Zaksięgowani - Jakub Małecki - ebook + książka

Zaksięgowani ebook

Jakub Małecki

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jak długo można kłamać - zwłaszcza gdy okłamujemy sami siebie? Jak mocno można cierpieć - dla kogo potrafilibyśmy przekroczyć granicę bólu? Jak uciec, gdy dowiadujemy się, że w głowie mamy szachownicę?

Siedemnaście odcieni strachu, siedemnaście opowiadań grozy o piekle świata finansów i korporacyjnych biurowców, o samotności, śmierci i miłości. Sprzedawcy ubezpieczeń, dresiarze, pracownicy koncernów, zrozpaczeni rodzice - co ich łączy? Uczynki ich wszystkich zostały zaksięgowane na tej samej fakturze dobrego i złego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 377

Oceny
3,8 (44 oceny)
14
14
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Zbiór opowiadań różnorodnych pod względem stylu, poziomu oraz konstrukcji, spiętych klamrą motywem śmierci.
00
nicoler

Nie polecam

WTF
00
TaZPrzeciwkaCoMaKota

Dobrze spędzony czas

Naprawdę dziwna, niepokojąca książka
00

Popularność




Jakub Małecki

Zaksięgowani

Warszawa 2013
Jakub Małecki Zaksięgowani ISBN: 978-83-61187-87-5 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2009-2013 by Jakub Małecki Copyright © 2009-2013 by Powergraph Copyright © 2009-2013 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKCJA: Michał Cetnarowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Rad­kowi i Prze­mkowi

SZACH…

Prawe oko upar­cie nie chciało się otwo­rzyć. Szarp­ną­łem, wierz­gną­łem, koł­dra uwię­ziła nogi. Pod poduszką splą­tały się palce. Nie wytrzy­mam.

— Nie wytrzy­mam! — krzyk­ną­łem, a mój głos prze­to­czył się po pustym miesz­ka­niu.

Lewe oko bez­rad­nie łypało na leżącą obok komórkę. Tłu­ste pik­sele na wyświe­tla­czu wska­zy­wały ósmą pięt­na­ście. Nie zdążę, cho­lera, nie zdążę.

Wła­ści­wie wstać prze­cież umia­łem. Jed­no­ocy też jakoś żyją, do dia­bła. Z dru­giej strony, świet­nie zda­wa­łem sobie sprawę, że jeśli przed­tem nie otwo­rzę pra­wego oka, wszystko się posy­pie. W ogóle nie wyjdę z domu. Leża­łem więc, myśli tłu­kły się po gło­wie, tale­rze – w zle­wie w miesz­ka­niu nade mną.

Świa­tło pró­bo­wało wci­snąć się przez rolety, sprze­dawca jak zwy­kle oka­zał się fujarą. Miały nie prze­pusz­czać. Mówi­łem wyraź­nie, pro­si­łem prze­cież. Ciemno, jasno. Albo, albo. Wszel­kie stany pośred­nie były cho­ler­nie nie­wska­zane.

A tu dupa.

Nawet w łóżku nie można czuć się bez­piecz­nym.

No wresz­cie! Otwarło się, nie­zno­śne. Przez głowę prze­szła mi straszna myśl, że być może kie­dyś to prze­klęte prawe oko się nie ode­mknie. Wypa­dłem z łóżka, koł­dra nie puściła nóg. Dywan strze­lił mnie w twarz, wyci­snął powie­trze z płuc.

Powró­ci­łem do względ­nego pionu i pod­ją­łem naj­strasz­liw­szą walkę, jaką ludz­kość może sobie w ogóle wyobra­zić: walkę z samym sobą. Ze spodniami i koszulą dałem jakoś radę, nato­miast mary­narka oka­zała się nie­mal nie­po­ko­na­nym prze­ciw­ni­kiem. Piony w gło­wie ruszyły przed sie­bie, a ja zdo­ła­łem wepchnąć lewą rękę w rękaw. Prawa utknęła w nad­garstku. Następny ruch. Pchną­łem, szew trza­snął, strze­lił gło­śno. Weszła.

— No. — Uśmiech­ną­łem się.

Myjąc zęby, już ubrany, dopeł­ni­łem poran­nego rytu­ału.

Gęba w lustrze przed­sta­wiała obraz czło­wieka na skraju pene­riady. Jesz­cze gładka szczęka i oku­lary w gru­bych opraw­kach, ale włosy już zacze­sane pod­skle­pową modą „na żelik”, nos jak pur­chawka i szara sraj­ta­śma w miej­scu skóry pod oczami. Tak jakby wypa­cy­ko­wa­nego typa zamknąć na tydzień w ciem­nej piw­nicy ze śle­pym bok­se­rem. Ciemne ślady na nosie po spo­tka­niu z tram­wa­jem. Lekarz coś zara­dzi, prze­cież to nie­ko­niecz­nie zła­ma­nie. A jeśli nawet, to upły­nęła prze­cież nie­cała doba – może da się go jesz­cze nasta­wić? Jak­bym dopadł czło­wieka, który te auto­ma­tycz­nie zamy­kane drzwi w tram­wa­jach pomon­to­wał, zatłukł­bym bez pyta­nia.

Z butami poszło nad wyraz gładko, za to klucz w zamku sta­wiał opór przez pół­to­rej minuty. Na zewnątrz chmury strzy­kały w ludzi rzad­kim desz­czem, chod­nik dzie­liła sza­chow­nica trawy rosną­cej mię­dzy sta­rymi pły­tami.

Zna­la­złem już jakąś pra­wi­dło­wość. Jak się traci pierw­szego piona w ciągu dnia, to traci się też grunt pod sto­pami. Mija­jąc rudo­włosą panią w gar­sonce, fajt­ną­łem nogami i jebs – dobrze tylko, że nie w kałużę.

Zdarły się strupy z dłoni, kolana udało się tym razem ochro­nić.

— Nic się panu…? — zaczęła rudo­włosa.

— Nie, nic. Dzię­kuję — prze­rwa­łem.

