Za tamtymi drzwiami - Sławomir Rogowski - ebook + książka

Za tamtymi drzwiami ebook

Sławomir Rogowski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fenomen pamięci dla jednych sprowadza się do samego procesu zapamiętywania, dla drugich do przekazywania innym tego, co w pamięci zapisane, aby trwało w czasie.

Kiedyś przy świątecznym stole opowiadał o tym dziadek, potem ojciec, teraz przychodzi kolej na nas, a najmłodsi słuchają, jak kiedyś było. Gdy rodzina się rozrasta, pojawiają się żony, mężowie, synowe czy zięciowie, opowieści przybywa. Dziadek był na wojnie, teścia wywieźli na Syberię, ojciec budował drogę. Za każdym stoi jakaś historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 308

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Szymon Zaremba

Redakcja: Halina Hałajkiewicz

Korekta: Zespół

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Fotografia wykorzystana na okładce: Wojciech Prażmowski

Mecenas wydania

© for the text by Sławomir Rogowski

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-3371-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Mojej Ani

OD AUTORA

Fenomen pamięci dla jednych sprowadza się do samego procesu zapamiętywania, dla drugich – do przekazywania innym tego, co w pamięci zapisane, aby trwało w czasie. Ten właśnie sens realizują moje opowiadania. Ich bohaterowie żyli w Polsce przedwojennej, tej pod niemiecką okupacją w latach drugiej wojny światowej, tuż po wojnie i później, aż do współczesności. Wszystko to przydarzyło się konkretnym ludziom w miejscu i czasie, które opisuję. Ich historie, zachowane w pamięci rodziny i przyjaciół, są autentyczne w takim znaczeniu, w jakim za autentyczne uważa się odtwarzane po latach wspomnienia. Nie spisałem ich tak, jak by to zrobił dokumentalista. Opowiedziałem je, a to oznacza, że przetworzyłem w swojej pisarskiej wyobraźni. Użyłem narzędzi fikcji literackiej tam, gdzie w moim odczuciu było to konieczne. Dodałem kilka zmyślonych postaci i epizodów, nazwisk czy pseudonimów, uzupełniłem luki w narracji.

Życie ludzkie składa się z tysięcy dni, setek miesięcy, ale czy pamiętamy je linearnie, jeden po drugim? Nadajemy temu, co nas spotkało, znaczenie nie poprzez dokładne zapamiętywanie, lecz poprzez emocje, które sprawiły, że wryło nam się głęboko w pamięć. I w takim kształcie powtarzamy z pokolenia na pokolenie w każdej rodzinie. Kiedyś przy świątecznym stole opowiadał o tym dziadek, potem ojciec, teraz przychodzi kolej na nas, a najmłodsi słuchają, jak kiedyś było. Gdy rodzina się rozrasta, pojawiają się żony, mężowie, synowe czy zięciowie, opowieści przybywa. Dziadek był na wojnie, teścia wywieźli na Syberię, ojciec budował drogę. Za każdym stoi jakaś historia, czasem całkiem zwyczajna, czasem zupełnie niesamowita. I zawsze jest to cząstka pamięci międzypokoleniowej. Gromadzimy te cząstki bezwiednie i przechowujemy w swoich wspomnieniach.

W jakimś momencie także ja uświadomiłem sobie, z pozoru banał, że wraz ze mną wszystkie nieopowiedziane historie tkwiące w mojej głowie odejdą w niepamięć. Ludzie, z którymi się zetknąłem, już nie żyją, ich losy się dopełniły, ale ja wciąż mogę przenieść pamięć o nich w następne lata. Postanowiłem ożywić swoje fragmentaryczne wspomnienia o przodkach, w poszukiwania wciągając całą rodzinę. Trochę to potrwało, ale w końcu w latach 2018–2024 z zebranych materiałów wyłonił się w ostatecznym kształcie cykl opowiadań.

