Zadzwoń, jak cię zabiją - Marek Probosz - ebook

Zadzwoń, jak cię zabiją ebook

Marek Probosz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Z szarej i nieprzyjaznej Europy Wschodniej młody Marek ucieka na Zachód. Ląduje w Ameryce, w Hollywood. Tu zderza się ze światem kalifornijskiego blichtru i pogoni za sukcesem. Szybko jednak ta Wielka Podróż za ocean nabiera kosmicznego wymiaru. Na planie filmowym poznaje Gosię, biorą symboliczny ślub w rezerwacie Indian Hopi w Arizonie, po czym już jako Bacavi i Owatsmo zanurzają się w fascynującym "Zaginionym Świecie" Majów, Azteków, Inków, Olmeków i Zapoteków. Podróżują do Meksyku i Gwatemali, by sięgnąć szczytów zapomnianych cywilizacji.

Marek Probosz w dziewięciu opowiadaniach szkicuje obraz swojego życia, w którym już od najmłodszych lat realistyczne doświadczenia i fakty przekształca w fantastyczne obrazy. Autor inspiruje się egzotycznymi dla Europejczyka kulturami obu "zaginionych" Ameryk. Pokazuje, że życie toczy się w przestrzeni, która ma więcej niż trzy wymiary.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 215

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych

Mar­cin Szczy­giel­ski

Re­dak­cja

Ma­rek Wła­dy­ka

Jako ilu­stra­cje na okład­ce i stro­nie ty­tu­ło­wej wy­ko­rzy­sta­no ob­raz „Yan­tra”, któ­re­go au­to­rem jest Da­vid Em

© Co­py­ri­ght by Ma­rek Pro­bosz, 2011

© Co­py­ri­ght by In­sty­tut Wy­daw­ni­czy La­tar­nik, 2011

Zdję­cie Au­to­ra © Co­py­ri­ght by Iwo­na Bal­ce­rak

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład kom­pu­te­ro­wy

Ofi­cy­na Wy­daw­ni­cza AS

ISBN 978-83-60000-77-9

IN­STY­TUT WY­DAW­NI­CZY LA­TAR­NIK

IM. ZYG­MUN­TA KA­ŁU­ŻYŃ­SKIE­GO

War­sza­wa, ul. Cy­pryj­ska 89

tel./fax 22 614 28 34

e-mail: la­tar­nik@la­tar­nik.com.pl

sklep@la­tar­nik.com.pl

Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Bar­tosz Dwo­rzyń­ski

e-mail: dwo­rzyn­ski@la­tar­nik.com.pl

Za­pra­sza­my do księ­gar­ni in­ter­ne­to­wej

www.la­tar­nik.com.pl

oraz na nasz pro­fil na por­ta­lu Fa­ce­bo­ok

www.fa­ce­bo­ok.com/iw­la­tar­nik

War­sza­wa 2011

Wy­da­nie I

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Mo­jej żo­nie, dzie­ciom, ro­dzi­nie i przod­kom.

Spo­tka­nym na dro­dze ży­cia przy­ja­cio­łom

i lu­dziom nie­zna­nym. Dzię­ki Wam

mo­głem wy­zwo­lić w so­bie ten wszech­świat.

Trzy razy dzia­dek

Nigdy nie za­po­mnę trzech zda­rzeń z cza­sów, kie­dy żył jesz­cze mój dzia­dek Pa­weł. Był wy­so­ki, pa­lił faj­kę i no­sił oku­la­ry. Wy­da­wał się su­ro­wy, cho­ciaż mama po­wta­rza mi do dzi­siaj, że to nie­praw­da. Prze­ko­nu­je, że był ła­god­ny, dow­cip­ny i bar­dzo przy­stoj­ny. Chy­ba każ­da cór­ka pod­świa­do­mie ko­cha się w swo­im ojcu.

Lek­cja pierw­sza

Jako dzie­ci co roku przy­jeż­dża­li­śmy ze star­szym bra­tem na let­nie wa­ka­cje do Ko­nia­ko­wa. Tam, w pięk­nych be­skidz­kich gó­rach, uro­dzi­ła się przed woj­ną na­sza mama Fran­cisz­ka.