Głu­pia baba. Jak się poprzed­nim razem przed nią wygrzmo­ci­łem, to pal­cem nie kiw­nęła. Tyle że wtedy (była to ponad wszelką wąt­pli­wość sobota) mia­łem na sobie dre­sowe spodnie i czer­woną kurtkę, a teraz płaszcz i gajer. Głu­pia baba.

Wcho­dząc do tram­waju, nale­żało zacho­wać naj­więk­szą ostroż­ność. Lewa dłoń zamknięta na porę­czy, prawa błą­dząca w kie­szeni płasz­cza. Nogi roz­rzu­cone, dla rów­no­wagi. Z odmę­tów mate­riału wydo­by­łem rachu­nek z Tesco, wcią­gną­łem się do środka. Brzdęk­nęło ostrze­gaw­czo i drzwi zwarły się za ple­cami.

— No. — Rozej­rza­łem się po wago­nie.

Ścisk, zaduch, ponure maski na twa­rzach pasa­że­rów. Jak to w tram­waju. Usia­dłem obok mło­dej dziew­czyny. Odsu­nęła się grzecz­nie, robiąc miej­sce. Wyglą­dała na stu­dentkę, i to taką, która na doda­tek się uczy. Na kola­nach trzy­mała gęsto zapi­sany zeszyt w kratkę. Pismo było lekko pochy­lone w prawą stronę, literki wyraźne, pękate.

Prawa noga wystrze­liła jak naj­da­lej w kie­runku kabiny kie­rowcy. Zła­pa­łem ją, nie­sforną i szu­ra­jącą po sza­rej pod­ło­dze, przy­su­ną­łem do sie­bie. Język obli­zał wargi, pocią­gną­łem nosem. Jeden bark uniósł się trzy­krot­nie.

Piony zwarły się w kolej­nej potyczce.

* * *

Kie­row­nik nie byłby sobą, gdyby wypu­ścił mnie z pracy, nie pró­bu­jąc wzbu­dzić moich wyrzu­tów sumie­nia,

— Może jakoś damy radę… — stęk­nął. — Tylu klien­tów dzi­siaj. I coraz bar­dziej per­spek­ty­wiczni…

Mój kie­row­nik jest bul­do­giem, to jedyne roz­sądne wytłu­ma­cze­nie jego wyglądu. Policzki wiszą mu, jakby ktoś wypy­chał je palu­chami od wewnątrz, a gdyby roz­bu­jać wory pod oczami, mogłyby ude­rzać o nos, który przy­po­mi­nał goto­wany, roz­mo­kły ziem­niak, i tylko to odróż­niało kie­row­nika od psa.

— No tak, ale wie pan, lekarz…

— Wiem, wiem, rozu­miem — odparł natych­miast. — To jest naj­waż­niej­sze. Idź, idź. Ale za godzinę wró­cisz?

Nie było szans.

— No tak… myślę, że tak… Jasne — wydu­ka­łem, grze­biąc znowu prawą ręką w kie­szeni. Tra­fiła na tele­fon i wstu­kała przy­pad­kowy numer.

Wyszarp­ną­łem dłoń i wysze­dłem z oddziału. Zie­lony ford ruszał wła­śnie ze skrzy­żo­wa­nia, pisk opon wzbił się w powie­trze. Zaśmier­działo paloną gumą, a goniec w mojej gło­wie padł z hukiem.

Ude­rzy­łem o ścianę, zebra­łem się w sobie i ruszy­łem w kie­runku LUX MED-u. Deszcz chło­dził mi skórę na wygo­lo­nej gło­wie.

* * *

Dia­gnoza zabrzmiała jak wyrok.

— Musimy wyko­nać rent­gen czaszki. To może być zła­ma­nie, nos rze­czy­wi­ście brzydko wygląda.

Pani dok­tor była nie­zbyt uro­dziwa, ale zadbana.

— Słu­cham? — Ruchy w gło­wie ustały, język wysechł na drewno.

— Rent­gen — odparła, nie pod­no­sząc wzroku znad skie­ro­wa­nia, które wła­śnie wypi­sy­wała. — Mamy na miej­scu. Zaj­mie to jakieś dwa­dzie­ścia minut.

Krze­sło wypry­sło spode mnie, rzu­ci­łem się na kory­tarz. Chwy­ci­łem płaszcz z wie­szaka i runą­łem na ulicę. Chcia­łem biec, nie wie­dzia­łem dokąd. Wywró­ci­łem się tuż za drzwiami. Jak pijany pająk. Dotar­łem za róg kamie­nicy i dopiero zła­pa­łem oddech. Ostat­nią rze­czą, na jaką mogłem sobie pozwo­lić, był rent­gen.

Mój mózg jest sza­chow­nicą. Jeśli kto­kol­wiek by się dowie­dział, natych­miast stra­cił­bym pracę i dostat­nie życie skoń­czy­łoby się w jed­nej chwili.

Świet­nie zdaję sobie sprawę, że wiele osób może nie uwa­żać tego za jakoś spe­cjal­nie nor­malne. Nie każdy ma w gło­wie sza­chow­nicę. Brzmi to pew­nie nawet nieco upior­nie. Zawsze jed­nak cho­wam się za tar­czą pew­nego pyta­nia. Brzmi ono: „Kto to jest czło­wiek nor­malny?”. Nie ma takiego, ha! Więc może wła­śnie ja nim jestem? Być może nor­malni są ci, któ­rzy wydają się naj­mniej nor­malni? No, kto to wie? Kto zde­fi­niuje nor­mal­ność czło­wieka? Bo chyba nie czło­wiek. Skąd bowiem będzie wia­domo, że autor defi­ni­cji jest nor­malny? Prze­cież zakła­damy, że nie zde­fi­nio­wano jesz­cze nor­mal­no­ści…

Dowlo­kłem się do firmy: ręka, noga, noga, ręka – w ślad za ruchami na sza­chow­nicy w gło­wie. Święty Mar­cin był wil­gotny i ciemny, po wej­ściu w Gwarną wpa­dłem na roz­bu­ja­nego typka z ogo­loną głową. Wyzwał, zmie­szał z gów­nem. Sta­ra­łem się sko­or­dy­no­wać odru­chy, byle tylko nie przy­szło mu do głowy, że się z niego nabi­jam. Udało się. Ludzie spo­glą­dali na nas i uno­sili brwi.