Koleje losu bohaterów wychodzą z daleka jak nitki i zbiegają się w jednym punkcie. Łysakowianie, mstyczowianie, przesiedleńcy z Pomorza, uciekinierzy z Wołynia spotykają się w powiecie jędrzejowskim, w samym Jędrzejowie i na magicznym trójgraniczu województw, w tamtych latach, kieleckiego, krakowskiego i śląskiego. W trójkącie o wierzchołkach wyznaczonych przez Mstyczów, Krzelów i Tunel, poprowadzony pod Białą Górą w trakcie budowy Kolei Iwanogrodzko-Dąbrowskiej jeszcze w czasach Królestwa Polskiego. Kiedy podróżuję do Krakowa koleją przez Tunel, siadam przy oknie od strony wzniesienia opasanego rzeką Mierzawą i górującego nad tą okolicą kościoła w Mstyczowie. Film zaczyna się wyświetlać w mojej głowie, gdy mijamy las w Przełaju, i kończy się, kiedy pociąg wjeżdża do Tunelu. Przez te kilka minut znowu patrzę na miejsce, gdzie toczy się akcja większości z siedemnastu opowiadań. Związek z nim zresztą, mniej lub bardziej bezpośredni, mają także bohaterowie opowiadań warszawskich. Jedyny geograficzny wyjątek to powojenny exodus rodziny mojego teścia z Wileńszczyzny do tajgi syberyjskiej i powrót do Polski w latach pięćdziesiątych.

„Za tamtymi drzwiami” kryje się zaginione. Każdy może je przywrócić teraźniejszości w takiej postaci, w jakiej zostało zapamiętane. Wystarczy te drzwi uchylić.

SŁAWOMIR ROGOWSKI

BENEK Z LASU

Kloksa, von Kloke, Benio, Benito, Beno del Maro. Miał tych pseudonimów artystycznych bez liku. Ale zanim trafił między artystów, był zwyczajnym Beniem z Lasu, tak w każdym razie wołali na niego ludzie.

Gęsty sosnowy las, najpierwsze, co pamiętał, rozlewał się poniżej pałacu na północny zachód wielką ciemnozieloną plamą. Od małego słuchał jego muzyki, czasem łagodnej i sennej, czasem złowrogiej, kiedy wiało i las gadał, śpiewał, zawodził w gęstwinie. Ten od strony Tarnawy, Czekaja i Szałasu był dziwnie tajemny. Sosny, wielgachne, jedna przy drugiej, zasłaniały niebo. Ale znał kręte ścieżki między chropawymi pniami. Mógł nimi pójść po maliny, jagody, jeżyny na słoneczne polany. Albo w zacienione miejsca, gdzie z trawy i mchu pod drzewami wyrastały grzyby. Albo nawet w nieznane. Wśród tego wszystkiego czuł się u siebie. Od ludzi, którzy chodzili po te leśne dobra i po chrust do ogrzania niejednej chłopskiej chaty, wiedział o pałacu i wsiach naokoło. Skrycie marzył o różnych cudownościach, jakie tam były do odkrycia. A najbardziej o rogalikach z piekarni w odległym Obiechowie. Czy dziewięć kilometrów to dużo?, pytał mamę. Ach, żeby tam dojść! Nie raz, nie dwa próbował. Szedł dalej i dalej…, ale zawsze zawracał, bo czuł, że jest na to za mały.

W okolicy krążyły plotki, że jest synem hrabiego Wielopolskiego z Krzelowa. A może, co bardziej prawdopodobne, gajowego Kloksy – wszak miał Kloksa na nazwisko – i Wikci Sabatki, która chodziła do dworu we żniwa. Podobno kiedyś, jak szła ścieżką przez las, gajowy wciągnął ją w zarośla. Nie opierała się, a dalej było, co było. W końcu z lasu nosiła chrust do palenia w piecu, kiedy chciała. Jej pozwalał, innych gonił. Kiedy poczuła, że jest brzemienna, gajowy zapewnił, że tak długo, jak gajowym będzie, chrustu jej nie zabraknie. Słowa dotrzymał, tyle że długo to akurat nie potrwało. Jakiś czas potem przyszli kłusownicy po zwierzynę złapaną we wnyki, chciał ich przegonić, a oni go zabili. O ojcostwie hrabiego powtarzano dwie wersje. Jedna głosiła, że Benek rzeczywiście mu się przydarzył, a gajowy został sowicie wynagrodzony za zapisanie dziecka na siebie. Według drugiej, takiej bardziej symbolicznej, hrabia jechał konno przez las i zauważył, że coś się rusza pod pryzmą chrustu. Tam właśnie pod patykami go znalazł. To był on, chłopiec, którego wcale dotąd nie widzieli ani jaśnie pan, ani jego koń. Koń, gdy zobaczył liliputa, wystraszył się, stanął dęba, panisko spadło z trzaskiem na chrustowie. O Jezu, jęknął hrabia. I kiedy tak leżał z zamkniętymi oczami, posłyszał: Wasza wysokość. panie, nic wam nie jest? Otworzył oczy, przed nim stał człowiek wielkości dziecka, tyle że rysy twarzy miał osoby dorosłej. Żyję, a ty coś za jeden? Benio, rzekł dziwny człowieczek, po czym opowiedział pechowemu jeźdźcowi swoje curriculum vitae, a że nie było ono długie, trwało to ledwie chwilę, może dwie. Hrabia zrozumiawszy, że jeszcze nie jest na tamtym świecie, i zaraz potem, z kim ma do czynienia, wykrztusił: Zjawo leśna, wołaj pomoc, bo się podnieść nie mogę.