O tej po­rze dnia, któ­rą lu­bi­łem naj­bar­dziej, czy­li o wcze­snym po­ran­ku, kie­dy rosa od­bi­ja­ła świa­tło wscho­dzą­ce­go słoń­ca, grzy­by wy­cho­dzi­ły z ukry­cia, ko­gu­ty pia­ły i wszyst­ko bu­dzi­ło się do ży­cia, ja pod­cią­ga­łem zę­ba­mi sznu­rów­ki i szy­ko­wa­łem się do wiel­kiej uciecz­ki w las. Wte­dy na­gle dzia­dek za­trzy­mał mnie w pół dro­gi ostrym jak brzy­twa sło­wem, „Stój!”. Nie wie­dzia­łem, co to ta­kie­go za­trzy­mać się w miej­scu. Dla­te­go mia­łem prze­zwi­sko „wiyr­gacz­ka” albo „wier­ci­chwo­stek”. Wszyst­ko ro­bi­łem w bie­gu. Mój oj­ciec Sta­ni­sław do­brze znał tę ta­jem­ni­cę i za­miast tra­dy­cyj­ne­go la­nia za prze­wi­nie­nia w ra­mach kary zmu­szał mnie do sie­dze­nia w bez­ru­chu przez dzie­sięć mi­nut na krze­śle. Ale skąd dzia­dek mógł znać ten se­kret? Za­ha­mo­wa­łem za pro­giem ro­dzin­nej cha­ty przy Wo­ło­wej nu­mer sie­dem­dzie­siąt czte­ry. Cały świat za­marł. „Chodź no tu za­raz”, roz­ka­zał nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu to­nem. Ser­ce rwa­ło mi się do bie­gu, na pole, ku po­to­ko­wi i kro­wom na pa­stwi­sku, ale trze­ba było wra­cać do izby, do dziad­ka. Sta­ną­łem przed nim, opę­dza­jąc się od much, któ­re nie wia­do­mo dla­cze­go upodo­ba­ły so­bie mój pot po­kry­wa­ją­cy ru­mień­ce stra­chu. „Co ja zno­wu na­bro­iłem?”, sta­ra­łem się przy­po­mnieć so­bie swo­je naj­now­sze pso­ty. Wte­dy po­czu­łem na ra­mie­niu moc­ną dłoń dziad­ka. Nie wie­dząc za co, chcia­łem go pro­sić o wy­ba­cze­nie. „Za­mknij oczy”, po­wie­dział spo­koj­nie. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi pró­bo­wa­łem czy­tać w jego my­ślach. Nie mi­nę­ła se­kun­da, kie­dy usły­sza­łem, „Te­raz otwórz”. Po­słusz­nie otwo­rzy­łem. Przede mną stał dzia­dek, taki sam jak przed chwi­lą, ale głos, któ­rym wy­po­wie­dział te sło­wa, spo­wo­do­wał, że wy­dał mi się zu­peł­nie obcy. Sta­łem jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. „Całe na­sze ży­cie jest jak to za­mknię­cie i otwar­cie po­wiek”, uśmiech­nął się. Ta­jem­ni­czo zaj­rzał mi w oczy i cze­kał na ja­kąś re­ak­cję. Ale ja tyl­ko otar­łem pot z twa­rzy, od­ga­nia­jąc na­tręt­ne mu­chy. „A więc nie pędź tak, zro­zu­mia­łeś?”, pu­ścił moje ra­mię. „Do­brze, dziad­ku”, od­po­wie­dzia­łem bez­myśl­nie, po czym wy­rwa­łem z pro­gu cha­ty jak sprin­ter z blo­ków star­to­wych w bie­gu na set­kę. Pę­dzi­łem co sił w no­gach. Wiatr chło­stał mi wło­sy. Znów bu­szo­wa­łem wśród zło­tych ła­nów zbóż, w kra­inie ma­rzeń, gdzie pro­my­ki słoń­ca i cały świat na­le­ża­ły tyl­ko do mnie. Tam uno­si­łem się nad zie­mią jak wy­pusz­czo­ny z klat­ki ptak. W ten bez­tro­ski czas dzie­ciń­stwa nie ro­zu­mia­łem jesz­cze hi­sto­rii, fi­lo­zo­fii, po­li­ty­ki ani słów dziad­ka. Po pro­stu pę­dzi­łem przez mój zie­lo­ny ląd jak we śnie.