W pracy zawsze się jakoś trzy­ma­łem. Sie­dzisz w fotelu, przed­ra­miona na pod­ło­kiet­ni­kach, nogi oparte mocno o meta­lowy wspor­nik pod biur­kiem. Do tego spory stres, który hamuje nie­chciane odru­chy. Można się upil­no­wać. Ale cza­sem coś się jed­nak działo.

Płaszcz rzu­ci­łem na wie­szak, sam wylą­do­wa­łem naprze­ciw kom­pu­tera. Szes­na­ście e-maili, odkąd wysze­dłem. Prze­ry­łem się przez pięć i kli­ka­łem w szó­sty, kiedy asy­stentka Wiola pode­szła z infor­ma­cją, że mam klien­tów. Wes­tchną­łem, zapew­ni­łem, że zaraz po nich pójdę. Naj­gor­szy w pracy doradcy jest obo­wią­zek bycia cały czas pod ręką, żeby w kółko udo­wad­niać nowym klien­tom, że jesteś kom­pe­tentny i godny zaufa­nia.

Powlo­kłem się do pocze­kalni. Para mał­żeń­ska już cze­kała. Dzień dobry, dzień dobry, tra­lala, sra­nie w banie. Popro­wa­dzi­łem ich do sta­no­wi­ska, roze­brali się z kur­tek, usie­dli. U Wioli zamó­wi­łem dwie her­baty, klap­ną­łem naprze­ciw, usta otwie­rały się same, gadka szła jak z płyty. Ręce zaci­ska­łem na porę­czach krze­sła, nogi zaple­cione w kost­kach, mię­śnie brzu­cha napięte. Nor­malny do bólu. Ale, jak już mówi­łem, cza­sem jed­nak coś się działo.

— … jeste­śmy firmą dorad­czą z wie­lo­let­nim sta­żem na rynku, a wachlarz naszych usług obej­muje oferty dwu­dzie­stu sze­ściu ban­ków, ponad trzy­dzie­stu firm ofe­ru­ją­cych pro­dukty inwe­sty­cyjne…

Zwy­kle w pracy bywało tak, że stres i strach przed zde­ma­sko­wa­niem tłu­miły objawy cho­roby. Zda­rzało się co prawda, że kiedy wcho­dzi­łem do toa­lety, obsi­ki­wa­łem ścianę, wkła­da­łem głowę do umy­walki albo wal­czy­łem ze szczotką do czysz­cze­nia sedesu, ale przy biurku, a zwłasz­cza pod­czas roz­mowy z klien­tem, zawsze nad sobą pano­wa­łem. Do dzi­siaj.

Nawi­ja­łem aku­rat o prze­wa­dze kre­dy­tów walu­to­wych nad zło­tów­ko­wymi.

— Zacią­ga­jąc kre­dyt w naszej walu­cie — pero­ro­wa­łem coraz gło­śniej — nara­żamy się na to, że wsku­tek pod­wy­żek stóp przez Naro­dowy Bank Pol­skiiii­ha­AaAA!… ekhm, ekhm… że opro­cen­to­wa­nie będzie się zwięk­szać. Poza tym, wej­ście do strefy euro spo­wo­duje przy­mu­sowe prze­wa­lu­to­wa­nie na euro­oOoOOO JA PIER­DOLĘ!

— Co pan…? — zacięła się klientka.

— Słu­cham?! — pod­niósł głos klient.

— Prze­pra­szam, mam cho­robę, która powo­duje nagłe wiot­cze­nie mię­śni twa­rzy, co obja­wia się wła­śnie wyda­wa­niem nie­kon­tro­lo­wa­nych dźwię­ków. Raz jesz­cze prze­pra­szam.

Wtedy, jak na złość, prawa ręka wystrze­liła pio­nowo w górę, pięść zaci­śnięta w kułak, środ­kowy palec pro­sty jak strzała. Nogi wierz­gnęły do przodu, prawa tra­fiła klienta w kostkę. Zawył. Jed­nym sło­wem: apo­ka­lipsa.

— Co pan wypra­wia?! — Klientka wstała, patrzyła z odrazą. — Leszek…

Ski­nęła głową i wyszli. W domu napi­szą pew­nie skargę. To ten typ.

* * *

— Poważ­nie? — Witek sie­dział przed sho­armą i bez­myśl­nie babrał w niej pla­sti­ko­wym widel­cem. Mie­li­śmy prze­rwę obia­dową i sie­dzie­li­śmy na zaple­czu, w klitce zamie­nio­nej na kuch­nię.

— Poważ­nie. — Klap­ną­łem obok niego, na ple­cach i pod pachami koszula była mokra. Śmier­dzia­łem. — Na bank napi­szą skargę. No mówię ci, stary, na bank!

— Nie napi­szą. Ni­gdy nie piszą — pocie­szał Witek. Miał włosy czarne jak atra­ment, bladą cerę i syl­wetkę jak zwię­dły koper. Brwi zra­stały mu się nad nosem. — Jedni znowu mieli na mnie napi­sać w zeszłym tygo­dniu i do tej pory cisza.

Wycią­gną­łem nogi przed sie­bie, głowa prze­krę­ciła się sama. Lewo, prawo i jesz­cze raz lewo.

— A tak w ogóle, to co sły­chać?

— Kie­pawo.

— Jak zawsze.

— Gosia stra­ciła pracę — dodał, ponuro wpa­tru­jąc się w poszat­ko­waną mar­chewkę. — Mówię ci, panie kolego, kie­pawo…

Żona Witka pra­co­wała w dziale książki Empiku, nie rozu­mia­łem, za co można z takiego sta­no­wi­ska wyle­cieć.

— To rze­czy­wi­ście klops.

— Spa­lili cały oddział.

— Co ty gadasz?!