No i tak to się skończyło, że Benek wyruszył do pałacu. Szedł przez gęstwinę swojego lasu, przez bagna i łąkę, po prostej grobli między hrabiowskimi stawami. Grobla kończyła się na rozstaju dróg. Ta w lewo wiodła do Sędziszowa, ta w prawo do Przełaja, a ta na wprost wspinała się pod górkę, na której szczycie stał pałac. Dalej, do wejścia, prowadziła aleja wysadzana platanami. Nie wiedział wtedy, że tak się te drzewa nazywają. Ot, miały pstrokatą korę na pniach i rozłożyste liście. Tyle zapamiętał.

Wyszedł po niego kamerdyner Gryka, bo to jemu hrabia powierzył opiekę nad dziwnym chłopcem. Najpierw zaprowadził go do oficyny. A kilka dni później Benio, domyty, z włosami zaczesanymi grzecznie na bok, stał już na krześle w pałacowym pokoju, podczas gdy krawiec Szmul, w czarnym chałacie i czarnej mycce, z krótkim daszkiem nad czołem, i miarką centymetrową na szyi, przymierzał na nim liberię do przerobienia po jednym ze służących. Tu się skróci, tam się podszyje i będzie git, mamrotał. Tak, tak, będą jeszcze z niego ludzie, przytaknął Gryka.

Benio, nieporuszony, z namysłem przyglądał się sobie w lustrze z wysokości pańskiego fotela. Wtem usłyszał muzykę. To mała hrabianka, która od pewnego czasu przyglądała mu się z zaciekawieniem, uruchomiła patefon. Masz mnie bawić, w kuchni cię nie potrzebują, jest dość służby, wiem od papy, powiedziała, lekko wydymając wargi. Ona miała sześć lat i była tego samego wzrostu co on, mając lat szesnaście. Z początku bawili się w cyrk. Patefon grał w najlepsze, on robił salta z kanapy, ona tresowała kota. Polubili się i stali się nierozłączni. Przy niej nauczył się czytać i pisać, gdy pobierała lekcje u guwernantki, na niej nauczył się kobiecej anatomii, to znaczy zrozumiał – kąpali się w jednej wannie, gdy w pobliżu nie było guwernantki – że on jest inny, bo ma to coś inne niż ona. Wtedy ta skromna wiedza w zupełności mu wystarczała. Problem pojawił się, kiedy ona miała lat czternaście, a on dwadzieścia cztery. Przestali się mieścić w wannie, to jego coś wystawało nad powierzchnię wody, i to był kłopot. Laura wyrosła na piękne dziewczę, Benek nie wyrósł, choć wydoroślał. Tworzyli zabawną parę, dopóki ona nie poznała tajników anatomii na własną rękę i nie zaczęła więcej czasu spędzać u pana kierowcy. On nosił za hrabią fuzję na polowaniach na kaczki czy na zające. Stawał na palcach i podawał naboje, jaśnie pan od niechcenia brał gilzy, jakby go nie zauważał. Żyłoby mu się całkiem dobrze, gdyby nie jedno nieosiągalne marzenie. Chciał urosnąć choć tyle, żeby widzieć, co stoi na hrabiowskim stole.

Jednego lata zaczął się dziwny ruch, zamieszanie, ekonom popędzał ludzi, pokrzykując, że trzeba szybko kończyć żniwa, bo będzie wojna. Kucharz dostał kartę mobilizacyjną i przypalił gulasz, pokojówki chlipały, że chłopaki pójdą na wojnę. Jedynie pan hrabia, z racji godności, a może i z rozsądku, starał się zachować powagę i stosowny rezon. To długo nie potrwa, mamy sojusze, Francuzi mają czołgi i więcej koni jak Niemcy, przyjdą nam z pomocą, potem Anglicy zrobią desant od morza i ten austriacki krzykacz ze strachu zdechnie pod płotem, o ile go wcześniej alianci nie ukatrupią. A jednak ostatniej sierpniowej nocy hrabiostwo spakowali samochód, zabrali młodszą panienkę i odjechali w stronę rumuńskiej granicy. Starsza była w stolicy, udzielała się w Czerwonym Krzyżu, z rodzicami wyjechać nie chciała. Na pożegnanie hrabia podał Benkowi rękę i mocno uścisnął mu dłoń. Powodzenia Benuś, rzekł. Bóg da, to się zobaczymy, pilnuj domu, bośmy się z tobą zżyli. Majątkiem nadal administrował rządca Brożek, służba została na miejscu. Z Warszawy od hrabianki Laury dotarła wiadomość, że hrabiostwo schronili się na Capri. Niemcy, którzy pod nieobecność właścicieli zajęli pałac, wypowiadali się o karłowatości Benia z uznaniem. Kiwali głowami, mówili, że jest ein lustiger Zwerg, zabawny karzeł. Mieli ładne mundury, jak z żurnala, i byli tacy okazali, imponowali mu, więc nie przejmował się, że się z niego podśmiewają. Zrozumiał – karzeł to taki ktoś, z kogo wolno się śmiać.

Jego hrabianka nie wyjechała z rodzicami „na przymusowe wakacje”, ot, takie miała przeczucie, że będzie ojczyźnie potrzebna jako przeszkolona sanitariuszka. Ojciec może nie chciał straszyć, a może myślał po swojemu, dlatego jej powiedział, że nic z tego zamieszania nie będzie, alianci znów czymś obłaskawią Hitlera i wojna rozejdzie się po kościach, a jak jednak będzie, to nic tu po nim. Laura jednak czytała gazety, wiedziała, że będzie, i nie należała do tych, którzy wierzyli, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi”. Po klęsce wrześniowej wróciła z Warszawy. Bezceremonialnie weszła do pałacu, napotykając zdziwione spojrzenia wrogich żołnierzy i jednego oficera w stopniu kapitana. Mam nadzieję, powiedziała, wydymając wargi, zupełnie tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzała Benia, że panowie nie zajęli mojego pokoju. Je suis désolé d’être si fatigué, mais c’est la guerre, Przykro mi, że jestem taka zmęczona, ale jest wojna. I poszła na górę po barokowych schodach, kołysząc biodrami. Na te słowa germańskie szczęki opadły aż do podłogi i zapanowała gotycka cisza. Wieczorem za to rycerstwo teutońskie wyprawiło suto zakrapiany raut, było głośno, jak to u Niemców, kiedy piją i śpiewają te swoje tyrolskie piosenki, no i w ogóle jest Wurst, Schnaps und Spass, kiełbasa, sznaps i zabawa. Hrabianka próbowała zasnąć, hałas był jednak nie do wytrzymania. Mimo to dosłyszała w znanym sobie języku, że „krasnal ma zatańczyć na stole”. Było jasne, że chodzi o Benia. Dotarł do niej jego krzyk, że nie chce, że tańczyć przed nimi nie będzie! Kiedy usłyszała odgłos tłuczonego szkła i okrzyk: Du elender Hund, ich werde dich erschiessen!, Ty żałosny psie, zastrzelę cię!, zrozumiała, że musi interweniować. Przyodziała się w szlafrok, zarzuciła na szyję boa ze strusich piór i zeszła po schodach do salonu, gdzie w najlepsze trwała owa feralna biba. Na stole stał wystraszony Benio w galowej liberii, wokół pląsali pijani żołnierze i trzymając się za ręce, śpiewali O Tannenbaum, o Tannenbaum. Co tu się dzieje? Gdzie jest oficer? Zaskoczeni umilkli, patrząc na nią ze zdziwieniem. Teraz proszę o uwagę, powiem panom w języku Goethego: Ruhe! Ich habe Kopfschmerzen! Cisza! Boli mnie głowa! Pijcie sobie, ale po cichu. A pan Benedykt jest mi potrzebny na górze z termoforem.

Pojawienie się hrabianki i jej stanowcze słowa zrobiły nie lada wrażenie na żołnierskiej ferajnie. W kompletnej ciszy wróciła do swojego pokoju, a za nią podreptał Benio z gumowym worem pełnym gorącej wody. Od tej pory głośne bankiety ustały. Czas mijał. Żołdacy zajęli się swoimi sprawami, majątkiem zarządzał Herr Nagel, nowy administrator przysłany z Niemiec z zadaniem produkowania żywności dla wojska, i to on ustalał reguły. Hrabianką i jej karłem się nie zajmował. Tak minęła zima. Hrabianka w zagadkowy sposób uzyskała paszport, włoską wizę i wiosną wyjechała do rodziców. Okazało się, że koneksje wuja ze strony babki z włoską królową były wystarczająco skuteczne.