Dziś, za wiel­ką wodą, na emi­gra­cji, jego sło­wa po­wra­ca­ją do mnie jak oczysz­cza­ją­ce ze złu­dzeń echo. Pa­trzę w okno, słoń­ce, wiel­kie ciel­sko wie­lo­ry­ba za­nu­rza­ją­ce­go się wła­śnie w Pa­cy­fi­ku. Na szy­bie ry­su­je się ob­raz twa­rzy roz­pro­mie­nio­ne­go pięć­dzie­się­cio­lat­ka. Od­dy­cham z ulgą, je­stem mu wdzięcz­ny za te sło­wa. Żona pyta z kuch­ni, „Co ro­bisz, ko­cha­nie?”. „Zda­je się, że ro­zu­miem”, od­po­wia­dam.

Lek­cja dru­ga

W zi­mo­we fe­rie przy­jeż­dża­li­śmy z bra­tem do Ko­nia­ko­wa na nar­ty. Pach­nia­ło już świę­ta­mi. Nocą każ­da gwiaz­da na nie­bie wy­da­wa­ła się be­tle­jem­ską.

W dzień or­ga­ni­zo­wa­li­śmy Tur­nie­je Czte­rech Skocz­ni, bu­do­wa­li­śmy igloo. Wie­czo­ra­mi śpie­wa­li­śmy ko­lę­dy, ma­rzy­li­śmy o bo­żo­na­ro­dze­nio­wych pre­zen­tach. Przed snem dzia­dek za­wsze pro­wa­dził ro­dzin­ną mo­dli­twę. Z na­masz­cze­niem klę­kał w bia­łych ka­le­so­nach przy krze­śle, a wszy­scy po­wta­rza­li po nim sło­wa skie­ro­wa­ne do świę­tych ob­ra­zów Mat­ki Bo­skiej i Chry­stu­sa. Mo­dli­twa była dłu­ga, wol­na i nud­na dla ta­kie­go wiyr­gacz­ki jak ja. Wpa­try­wa­łem się z aniel­ską min­ką w za­wie­szo­ne w rogu izby ob­ra­zy, głów­nie zaś w mi­ło­sier­ne ser­ce Chry­stu­sa, z któ­re­go biły zło­te pło­mie­nie. Wte­dy my­śla­mi wy­bie­ga­łem do sce­ny, w któ­rej ro­ga­ty, czar­ny jak smo­ła dia­beł ku­sił Chry­stu­sa na pu­sty­ni. „I nie wódź nas na po­ku­sze­nie”, te sło­wa wy­wo­ły­wa­ły we mnie naj­więk­szy po­dziw i strach. Ko­la­na bo­la­ły mnie co­raz bar­dziej. Cza­sa­mi przy­sy­pia­łem na klęcz­kach, za­nim dzia­dek wy­po­wie­dział ma­gicz­ne sło­wa, „W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świę­te­go”. „Amen!”, wy­krzy­ki­wa­łem po­nad inne gło­sy, chcąc za­cho­wać po­zo­ry trzeź­we­go umy­słu. Tej nocy mróz wy­ma­lo­wał na szy­bach izby ko­nia­kow­skie ko­ron­ki. Świa­tło księ­ży­ca od­bi­ja­ło się od iskrzą­ce­go się śnie­gu z taką mocą, że mu­sia­łem mru­żyć oczy. Blask z okien wy­da­wał mi się czy­stą mi­ło­ścią ser­ca Chry­stu­sa. Na­gle usły­sza­łem szept dziad­ka, „Jesz­cze nie śpisz?”. „Ja­koś nie mogę, dziad­ku”, pi­sną­łem. „A chciał­byś zo­ba­czyć cud?”, po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do mnie. Nim po­my­śla­łem, co dzia­dek może mieć na my­śli, po­ki­wa­łem gło­wą. Nie po raz pierw­szy sama po­dej­mo­wa­ła de­cy­zję, bez mo­jej wie­dzy. In­stynk­tow­nie ro­bi­ła, co jej się po­do­ba. „No to ubie­raj się szyb­ko”, na­ka­zał. Na pi­ża­mę w sa­mo­cho­dy i zna­ki dro­go­we za­czą­łem wcią­gać jesz­cze mo­kry po ca­ło­dzien­nych nar­ciar­skich wy­wrot­kach dres, kurt­kę, rę­ka­wi­ce i czap­kę. Bab­cia Ja­dwiż­ka coś tam ma­ru­dzi­ła z po­ście­li dziad­ko­wi, ale on jej nie słu­chał. Obie­cał wnucz­ko­wi cud, a gó­ral musi do­trzy­mać sło­wa.