— Taaa. Ktoś wszedł do Plazy i obrzu­cił sklep kok­taj­lami Moło­towa. Prze­ło­żeni nie wie­dzieli, co zro­bić, więc wszyst­kich zwol­nili, twier­dząc, że pra­cow­nicy musieli mieć z tym coś wspól­nego. Żaden nie ucier­piał, stąd nabrali podej­rzeń.

— Ale bzdura.

— No bzdura, bzdura. Ale naj­dziw­niej­sze jest to pod­pa­le­nie.

— Pierw­sze sły­szę o takim przy­padku. — Podra­pa­łem się po bro­dzie, jeden palec ukrad­kiem wsu­nął się w kie­szeń mary­narki.

— To byli jacyś zama­sko­wani ludzie, krzy­czeli, że będą roz­pie­przać każdą księ­gar­nię w mie­ście. Cho­dzi ponoć o jakąś książkę.

— O książkę?

— No tak. Gosia twier­dzi, że sły­szała oskar­że­nia jakiejś kobiety, że przez tę książkę jej córka udu­piła stu­dia. Ktoś inny upie­rał się, że z winy tej wła­śnie kniżki zdra­dził żonę.

— Ale wiksa…

— No, tylko przez tę wiksę Gosia jest bez pracy.

— Będziesz to jesz­cze jadł?

— Nie, w dupę, nie mam ape­tytu. W domu gnój, aż się czło­wie­kowi żyć nie chce, mówię ci… — Opu­ścił zaple­cze, zgar­biony jak sta­rzec.

Przy­su­ną­łem talerz i obli­za­łem wide­lec po Witku. Wyszarp­ną­łem dłoń z kie­szeni, zabra­łem się do jedze­nia. Surówka z mar­chewki ucie­kała przed widel­cem, nóż jeź­dził po dnie pudełka, mija­jąc się z kawał­kami gril­lo­wa­nego kur­czaka. Frytki prze­su­ną­łem w lewo, rosza­du­jąc je z mię­sem. Lewa noga grzmot­nęła o spód blatu, całość pod­sko­czyła. Ukłu­łem mięso.

Jest! Nadzia­łem naj­więk­szy kawa­łek, ha ha! Strzęp mię­ska tkwił na widelcu, teraz wystar­czyło tylko tra­fić z nim do ust. Sko­czek w gło­wie śmi­gnął nad figu­rami, pac­ną­łem cie­płym mię­sem w poli­czek.

— Kurwa.

Za dru­gim razem się udało.

Skoń­czy­łem jeść jakieś pięt­na­ście minut póź­niej, wytar­łem twarz z sosów i tłusz­czu, wró­ci­łem na open space, modląc się, żeby tego dnia klienci mnie oszczę­dzili. Otwar­łem Onet.pl. Gru­ba­śnymi lite­rami stało, że czter­na­ście osób tra­fiło szóstkę w Dużym Lotku, nie­sły­chane. Jakaś kobieta z rakiem macicy, któ­rej dawano parę tygo­dni życia, ozdro­wiała zupeł­nie, a w krak­sie czte­rech aut pod Wrze­śnią nikt nie został ranny.

Poni­żej umiesz­czono wypo­wiedź mądrej głowy. Pozy­tywne flu­idy nad Pol­ską, dobry nastrój w spo­łe­czeń­stwie, dla­tego tyle dobrego.

W jako takim sta­nie doku­la­łem się do dzie­więt­na­stej, cho­ciaż momen­tami łatwo nie było. Pod­czas roz­mowy o fun­du­szach inwe­sty­cyj­nych powie­dzia­łem do mło­dej mężatki coś po rosyj­sku, a kiedy przyj­mo­wa­łem wnio­sek o kre­dyt na zakup działki rol­nej, zaczą­łem z ogrom­nym zapa­łem dłu­bać sobie w zębie. Poza tym, spo­kój.

Po robo­cie polu­zo­wa­łem kra­wat, zro­bi­łem mocną kawę i padłem na zaple­czu na krze­sło. Weszli Witek i Agnieszka, oboje w podob­nym sta­nie. Jakby wła­śnie ktoś się nimi pod­cie­rał.

— Też taka butla?

— Ledwo żyję. — Agnieszka miała krót­kie rude włosy i zęby, z któ­rych co drugi wysta­wał z sze­regu. Olbrzymi tyłek i potężne uda dostała chyba w ramach umowy o pracę.

— Był u mnie przed chwilą klient, który twier­dzi, że w nie­czyn­nym kinie „Ama­rant” na Jeży­cach żyje Naj­star­szy Japi­szon w Pozna­niu, który leczy takich zbla­zo­wa­nych ludzi jak my — powie­dział bez­na­mięt­nie Witek.

— Cie­kawe, ile bie­rze — odpar­łem, masu­jąc skro­nie. — Nacią­ga­cze, wszę­dzie nacią­ga­cze… Ulot­ka­rze, tele­za­kupy, a teraz jesz­cze lekarz japi­szo­nów.

* * *

Wycho­dząc z pracy, nie mia­łem kon­cep­cji, gdzie się udać. Do domu nie chciało mi się wra­cać – sie­dze­nie samemu kolejny dzień z rzędu przy­pra­wiało mnie już o mdło­ści, a na piwo (też we wła­snym towa­rzy­stwie) jakoś nie mia­łem ochoty.

Posta­no­wi­łem się przejść, a nogi same skie­ro­wały mnie w stronę kina „Ama­rant”. Warto zoba­czyć, co tam się dzieje. Może będzie śmiesz­nie.

Ponure twa­rze prze­chod­niów odbi­jały się w czar­nych kału­żach, nad kamie­ni­cami wisiało brud­no­szare niebo. Wbi­łem ręce w kie­sze­nie, cho­rym zyg­za­kiem miną­łem rondo Kapo­niera, wsze­dłem w Sło­wac­kiego. Wieża ścięła z nóg skoczka, a ja zaha­czy­łem o kosz na śmieci i wpa­dłem ple­cami na mur szpi­tala.

Ulica Sło­wac­kiego z samym patro­nem nie­wiele ma wspól­nego. Zaczyna się szpi­ta­lem, naprze­ciwko któ­rego usa­dzono pękatą bryłę biu­rowca. Dalej parę skle­pów żyw­cem wyrwa­nych Peere­lowi, kilka sza­rych domów i chod­nik poprze­ci­nany prze­czni­cami.

Pusto, tylko gdzieś w oddali maja­cząca syl­wetka samot­nego jak ja spa­ce­ro­wi­cza. Chod­nik ude­rzał o stopy, raz, dwa, raz, dwa, może pobiję rekord. Poprzedni wyno­sił sześć­dzie­siąt dzie­więć stąp­nięć w rów­nym tem­pie, po pro­stej. Pięć­dzie­siąt sie­dem, pięć­dzie­siąt osiem, nagle pod­sko­czy­łem, teczka klap­nęła na zie­mię. Wyko­na­łem cał­kiem zgrabny piruet i upa­dłem na beton.

— Gówno, nie rekord — mruk­ną­łem i powlo­kłem się dalej.

Syl­wetka sunąca z dru­giego końca ulicy rosła w oczach, kape­lusz czer­nił się na gło­wie, w dłoni długa laska. Jesz­cze sto metrów i sta­nę­li­śmy naprze­ciw sie­bie.

Facet miał dłu­gie, siwe włosy i podobną brodę. Na nosie różowe oku­lary, brą­zowy, ciężki płaszcz zarzu­cony na ramiona.

— Witam ser­decz­nie — powie­dział, kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym doty­ka­jąc ronda kape­lu­sza. Skło­nił się led­wie zauwa­żal­nie, po czym wsparł obiema dłońmi o laskę.

— Witam. My się znamy?

— Och, trudno powie­dzieć. Ja pana znam, pan mnie nie bar­dzo. Więc sam pan widzi, nie­zwy­kle trudno jest jed­no­znacz­nie okre­ślić, czy się znamy.

Lewa ręka poru­szyła się w zde­ner­wo­wa­niu, wystrze­liła w bok, zasty­gła poziomo, palce roz­cza­pie­rzone. Odchrząk­ną­łem bar­dzo gło­śno, nosem wcią­gną­łem smarki. Tup­ną­łem.

— Kim pan jest?

— Pan wyba­czy brak taktu. Jestem Nie­tu­zin­ko­wym Prze­wod­ni­kiem.

— Prze­wod­ni­kiem? Po czym? I dla­czego jest pan nie­tu­zin­kowy?

— Jestem prze­wod­ni­kiem po ulicy Sło­wac­kiego. A nie­tu­zin­kowy jestem dla­tego, że, hm, no cóż, dla­tego, że wiem pra­wie wszystko.

— Wszystko? Wszystko o czym?

— Wszystko o wszyst­kim — odparł męż­czy­zna i prze­cze­sał pal­cami brodę. — Potrze­buje pan prze­wod­nika?

— Nie, dzię­kuję bar­dzo.

— To może roz­mówcy?

— Słu­cham?

— No, pyta­łem, czy może nie chciałby pan towa­rzy­stwa pod­czas wędrówki ulicą?

— Wła­ści­wie…

— Świet­nie. Więc chodźmy.

I poszli­śmy. Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik chwy­cił mnie pod rękę, kro­czył powoli i dostoj­nie, co jakiś czas przy­sta­wał i patrzył w niebo, śle­dząc wzro­kiem ciemne chmury.

* * *

Ulica Sło­wac­kiego jest raczej krótka, dla­tego nie mogłem się nadzi­wić, czemu idziemy już pra­wie godzinę, a końca jakoś nie widać.

— Wie pan może, jak daleko jesz­cze do kina „Ama­rant”?

— To zależy.

— Od czego?

— Od tego, jak bar­dzo chce pan tam dotrzeć.

— No wła­ści­wie… jakoś spe­cjal­nie to mi nie zależy.

— To jesz­cze z pół kilo­me­tra.

Dziwny czło­wiek.

— Powie­dział pan, że wie pra­wie wszystko.

— Tak powie­dzia­łem.

— Czy w takim razie mógłby pan wyja­śnić, dla­czego dzi­siaj czter­na­ście osób tra­fiło szóstkę w totka, pod­czas gdy z reguły nie tra­fia ani jedna?

— Nie­któ­rzy gra­cze w „Ama­ran­cie” sto­sują chy­tre for­tele, uma­wiają się mię­dzy sobą i wygry­wają par­tie rów­no­cze­śnie.

— Pro­szę?

— Szczę­ście albo pech zależą zawsze od gry. Od gry, która toczy się w naszych gło­wach. W mojej, w pana.

On wie! Zdjął mnie lodo­waty strach. Skąd ten czło­wiek może wie­dzieć o sza­chow­nicy w mojej gło­wie?! Rozej­rza­łem się w poszu­ki­wa­niu drogi ucieczki. Co to za facet?!

— Mówi­łem prze­cież. Wiem pra­wie wszystko — rzekł Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik, zupeł­nie jakby odga­dy­wał moje myśli. — Nie musi pan jed­nak aż tak bar­dzo się oba­wiać. Każdy z nas ma w gło­wie sza­chow­nicę.

— Co pan mówi…

— Ależ oczy­wi­ście, że tak. A jak ina­czej pan sobie to wszystko wyobraża? — Męż­czy­zna zdjął kape­lusz i prze­cze­sał siwo­białe włosy. Poszli­śmy dalej. — Niech pan pomy­śli, ile razy w ciągu dnia czło­wiek staje w obli­czu drob­nych wybo­rów. Pobiec za tram­wa­jem czy zostać na przy­stanku? Zjeść kotlet scha­bowy czy może dewo­laja? Umó­wić się na wie­czór z dziew­czyną czy wyjść z kole­gami? Albo gra­jąc w cokol­wiek, dajmy na to w ping-ponga, czy myśli pan, że każdy ruch jest wyni­kiem naszych decy­zji? Ależ skąd – jedną par­tię gra­li­by­śmy tygo­dniami. Więc, pro­szę pana, te decy­zje są niczym innym, jak odru­chem. A jeśli tak, to czymże jest wła­śnie ten odruch, jak nie decy­zją kogoś obcego? Naj­lepsi spor­towcy to ci, któ­rzy mają w gło­wie naj­zna­ko­mit­szych gra­czy.