Nie możesz tu zostać, jedź ze mną, w Warszawie mamy mieszkanie, zatrzymasz się w nim, a ja przed wyjazdem znajdę ci zajęcie, powiedziała. W pierwszej chwili Benio aż podskoczył z radości, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej się bał. Bo jak sobie da radę, on, kurdupel i tak naprawdę kaleka. Najdalej był w Jędrzejowie na targu i u dentystki Słaboszewskiej. Pan hrabia przez pewien czas zastanawiał się nad jakąś szkołą dla niego, ale machnął na to ręką, kiedy Benio odmówił donoszenia na hrabinę, że niby miała romans z zawiadowcą stacji w Sędziszowie. Niech rośnie jak ten głąb. Prawda była taka, że Benio się w pani podkochiwał po tym, jak ją zobaczył naguśką w kąpieli. Co się tak gapisz, warknęła. A gapić się było na co, biust miała wydatny, ale mimo wieku nieobwisły, szerokie biodra i kępkę ciemnych włosów na dole. Umyj mi plecy, resztę umyję sama. I to była ta chwila. Wlazł na stołek przy wannie i mył – niech tam sobie robi, co chce, pan rotmistrz, pardon, pan kolejarz, ale nie dla psa kiełbasa. Wiele razy stał tak na zydlu łaziebnym i delikatnie wodził gąbką po ciele dziedziczki. Pan Bóg pozwolił patrzeć na tę Wenus, ale nie dał mu wzrostu mężczyzny. A co mu dał, nikłą posturę? No właśnie, nic więcej nie dał. I Benio zadał sobie pytanie, co tak naprawdę potrafi? Wyszło mu, że w zasadzie nic poza tym, że umie być karłem, i to „wesołym”, jakoś tak ten Szwab powiedział. Przy hrabiance nauczył się czytać i pisać, od hrabiego wiązać krawat albo i nawet muszkę, ale to nadal było niewiele jak na nowe życie poza pałacem. Przypomniał sobie, że kilka lat wcześniej dostał od hrabianki pocztówkę z Berlina, na której była trupa liliputów Schaefera. Potem tuż przed wojną, kolejną, z Wiednia, z fotografią eine Liliput-Stadt, cyrkowego miasta liliputów, a na niej sto dwadzieścia cztery małe postaci. Wtedy marzył, że wyjedzie, jak Guliwer, i przyłączy się do tych małych, takich jak on. Cóż, teraz trwała wojna i nie było to proste. Na pożegnanie Laura obiecała, że wrócą, gdy wojna się skończy, a skończy się szybko, i będzie po staremu, a jak nie wrócą, to on przyjedzie do nich i będzie inaczej. Pociąg z tabliczką Warschau–Rome ruszył niemrawo, zostawiając za sobą kłąb pary, no i ten kolejowy zapach. Kierowca Jan głęboko westchnął, zgodnie z poleceniem odwiózł go do mieszkania, które cudem ocalało w trakcie bombardowań, i na odjezdnym rzucił: Oni tu nie wrócą, idą inne czasy, zobaczysz Benek. Zasalutował do daszka maciejówki, zatrzasnął drzwiczki automobilu i tyle go widzieli.

Pewnego dnia Benek zapuścił się na Marszałkowską. Gwarna zazwyczaj ulica, przy której przed wojną było sporo teatrów i kabaretów, wyglądała na opustoszałą. Przemknęły jakieś pojedyncze auta, jacyś przechodnie z głową schowaną w kołnierzach płaszczy, ale Benio i tak podziwiał wszystko. Coś takiego widział pierwszy raz, wyjazdów do Jędrzejowa nijak nie dało się do tego porównać. Kiedy tak sobie szedł wzdłuż witryn sklepów, zauważył przed sobą człowieka swojego wzrostu. Stał przed jakąś restauracją i naganiał klientelę. Choćta ludzie dziś do środka, woła do was człowiek mały, zobaczyta różne cuda, czego gały nie widziały, usłyszał. Na koniec mały zamiótł ziemię zdjętym z głowy cylindrem. Benek, zachwycony, że wreszcie widzi kogoś swojej postury, grzecznie ukłonił się, a tamten z uśmiechem podał mu rękę. Jestem Remo, a pan? Benek, Benio na mnie wołają. Remo zaprosił go do środka, gdzie w kącie miał swój stolik. No cóż, życie karła nie należy do łatwych, ale przy odrobinie sprytu można się ustawić. Puścił do Benka oko i poszedł usadzić oficera Wehrmachtu z jakąś cizią. Zostawił im menu i dodał: Kelner za chwilę się państwem zajmie.

Wieczór był dla Benia niezwykły. Znał co prawda eleganckie państwo, w pałacu bywali dyplomaci, fantazyjnie odziane damy, oficerowie w galowych mundurach – polscy, włoscy i niemieccy – jadał smakołyki z pańskiego stołu, tu jednak, w restauracji, panował inny nastrój. Wszystko się działo jakby za mgłą, jakby nie było wojny, wymieniano uśmiechy, w powietrzu wisiały fluidy sprzyjające przyjaznym uniesieniom. Grała muzyka, i to takie kawałki, że ciarki chodziły po plecach. Towarzystwo tworzyło przedziwny misz-masz, cywile Polacy i wojskowi Niemcy nie bawili się razem, jedni nie zwracali uwagi na drugich. Swojskie „panie kochany”, mieszało się z niemieckim dość głośnym aber Mensch, ależ człowieku. Czuło się mieszaninę przedziwnych zapachów, tych z kuchni, dymu cygar i zmysłowych perfum. Prowincjusz Benio nie posiadał się z zachwytu, Remo, cokolwiek zblazowany, twierdził, że to cisza przed burzą. Benio opowiedział mu całą swoją krótką historię. Remo obiecał, że opowie o sobie, jeśli jego nowy znajomy wpadnie znowu jutro. Po czym pośpiesznie wszedł na podest i kiedy orkiestra zagrała dwa takty, zaśpiewał: „O, Donna Clara”. Pary ruszyły do tańca, nad nimi i wokół nich snuł się siny papierosowy dym, który splatał się w warkocze o woni opium.

Wtem do Benia podszedł niemiecki oficer:

– Pan jest człowiekiem niskiego wzrostu, trudno pana nie zauważyć – zaczął. – Mówię po polsku, bo wychowałem się na Warmii. Ani ze mnie Niemiec, ani Polak czystej krwi, w tym sensie też jestem karłem. Stąd moja sympatia do pana i pańskiego kolegi. Ale jeszcze się nie przedstawiłem, jestem Eryk Bartsch, buchalter na usługach armii niemieckiej.

–  Miło mi, pierwszy raz w Warszawie i już, całkiem przypadkiem, od razu poznałem tyle osób. Odprowadzałem na dworzec moją hrabiankę, a potem chciałem zobaczyć coś światowego. To, że ze mnie karzeł, to jedno, ale że ze wsi, z ciemnego lasu, to drugie.

– O, to ciekawe. Wy, mali ludzie, wywodzicie się od olbrzymów. Karły zostały stworzone z drobnych kosteczek giganta Ymira, a inni, o zgrozo!, z jego rozkładających się flaków. Według mitologii nordyckiej w teutońskich lasach żyły karły, ba, nawet całe ich mrowie. Wywędrowały stamtąd za dwoma najodważniejszymi o imionach Modsognir i Duri i zatrzymały się dopiero w podziemnych korytarzach gór. Zdaje się, że był tam jeszcze Dwalin, ktoś coś lepił z gliny i tego typu eddy,znaczy się mitologiczne bajduły.

– Rozumiem, tak jak z żebra Adama powstała Ewa.

– Dość podobnie. Chrześcijaństwu też potrzebny był jakiś mit założycielski, to się okazało nawet niegroźne i tak mamy Stary Testament. A hitlerowcom spodobały się trolle i mamy rasę panów i nazizm. Karzeł w tej ideologii to ktoś bardzo szczególny, ma pan szansę.

– Nie mam dobrych wspomnień z mojej krótkiej znajomości z waszym wojskiem, szczególnie boję się pijanych facetów w mundurach.

– Strach małego wobec dużych jest zrozumiały. A pijane wojsko daleko od domu też robi dziwne rzeczy.

Może i tak robi, pomyślał Benio, ale to ja się bałem, nie oni.

– A marzenia? Ma pan jakieś marzenia?

– Chciałbym być duży, nie musiałbym się wtedy bać ani wstydzić swojej karłowatości, taki duży jak pan to jest ktoś!

Do stolika wrócił Remo, który właśnie skończył swoje popisy sceniczne. Na dziś sztuki wystarczy, powiedział. Benek podziękował oficerowi za lekcję karlej mitologii. Niech się pan nie da zabić, bo równy z pana gość, rzucił jeszcze, zanim wyszli.