Zim­ny wiatr wci­skał mi się bez­li­to­śnie pod ubra­nie. Mimo to jak he­ro­si brnę­li­śmy z dziad­kiem przez za­sy­pa­ny bia­łym pu­chem ogród. Drzew nie było wi­dać, a co do­pie­ro krza­ków, któ­re la­tem da­wa­ły nam tyle czer­wo­nych i czar­nych po­rze­czek, agre­stu i ma­lin. Dzia­dek w mil­cze­niu to­ro­wał mi dro­gę, za­pa­da­jąc się przy tym po pas. Z ko­lei ja, idąc po jego śla­dach, to­ną­łem po samą szy­ję. Bia­łe pła­ty znów za­czę­ły pa­dać. Przy peł­ni księ­ży­ca wy­da­wa­ło się, że to świe­ci słoń­ce. Było ja­sno jak w dzień. Śnieg roz­ta­piał mi się na po­licz­kach jak wosk ze świe­cy.

Kie­dy do­szli­śmy na­resz­cie do po­to­ku, oka­za­ło się, że śnie­gu jest tam mniej. Pod przy­gar­bio­ną wi­śnią dzia­dek od­gar­nął czap­ką puch. Zo­ba­czy­łem pod lo­dem ciek­ną­cy stru­my­czek. La­tem ła­pa­łem w nim ki­jan­ki na obiad dla ka­czek. Dzia­dek oparł się o za­sy­pa­ne drze­wo, jak­by chciał je wy­pro­sto­wać. Do­pie­ro te­raz do­strze­głem w nim wiel­ką prze­mia­nę, zmarsz­czył groź­nie czo­ło. Czu­łem, że za­raz sta­nie się coś, co za­de­cy­du­je o ca­łym moim przy­szłym ży­ciu. Oczy błysz­cza­ły mu jak w go­rącz­ce. My­śla­łem, że za­cznę krzy­czeć ze stra­chu, ale dzia­dek po­ło­żył pa­lec na ustach, „Ciii”. Uśmiech­nął się, mru­gnął ta­jem­ni­czo, po czym za­czął trząść krzy­wą wi­śnią, jak­by si­ło­wał się z ca­łym świa­tem. Jej czy­sta sza­ta za­czę­ła opa­dać. Oto wy­nu­rzył się przede mną „dzia­dek mróz”, na któ­re­go spa­dła z nie­ba śnież­no­bia­ła suk­nia pan­ny mło­dej. Tyl­ko duże ciem­ne brwi i żół­te od ty­to­niu zęby świad­czy­ły o tym, że to wciąż był mój przy­po­mi­na­ją­cy bał­wan­ka dzia­dek.

Naga wi­śnia za­ró­żo­wi­ła się przed nami w swym nie­win­nym bez­wsty­dzie. Jej ga­łę­zie były po­kry­te kwit­ną­cy­mi kwia­ta­mi! To było coś naj­pięk­niej­sze­go, co zo­ba­czy­łem w ży­ciu. Ten wi­dok mnie oszo­ło­mił. Tak wy­obra­ża­łem so­bie tyl­ko raj­skie drze­wa. Może jesz­cze mógł­bym tę chwi­lę po­rów­nać do cudu na­ro­dzin wła­sne­go dziec­ka.

Dzia­dek otrze­pał się ze śnie­gu i la­ską wy­bił dziu­rę w lo­dzie. Wło­ży­łem w nią rękę. Woda była cie­pła. „Cud. Go­rą­ce źró­dło wy­bi­ło przy wi­śni”, z wy­ro­zu­mia­ło­ścią ob­ja­śnił dzia­dek, „z mi­ło­ści wody i ko­rze­ni zro­dzi­ły się te cza­ro­dziej­skie kwia­ty. Jak anioł z ja­sne­go nie­ba”. Wpa­try­wa­li­śmy się ze wzru­sze­niem w tę cu­dow­ną kwit­ną­cą po­środ­ku zimy wi­śnię. Po­my­śla­łem gło­śno, „Czy ona się tego nie wsty­dzi?”. „Nie o to cho­dzi”, roz­szy­fro­wał mnie dzia­dek. „Mu­sisz zro­zu­mieć, że wszyst­ko, co kwit­nie, musi kie­dyś umrzeć, ale nie wszyst­ko, co mar­twe, musi za­wsze ta­kie po­zo­stać”.