Minę­li­śmy „Tanią książkę”, czarne płaty zwę­glo­nego szyldu leżały na chod­niku, wnę­trze było doszczęt­nie spa­lone. Gruby facet trzy­mał w uści­sku kobietę, ta gło­śno szlo­chała. Prze­szli­śmy obok, a Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik kon­ty­nu­ował wywód.

— No więc nie, drogi panie. Otóż więk­szość decy­zji, jakie podej­mu­jemy, jest wyłącz­nie wyni­kiem gry, która toczy się w gło­wie każ­dego z nas. Nie­po­dobna prze­cież, aby­śmy decy­do­wali o wszyst­kim! Więk­szość ludzi nie­stety tego nie wie. Pan wie, ja wiem, dla­tego nam jest trud­niej. Trudno zapa­no­wać nad tym wszyst­kim. Dla­tego ta publi­ka­cja w książce stała się taka nie­bez­pieczna.

— Nie­wia­ry­godne.

— A jed­nak.

W tej samej chwili z przy­sa­dzi­stej willi wysko­czyła niska kobieta w bia­łym far­tu­chu na szyi. Policzki miała czer­wone jak barszcz, w oczach świe­ciły łzy.

— Cud! — wrzesz­czała od samych drzwi. — To cud!

Zła­pała mnie wpół, spoj­rzała z rado­ścią, zła­pała pod pachę. Nie­tu­zin­ko­wego Prze­wod­nika chwy­ciła drugą ręką i powlo­kła nas do domu.

— Muszą to pano­wie zoba­czyć. To praw­dziwy cud! Cud z nieba! Wszystko dzięki tej książce.

Prze­stra­szy­łem się, szarp­ną­łem. Czego ona ode mnie chce?! Nogi wierz­gnęły rów­no­cze­śnie, grzmot­ną­łem twa­rzą w zanie­dbany ogró­dek. Uff, oku­lary oca­lały.

— Czego pani sobie życzy? — zapy­tał mój towa­rzysz.

— Chcę poka­zać cud, pochwa­lić się. Raduj­cie się ze mną, pano­wie. Raduj­cie!

— Oczy­wi­ście, wej­dziemy. To dla nas zaszczyt.

Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik podał mi rękę, pomógł wstać. Zauwa­ży­łem, że bar­dzo stara się nie wyko­ny­wać nagłych, nie­spo­dzie­wa­nych ruchów. Czy za kil­ka­dzie­siąt lat też nauczę się nad tym pano­wać? Weszli­śmy do środka.

Przed­sio­nek był zadbany, pach­niało odświe­ża­czem powie­trza. Boaze­ria pokry­wała ściany, z sufitu zwie­szał się nie­wia­ry­god­nie wręcz brzydki żyran­dol. Usie­dli­śmy w pokoju, na pokry­tej kapą wer­salce. Pomiesz­cze­nie było do gra­nic moż­li­wo­ści zawa­lone meblami, wszel­kiego typu kre­den­si­kami, sto­licz­kami, krze­słami, ściany szczel­nie prze­sła­niały obrazy, półki, półeczki, sto­jaki na kwiaty.

— Napiją się pano­wie cze­goś? — zapro­po­no­wała gospo­dyni i zanim zdą­ży­li­śmy cokol­wiek odpo­wie­dzieć, dodała — dobrze, zapa­rzę her­baty.

Dopiero kiedy wyszła, dostrze­głem jesz­cze jedną osobę w pokoju. Był nią łysie­jący męż­czy­zna w pode­szłym wieku, który ponad wszelką wąt­pli­wość spał. Usta miał sze­roko otwarte, nitka śliny łączyła górną i dolną wargę. Sple­cione na potęż­nym brzu­szy­sku dło­nie poru­szały się w górę i w dół.

— To Jerzy — wyja­śniła kobieta, wno­sząc do pokoju tackę z dwoma szklan­kami her­baty. — Śpi już cztery lata. Pro­szę się nim nie kło­po­tać.

Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik odpo­wie­dział cie­płym uśmie­chem. Prze­krę­ci­łem się na wer­salce, głowa obra­cała mi się na wszyst­kie strony. Sta­ra­łem się opa­no­wać. Kobieta posta­wiła przed nami szklanki w meta­lo­wych koszycz­kach, szkło było brudne od kamie­nia z wysy­cha­ją­cej wody.

Usia­dła na pufie naprze­ciw nas i uśmiech­nęła się sze­roko. Nikt nic nie mówił, cisza była wię­cej niż żenu­jąca. Tkwi­li­śmy tak ład­nych kilka minut, pot spły­wał mi po skro­niach, język wił się w ustach, palce dra­pały mate­riał kapy.

— To co? — ode­zwała się wresz­cie. — Są pano­wie gotowi?

— Tak — odparł bez namy­słu Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik.

— Tak — wykrztu­si­łem, gapiąc się na gru­bego, który bez ruchu spał z otwar­tymi ustami. Spo­strze­głem, że miał na sobie bar­dzo zaku­rzony swe­ter.

— Julitka ma dwa­na­ście lat i od zawsze nie cier­piała cze­ko­la­do­wego budy­niu. Pró­bo­wa­li­śmy wszyst­kich spo­so­bów, na nic zdały się kary i groźby, na nic zachęty, obiet­nice. Julitka po pro­stu nie­na­wi­dziła cze­ko­la­do­wego budy­niu. Było to dla mnie i dla męża, choć przede wszyst­kim wła­śnie dla mnie, szcze­gól­nie trudne, ponie­waż w mie­ście, z któ­rego pocho­dzimy, sły­nę­łam z mojego budy­niu. Spe­cja­li­zo­wa­łam się wła­śnie w cze­ko­la­do­wym. Wyobra­żają sobie pano­wie, z jaką roz­pa­czą przy­ję­łam infor­ma­cję, że moja jedyna córka nie chce tknąć mojego deseru, słyn­nego na całą oko­licę?

Tu wes­tchnęła, zaczerp­nęła głę­boko powie­trza. Ukrad­kiem otarła łzę z kącika oka. Cią­gnęła dalej:

— W końcu jakoś się z tym pogo­dzi­li­śmy. Czło­wiek uczy się prze­cież żyć nawet z naj­więk­szymi tra­ge­diami. Czas goi rany, jak mówią. Już pra­wie zupeł­nie stra­ci­łam nadzieję, że Julitka kie­dy­kol­wiek skosz­tuje mojego cze­ko­la­do­wego budy­niu, kiedy nie dalej jak godzinę temu sama o niego popro­siła. „Mamo, zrób mi cze­ko­la­dowy budyń” – tak powie­działa, a mnie omal serce nie sta­nęło. Rzu­ci­łam się do sklepu po mleko i zro­bi­łam naj­lep­szy budyń, jaki potra­fię! No i… — głos jej się zała­mał, załkała cicho. — Zresztą, zobacz­cie pano­wie sami. Julitka! Julitko, chodźże pro­szę, pokaż panom!

Mijały dłu­gie sekundy, w drzwiach nikt się nie poja­wiał. Dener­wo­wa­łem się coraz bar­dziej. „Co ja tu w ogóle robię? Co to za Julitka i o co, na Boga, cho­dzi z tym cze­ko­la­do­wym budy­niem?” – pyta­łem się w myślach, pod­czas gdy stopy pró­bo­wały dep­tać się nawza­jem, tłu­kąc gło­śno o dywan. Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik i gospo­dyni nie zwra­cali na to uwagi.

Wresz­cie na kory­ta­rzu dało się sły­szeć powolne kroki. Do pokoju weszła dostoj­nym kro­kiem dziew­czynka o rudych wło­sach spię­tych w kitkę. Lekko zadarty nosek gęsto obsy­pały piegi, nogi Julitka miała krzywe, na beczce pro­sto­wane. Trzy­mała przed sobą głę­boki talerz, a dzie­cięcą twarz roz­świe­tlał prze­peł­niony dumą uśmiech.

— Julitko… — Kobieta zakryła twarz dłońmi i zaczęła pła­kać.

A Julitka tylko uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej, po czym usia­dła obok śpią­cego ojca i zaczęła jeść.

Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik uśmiech­nął się do mnie cie­pło, wycią­ga­jąc wygod­nie na wer­salce.

— Mój Boże… — wydu­siła z sie­bie kobieta, osu­nąw­szy się na klęczki. — To cud! Cud!

* * *

Kiedy wyszli­śmy, ciem­ność zapa­dła już nad ulicą Sło­wac­kiego.

— Co to w ogóle miało być?! — zezło­ści­łem się.

— Cud, drogi panie, cud.

— Daleko jesz­cze do kina „Ama­rant”? — Tak naprawdę to zaczy­na­łem już zasta­na­wiać się, czy nie wra­cać do domu. Wędrówka wymę­czyła mnie, jak­bym prze­szedł z pół Pol­ski. No i ten budyń…

— To zależy — odparł Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik i popra­wił kape­lusz.

Ruszy­li­śmy dalej. Wście­kle dra­pa­łem lewe ucho.

Zza sklepu mię­snego „Świ­nia­czek Micha­łek” wypadł młody chło­pak z twa­rzą pooraną wrzo­dami. Miał na sobie wycią­gnięty swe­ter i sia­tecz­kową czapkę z dasz­kiem, na któ­rej wyszyto napis „Cali­for­nia”.

— Przez całe życie uwa­ża­łem tylko na jedno! — ryczał. — Uwa­ża­łem, żeby nie zgu­bić mojego zie­lo­no­brą­zo­wego sza­lika!

— Co się stało? — Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik pod­szedł do niego z zatro­skaną miną, oparł rękę na ple­cach chło­paka. — Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie.

— Prze­czy­ta­łem to cho­ler­stwo! — Chło­pak wbił palce w policzki, paznok­cie roz­darły skórę, popły­nęła krew. — Prze­czy­ta­łem, a następ­nego dnia sza­lik znik­nął. To nie może być przy­pa­dek! Przez całe życie uwa­ża­łem, żeby go nie zgu­bić!

Nagle chło­pak wyrwał się mojemu towa­rzy­szowi i runął ple­cami na ulicę. Wiel­kie oczy patrzyły w niebo, pię­ści ude­rzały o asfalt.

— Kto tym kie­ruje?! — wrza­snął, wygi­na­jąc ciało w łuk.

Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik uklęk­nął obok niego, różowe oku­lary ostroż­nie uło­żył na ulicy. Prze­tarł oczy, sińce malo­wały się wokół nosa.

— Może zjadłby pan budy­niu?

Chło­pak uniósł lekko głowę, glut zwi­sał z nosa.

— Budy­niu?

— Tak, budy­niu. Cze­ko­la­do­wego.

— Bar­dzo dawno nie jadłem…

Prze­wod­nik ski­nął na mnie, chwy­ci­li­śmy chło­paka pod pachy. Gdyby w pobliżu Sło­wac­kiego żyły jakieś wilki, z pew­no­ścią powy­ła­zi­łyby z nor, kiedy wle­kli­śmy chło­paka w stronę domu, gdzie ura­czono nas her­batą. Wył jak naj­praw­dziw­szy basior.

Gospo­dyni przy­jęła nas z rado­ścią, od razu ota­cza­jąc tro­ską sza­lo­nego przy­by­sza. Czym prę­dzej opu­ści­li­śmy przy­by­tek zna­ko­mi­tej wytwór­czyni cze­ko­la­do­wego budy­niu i żwa­wym kro­kiem ruszy­li­śmy w kie­runku celu naszej wędrówki. Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik zapi­sał coś w wyszpe­ra­nym z kie­szeni note­sie.

* * *

Kino „Ama­rant” wyglą­dało z zewnątrz jak zwy­kłe stare blo­czy­sko, posza­rzałe i wiel­kie. Patrząc na ten zużyty budy­nek, mia­łem wra­że­nie, że nie­dbale ciśnięto go tu przed chwilą. Stoi, lecz zaraz upad­nie, zawali się pod wła­snym cię­ża­rem. Tak to wła­śnie wyglą­dało. Mru­gną­łem jed­nym okiem, dru­gim, wysu­ną­łem język, kaszl­ną­łem.

— Chce pan wejść?

— Wła­ści­wie to nie wiem — zasta­na­wia­łem się. — Szli­śmy tak długo… Chyba powi­nie­nem wra­cać już do domu.

— Taka wędrówka na nic? — zdu­miał się Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik. — No, może da się pan namó­wić. Tylko na chwi­leczkę. Nie będzie pan żało­wał.

— Tak naprawdę, to chcia­łem tylko… Byłem po pro­stu cie­kaw.

— Ale potrze­buje pan pomocy, prawda? — Obró­cił się i spoj­rzał tymi sta­rymi oczami.

— Chyba tak — bąk­ną­łem, i weszli­śmy.

Znowu zade­cy­do­wano za mnie.

Lam­pe­ria w kory­ta­rzu przy­po­mi­nała plecy pla­żo­wi­cza ze skłon­no­ściami do prze­sady. Odcho­dziła na całej powierzchni ścian, łusz­czyła się i marsz­czyła, gdzie­nie­gdzie odpa­dły z niej całe wiel­kie płaty.

Pod­łoga przy ścia­nach zawa­lona była wyso­kimi ster­tami ksią­żek. Spo­strze­głem, że każdy egzem­plarz ma tę samą okładkę i taki sam tytuł. Zaksię­go­wani autor­stwa jakie­goś Małec­kiego, imie­nia nie mogłem odczy­tać.

Kory­tarz fini­szo­wał w ciem­no­ści, żarówka w tam­tej czę­ści musiała wysiąść lub ni­gdy jej nie było. Jesz­cze parę kro­ków i zna­leź­li­śmy się w sali, gdzie jedną ze ścian zaj­mo­wały pra­wie w cało­ści trzy pary drzwi. Ciało w prze­dziwny spo­sób odzy­skało spo­kój, poczu­łem się lepiej, ba – jak­bym ni­gdy nie cier­piał na pro­blemy z samym sobą.

Nie­tu­zin­kowy Prze­wod­nik pocią­gnął za jedną z kla­mek i zosta­wił mnie samego. Bez słowa czy choćby uśmie­chu na poże­gna­nie. Rze­czy­wi­ście, był nie­tu­zin­kowy.

Obró­ci­łem się, rozej­rza­łem uważ­niej. Przede mną roz­po­ście­rała się sala kinowa, mniej­sza co prawda niż te, które obec­nie budują w mul­ti­plek­sach, ale i tak cią­gle dość duża. Pod­łoga była pła­ska – widocz­nie nikt z pro­jek­tan­tów nie wpadł na myśl, że wygod­niej jest patrzeć na ekran, kiedy nie prze­szka­dzają ci włosy widza sie­dzą­cego przed tobą – i zapeł­niona okrą­głymi sto­li­kami róż­nej wiel­ko­ści i barwy. Sie­dzące przy nich pary łupały w sza­chy.

Zanim się spo­strze­głem, stał przede mną niski czło­wie­czek w zmię­tej koszuli i dre­so­wych spodniach. Głowę miał dziw­nie dużą, oto­czoną czu­pryną czar­nych wło­sów, na samym czubku świe­ciła glaca. Twarz pokry­wał kil­ku­dniowy zarost, oczy zda­wały się siłą wci­śnięte w zmę­czoną twarz.

— Witam. Naj­star­szy Japi­szon w Pozna­niu — przed­sta­wił się i wycią­gnął pulchną dłoń. Rosły na niej ciemne kępki wło­sów.

Nor­mal­nie musiał­bym mocno posta­rać się, by tra­fić dło­nią z przy­wi­ta­niem, teraz jed­nak po pro­stu uści­sną­łem mu rękę, bez zasta­na­wia­nia się, co robię i jak temu zapo­biec. Cho­roba ustą­piła, byłem zdrowy, zanim jesz­cze Naj­star­szy Japi­szon w Pozna­niu zdą­żył cokol­wiek zro­bić.

Gestem zapro­sił mnie do środka.

Minę­li­śmy sto­lik, przy któ­rym rżnęło par­tyjkę dwóch face­tów, każdy z pokie­re­szo­waną twa­rzą i śli­wami pod oczami. Ich wargi przy­po­mi­nały strzępy mięsa, z nosów, jak z kra­nów, kapała krew. Jeden gro­ził dru­giemu pię­ścią. Dalej sie­działa para jesz­cze dziw­niej­sza: naga dziew­czyna, w stra­te­gicz­nych miej­scach okle­jona tylko cenami skle­po­wymi, a naprze­ciw niej sta­rzec z co naj­mniej setką spi­na­czy do bie­li­zny pod­cze­pio­nych do zmarsz­czo­nej twa­rzy. Stary wygry­wał i wła­śnie zasza­cho­wał bia­łego króla rywalki. W powie­trze wzniósł się urwany chi­chot, męż­czy­zna zakrztu­sił się i pochy­lił z powro­tem nad sza­chow­nicą. Kilka spi­na­czy odpa­dło, kiedy się śmiał.

Szli­śmy dalej, Naj­star­szy Japi­szon w Pozna­niu cią­gnął mnie za rękę jak dziecko. Zatrzy­ma­li­śmy się przy zie­lo­nym sto­liku ogro­do­wym. Otyły facet w prze­po­co­nym gar­ni­tu­rze ocie­rał czoło chustką, pod szyją wisiał mu polu­zo­wany kra­wat. Miał twarz pod­sta­rza­łego mafiosa, któ­remu nie wyszło. Na dru­gim pla­sti­ko­wym krze­sełku sie­działa kobieta tak stara, że chyba na pewno już mar­twa. Jej twarz miała miej­scami zie­lon­kawy odcień, zęby spi­ło­wano w szpic. W dłoni trzy­mała prze­gniły wachlarz, na szyi wisiało jej ścierwo siwego kota. Uśmiech­nęła się do mnie, to samo uczy­nił mafioso.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki