zawsze coś wypada: jak nie drinki, to kino albo chce się spędzić więcej czasu razem (tobie do siłowni albo się nie chce, albo jest za drogo), a rano trudno się zmobilizować – kiedy obok w łóżku ktoś mocno śpi, samej siebie szkoda. Teraz tego, który spał, zmobilizowano i przygotowanie kondycyjne będzie miał przymusowe i darmowe – a właściwie takie, na jakie można sobie pozwolić za pieniądze podatników. Więc warto i dla siebie wprowadzić reżim, po prostu w bardziej komfortowych warunkach niż stare i domowej roboty urządzenia ze zdjęć waszego koszarowego życia. W końcu skręcam tłuste kosmyki w kok, zauważam, że najwyższy czas się pofarbować, tylko dziwnym trafem nie dostrzegałam wcześniej, że moja geometryczna fryzura z wesołym połączeniem koloru ciemnopopielatego i szmaragdowego zmieniła się w ponuro szaroburomalinową. Naciągam na cały ten zamęt głupawą czapkę i biorę z wieszaka torbę z ubraniem sportowym, która wisi tam nierozpakowana od jakichś trzech tygodni. Mam nadzieję, że wysuszyłam kostium kąpielowy, ale sprawdzę to na miejscu. Płochliwie wypełzam na ulicę jak kret z nory i widzę, że dziś jest nawet trochę słonecznie, następnie konstatuję, że w ciągu miesiąca kraj, a przynajmniej jego zachodnia część, wejdzie w czas, kiedy co drugi dzień – chociaż nie jest oficjalnym świętem – stwarza wspaniałą okazję do świętowania. Oczywiście, takie tradycje ludowe zupełnie nie dziwią. Żeby nie powiesić się z zimna i ciemności, które dominują o tej porze roku, ludzie znajdowali powody, by się odwiedzać, jakoś się rozerwać, napić, odprawiać pogańskie rytuały i dawać dzieciom prezenty. Doczekać Mikołaja, przeskoczyć przez najkrótsze dni, a wtedy światła będzie odrobinę więcej.

Fakt, że kraj jest jednak na drodze pozytywnych zmian, demokratyzacji, europeizacji i tolerancji dla różnorodności, dostrzegasz w miejscach, w których na recepcji przewracają do ciebie oczami w obramowaniu sztucznych rzęs dziewoje niezwykłego pokroju. Jeszcze kilka lat temu by cię ignorowały, bo nie wiadomo, kto w ogóle zgodził się opłacić abonament takiemu nieszczęściu jak ty. Inne klientki w pełnym makijażu i króciutkich szorcikach i topach musiały tak się pocić (czyli siedzieć bez ruchu na trenażerze, nie uroniwszy nawet kropli), żeby faceci ze złotymi łańcuchami zwrócili na nie uwagę. To zupełnie jasny i przejrzysty model biznesowy: wszystko, co panienki w szorcikach inwestują w siebie, muszą odzyskać. Jednak teraz ten zamknięty ekosystem uległ zmianie. Pojawili się zagraniczni studenci i pracownicy IT, którzy dbają o swój wygląd zewnętrzny według zupełnie innego paradygmatu, orientując się według niezrozumiałych dla panienek w szorcikach systemu koordynat. Więc administratorka bierze mój abonament w milczeniu, a następnie szczerze się uśmiecha i pyta, czy pójdę dzisiaj do spa. Odpowiadam, że na spa być może właśnie dziś jest najlepszy dzień, i dziękuję jej, że mi przypomniała, bo sama jakoś na to nie wpadłam.

Na drodze do szafki w szatni muszę minąć dwie babki koło sześćdziesiątki. Stoją całkiem nagie, coś wycierają ręcznikami i ględzą o codziennych problemach. Jedna jest tłusta i okrągła, z kilkoma oponkami wokół talii. Jej pośladki przypominają dwa ziarna fasoli, chociaż każdy z nich jest trzykrotnie większy niż mój. Ja też, zauważcie proszę, mam porządny tyłek. Jej piersi są masywne, prawa zwisa troszkę bardziej niż lewa, aureole wokół sutków są gigantyczne i nieregularne, naprężoną i dzięki temu jędrną skórę pokrywają plamki. Jej przyjaciółka jest absolutnym przeciwieństwem – sucha szczapa ze skórą zrytą zmarszczkami. Krótko ostrzyżone włosy, chłopięca figura, od razu widzę najwyższe wyniki w teście na GTO[1]. Teraz zamiast GTO są PIT, zwrot VAT i inne skróty, którymi babki hojnie sypią w przerwach między omawianiem tego, co dziś o szóstej rano ugotowały dla rodziny. Może faktycznie w tym wieku mniej się chce spać? Są tak różne i tak podobne, łączy je obecność włosów łonowych i brak błysku w oku. Obok nich przeskakuje młoda gazela. Z gatunku tych, które chce się uszczypnąć nawet nie w celach erotycznych (przynajmniej nie przede wszystkim), ale po to, żeby uwierzyć, że nie masz przed sobą mirażu i nie jest to zdjęcie z żurnala przekonwertowane przez sprytny management w 3D i wyposażone w funkcję programowania klientek przez podprogowy, ultradźwiękowy przekaz: „Przychodźcie do nas, a takie będziecie!”. Jej ciało pokrywa równiutka oliwkowa opalenizna, oczywiście, że z solarium, ale nie obrzydliwa. Gazela jest idealnie wydepilowana, także na rękach. Depilowanie rąk to dla mnie coś tak perfekcjonistycznego, że nawet nie wiem, jak na nie reagować. Cieniutkie, idealne pasemko włosów na wzgórku łonowym – nie zdziwię się, jeśli jest sztuczne i naklejone albo przynajmniej podfarbowane – dopełnia obrazu. Gazela szybko owija się ręcznikiem i idzie suszyć włosy, nie zdążam obejrzeć jej biustu. Łapię się na tym, że tego żałuję. Ale po chwili ona odwraca się i wyciera swoje delikatne piersi ręcznikiem tak, że kołyszą się przez chwilę jak dwie piłki, pełne czegoś sprężystego i ciepłego. Nawet jeśli tylko silikonu – leję na to, bo wyglądają naturalnie i oszałamiająco. Sutki sterczą jak guziki starego dzwonka przy drzwiach. Cała namaszcza się kremami, różnymi do różnych części ciała, starannie nakłada makijaż, wkłada bluzkę i spódnicę czekające na nią na wieszakach – oczywiście rzeczy prasuje codziennie. Nieobecność błota na średnich obcasach zamszowych botków tylko potwierdza teorię o wirtualności tej istoty, a jeśli ona jest jednak prawdziwa, to delikatne futerko z norek otacza ją ciepłem i wyraźnie ułatwia dożycie do wiosny. Zawieszona na obserwowaniu otoczenia nie zaczęłam się nawet przebierać. Siedzę, odpływam i żałuję dwóch rzeczy: nie umiem szkicować ani nie wiem, jak wyglądać seksownie w stroju sportowym. Nie pozwalam jednak beznadziei pokonać entuzjazmu, wkładam rozciągnięte legginsy i twoją starą podkoszulkę – mówi się, że kiedy brakuje człowieka, nosimy jego rzeczy – sznuruję żarówiaste adidasy i truchtem ruszam do siłowni. Mój trener cieszy się, że mnie widzi. Ja też. Towarzystwo dowcipnego mężczyzny z ładnym ciałem zawsze cieszy. Zaczynam zawzięcie szarpać żelazo. Przysiadam. Przy każdym podejściu wypowiadam głośno numery wycięte na metalu trenażera, jak dziecko, które uczy się liczb. I z jakiegoś powodu po rosyjsku. Czuję, że wyparowują ze mnie resztki przedwczorajszego alkoholu. Zaczynam odpływać. Trener sypie mi cukier do ust. Rozglądam się i myślę, że popularność tego miejsca w godzinach pracy nie może nie dziwić. Mam wrażenie, że mało kto w tym mieście pracuje, ale wszyscy skądś mają kasę na całkiem wygodne życie z elementami niespiesznych rozkoszy.

Wiele kobiet wychodzących z przebieralni ma usta pomalowane na czerwono. Robią selfie i malują sobie rzęsy. Rozkładają ręczniki jak dywaniki modlitewne. Zanim pójdą tańczyć rumbę, salsę czy jeszcze coś innego, ważą się i patrzą w lustro. W grupce ze specjalnymi chustami na biodrach, filuternymi koralami na szyjach i kolczykami w uszach jest jedna ciężarna z okrągłym kilkumiesięcznym brzuszyskiem i na obcasach. O dziwo, nie przeszkadza jej to wycinać hołubców. Ona nie boi się upadku. A ja z jakiegoś powodu się boję. Tancerki przyglądają się mężczyznom w siłowni, zaabsorbowanym swoimi chłopięcymi rozgrzewkami: jeden nawala dwoma linami tak, że wyglądają jak węże, inny wskakuje na skrzynię całymi swoimi stu dwudziestoma kilogramami żywej wagi, przeważnie mięśni, trzeci skacze wokół piłeczki tenisowej, jakby jego krzepkie ciało nawiedził foksterier szczeniak, jeszcze ze trzech nawala w worki bokserskie, dwóch skacze na skakance. Ci, dla których nie wystarczyło sprzętu, po prostu biegają w kółko: w podskokach, drobnymi kroczkami, obracając się wokół własnej osi. Motywują się wzajemnie okrzykami: „Dawaj, dawaj, dawaj!”, a następnie zamieniają się zadaniami – tak ważnymi, jakby od ich wykonania zależało co najmniej opóźnienie końca świata. Albo zwycięstwo w operacji wyzwalania kraju.

Kładę się na ławeczce i odkładam hantle. Słucham chrzęstu własnych stawów. Tutaj nie ma takiego zwyczaju, takie rozmemłanie w tym środowisku nie uchodzi. Po prostu leżę sobie i nawijam na palce swoje tłuste włosy, masuję czaszkę, zdrapuję strupy, nabierając pod paznokcie zawartość porów i gruczołów. Skóra boli i wydaje mi się, że łysieję z każdym włosem, który zostaje mi w dłoniach. Oglądam niewyretuszowaną bliznę po wycięciu wyrostka na fototapecie przedstawiającej idealne ciało i zajmującej całą ścianę, nieidealnie obcięte paznokcie w zbliżeniu, niemal makrofotografię potu, pryszczy i owłosienia, a potem przełączam się na zmianę to na szorciki młodej nimfetki ćwiczącej crossfit, to na włochatą rękę groźnego faceta, która rytmicznie ciągnie olbrzymią masę do spoconego czoła. Niemal wpadam w trans. Aż zbliża się do mnie dziewczyna w kanarkowych legginsach i obcisłym topie. Jej wygląd sprawia, że zrywam się, jakby dyrektorka szkoły złapała mnie w toalecie z papierosem. Kanarzyca jednak, nie rzuciwszy na mnie nawet jednego pogardliwego spojrzenia, rozciąga się pod drabinką, podszczypując, poprawia swoją drugą skórę i pozuje koleżance, która natychmiast wrzuca fotki na Instagrama. Ona też kładzie się na ławeczce, ale po to, by – w przeciwieństwie do mnie – szesnaście razy podnieść sztangę równo nad piersiami, które zdradliwie zachowują niewzruszenie wypukły kształt. Nad jej głową widnieje napis: „Marzysz, by zostać programistą?”. Dziwne pytanie, jeśli ona nie zwraca uwagi na bladych nerdów w okularach, którzy w towarzystwie trenerów snują się od czasu do czasu między przyrządami do ćwiczeń, podobni do katorżników z nadzorcami. Nigdzie czas nie wydaje się tak złudny jak tu. Kiedy zmieniasz prędkość ruchomej bieżni z chodu na bieg, wydaje ci się, że sekundnik także powinien dwukrotnie przyspieszyć, ale minuty ciągną się bezlitośnie długo. Przyspieszam do dziewięciu kilometrów na godzinę. Puls sto siedemdziesiąt dziewięć. Można dwieście dwadzieścia minus wiek. Powinnam jeszcze się rozpędzić, ale schodzę z bieżni, w półprzysiadzie opieram się dłońmi o kolana, ciężko oddycham – w głowie mroczki. Patrzę na swoje nogi, nawet nie oczekując niczego szczególnie pocieszającego, i wtedy zauważam, że włożyłam legginsy na lewą stronę. Chociaż właściwie nie ma to żadnego znaczenia. Nawet gdybym włożyła je, jak należy, to z powodu worków pod kolanami nie przyćmiłyby wszystkich tych kombinezonów z kawałkami komiksów, które wypełniły przestrzeń wokół. Gdzie mi z moimi łachami do tego żarówiastego napisu BOOM na całym naturalnie wspaniałym tyłku?! Oczywiście klienteli dwa „O” nie wystarczają, żeby pośladki wydawały się krąglejsze. Dlatego do zebrania szwu na środku użyto specjalnej technologii. Moje nieszczęsne rozciągnięte i sprane bawełniane legginsy są zupełnie nie w tym stanie, żeby konkurować z elastycznymi kombinezonami w kamuflaż albo z nadrukowanymi kwiatkami czy nawet liśćmi konopi, które w magiczny sposób, być może dzięki jakimś kosmicznym nanowłóknom, nie marszczą się między nogami właścicielek. Czy może to zasługa tej intymnej chirurgii plastycznej, którą tu reklamują po kursie testowania programów komputerowych i przed leczeniem nadmiernej potliwości? Po niej z kolei proponuje się angielski, a dalej w kółko: bieliznę, restaurację z grillem, masaż, gotowe zdrowe obiady w modnych lunchboxach, domy DUPLEX-KHOLODNOVIDKA, w których nie to, że żyć – umrzeć się nie chce. Ale po chirurgii plastycznej warg sromowych możliwe, że na świat patrzysz inaczej. Bardziej optymistycznie czy jak.

Lustra na ścianach dopasowano do każdego gustu i każdej potrzeby: jedno wyszczupla, drugie pogrubia. Dziewczyna przysiada ze sztangą, a chłopiec trzyma ją za talię, zmusza, by mocniej wypięła tyłek. Za każdym razem musi bardziej się starać, żeby unieść ciężar na ramionach, i zamyka oczy, krzywi usta, przygryza wargę, cała pokryta delikatnym połyskiem świeżego potu. Fanatycznie odchudzająca się tłusta baba z bazaru przy każdym powtórzeniu coraz głośniej jęczy, co uruchamia przed moimi oczami migotliwy kalejdoskop brutalnych frykcji. Między setami ćwiczeń rozmawia o tamponach i odżywkach proteinowych. Należy do tych kobiet, których nic nie powstrzyma, nawet to, że przysiadając z ciężarem, prawie puszcza bąka. Dźwięk zawsze można zamaskować krzykiem, a zapachy są tu tak pomieszane, że można z łatwością skinięciem głowy zrzucić winę na kogoś innego, jak na ukochanego pieska, który odpowiada w takich sytuacjach i za dzieci, i za babcie.

Dzwoni telefon pozostawiony na podłodze. Jego właściciel omawia z jakąś Tetianą Iwaniwną dolara po trzydzieści hrywien, rozliczenie w gotówce – facet ubrany jest w podkoszulkę, którą przywiózł z zagranicy jeszcze w czasach żelaznej kurtyny. Dawni spekulanci i aparatczycy odrodzili się tu jako przedsiębiorcy i emerytowani bandyci.

Wracam do przebieralni. Okazuje się, że mój kostium kąpielowy jest mokry i zatęchły, ale z obrzydzeniem naciągam na siebie lepką tkaninę, upycham włosy pod czepkiem, który momentalnie przemienia mnie w humanoida, i przyssywam do oczu okularki. Ostatni raz założyłam je, kiedy mieliśmy razem popływać, ale po drodze olaliśmy pływanie i poszliśmy melanżować z przyjaciółmi. Tak się cieszyłam z naszej lekkomyślności, że założyłam je na ulicy i chichocząc, chłonęłam reakcje przechodniów. Chichot – to coś tak dziwnego, nie wyobrażam sobie nawet, jak moje apatyczne wnętrzności mogły kiedyś tak reagować. Zza drzwi toalety dobiegają szlochy i pojękiwania. Kobieta-której-nic-nie-powstrzyma skomle na ramieniu smukłej atletki. Ta przejęła nad nią kierownictwo w zagmatwanym świecie siłowych i kardio i automatycznie rozszerzyło się ono na sprawy sercowe. „Rozumiem, młoda laska, przyprowadzi, żeby się pierdolić…” Smagła, idealnie wyrzeźbiona antyczna statua tylko podaje chusteczki i głaszcze po głowie – na statuę to i tak wiele. Dopiero co opowiadała, że nie je makaronu, kiedy jeździ z kochankiem do Włoch. Takie kolibry jak ona żywią się chyba tylko nektarem. Zaraz założy samochodowe futerko od niego. I może po raz pierwszy się zastanowi, czy on może jednak ma rodzinę i czy prawdziwe są jego słowa o długotrwałej separacji.

Nastoletnie dziewczęta z najnowszymi iPhone’ami i wyraźnymi brwiami – wszystkie tu mają brwi, a ja ich nigdy nie miałam – omawiają kłótnie z rodzicami, którzy dają na to wszystko kasę pod jednym warunkiem: że one będą regularnie sprzątać w domu. Naszemu pokoleniu słomianych sierot coś takiego się nawet nie śniło. Nasze nastolectwo przypadło na czas braku światła i ciepła – ten chłód wywiewał wszystko. Bardzo bym chciała ówczesne poczucie tragedii porównać do doświadczeń w okopach. Ale teraz na takie porównania jest ostry ban.

Ratowniczka przy stoliku czyta modlitewnik. Nieszczególnie dogląda ludzi w błękitnej, przyjemnie chlorowanej, przejrzystej wodzie basenu, migoczącej w świetle zimnego słońca. Na drugim końcu toru pobłyskują szczecina i mięśnie mężczyzny, który jak wielka ryba łapie ustami powietrze. Dotyka mnie pod wodą swoją delfinią skórą i czuję, że gdzieś głęboko w torebkach stawowych ud cicho wyłania się chęć, by rozłożyć nogi.

Zanurzam się cała i ogarnia mnie dramatyczna wizja: oto w ten elitarny przybytek trafia bomba. Jeden wielki słup wody i wtedy wśród bryzgów widać w stopklatce przelatujące kąpielówki Waterpolo Galicia. Ich właściciel dopiero co starał się przekrzyczeć pogłos głuchego chlupotania i szumu pomp. Z całej jego ekspresyjnej przemowy moje zatkane wodą i czepkiem uszy wychwytywały tylko pojedyncze rosyjskie frazy: „Szkoda, taki kraj rozwalili w dziewięćdziesiątym pierwszym! Ustrój zły, a kraj dobry!”. Spuchniętym jak rozmiękłe rodzynki lwowskim babeczkom trudno było z nim dyskutować. Szukały jakichś wątłych argumentów: „Chciałoby się, żeby chociaż dzieci nie żyły na marne, dla nas już za późno”, ale częściej też po rosyjsku pytały: „A-co-mam-robić?”. Zanurzały się w wodzie po ramiona, jakby chowały się w piasku, mówiły cicho, niepewnie i powoli. Przed chwilą głośno zaprzeczył: „Dla mnie nie jest za późno!”, wyskoczył swoim chuderlawym ciałem na krawędź basenu niczym na trybunę, poprawił niebiesko- -żółte kąpielówki – napis Waterpolo Galicia na prawym fasolkowatym pośladku, lew – na lewym. Złoty akrobata wahadłowym ruchem rytmicznie kołysał się na grubym łańcuchu nad jego zapadłą klatką piersiową ze srebrzystym zarostem. Jeszcze minutę temu babeczki pytająco kiwały swoimi wiecznymi kolczykami w rozciągniętych płatkach uszu i najmocniej, jak mogły, trzymały się piankowych makaronów. A tu – bach! – potężny słup wody unosi je wszystkie w zimowe powietrze. Unosi je aż do nieba. I żadne piankowe makarony ich nie uratują.

Wypływam na powierzchnię i ciężko łapię oddech, wylewam wizję razem z wodą z okularków. Całą ścianę zajmuje baner: „CHWAŁA UKRAINIE! – trójząb – CHWAŁA BOHATEROM!”. Wszystko wokół jest na miejscu. Także lęk w moich piersiach, że tego wszystkiego może w dowolnej chwili nie być. Odnoszę wrażenie, że każdy ma w środku malutkiego żołnierzyka, który miota się wciąż tam i z powrotem, podskakuje, co chwilę bierze kogoś na celownik i naciska spust. Zaślepia go pragnienie zabijania. Przy czym nie chce, by wrogowie zginęli niczym mityczna rosa na słońcu, jak w hymnie Ukrainy – pragnie przerabiać ludzi na kawałki mięsa z oczami.

Ale wiesz? Postanowiłam sobie, że co tam! Dla mnie po prostu serfujesz na Bali – pojechałeś sobie z chłopakami gdzieś tam, gdzie zarumieniła swoje kości policzkowe przedwczorajsza rozczulona złotozęba sprzedawczyni. I niech tam te dziewczęta wolontariuszki wyciskają wam sok z pomarańczy do plastikowych torebek i siekają maczetami ananasy, przymykam na to oko. Grunt, żeby nie było nieszczęśliwych wypadków. Jak chłopca z sąsiedztwa, tego z uszkodzonymi kończynami, na wózku. Może maczeta po prostu ześlizgnęła się z twardej skórki owocu lub rekin wpłynął tam, gdzie nie powinien? I nie ma wszystkich tych stacji radiowych, gazet, rozmów na ulicy, rozdrażnionych kierowców i wojskowych, którzy nie zdejmują munduru w czasie przepustki. Jest po prostu moda na militaria. Tak jak na damskie koalicyjki i torebki z wytłoczonym kształtem pistoletu.

Taka jest moja legenda. Zgadzasz się?

Zakutawszy się w szlafrok, ledwie wchodzę na schody. Prowadzę z tobą wewnętrzny, nieprzerwany dialog, którego oczywiście nie słyszysz, nerwowo szuram obok ustawionych w rząd ludzi, którym ziemia ucieka spod stóp. Ale nie wyglądają przy tym na zagubionych, jedynie na skupionych, zdystansowanych i nawet jakoś poczerwieniałych i szczęśliwych. Być może dlatego, że samodzielnie regulują szybkość oraz nachylenie bieżni i mają iluzję kontroli nad własną egzekucją, przez którą na ich plecach przez podkoszulki przerastają skrzydła jak u motyli, zawiązują się pączkami i rozkwitają z kryształów soli, wytrącającej się z ich potu.

Taka jest moja legenda! Jasne dla was wszystkich?!

Ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. I nie wiem, czy wypowiedzenie mojego pytania na głos zmieniłoby reakcję publiki.

„Będę-będę-będę-najjaśniejszą-gwiazdą” – śpiewa po rosyjsku na całą przebieralnię kobieta z otwarcie pożądliwą twarzą gwiazdy starego porno i gołym torsem, udekorowanym obwisłymi piersiami. Ugina ręce w łokciach jak kulturyści na zawodach. W jej wykonaniu wygląda to jednocześnie groźnie i śmiesznie. Na tyłku ma trójkąt jaśniejszy niż reszta ciała, ślad po kostiumie. Telefon bez przerwy pika – brzęczą Viber i Messenger.

– Boże, jak ty siebie kochasz! – wykrzykuje do przyjaciółki w koronkowej bieliźnie, która niczym adeptka sekty trójwymiarowej symulacji człowieka wciera w każdą część ciała inny krem. Ale do porannego wzorca jej daleko.

Następnie kulturystka odgryza się w odpowiedzi na kolejny sygnał telefonu:

– Dwunasta zero osiem! O dwunastej powinnam być już umyta!

– Należysz do tych, co będą walczyć do ostatniej kropli krwi! – odpowiada jej koronkowa.

– Za prąd dwieście trzydzieści zapłaciłam – zauważa kulturystka. Na tym kończy niezbyt treściwy dialog, Wkłada polarowy kombinezon w plamki dalmatyńczyka z uszatym kapturem, naciąga złote śniegowce i się zmywa. Naprawdę przypomina psa, który radośnie biegnie na spacer.

Napinam przed lustrem pośladki i ze strachem wyglądam zza ramienia na nieorane pole cellulitu.

Kanarkowa omawia ze swoją fotografką odpoczynek w Alpach.

– W ogóle zdaje się, że niektórzy mężczyźni potrzebują wojny, żeby nie dawać brylancików! – Chwytam jej optymistyczną tezę.

„Krwi? Kropla? Ostatnia? Boże, jak znaleźć przy tym wszystkim natchnienie, żeby umyć włosy?” – myślę i naciągnąwszy czapkę, ruszam do wyjścia przez rozżarzone powietrze przy suszarkach, ale uświadamiam sobie, że zapomniałam zabrać kluczyk z drzwi szafki. Wracam, idę i znów wchodzę do siłowni. Wydaje mi się, że jestem gdzieś w piekielnym labiryncie, który za trzecim razem udaje mi się jednak opuścić.

W holu łysy, postawny młodzian uważnie podjada z plastikowego pojemnika ryż z rodzynkami i popija go koktajlem białkowym. Drzwi otwierają się automatycznie. Pojawiają się w nich duchowny z diakonem i zaczynają wszystkich bez wyjątku kropić. Ktoś się żegna, ktoś się wzdryga, aż dziewczyna z recepcji daje im ofiarę, trzepocząc sztucznymi rzęsami – czy to z przestrachem, czy to ze skruchą.

Ulica jest zupełnie zapadana. Mam wrażenie, że ktoś skubie niebiańską kurę. Pracownik kompleksu sportowego w klapkach na gołych stopach zamiata chodnik przy wejściu i posypuje go piaskiem. Mamy pchają przez śnieg wózki i jest zupełnie oczywiste, że w takich warunkach nie potrzebują siłowni. Pijak odkopuje z zaspy samochód tak fioletowy jak jego twarz. Mam nadzieję, że nie usiądzie za kierownicą. Wzdłuż siedziby związku weteranów Afganistanu, obok której równo pod czarno-czerwoną i niebiesko-żółtą flagą stoją pusta butelka po wódce i karton po soku, na cienkich, lamparcich nogach pingwinim krokiem spieszy duchowa siostra kanarkowej z siłowni. Ledwie jej się udaje minąć z szarym mężczyzną, który całkiem zwyczajnie niesie świadectwo zgonu w plastikowej koszulce i wydmuchuje nos na chodnik.

Na przystanku opasła kobieta kuca i zapala cienkiego papierosa. Mam ochotę się przyłączyć, zamknąć się razem z nią w tymczasowym intymnym świecie przerwy na papierosa, ale przymilają się do niej mężczyźni, którzy przy całej mojej drodze kopią rowy przypominające okopy. Ich kaszkiety i watowane kurtki obsypuje śnieg: wymiana sieci elektrycznej to bezlitosna i odpowiedzialna misja godna superbohaterów.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1]GTO (Gotow k trudu i oboronie) – Gotów do pracy i obrony, istniejący w ZSRR program, zgodnie z którym każdy obywatel w wieku od sześciu do sześćdziesięciu lat musiał się wykazać odpowiednią kondycją fizyczną (przyp. red.).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I