Gdyby było u nas wolne miejsce, zaraz bym cię rekomendował szefowi, zaczął rozmowę Remek. Ale on ciągle narzeka, że koszty duże, i każe się jednemu za dwóch uwijać. Jak się zwolni posada kelnera, dam ci znać, młody człowieku, znasz się przecież na podawaniu do stołu. Tymczasem doradzam, żebyś poszedł na Mokotowską róg Kruczej, gdzie jest teraz dawniejszy cyrk z Ordynackiej, może kogoś takiego jak ty potrzebują.

Następnego dnia Benek zjawił się u dyrektora cyrku, ale ten miał już duet karłów i jedynym, co mógł zaoferować, był list polecający do kolegi, dyrektora innego cyrku, który na dniach miał ruszyć w trasę. Napisał nawet: Pan Benedykt wspaniale wygląda w liberii, ma taką na osobistym wyposażeniu. Rzeczywiście miał, jak wychodził z pałacu zabrał ze sobą na pamiątkę po hrabiostwie, w końcu na nikogo innego ze służby by nie pasowała. Dyrektor cyrku „Arlekin” zaproponował mu posadę stajennego, czyli kogoś takiego, co wychodzi na arenę po występie zwierząt i sprząta, jeśli któreś pozostawiło odchody. Wie pan, to się zdarza, tłumaczył. Jak się któreś z bydlątek, za przeproszeniem, zerżnie, okropnie to pachnie i trzeba szybciutko posprzątać, bo publika zatyka nosy i tupie nogami. Benek ukłonił się grzecznie i posadę przyjął, starając się być przy tym taki, jak ktoś z lepszej sfery, nie zaś sługa uniżony. Przydzielono mu pryczę w wozie razem z innymi pomagierami i stajennymi. Co to było za towarzystwo, połowa po wyrokach, druga – bezrobotni, którzy żadnej pracy się nie boją. Podstawową rozrywkę stanowiło picie wódki i gra w karty, no i trafiały się dziewczyny, te z miasta, ale i te z cyrku. Nic dziwnego, że dobrze się z nimi nie czuł, słowo „maniery” nie było tu znane nikomu, a co dopiero dobre zachowanie. Na szczęście znalazł jednak ku swej wielkiej radości bratnią duszę. Do trupy należała karlica Zosia, Sofie, jak na nią wołano. Na arenie odbierała od tresera lwów Dona Patricia pelerynę i podawała mu bat, poza areną pilnowała, żeby pijany nie chodził do zwierząt, bo z daleka czuły wódkę i robiły rwetes. Pewnego razu, już dobrze zawiany, poszedł do klatek, naubliżał lwu Godiemu, zwracając się do niego per „kocie wyleniały”. Lew mu to zapamiętał i na arenie odwracał się do niego tyłem, nic sobie nie robiąc z treserskich poleceń. Zosia, osoba o łagodnym usposobieniu, miała dobry wpływ na Patricia, kładła go spać, a do głodnych zwierząt wysyłała stajennych. Tak się poznali z Benkiem. Wielkie było ich wzajemne zaskoczenie, kiedy w odpowiedzi na okrzyk: Jest tam który? To niech się ruszy i da kotom coś do jedzenia, nagle stanął przed nią człeczyna jej wzrostu i oświadczył, że nigdy jeszcze tego nie robił, ale może spróbować.

Benek wykonywał swoją robotę starannie, bo polubił pracę w cyrku i co ważniejsze, zakochał się w Sofie. Po demonicznej hrabiance i rubensowskiej hrabinie ona była trzecią kobietą, która przenosiła go w stan odmiennej świadomości. Przy tamtych czuł się tak, jakby we mgle i oparach siarki szukał bezpiecznej ścieżki w zdradliwym bagienno-torfowym terenie. Na widok tej wstępował w jakąś jasność. Jakiś siódmy zmysł mi się włącza i jestem między aniołami, a ona stoi na ich czele, tak to opisywał sam sobie. Nic dziwnego, Sofie była miniaturką pięknej kobiety i Benek został ugodzony strzałą Amora celnie i głęboko. Na drodze do szczęścia stał im jednak ten gbur Patricio. Pewnego dnia po pijanemu, kiwając się na nogach, wygłosił bełkotliwą tyradę: Ty smrodzie od kocich gówien, kradniesz mi Sofijkę. Ona jest moja, mnie robiła „leleputa”, bo wsadzać mojego palanta w jej małą pizdeczkę to się bałem. Przysięgam, ona to umie najpiękniej na świecie, jak żadna inna. Benek, zbaraniały kompletnie, stojąc w bezpiecznej odległości, wycedził pod nosem: Niedobry z pana człowiek, zwierzęta to czują. I było w tym coś na kształt złowróżbnej klątwy, co to prędzej czy później musiała się dopełnić. Przed wieczornym spektaklem odnalazł zapłakaną Sofie. Jak się okazało, Patricio od dawna dokuczał jej swoimi wydumanymi opowieściami. Zapowiedziała, że więcej na arenę z treserem nie wyjdzie, ale kiedy rozległ się dzwonek, a potem usłyszała, że ją wzywają, poszła. Benek zajął miejsce za kratą na widowni. Orkiestra grała marsza gladiatorów, Patricio wyszedł na arenę, za nim dreptała Sofie. Spiker wygłosił słowa powitania: Przed państwem, droga publiczności, Don Patricio, wspaniały treser, gladiator wszech czasów, którego przodkowie tresowali dzikie bestie już w Rzymie. W tym momencie Patricio zamaszystym gestem zrzucił z ramion pelerynę, a Sofie ją, jak zawsze, od niego odebrała. Stajenni otworzyli tymczasem włazy, przez które wpuszczano lwy, i tłukąc niemiłosiernie po prętach klatki, starali się je zmusić, żeby żwawiej się ruszały. Ale one szły na arenę na swoich kocich łapach nieśpiesznie, kołysały ogonami i miały wszystko w nosie. Widownia klaskała, tupała i piszczała z zachwytu. W końcu lwy weszły na swoje postumenty, zrobiły stójkę i zostały wynagrodzone kawałkami mięsa. Zaczęły się ewolucje, lwy zamieniały się miejscami i przeskakiwały przez obręcz. Udało się i znowu dostały po kawałku truchła. Patricio przymilał się do swojej ulubienicy lwicy Pieszczochy, co miało pokazać, że je mu z ręki. Ale ona machnęła łapą i ryknęła groźnie. Pogroził jej batem, zdjął z pręta kawałek króliczego mięsa i drażnił ją, potrząsając nim przed jej paszczą. Przez chwilę mu się przyglądała. Nagle wyprostowała szyję, wykonała szybki wypad i ręka z owym kawałkiem mięsa błyskawicznie znalazła się w jej paszczy. Patricio zawył z bólu i krzyknął: Puszczaj, kurwo! Na niewiele się to zdało. Lwica zaczęła tarmosić zdobycz, kręcić łbem tak, że treser latał od lewej do prawej, ale ręki wyszarpnąć z paszczy nie mógł. Na domiar złego ktoś strzelił z torby po ciastkach, głośny huk przeraził resztę zwierząt, sytuacja stawała się nie do opanowania. Wszystkiemu przyglądała się Sofie. Wreszcie zjawił się ktoś z bronią, ale ta dla odmiany nie wystrzeliła. Uruchomiono hydrant z wodą i to wreszcie odgoniło lwy w kierunku włazu na arenę. Na środku leżał treser, silnie krwawiąc z okolic łokcia, ktoś próbował zabandażować kikut, ktoś krzyczał: Doktora! Doktora! A Patricio na wpół omdlały mamrotał: Moja ręka, ta świnia zeżarła mi rękę, o Jezu, o Jezu… Faktycznie ręki nie było, przepadła w paszczy Pieszczochy. Na arenie walały się tylko złote galony, które jej nie smakowały.

Cyrk pojechał dalej już bez lwów i Don Patricia. W programie miejsce tresury zajęły występy ekipy węgierskich akrobatów. Sofie, ku uciesze dyrektora, została w trupie, a wkrótce odbył się jej ślub z Benkiem. Zamieszkali w dawnym wozie Patricia. Benek szukał sobie miejsca w ekipie, sprzątanie areny było proste, ale on chciał czegoś więcej. Chciał jakiegoś pomysłu na numer z najwyższej półki, który da mu szansę na wejście do cyrkowej pierwszej ligi. Chodził na wszystkie próby akrobatów, przyglądał się ich ćwiczeniom i sam w ukryciu próbował wykonywać salta w tył i w przód. W końcu przyłapał go na takiej próbie Istvan Szevo. Meg tudod csinálni, dajesz radę Beno, jakby cię dobrze wykatapultować, mógłbyś zrobić kilka koziołków w powietrzu, bo jesteś mniejszy niż moi akrobaci, ale to lata pracy. Tak powiedział i odszedł. Benek nie dawał za wygraną, zlany potem ćwiczył do upadłego. Po roku zaprosił Węgrów i skoczył z trapezu na siatkę, kręcąc siedem obrotów. Co prawda zwichnął ramię, ale szefa grupy wprawił w osłupienie.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz