Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Herosi, barbarzyńcy, superbohaterowie. Mężczyźni o mięśniach twardych jak stal. Niektórzy, niczym Conan Barbarzyńca po trupach kroczą do celu, inni, bezwzględność profesjonalistów od trudnych zadań, łączą z wrażliwością dziecka. Marzą o kobiecie i ciepłym domu pełnym kotów, wiedząc jednocześnie, że nie to jest ich przeznaczeniem.
Każdy tekst jest opowieścią o przygodzie.
Najemnicy, żołnierze, podróżnicy – BOHATEROWIE.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
Cetnarowski Ćwiek Dębski Janusz Kosik Małecki Orbitowski Paliński Skalska Szmidt Wegner
Herosi
Pierwszy z mężczyzn był małego wzrostu, o żywych ruchach, ciemnej twarzy, niespokojnych oczach i ostrych, mocnych rysach. Wszystko było w nim wyraźnie zarysowane: małe, silne dłonie, smukłe ręce i cienki, kościsty nos. Za nim szło jego przeciwieństwo: ogromny mężczyzna o bezkształtnej twarzy, wielkich, bladych oczach i szerokich, opadających ramionach. Szedł ciężko, powłócząc nieco nogami jak niedźwiedź. Ręce jego nie kołysały się miarowo, lecz zwisały luźno.
John Steinbeck, Myszy i ludzie, tłum. Jan Meysztowicz
Zacząłem ślepnąć siedem lat temu i długo nie pojmowałem, co tak naprawdę się dzieje. Najpierw musiałem mrużyć oczy, żeby zobaczyć, kto zbliża się do mojego domu i bardzo szybko przestałem odróżniać przyjaciół od wrogów. Jedni i drudzy byli tylko zamazanymi sylwetkami, które wyostrzały się, kiedy gość stawał w progu. Potem wydało mi się, że Słońce słabnie i wkrótce mrok nas podusi. Moja łąka stanie się czarna i martwa, bo ogniska i jasne nie zdołają utrzymać świata przy życiu. Poszedłem do świątyni i porozmawiałem z kapłanem. Zerknął w moje oczy. Powiedział, że Słońce słabnie, ale tylko dla mnie.
Przerażony, wróciłem do domu i zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Rozważałem samobójstwo i jak sądzę, nie byłem daleko od tego kroku. Nie obawiałem się samej ślepoty. Widziałem w życiu dosyć – świat jest paskudnym miejscem, spowszedniała mi łąka, a kota najlepiej głaskać z zamkniętymi oczyma. Wiem, jak wygląda śmierć w mroku i zrobiłbym wszystko, żeby jej uniknąć. Nieustanne przebywanie w świetle, samemu będąc ociemniałym, wydawało mi się niemożliwe.
Na szczęście traciłem wzrok bardzo powoli. Przygotowałem wszystko, pozwalając sobie na ruch godny księcia. Wydzieliłem z domu pokój wraz z komórką, gdzie poleciłem wstawić kubeł na nieczystości, a służbie kazałem obić pomieszczenie jasnym pierwszej próby i zamykać mnie w nim przed nadejściem nocy. Za sam sufit mógłbym kupić dwadzieścia koni. Do tego wokół domu płoną ogniska. Wiem, bo czuję ich ciepło. Nigdy nie zamykam okien, żeby mogły wchodzić koty.
Służący siedzą przy ogniu w innym skrzydle i co rano otwierają moje drzwi, mówiąc, że nastał nowy dzień. Nim wyjdę, wysuwam rękę za okno i sprawdzam, czy Słońce już grzeje. Nie ufam im. Prędzej czy później ktoś mnie oszuka, na przykład zedrze jasne ze ściany lub zwyczajnie wepchnie mnie w mrok. Zasłużyłem na to i w jakimś sensie wydaje mi się to nieuniknione. Wiem, że mnie okradają i odejdą, kiedy odkryją, gdzie trzymam resztę złota. Lata wojny nauczyły mnie o ludziach tego i owego.
Na co dzień nie jestem wymagający – chcę, by karmiono koty, co spotyka się z reakcją pełną niezrozumienia. Ludzie nie umieją pojąć, czemu otaczam się tak dziwnymi zwierzętami. Płacę jednak dość dobrze, by każdy mógł żyć z tak drobną przykrością. Domagam się regularnych posiłków, wina i wody, zawsze też muszę mieć kogoś pod ręką, choć dom znam na wylot i mogę poruszać się po nim bez żadnych kłopotów. W mroku okrywającym moje oczy jest coś naprawdę przerażającego.
Nie umiem pisać i dyktuję tę księgę, mając nadzieję, że służba pozwoli mi ją skończyć, nim mnie zabiją. Może dlatego idzie mi tak powoli. Pamiętam, jak z Królem po raz pierwszy porozmawialiśmy o kotach i jak pomyślałem sobie, że nikt nigdy nie spotkał starego najemnika.
Cóż, nie jest to prawdą.
Nikt nie wiedział, jak naprawdę ma na imię i nazywano go po prostu Królem. Początkowo sądziłem, że to na cześć jego niezwykłej siły, co okazało się bardzo mylące. Pochodził z Południa i był wielki nawet jak na ludzi stamtąd, wyrosłych, zmężniałych w wyjątkowo mocnym Słońcu. Nim go zobaczyłem, zdołałem się nasłuchać, że to nie żaden człowiek, lecz olbrzym – tylko wyjątkowo bystry, lub syn kobiety zgwałconej przez olbrzyma. Takie rzeczy jednak się nie dzieją. Był po prostu bardzo dużym mężczyzną, jednym z największych, jakich widziałem.
Nauczyłem się nie myśleć za wiele, a już na pewno nie zastanawiać się, kto ma rację, a kto nie. Wędrowałem na wschód w poszukiwaniu zajęcia i natrafiłem na fortyfikacje kopalni, gdzie wydobywano blask do produkcji jasnych. Takie miejsca to niesamowita sprawa – schodzi się do głębokiej sztolni tak nisko, że pochodnie gasną i na ścianach wiszą jasne, aż dociera się do grubych żył blasku, które trzeba rozkuć i wyciągnąć na wózku. No, ale ja nie byłem górnikiem i zdziwiłem się, że przy kopalni kręci się tylu podobnych do mnie. Przyjęto mnie nieufnie i dowiedziałem się, że górnicy mają kłopoty z księciem o imieniu Sar, który nie zgadza się na ich ceny. W sumie nie wiadomo, czy to Sar chciał płacić mniej lub obmyślił sobie, że zajęcie kopalni siłą bardziej mu się opłaci, czy górnicy podbijali ceny. Jak mówiłem, nie ma co za dużo myśleć. Nająłem się.
Tam poznałem Króla.
Słyszałem o wielu, którzy wybierali się na Południe, by urosnąć, przebywając w pełnym Słońcu od rana do wieczora. Sam czasem miewałem na to ochotę, zwłaszcza że budową przypominałem człowieka z gór: niski, silny, o mocnych, drobnych kościach. Szybko zorientowałem się, że mój niewielki wzrost bywa przydatny, czy nawet bezcenny, a od wyprawy na Południe odwiódł mnie widok tych, którzy przebywali tam zbyt długo. Ciało rzeczywiście rośnie, mięśnie stają się mocniejsze, a potem człowiek deformuje się w okropny sposób: z pleców – niby resztki skrzydeł – wyrastają kości, dłonie i stopy zmieniają się w płetwy, palce wydłużają się i w końcu łamią, klatka piersiowa zaczyna przypominać skrzynkę, aż nieszczęśnik staje się właściwie niezdolny do ruchu. Potem taki pełza i prosi o chleb. Co gorsza, kości rosną również do wewnątrz i rozrywają serce, wątrobę, płuca. To wielkie cierpienie każe szukać wybawienia w mroku.
Mówiono, że Król spędził dzieciństwo na Południu – co jest niemożliwe, tam tylko się podróżuje – jednak w tej opowieści kryła się odrobina prawdy. Miał proporcjonalne, bardzo piękne ciało. Z wyjątkiem głowy. Na niej tylko twarz była w miarę normalna, wokół czoła zaś, mniej więcej na wysokości uszu biegły grube guzy o rozmiarach kciuka dorosłego mężczyzny. Mnie samemu skojarzyły się z koroną, rozumiem więc, czemu go tak nazywano.
Siedział przed namiotem i wgryzał się w mięso. Zdumiały mnie jego oczy – puste i łagodne, w lot połapałem się, że do najbystrzejszych ma trochę daleko. Wszyscy wciąż na niego patrzyli, donosili wina i jedzenia, ale nikt nie mógł się za bardzo zbliżyć. Pilnował tego rosły mężczyzna z czarną brodą, który miał na imię Hal. Nie opuszczał Króla ani na krok, szedł po nim spać i zawsze był pierwszy na nogach.
Nasze obozowisko składało się z kilkunastu drewnianych domów dla górników oraz naszych namiotów. Szybko połapałem się, że kilkudziesięciu dobrze wyszkolonych mężczyzn da tutaj radę dużo większej armii. Z trzech stron otaczały nas skały zbyt strome, żeby się na nie wspiąć, zresztą, górnicy mówili, że z góry nie ma żadnej drogi, zwłaszcza takiej, którą zdołaliby pokonać zbrojni. Do kopalni szło się wąwozem, dość wąskim, by przeciwnik nie mógł wykorzystać przewagi liczebnej. Na mój rozum mogli wziąć nas głodem i do tej pory nie rozumiem, czemu Sar na to nie wpadł.
Przesiedzieliśmy tydzień właściwie bezczynnie, najpierw mi się to podobało, a potem zaczęło złościć. Górnicy to mrukliwa nacja, nie do pogadania, więc zacząłem szukać towarzystwa. Padło na Hala, który okazał się bardzo rozmowny. Potem dowiedziałem się czemu – ciągłe gadanie tylko z Królem bywało męczące, zwłaszcza gdy trzeba tłumaczyć każdą rzecz po trzy razy. Najpierw rozmawialiśmy tylko o nim, co chyba nudziło Hala. Musiał wiele razy opowiadać to samo różnym ludziom, a ja i tak pytałem: czy to prawda, że Król, kiedy miał pięć lat, urwał łeb niedźwiedziowi? Czy rzeczywiście walczył od maleńkości, a za pierwszą broń miał drzewo, które sam wyrwał z korzeniami? Jak to było przy oblężeniu Muru – rzeczywiście, brał kamienie przeznaczone dla katapult i ciskał nimi w nacierającego wroga? Czy to prawda, że poszedł w góry i sam jeden zabił pięćdziesięciu Skalnych w ich własnych jarach i to stąd Skalni boją się zapuszczać między ludzi? Prawda to, Hal, że to dzięki Królowi mamy spokój ze Skalnymi?
Tak pytałem, pytałem, on zgadzał się albo zaprzeczał. Wreszcie wziął mnie do ognia i powiedział coś takiego:
— Wędruję z Królem prawie dwa lata, dużo widziałem, a czego się nasłuchałem! O Wężach, co je podusił, Tronach, którym pogniótł stalowe łby. Pięknie — splunął, w ogóle lubił pluć — znam trochę innego Króla. Znam Króla, któremu nie można podać ręki, żeby ci jej nie zmiażdżył, za to trzeba mu podetrzeć tyłek, bo inaczej rozsmaruje sobie gówno od karku po łydki. Znam Króla, którego muszę pilnować, kiedy się pieprzy i nawet uważać podczas walki, żeby nie zabił swoich — mówił coraz szybciej, oczy miał zimne i wściekłe — znam Króla, który dziesięć razy zapyta o to samo, a ty dziesięć razy odpowiesz, nim dotrze do jego zakutego łba. Króla, co pierdzi tak, że w namiocie nie da się siedzieć albo ryczy jak baba z byle powodu, a ty musisz uważać, żeby cię nie rozdeptał. A jeśli ktoś twierdzi, że Król jest inny, znaczy, że łże – tyle ci powiem.
Słuchałem go tak i pomyślałem sobie, że Hal jest strasznie słaby i zniewieściały jak na najemnika. Mógłbym go zabić bez większego kłopotu, choć jestem niski i niespecjalnie silny. Zrozumiałem, czemu Hal nim się zajmuje, wolałem to jednak usłyszeć od niego.
— No to czemu się z nim włóczysz? — zapytałem.
Hal wzruszył ramionami.
— Przecież to sierota i dureń, dnia by nie przeżył. Powiesz mu dla kawału: „Królu, idź no w mrok”, to polezie i będzie po nim. Albo poleci za kotem i skądś zleci, albo kogoś zadusi i go wsadzą, rzuci się na łuczników czy co tam jeszcze. — Bez przerwy pluł. Miałem ochotę powiedzieć mu, żeby tego nie robił. — To z nim trzymam, żeby nie napytał sobie biedy.
Zamilkł. Trudno szanować człowieka, który nie mówi prawdy, kiedy nie musi kłamać. Hal właśnie taki był. Brał część zapłaty Króla i jestem pewny, że go do tego oszukiwał. Poza tym żaden był z niego najemnik i sam potrzebował ochrony Króla, tak jak Król potrzebował jego.
Nie przepadałem za Halem, jednak czasem powiedział coś ciekawego, no i lubiłem słuchać o Królu. Mówił mi o trudach opieki nad nim, jak przygotować mu łóżko i co powiedzieć kobiecie, żeby był zadowolony, w jaki sposób ustawić go do walki i co robić, żeby nie wariował z nudów.
— Uwielbia, jak mu się opowiada historie, a ja nie jestem w tym zbyt dobry.
Tak słuchałem, usiłując wyrobić sobie zdanie na temat Hala i zrozumiałem, że nie pała do Króla jakąś szczególną niechęcią – po prostu nie przepadał za ludźmi i nie zdradzał żadnego przywiązania. Moim zdaniem lepiej sprawdziłby się jako kupiec albo jeden z tych ludzi, którzy dbają, żeby w dworach zawsze było jedzenie, ogień i jasne. Po jakimś czasie Hal wyczuł, że mam ochotę poznać Króla, i zaprosił mnie do namiotu, ostrzegając, żebym nie podawał mu ręki, a najlepiej nie siadał zbyt blisko. Wziąłem to sobie do serca. Król, właściwie nagi, jeśli nie liczyć przepaski na biodrach, o ciemnej gładkiej skórze, z długimi włosami opadającymi na byczy kark skojarzył mi się z jednym z tych posągów pradawnych wojowników, które widujemy w wielkich miastach przy Wieży. Usiadłem naprzeciw niego. Jadł pieczone mięso, spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem.
— Jesteś mały! He! Nie za mały na wojownika?
— Pochodzę z Północy. Tam mamy mniej Słońca. A nim zostałem wojownikiem, byłem złodziejem.
— No, chyba że tak — zajadał się Król — no, chyba że tak. A co żeś kradł?
— A to, co było do ukradzenia.
Zarechotał i się zakrztusił.
— Dobre, dobre! — Zerwał się z trójkątnego stołka i zobaczyłem, jaki jest ogromny. Cień jego głowy przypominał gwiazdę. — Ja tu nie chcę! Ja tu siedzę! Ja bym poszedł! Rok tutaj!
— Trzeci tydzień — przypomniał Hal.
— Rok! Rok! Rok! — upierał się Król. — A gdzie pójdziemy potem? Hy? Hal, musisz mi to powiedzieć, dokąd dalej pójdziemy, bo w górach nie da się już siedzieć.
Hal sapnął, popatrzył na mnie trochę bezradnie, nalał sobie do kubka.
— Nie wiem, Królu. Pójdziemy, to zobaczymy.
W okamgnieniu Król znalazł się przy mnie, potężne łapy zacisnęły mi się na ramionach. Bolało. Poczułem, że gdyby szarpnął, mógłby wyrwać mi ręce. Hal zerwał się ze swojego kąta.
— Ty, złodzieju, gdzie można by pójść? — zapytał Król.
Nie zwolnił uścisku. Za jego plecami stał Hal i dawał mi bezradne znaki. Nie było sensu tłumaczyć, że od dawna nie jestem złodziejem. Przypomniałem sobie miejsca, które odwiedziłem.
— Byłeś kiedyś w Maral? To ogromne miasto na południowy wschód stąd.
Zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy.
— Ja byłem. Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca, a jak ma się pieniądze, to dopiero można pożyć. Maral to naprawdę dwa miasta, jedno nad drugim. To na dole nazywa się Ma, a na wyższe wołają Ral. — Opowiadanie szłoby lepiej, gdyby nie żelazny uścisk na ramionach. — Wygląda to tak, że Ma leży w kotlinie, a wyżej, na mostach i słupach wznosi się Ral. Mają tam przebogate złoża blasku, jasne robią najlepsi światłomistrze i jasne w Ma są barwy wody. Wszystko jest nimi pokryte, nawet dachy domów. Ral wygląda podobnie, tylko tam jasne są złote. Mrok tam nigdy nie zapada. Jak siedzisz w Ma, widzisz nad sobą złote niebo, a jak wyjdziesz na górę, to znów widzisz miasto jak wielkie jezioro, w którym odbijają się gwiazdy.
— A Wieże są?
— Pewnie, że są, nie znajdziesz miasta bez Wieży. Tamtejsza wygląda inaczej niż gdzie indziej, wyrasta z Ma i ma szeroką podstawę, ugina się, podparta przez grubą kolumnę. Na niej — chrząknąłem, naprawdę bolało — wiją się złote jasne z Ral. I podczas gdy wszystkie inne Wieże zwężają się ku górze, ta rozkwita, rozumiesz, Królu, złote pasma rozbiegają się we wszystkich kierunkach jak rozczapierzona dłoń.
Król zwolnił uścisk. Wpatrywał się we mnie i wyglądał, jakby zaraz miał się popłakać. Cofnął się, Hal poprowadził go do stołka. Król był wyraźnie poruszony i chciał sprawić mi jakąś przyjemność – wskazywał na piekące się mięso i butelki wina. Nie bardzo mogłem odmówić, więc wypiłem pół kubka i poszedłem, mając dość tego namiotu i tego człowieka.
Położyłem się u siebie i zasnąłem. W środku nocy obudził mnie człowiek od Hala i powiedział, że Hal prosi, błaga i zaklina, żebym przyszedł do jego namiotu. Nie miałem na to ochoty, ale tamten był stanowczy. Otuliłem się w jasne, wziąłem pochodnię. Mrok był cichy tej nocy, za to wrzaski Króla niosły się po obozie. Przez rozświetlone płótno widziałem wyraźnie miotającą się sylwetkę olbrzyma. Na zewnątrz wypadł Hal.
— Ja cię proszę. Idź tam, nic się nie bój i opowiedz mu jeszcze raz o tym mieście. Nie umiem go uspokoić, tylko tego chce. Maral i Maral, aleś mu, chłopie, w głowie zawrócił. Idź. Nie zrobi ci krzywdy.
Nie byłem taki pewien, no ale nic innego nie przyszło mi do głowy.
— Teraz to już wiesz, czemu trzymam go z daleka od innych — rzekł Hal.
Na mój widok Król przestał wrzeszczeć i machać pięściami, zwiesił ramiona, jakby były martwe i usiadł w kącie, z opuszczoną głową. Wskazał mi stołek, wystarczająco odległy, żebym zdążył uciec, gdyby się na mnie rzucił. Gibał się w przód i w tył, nie śmiał na mnie podnieść oczu. Opowiedziałem mu wszystko, co pamiętałem z Maral, słuchał z otwartymi ustami. Gdy skończyłem, poprosił, bym powtórzył.
— Bo chcę dobrze zapamiętać — wyjaśnił — u mnie z tym to nie jest dobrze.
Opowiedziałem. Hal zasnął na ziemi, pomiędzy mną a Królem.
Następnego dnia zobaczyłem Króla w walce.
Obudziłem się koło południa, w jego namiocie. Król spał, siedząc na poduszkach, co wyglądało bardzo dziwnie w pierwszej chwili. Zorientowałem się, że to guzy przeszkadzają mu w leżeniu. Ledwo doszedłem do siebie, kiedy do namiotu wpadł człowieczek z wrzaskiem, że idą ludzie księcia Sara. Pobiegłem zaraz zobaczyć – i rzeczywiście, nadciągali, w sile około stu, z długimi tarczami i w mocnych hełmach, co miało chyba zabezpieczać przed atakiem z góry. Zaraz pomyślałem sobie, że muszą to być najlepsi z jego armii albo Sar jest wyjątkowym durniem.
Król już wyszedł, w skórzanym napierśniku, na rękawicach miał nabite gwoździe. W lewej ręce trzymał miecz, w prawej długi sztylet o zakrzywionym ostrzu. Obok stał Hal z tarczą i coś mu klarował. Król prawie go nie słuchał, kiwał łbem od niechcenia i nie odrywał wzroku od nadciągającego wojska. Musiałem zająć swoją pozycję, więc straciłem ich z oczu.
Wypuściliśmy strzały, właściwie je marnując, ludzie Sara unieśli tarcze i tyle z tego wyniknęło. Szli równym tempem, rozwijając szereg tak szeroko, jak pozwalał wąwóz. Ruszyliśmy w dwóch flankach, tak jak było wcześniej mówione. Mam krótkie nogi i szybko zostałem z tyłu, a kiedy dobiegłem, linia wroga już była przełamana. Lubię walczyć i jestem w tym niezły, przeciwnik często mnie lekceważy, a umiem być szybki. Skakałem wokół większych od siebie, ciąłem, dźgałem, ostrze zawsze znalazło dziurę w pancerzu albo ominęło tarczę. Ci ludzie wcale nie byli tacy dobrzy, jak sądziłem, sam położyłem dwóch, a trzeciego raniłem w oko. Spychaliśmy ich w dół wąwozu.
Wówczas ruszył Król. Popędził po stoku i wpadł w sam środek, w miejsce, które było dla niego zostawione. W ogóle się nie osłaniał, jakby skórę miał z metalu, jednak osłaniać się nie musiał – nikt nie zdołał doń dojść bliżej niż na odległość ciosu. Powalił dwóch jednym uderzeniem, ciął na lewo i prawo, nie patrząc na boki czy za siebie. Walił mieczem jak kijem, a jak sztylet utkwił mu w kościach przeciwnika, zerwał rogaty hełm i prał nim po łbach. Wbrew swoim rozmiarom, był cholernie szybki, dużo szybszy ode mnie.
Ludzie Sara pojęli, co się święci, i odstąpili od Króla. Wokół niego na długość miecza nie było nikogo, tylko zwały trupów. Ryknął, zupełnie nie jak człowiek, bo i człowieka też nie przypominał – cały zakrwawiony, z guzami wokół czaszki. Nie mieliśmy na co czekać, uderzyliśmy z boków, spychając ludzi Sara wprost na Króla. Kto inny zaraz by zginął, Królowi jednak nie w głowie było umieranie, walił na wszystkie strony, nim kto doskoczył, padał, jakby piorun w niego trafił, a on przecież dopiero zaczynał – zmienił się w czerwoną smugę, dopadającą wroga, celną i bezlitosną. Rannym miażdżył grdyki lub kopniakiem przetrącał karki. We mnie wstąpiły nowe siły. Król odwalał robotę za dwudziestu no i – silny, szybki Bóg walki – był w jakiś sposób piękny. Dawał nadzieję.
Wypieraliśmy tych od Sara to na Króla, to w dół wąwozu, aż pobiegli bezładnie, porzucając tarcze i próbując zerwać zbroje, żeby uciekać szybciej. Król puścił się za nimi, nie zdradzając objawów zmęczenia. Ciął mieczem przez plecy lub przebijał uda, zostawiając krwawiących za sobą, przetrącał kręgosłupy, ciskał kamieniami, aż straciliśmy go z oczu. Hal był zupełnie spokojny. Wkrótce zobaczyliśmy Króla, jak wraca z mieczem zarzuconym na ramię.
— Zabił ich wszystkich? — zapytałem.
— Nie wiadomo — odparł Hal. — Mówię mu, niech zostawia paru, żeby opowiedzieli swoim, co się stało. W walce to on całkiem rozum traci i czasem rzuca się nawet na naszych.
Rozumiałem, co chciał mi powiedzieć. Niedobitki wrócą, Sar dowie się o walce. Wieści pójdą w świat, sława Króla wzrośnie i Hal będzie mógł wziąć więcej za następną robotę. Życie jest śmieszne i kto wie – myślałem – może następnej wiosny ruszymy z Halem i Królem na górników, opłaceni przez Sara.
Zerwaliśmy z trupów wszystko, co miało jakąś wartość, i zrzuciliśmy ciała w dół wąwozu, żeby wiatr nie nawiewał smrodu. Wszyscy cieszyliśmy się łatwym zwycięstwem, choć kilku, łącznie z Halem i mną, usiłowało ostudzić nastroje pozostałych. Być może Sar wysłał zwiad przed właściwym uderzeniem? Ci, których zabiliśmy, nie walczyli zbyt dobrze. Wystawiliśmy straże i czekaliśmy w spokoju, co jest najnudniejszym zajęciem pod Słońcem. Ludzie pili i skakali sobie do gardeł.
Król w walce zrobił ogromne wrażenie i niektórzy chcieli ruszać w jego towarzystwie na podbój królestw. Wydawał się niezniszczalny i nawet ja nie wyobrażałem sobie siły, która zdoła mu się oprzeć. Właściwie podzielałem zdanie innych: po co włóczyć się od bijatyki do bijatyki, skoro można ruszyć kupą, na plecach Króla wywalczyć sobie to i owo. Zapytałem Hala, czy nigdy o tym nie myślał.
— Póki Król tłucze tępaków od takiego Sara, eskortuje karawany albo ściga zbójców, nikt go nie ruszy — powiedział — przecież go widziałeś. Jednak świat jest za wielki na tego olbrzyma. Nie poradzi sobie.
Zgodziłem się, lecz w duchu pytałem siebie, czy przypadkiem nie jest tak, że świat jest za duży, ale dla Hala.
Żadne niebezpieczeństwo nie nadciągało, za to w obozie działo się coraz gorzej. Z górnikami dogadać się nie szło, pewno dlatego że wcześniej każdy umawiał się osobno. Żądaliśmy, żeby wynagrodzenie zabitych podzielić przez nas wszystkich lub dać ich sługom, górnicy chcieli zatrzymać je dla siebie. Próbowali zaciągnąć nas do jakiejś roboty przy dźwigach i sztolniach, co miałoby sens, bo zyskalibyśmy zajęcie, nikt jednak się na to nie zgodził. Po dwóch tygodniach takiej szarpaniny mieliśmy dosyć siebie nawzajem.
Górnicy zdecydowali się zatrzymać dziesięciu najemników, resztę zaś rozpuścić. Zabiegali u Hala, by Król pozostał, Hal może i byłby zadowolony, za to Król nie chciał o tym słyszeć, groził nawet, że jak tak ma być, to on pójdzie i pozabija wszystkich w kopalni. Co tu dużo mówić, siedzieliśmy na wulkanie i trzeba było iść. Ustaliliśmy, że wyruszymy w grupie, na wypadek spotkania z ludźmi Sara albo gdybyśmy wpadli na Skalnych. Wybraliśmy świt.
Nikt nie miał jasnych planów, co będzie dalej, dokąd pójdzie i co zrobi. Planowałem iść z Halem i Królem przynajmniej do miast, a potem zastanowić się – pozostać z nimi, czy wędrować samemu. Hal, jakikolwiek był, miał w głowie to i owo, no i pomagałem mu przy Królu, czym wzbudziłem jego sympatię i nieufność. Zastanawiał się, czemu robię to, co robię, opowiadam mu o miejscach, które widziałem, albo myję to wielkie ciało. W gruncie rzeczy, nie było jednej odpowiedzi. Nudziłem się.
Ruszyliśmy w kilkudziesięciu, dość wolno, bo każdy był objuczony. Król z Halem jechali w środku kolumny, ja trzymałem się z tyłu, tak że widziałem te wielkie plecy i guzy z tyłu głowy. Nie chciało mi się z nikim gadać, może dlatego że opuszczałem to ponure miejsce i przywykłem do cieszenia się w samotności. Nie zarobiłem wiele, nic, co by się zaraz nie rozeszło. Jak masz pieniądze, najmilej wydawać je w głowie.
Otaczające nas skały o łagodnych garbach w porannym Słońcu wydawały się śnieżnobiałe. Wąwóz najpierw biegł ostro w dół i był w miarę wąski, by rozszerzyć się i prowadzić łagodnie w zieleń doliny, majaczącą pod nami. Jest coś głupiego i denerwującego w takiej wędrówce – leziesz, leziesz, wiesz, że nigdy nie wrócisz, tam gdzie byłeś, nie spotkasz tych ludzi, a jeśli wrócisz lub spotkasz, to znaczy, że w życiu ci się nie powiodło.
Zaatakowali nagle i z dwóch stron poleciały kamienie, strzały i bełty, nim ktokolwiek się połapał, kilku od nas już leżało. Ludzie się rozbiegli, dopadłem pierwszego głazu, zerknąłem – kilkadziesiąt drobnych postaci siedziało między skałami. Sar miał taki pomysł, podesłać nam mięso, uśpić i nakłonić do wyjścia. Potem weźmie kopalnie jak swoje, no ale w tej chwili interesowało mnie co innego.
W zamieszaniu nie wiedziałem, co się dzieje, popędziłem więc naprzód, chcąc opuścić te kleszcze. Wystarczyło spojrzeć, jakie to było głupie – w miejscu, gdzie wąwóz się zwężał, walił grad strzał, ludzie padali. Często myślałem, że już jest po mnie i nauczyłem się tym nie przejmować: skulony, kryjąc się, za czym mogłem, biegłem po stoku ku strzelającym. Inni zrobili to samo.
Król mignął mi przez moment, miałem inne rzeczy do roboty, choć ta chwila wystarczyła, bym dokładnie go zapamiętał. Sadził ogromne susy w przedziwny sposób – zgarbiony, z głową schowaną między ramionami. Strzały poszły w jego stronę, przywarł do ziemi, tylko jedna, krótka i czarna utkwiła głęboko w udzie. Równie dobrze mogliby weń żwirem ciskać, nie patrzyłem już, słyszałem tylko, jak dopada strzelców.
Może nie przewidzieli, że zdołamy do nich dotrzeć, albo taki był właśnie plan Sara, który widocznie nie troszczył się o ludzi. Walka dobiegła końca szybciej, nim ktokolwiek by przypuszczał, właściwie mnie samemu wydała się snem. Stałem, jakoś tak wybudzony, z zakrwawioną pałką, do której przykleiły się czyjeś włosy. Popatrzyłem w dół. Jeśli celem Sara było przetrzebienie naszych – wygrał, jego ludzie ruszą wkrótce za ocalałymi i wybiją jednego po drugim. Główna kolumna zajmie kopalnie bez żadnego wysiłku. Górnicy nie zbiorą nowych sił.
O tym myślałem, schodząc ze stoku, a także o tym, kto zginął, a kto nie. Nie przywiązuję się do ludzi i patrząc na zmarłych, czułem ulgę, że tym razem śmierć mnie ominęła. Nie o każdym można tak powiedzieć: Hal leżał na wznak, z piersi wystawało mu piórko strzały. Król pędził w jego stronę i zaraz go objął. Nawet ze swojego miejsca widziałem, że Hala mamy z głowy, jednak Król nie przyjmował tego do wiadomości. Z delikatnością, o którą bym go nie podejrzewał, dotykał jego dłoni i wodził palcem po czole. Coś kazało mi do niego podejść, a ledwo to zrobiłem, zacząłem żałować. Wówczas nie wiedziałem, czego spodziewać się po Królu.
Stanąłem za nim. Trzymał trupa za głowę, próbował otwierać mu usta, udając, że Hal wciąż oddycha. Potrząsnął nim, wściekły, jakby wbrew swojej legendzie miał problemy ze zrozumieniem tego, na czym polega umieranie. Telepał ciałem coraz mocniej, jął wyć, gnieść mu kości i bić martwą głową o kamienie. Chyba chciał ukarać Hala za to, że ten go opuścił. Przynajmniej ja tak zrozumiałem.
Nikt nie śmiał się zbliżyć do Króla, ocaleli uciekali, byle dalej z wąwozu. Też powinienem tak zrobić. Byłem ciekaw różnych rzeczy, a widok olbrzyma wyjącego niczym dzieciak sprawił, że poczułem się dziwnie, zwłaszcza kiedy Król, potrzaskawszy ciało, przeraził się tym, co uczynił. Zabrał się do naprawiania, niezdarnymi dłońmi próbował złączyć połamane kości i wpychał w mózg kawałki czaszki.
— Wystarczy — powiedziałem mu.
Popatrzył na mnie zdumiony. Potrząsnął czerwoną głową. Trwał na czworakach i zerkał to na Hala, to na mnie. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić, więc zrobiłem to, co należałoby, gdyby nic się nie wydarzyło. Zabrałem tobołek, broń i poszedłem. Powiedziałem tylko:
— Uważaj na siebie, Królu.
Ledwo ruszyłem, już wrzasnął. Odskoczyłem, żeby mi nie zrobił krzywdy – byłem pewny, że mnie atakuje, wściekły, bo Hal umarł, a ja nie. Był to tylko błysk gniewu, przepadł, odwróciłem się – Król pełznął do mnie na czworakach, zasmarkany i smutny. Przywarł do ziemi, objął mi nogę, całował stopę, aż znieruchomiał, z głową pod moim kolanem. Guzy uwierały mnie w łydkę. Nie puścił.
Odtąd wędrowaliśmy we dwóch.
Myślę dużo o głosach w mroku i tym, czy nie doprowadzą mnie do zguby. Słyszałem ich bardzo wiele. Kiedy byłem młody, najbardziej na świecie podziwiałem wojowników w typie Króla, poznawałem o nich prawdę i przechodziło. Teraz podziwiam matki, więcej – myślę, że poza nimi nie ma nikogo do podziwiania, nie chodzi tylko o ból porodu, gotowość na śmierć, jeśli dziecko będzie trzeba z brzucha wyciąć, ani nie o ten siermiężny wysiłek, który wyciska urodę i każe mężczyźnie szukać sobie kogoś innego. Podziwiam kobiety, bo uczą o mroku.
Zgoda, najpierw dzieci trzymamy wśród jasnych, co samo w sobie jest dla mnie trudne do zniesienia: te wielkie sale, gdzie co wieczór zjeżdżają biedni, którzy nie mają na jasne. W takiej sali jasne akurat są, leży, dajmy na to, trzy tuziny matek, obok gdzieś tyle dzieci, a jak jedno wrzaśnie, już ryczą wszystkie. Ja bym tego nie wytrzymał.
Jeśli mężczyzna spróbuje nauczyć małego mroku, dzieciak przeżyje rok, dwa, to znaczy dopóki nie nauczy się chodzić. Więc co właściwie jest w tych matkach? One potrafią, nie wiem, siedzą, czy chodzą, mówią lub pokazują, ale dziecko dowiaduje się pomału, czym jest mrok, a czym Słońce i jak odróżnić prawdziwy głos od fałszywego. Widywałem matki stojące na skraju ognisk z dziećmi na rękach, wsłuchiwały się z nimi i uczyły rozpoznawania. Słowo po słowie i dźwięk po dźwięku. Żałuję czasem, że nie pamiętam, jak było ze mną.
Żałuję, bo chętnie nauczyłbym się od nowa. Zawsze to było proste: mrok niesie śmierć, a w świetle jest bezpiecznie, tylko że mrok mnie nie opuszcza i nie przestał szeptać. Tak naprawdę, to szepcze dwa razy – na zewnątrz i wewnątrz mnie. Myślę o drogach jego kłamstwa: dzieci mami czasem dźwiękiem zabawy albo mówi jak ojciec, który odszedł lub zginął, kobiety przyzywa głosami kochanków, mnie podsuwa głosy ludzi, których kiedyś znałem. Tak, słyszę także Króla.
I czasem nie wiem, czy kiedyś nie weźmie się na sposób, czy to, co w nim żyje, nie jest dość sprytne, by podszyć się pod ludzi, z którymi mieszkam, pod świergot ptaków o świcie, czy nie przywoła czyjegoś cienia pod moje okno w środku nocy i nie skłoni, żebym wyszedł. Może udać wojnę, zmusić, bym wybiegł odziany w jasne, zgubił się i błądził – ślepy, między skałami.
Szybko odkryłem, że Hal pomylił się co do Króla – mój towarzysz był znacznie bardziej przydatny, niż wydawało się na początku, wymagał tylko cierpliwości. Błyskawicznie odkryłem, że mogę wysyłać go po drewno i tylko pilnować, by pozostał w zasięgu głosu. Nie głodowaliśmy, Król miał oko i kupę szczęścia, wystarczyło go na chwilę puścić w las i wracał z czymś na ząb. Musiałem tylko trzymać go blisko siebie. Zresztą, nie miałem nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Pytał kilka razy o to samo, do czego zdołałem szybko przywyknąć.
Byłem wściekły, bo chciałem jak najszybciej zniknąć sprzed oczu Sara. Ogromny wóz z rzeczami Króla bardzo nas spowalniał, uniemożliwiał wybranie drogi na przełaj. Powiedziałem mu, że lepiej go porzucić, mamy dość pieniędzy, żeby kupić nowy. Odmówił. No to poradziłem, żeby przynajmniej wywalić łóżko, znaczy, tę dziwną rzecz, którą łóżkiem nazywał. Wówczas całkiem się wściekł i chciał mnie pobić, musiałem stanąć przed nim, cierpliwie tłumacząc: to ja, to ja, to ja. O wyrzuceniu łóżka już nigdy nie rozmawialiśmy.
Nie będę opowiadał o wszystkim, co nam się przydarzyło, w końcu wędrowaliśmy przez cztery lata i działo się niejedno. W każdej historii, takiej nawet, jak historia Króla, liczy się głównie początek i koniec, tak jak ważne jest źródło rzeki i morze, do którego ona wpada. No więc szliśmy trochę, grzejąc się przy ogniu, aż dotarliśmy na ziemie, gdzie mało kto znał Sara, a jeśli nawet znał, to się nim nie przejmował. Niektórzy ludzie rozpoznawali Króla i oferowali nam gościnę. Postępowałem wówczas jak Hal, prosząc, by się do niego nie zbliżali.
Miasto nazywało się Mar i dotarliśmy doń dziesiątego dnia drogi. W miastach zawsze jest robota, nawet w tak nędznych jak Mar. Po czym poznać, że miasto jest nędzne? Ano po domkach ściśniętych na brzegach szerokich ulic, takich, którymi zawsze można przegonić wojsko, jakby coś się działo. Pośrodku takiego bajzlu stoi sobie Wieża podobna do tych widywanych w nadmorskich skupiskach handlu, gdzie nawet gówno jest ze złota. Tylko trochę inna, matowej barwy i taka jakaś niezachęcająca. Jak zobaczyłem tę w Mar, to zaraz pomyślałem, że pierdnę i się zawali.
No i walą się takie Wieże. Ta runęła zaraz, kiedy dotarliśmy do Mar.
Jeśli człowiek trochę wędruje, to zyskuje jakie takie pojęcie, jak to jest z Wieżami. Każde miasto ma własną, a z tego, co słyszałem, żadne nie wybudowało swojej do końca i doskonale wiem, jak to za każdym razem wygląda: budują najpierw szybko, myślą, że Słońce – to można drapnąć jak byle pannę, potem mają dziesięć, trzydzieści pięter i wcale nie jest bliżej ani cieplej. Nawet gwiazdy nie można dotknąć, no i co powiedzieć ludziom? Ano, że budowa trwa, pracujemy ciągle i jeszcze trochę czasu nam zejdzie, nim znajdziemy się na Słońcu. Z czasem praca idzie wolnej, aż wreszcie spowalnia na tyle, że człowiek przez całe życie widzi Wieżę mniej więcej takiej samej wysokości. Chciałbym zrozumieć, czemu je się buduje, skoro nikomu jeszcze nie wyszło.
Wieże mają jeden sens – im jest wyższa i piękniejsza, tym ludzie żyjący obok wydają się przyjezdnym bogatsi i szczęśliwsi. Aż chce się tam osiedlać. Ktoś mądry będzie budował Wieżę powoli i dokładnie, miasto się rozrośnie, to i ona urośnie, pieniądz się na to znajdzie. Ktoś głupi wzniesie taką od razu, na słabym drewnie, kamieniu, łapami partaczy, chlapnie farbą i sam będzie królem farbowanym. Potem takie licho wali się wszystkim na głowy, co stało się właśnie w Mar.
Weszliśmy, Król chciał jeść i pić, no i ledwo żeśmy siedli – zaraz walnęło. Ludzie zerwali się na nogi, wybiegli, było dopiero południe. Nad miastem wirowała gęsta chmura kurzu, właśnie w miejscu, gdzie wcześniej stała Wieża. Wszyscy popędzili w tamtą stronę, ale nie trwało to długo – Wieża runęła na ulice i domy, zewsząd dochodziły krzyki rannych, ludzie gołymi rękami rozgrzebywali gruz w poszukiwaniu bliskich. Niektórzy przypominali upiory, cali w pyle i krwi. Żołnierze nie wiedzieli, co ważniejsze – pomagać, czy się wycofać. Król wiedział i zabrał się do odwalania kamieni.
Zastanawiałem się, czy mu pomóc lub, jeszcze lepiej, pchać się między rumowiska i wydobywać rannych. Stałem trochę z boku i patrzyłem na zakurzone kłębowisko, na nadciągających gapiów, z których pomału formował się wściekły tłum. Król był niestrudzony i w ogóle się nie męczył, przetaczał kamienie, a jak kogoś odkrył, musiałem wrzeszczeć, żeby nie dotykał, i wołałem innych. W ten sposób znalazłem dla siebie zajęcie. Zapalano ognie, znoszono jasne, z myślą o nadciągającej nocy.
Nie narobiliśmy się. Przyszedł oficer, rozpoznał Króla i powiedział, że natychmiast jesteśmy potrzebni gdzie indziej, a zrobił to takim tonem, że nie szło odmówić. Próbował przemilczeć, o co chodzi, nie pozwoliłem i przyznał, że książę Maru chce nas widzieć – i będzie płacił, a jak!
Poprowadzono nas do drewnianego pałacu na niewielkim wzniesieniu – widziany z daleka, przypominał mi szopę obitą przez jasne. Nigdy nie słyszałem o panu Kar, jednak widziałem wcześniej parę rzeczy i miałem pojęcie, jak może wyglądać człowiek władający Marem. Mimo to mnie zaskoczył. Był ogromnym człowiekiem, tylko o głowę niższym od Króla, kwadratowy łeb cwaniaka zawsze trzymał ciut opuszczony. Cały czas próbował opanować drżenie ręki. To zderzenie brutalnej twarzy z kobiecą bojaźliwością dziwiło mnie.
Wkrótce wiedzieliśmy, co się święci. Kar w swoim małym rozumku pojął, że ludzie znajdą winnych katastrofy dużo szybciej, nim odgrzebią z gruzów swoich zmarłych, mało tego – z każdym odgrzebanym winny będzie bardziej oczywisty. Ruszą na pałac. Przerażony Kar ściągał, kogo mógł, obok nas było jeszcze pięćdziesięciu ze straży i kilkunastu nam podobnych. Wszyscy patrzyli na Króla z szacunkiem.
Poddaliśmy się rozkazom kapitana – który należał do tych, co więcej myślą, niż mówią – ale i bez jego pomysłu wiedzieliśmy, co robić. Tłum nadciąga falą, nie spróbuje oblężenia, lecz zaatakuje drzwi i okna. Zabiliśmy je deskami i podparliśmy. Zerkałem przez szpary w drewnie na ludzi gromadzących się pośród ruin miasta. Sam Kar krążył między nami, by co jakiś czas zniknąć w pomieszczeniach z tyłu.
— Wytrzymamy, aż Słońce zajdzie i będzie w porządku — powiedziałem Królowi. — Nie poprowadzą oblężenia pod mrokiem.
— No — zgodził się Król — nic z tego nie rozumiem.
— Czego nie rozumiesz?
— Czemu on nie pójdzie.
— Kto nie pójdzie?
— Kar — z namysłem skinął głową — przecież to zniszczone miasto, mógłby pójść i zbudować nowe. Na biednego — zerknął przez ramię — on mi nie wygląda.
— To nie jest takie proste, Królu — nie wiem czemu, nieustannie zwracałem się do niego w ten sposób — zakładanie miasta to poważna sprawa.
Wzruszył ramionami.
— Ja i tak bym poszedł.
Nie trzeba było czekać zbyt długo, żeby ludzie z Mar ruszyli na pałac. Szli wściekłą kolumną, a każdy trzymał, co tam miał: miecz, pałkę, dzidę albo coś zabranego z domu. Część owinęła się w jasne, z boku, kobiety i dzieci niosły drewno i pochodnie. Atak prowadzili oficerowie, którzy przeszli na ich stronę.
Pierwsze uderzenie zdołaliśmy odeprzeć bardzo dużym kosztem. Padła zewnętrzna brama, przeprowadziłem struchlałego Kara w głąb budynku, zabarykadowaliśmy się znowu, osłaniani przez żołnierzy i samego Króla. Z naszej strony zginęło dziesięciu, tamtych ze cztery razy tyle. Tłum nie wyglądał na mniejszy. Humoru nie poprawiał nam Kar, wrzeszczący i łkający na przemian, jak to nas wynagrodzi, jeśli ocalimy go z tej kabały. Nie wiedziałem, jak to zrobić, więc nic nie mówiłem.
Otoczyli pałac szczelnym półkolem. Słońce jeszcze stało wysoko. Wystarczyło zerknąć na zewnątrz, by stwierdzić, że nie jest wesoło. Zdarto już jasne z zewnętrznej części i rozpięto między ścianami – teraz już mogli stać tak aż do świtu. Zastanawiałem się, czy nie postawić Króla w wejściu lub po prostu wypuścić go na nich.
Kapitan miał inne zdanie. Zawołał do okna z tłumu takiego, który wyglądał na w miarę kumatego, i coś mu długo klarował. Potem przyszedł do mnie – jako opiekun Króla wyrosłem na kogoś w rodzaju przywódcy najemników – i przedstawił swój pomysł. Niewiele myśląc, zgodziłem się, kłopot był tylko z przekonaniem Króla, taka zmiana planów nie mieściła mu się bowiem w głowie. W końcu, usłyszawszy, że wyjaśnię mu wszystko potem – ustąpił.
Rozeszliśmy się po pałacu. Ostatecznie, książę Kar skrył się w komórce dla służby, tak małej, że ledwo się tam zmieścił. Król skręcił mu kark, truchło pociągnęliśmy pokojami i cisnęliśmy przed tłum. Zaraz wbili mu dzidy pod pachy i powlekli, obrzucając gnojem. Ledwo to się stało, Król odciągnął mnie na bok.
— Czemu tak? — chciał wiedzieć.
— Czasem trzeba i już.
— Obiecałeś.
— Nie dalibyśmy rady. Warto umierać dla kogoś takiego jak Kar? — Wzruszyłem ramionami. Chodziliśmy po pałacu, szukając nagrody. — On też ma lepiej. Widzisz no? Popatrz za okno.
Popatrzył. Ludzie wciąż ciskali w Kara gównem. Jak znam życie, przeciągną go przez całe miasto i porzucą ciało u jego wrót.
— No to sam widzisz — rozmowę trzeba było kończyć — tym chętniej zrobiliby mu to samo, gdyby żył.
Wieczorem Król zażądał kobiety, więc ją przyprowadzono. Musiałem mu towarzyszyć, choć nie miałem na to ochoty. Odpowiadałem za jego bezpieczeństwo, a wiedziano powszechnie, że Król jest bezbronny tylko wtedy, kiedy uprawia miłość. Ja jeden miałem prawo go przygotować.
Dziewczyna była tęga i przynajmniej raz rodziła. Nosiła czarną perukę poprzetykaną złotymi pasemkami. Jak większość kobiet stamtąd, goliła głowę do gołej skóry, żeby wystawiać ją na Słońce, podobnie jak biodra, tyłek i piersi. Bardzo się bała, więc jej wyjaśniłem, że nic się jej nie stanie, dopóki Król nie opuści łóżka, czego przecież nie uczyni.
Musiała się rozebrać i obejrzałem ją dokładnie: uniosłem ciężkie piersi, rozchyliłem uda i pośladki, wsadziłem dwa palce głęboko w usta, ale nic nie znalazłem. Kazałem obciąć paznokcie, na co przystała niechętnie. Z namiotu dochodziły niecierpliwe nawoływania – mruknięcia, jęki. Brzęczały łańcuchy. Dziewczyna zapytała, czy to prawda, co mówią: Król miał mieć drugą koronę tam na dole. Roześmiałem się tylko, bo akurat w tym miejscu nie różnił się ode mnie i innych mężczyzn.
W namiocie płonęły pochodnie, po jednej w każdym rogu, ogień trzaskał też w kociołku pośrodku, a dodatkowe światło dawała jasna, najwyższej próby, rozpięta między masztami. Król leżał na łóżku, tak nazywaliśmy je, choć wcale łóżka nie przypominało. Składały się na nie deski grubości jego nadgarstków, spięte żelaznymi obręczami. Z każdego rogu odchodziła para łańcuchów, które łączyły kajdany na przegubach Króla z potężnymi palami wbitymi w podłogę. Król musiał trzymać ręce rozkrzyżowane, był nagi i mógłbym go zabić, gdybym tylko zechciał.
Wprowadziłem dziewczynę. Odzyskała odwagę i zbliżyła się do Króla. Sam usiadłem na stołku w takiej odległości, bym mógł zareagować, gdyby coś poszło inaczej niż zwykle. Miałem krótki miecz i zerkałem raz na niego, raz na łóżko. Pierwszy raz pilnowałem Króla, czułem się dziwnie i nie przypuszczałem, że w przyszłości tak szybko przywyknę.
Wcześniej poinstruowałem dziewczynę, czego od niej oczekujemy, i chyba była tym zdziwiona – w tych niebezpiecznych czasach mężczyźni lubili szybko i mocno. Ostrożnie zbliżyła się do Króla, przejechała palcem po jego nasmarowanym oliwą udzie i przesunęła dłoń na podbrzusze. Wyćwiczonym ruchem wpełzła na to ogromne ciało, cała zmieściła się na falującym torsie. Jak jej mówiłem, zaczęła głaskać Króla po policzkach i całować w powieki, delikatnie dotykała szyi i wodziła palcami po naprężonych ramionach. Król wpatrywał się w nią z niemym zachwytem. Dziewczyna dotknęła szerokiego czoła, trąciła ucho, wiła się na mężczyźnie, aż wreszcie zamknęła dłoń na jego fiucie i ułożyła się w ten sposób, by Król mógł całować jej nos i policzki. Czynił to gwałtownie i trochę się bałem. Doszedł w paru ruchach.
Po wszystkim rozkułem go i dałem wina.
— Czemu ty nie chodzisz do kobiet? — zapytał.
— Przecież chodzę. Nie zawsze mam kiedy. Jak jestem w mieście, zawsze idę do kobiety.
— A nie chciałbyś mieć swojej kobiety? Hal ciągle o tym gadał.
— No dobra, ale Hal gryzie ziemię i coś mi śpiewa, że nawet gdyby żył, to by kobiety nie miał tak na co dzień. Najemnikowi nikt nie da córki księcia albo kupca, choćbyś nie wiem ile miał pieniędzy. Nawet tobie nie dadzą.
— No, ja nie chcę. Mi dobrze tak, jak jest.
Król kłamał, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie znosił łóżka miłości i chciał mieć kobietę bez niego.
— Żaden hodowca kobiet nie da ci takiej porządnej, jeśli dobrze nie zapłacisz. Teraz to każdy może mieć pieniądze — mówiłem dalej — więc jak ktoś hodował kobietę, dajmy na to, dziesięć lat – najpierw pójdzie i zobaczy, czy masz dom jak trzeba, czy stać cię na jasne dla niej i dla dzieci.
— E tam, na pewno nie każdy — mruknął — jakbym był takim od kobiet, to chciałbym sprzedać kobietę kapitanowi Króla.
— Tylko czy chciałbyś od takiego wziąć. Jak wyhodujesz dobrą kobietę, to o nią dbasz, a jak ktoś nie dba, to znaczy, że kobieta nie jest dobra i lepiej nie brać takiej.
Dziś przyprowadzono mi kobietę. Obawiałem się trochę, jednak poszło mi dobrze. Bardzo dziwne wrażenie, to że dobrze szło i sama kobieta.
Mógłbym kupić sobie ich kilka i trzymać tutaj. W mojej sytuacji byłoby to kłopotliwe – im mniej ludzi, tym lepiej. Posyłam po nie kilka razy w miesiącu i zaraz przypomina mi się, jak przygotowywałem te dla Króla. Siedzę i czekam, słyszę moich ludzi, ich krzątanie, obcinanie paznokci, jej fochy i jęki, choć z reguły zjawiają się pokorne.
Położyłem się na wznak i rozkrzyżowałem dłonie, właśnie na wspomnienie Króla, za to nie wiem zupełnie, jak wygląda moje ciało, czasem dotykam mięśni ramion, sprawdzam, czy nie zanikły. Wszystko się pomieszało. Wpijam palce w uda, uciskam brzuch. Jak byłem młody, w ogóle nie wiedziałem, że mam ciało – teraz jest inaczej.
Ciemność była trochę inna niż zwykle, płaszczyzny przesuwały się nałożone jedna na drugą, trochę podobne do kurtyn w ulicznych teatrzykach, tyle że czarne. Przyszła mi do głowy dziwna myśl: jaką barwę ma mój oddech, może niektórzy widują takie rzeczy. Potem przyszła. Pachniała mocną wiosną. Weszła na łóżko, pozwoliła się dotykać bardzo powoli, robiła, jak kazałem wcześniej – idź po łóżku bardzo wolno i ocieraj się o mnie.
Nigdy nie zamawiam drugi raz tej samej kobiety. Tak było i tym razem. Poznawałem jej ręce, wodziłem palcem po palcach, sprawdzałem twardość brzucha, ciężar piersi, kształt ust i szyi, wszystko po to, by dziewczyna wyłoniła się dla mnie z mroku, ciągle w mroku pozostając.
Bardzo łatwo mógłbym oszukać Króla, lecz nigdy tego nie zrobiłem. Liczył z trudem i o monetach wiedział tyle, że złote są ładniejsze niż srebrne, więc najchętniej widział wynagrodzenie w tym kruszcu. Zaraz na początku ustaliliśmy zasady podziału. Pierwszą ćwiartkę Król przeznaczał na to, czego w danej chwili potrzebował, druga szła na wspólne potrzeby: opatrunki, jedzenie, podkucie koni, jasne, noclegi, wyposażenie, naprawę uzbrojenia lub łapówkę, co zdarzało się nieczęsto. Trzecia ćwiartka przypadała mnie, a przeznaczenie czwartej długo było dla mnie tajemnicą. Król zażyczył sobie, żebym ją odkładał. Nie powiedział w jakim celu, a ja nie pytałem.
Pewnego wieczoru przyszedł do mnie, siedliśmy sobie, oświetleni ze wszystkich stron. Ciemność mruczała naokoło, wwiercała się między liście i świszczała daleko, na wzgórzach.
— Nie zawsze bym tak chciał — powiedział mi Król.
Odpowiedziałem, że nie rozumiem, i zaraz ugryzłem się w język, bo nie lubił takich odpowiedzi.
— Widziałem tego człowieka i przecież ja też taki będę — rzekł zdumiewająco łagodnie i wgryzł się w pieczeń, którą trzymał na ostrzu.
Z początku nie wiedziałem, kogo ma na myśli, i dopiero po chwili przypomniałem sobie, że w mieście spotkaliśmy żebraka. Był bardzo stary i miał resztki siwych włosów, posklejane wymiocinami. Uwiesił się nas i bałem się, że Król go zabije.
— Nigdy nie będziesz biedny — odpowiedziałem. — Zawsze znajdzie się robota dla takich jak my.
— Każdy się starzeje, to ja chyba też — rzekł Król. Uświadomiłem sobie, że nie wiem, ile właściwie ma lat. — No, a jak nawet nie ja, to ty na pewno. Chciałbym być dobry dla ciebie, bo ty jesteś dobry dla mnie. Nie byłbym dobry, gdybym cię opuścił i mógłbyś być jak tamten człowiek.
— No, ale do tego mamy dużo czasu.
Król zamilkł. Odłożył mięso i przez chwilę patrzył w gwiazdy, których tej nocy pojawiło się wyjątkowo dużo. Wielu mówiło, że gwiazdy to statki wysłane ze Słońca, aby nas zabrać do domu, każdy ma tysiąc masztów, na każdym maszcie płonie tysiąc żagli z najprzedniejszych jasnych, statki płyną przez kosmos i wypalają ciemność. Teraz wydaje mi się to nieprawdą – gwiazdy świecą już bardzo długo i z jednakową mocą, więc muszą być czymś innym.
— Ja tam nie wiem i trochę mi się poplątało — odezwał się Król — tyle mamy tych wojen. Nie wiem, jak je rozróżnić. Mamy monety?
— Już się kończą.
— Te, co odkładasz. O te pytam.
Przeliczyłem w myślach, trochę tego było. I tak odpowiedziałem, Król rozumiał, że czegoś może być trochę, dużo albo wcale.
— To powiedz mi, jak będzie na dom. Bardziej na Południu, żeby ciągle było Słońce. Nie tylko, żeby dom był, ale taki jak chcemy i żeby nie brakło nam jedzenia. Na łące i koło jeziora. I kupię ci kobietę — śmiał się. — Nie! Kupię ci dwie kobiety albo tyle, ile tylko będziesz chciał. Jesteś dla mnie dobry, dużo lepszy niż Hal.
Obrócił ku mnie głowę. W jego oczach nie było kłamstwa i teraz wydaje mi się, że już ten dom widział, wraz z kobietami i łąką. W ten sposób dowiedziałem się, na co kazał mi zbierać pieniądze. Nie miałem serca powiedzieć mu, że owszem, czasem widuje się starych żebraków, książąt albo kupców, nigdy zaś najemników.
— Musimy trochę poczekać — odpowiedziałem. Coś jeszcze przyszło mi do głowy. — Powiedz mi, Królu, skoro ja będę miał swoje kobiety, to co ty będziesz robił? Umiesz tylko walczyć i nie znasz innego życia. Obawiam się, że nie będzie ci się tam podobało i gdzieś mnie będziesz ciągnął.
Jego reakcja mnie zaskoczyła. Poczerwieniał, co widziałem nawet w świetle ognisk, nadął policzki i uderzał rękami o uda. Wypuszczał powietrze krótkimi prychnięciami, a gdy spróbowałem spojrzeć mu w oczy, spuścił głowę. Nie pozwolił.
— Ej, Królu. Ukrywasz coś przede mną.
Potrząsnął głową. Oczu nie podniósł.
— Przecież widzę — nalegałem.
Byłem naprawdę rozbawiony. Przypominał mi dziecko, skrywające sekret, którym chce i zarazem nie chce się podzielić. Naciskałem go, on trząsł się i burczał. Wreszcie nie wytrzymał.
— Będę hodował koty i ty mi w tym pomożesz. Kiedy nie będziesz się zajmował kobietami.
— W gruncie rzeczy to mądre — przyznałem. — Będę wtedy już stary, a starzy wolą chyba nawet koty od kobiet. Kłopot w tym, Królu, że kotów się nie hoduje. Nie znam nikogo, kto by tak robił i nie chcę, żebyś wyszedł na głupka.
Króla nic to nie obchodziło.
— No i co! No i co! — Zaciskał wargi, bliski płaczu.
Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że koty siedzą w nim tak głęboko. W takich chwilach odsuwałem się tak, by nie oberwać, jeśli Król by się zezłościł, a zarazem być blisko i go uspokoić.
— Przecież możesz hodować króliki albo konie. Jeszcze pożytek będzie z tego, część można będzie sprzedać i przeznaczyć na utrzymanie domu. Kupimy go sobie wcześniej — tłumaczyłem. — Poza tym koty nie chcą być hodowane, żyją sobie jak wilki albo ptaki. Nie da się ich przerobić na mięso, skóry lub futra, a do tępienia myszy wystarczy zaledwie jeden.
Usta Króla przypominały świeżo zabliźnioną ranę – wąska, czerwona kreska. Potrząsał głową i popiskiwał. Zaczął łapczywie jeść, napchał sobie usta i niespodziewanie cisnął ostrze wraz z mięsem poza światła ognisk. Metal zadzwonił o skały.
— Ładne kwiatki. Ciekawe, czy rano go odzyskamy.
— Będą koty! Ty będziesz miał kobiety, a ja koty, wiele, bardzo wiele w każdym pokoju. Nie będę ich więził, po co więzić, jak mogę otworzyć okna i cieszyć się nimi. Koty na Słońcu — opowiadał — mnóstwo, mnóstwo kotów.
Popatrzył na mnie wzrokiem nieznoszącym sprzeciwu. Rozmowa była skończona. W takich momentach bałem się Króla – potrafił w jednej chwili przejść z płaczu we wściekłość. Zastanawiałem się, czy zabił któregoś z moich poprzedników i o co właściwie chodzi mu z kotami. Przecież nikt nie lubi tych zwierząt. Powiadają, że tylko koty mogą wejść w ciemność i wrócić bez szwanku, wielu zarzekało się, że je widzieli, jak nikną w nocy i wracają rano, jakby nigdy nic.
Król podzielił się ze mną długo skrywanym sekretem i odtąd bez końca opowiadał o kotach.
Świat jest mały i w końcu wróciliśmy do księcia Sara. Hal by się uśmiał, gdyby żył, a Król w ogóle go nie pamiętał: ani walki w wąwozie, ani dawnego opiekuna, imię Sar nie mówiło mu nic. Z tym też było u niego kiepsko, usiłowałem przywołać jakąś przygodę, mówiłem: Królu, a jak zawędrowaliśmy tam lub tam, stało się to lub to, co o tym teraz myślisz. On patrzył na mnie zdumionym wzrokiem, jadł i dawał do zrozumienia, że chodzi o życie kogoś innego.
A przecież przeszliśmy trochę przez te cztery lata i zżyliśmy się ze sobą. Nieustannie w ruchu, od drogi do lasu, przez wioski i miasta, tam gdzie znajdowaliśmy zajęcie, którego nie brakowało. Kilka razy mogliśmy zostać na dłużej i tak by się stało, gdyby nie Król, który pakował nas w kłopoty. Zawsze wyglądało to podobnie, przyjmowaliśmy stałą robotę w wojsku lub straży, wówczas siadałem przy Królu i tłumaczyłem, aż sił brakowało: wreszcie możemy gdzieś zostać, chcą nas i się nie boją, płacą nawet, więc, Królu, nie rób nic głupiego. Kiwał na to głową. Siadałem przed nim i powtarzałem.
— Będę uważał — obiecywał, tak przejęty, że nie sposób było mu nie uwierzyć — a jakby tylko coś mi nie szło, to zaraz powiedz. Wystarczy, że podejdziesz i powiesz, „idź sobie stąd”, a ja pójdę. Schowam się w drzewach, tam będę siedział i myślał, aż pozwolisz mi wrócić.
— Nad czym będziesz myślał? — pytałem.
— Nad tym, czemu byłem niemądry. Nie chcę być niemądry. Gdybym był mądry, lepiej by nam się wiodło.
Z reguły wyglądało to podobnie – rzeczywiście, starał się bardzo, przynajmniej przez pierwsze tygodnie. A potem działo się coś, co zmuszało nas do kolejnej włóczęgi – raz doszliśmy do miasta schodzącego prosto w morze, ludzie byli tam ogromni, gdyż żyli w dwóch Słońcach, tym prawdziwym i odbitym w wodzie. Tam zawsze było co robić, wyruszaliśmy na ryby, broniliśmy brzegu przed korsarzami i dobrze było mi w tym miejscu. Król cały czas opowiadał o kotach i morskich bestiach, które chciałby zabić, ale morze było spokojnie, a jeśli czasem pod wodą przesunął się czarny kształt, był zbyt wielki nawet dla Króla. Siedział więc na plaży i się gapił, z tego gapienia coś przestawiło mu się w głowie, poszedł pić i pobił się z wojskowymi. Ponoć śmiali się z jego rogów, więc jednemu wbił w łeb nogę od stołka. Uszliśmy o świcie. Przepraszał i obiecywał, że już nigdy to się nie powtórzy.
Tak było zawsze, zdołałem przywyknąć. Bójka to jeszcze najmniejszy kłopot, ludzie piorą się przecież po karczmach i trudno winić Króla, że był zwyczajnie silniejszy. Robiliśmy w straży kupca, właściwie za straż wystarczał mu sam Król. Kupiec ów uwielbiał spacerować przez miasto w jego towarzystwie, lecz miał też drugą maskotkę: ogromnego tygrysa białej maści, trzymanego w wydzielonej części ogrodu. Lubił obcinać palce za nieposłuszeństwo i rzucać je na pożarcie zwierzęciu, powiadano też, że czasem za palcem kończyła w tygrysiej paszczy cała reszta. Zdaniem samego kupca, zwierz ten był czarowny, w jego cielsku dało się wyczytać imię najgorszego wroga i sama obecność zapewniała powodzenie w handlu. Cóż z tego, skoro Król założył się po butelce, wlazł do ogrodu i tygrysa zadusił.
Zapytany, co mu strzeliło do łba, odparł:
— Przecież na świecie znajdziesz masę takich zwierząt. Widziałem.
Przyszło mi do głowy coś, co zmusiłoby go do zastanowienia:
— Nie sądzisz, że tygrysy przypominają koty? Popatrz na kota, a zobaczysz, że jest podobny.
Król zmilczał moje słowa, a kiedy następnym razem kocur przypętał się po resztki – przegoniłbym go, gdybym mógł – długo mu się przyglądał.
— Nie — rzekł — nie jest podobny.
Nim trafiliśmy do Sara, zakotwiczyliśmy się przy innych sztolniach blasku, jednak nie mieliśmy ich strzec. W mieście obok światłomistrzowie robili jasne z blasku i potem pchali karawaną na Północ. No i mieliśmy strzec tych karawan. Jasnych musiało się trochę zebrać, żebyśmy wyruszyli, czyli spędzaliśmy całe tygodnie, nie robiąc nic, poza pobieraniem żołdu. No, mieliśmy też strzec miasta, lecz nikt nie próbował napadać. Karawana pod naszą obstawą była bezpieczna. Czasem leżałem sobie z rękami pod głową, świeciło Słońce i myślałem: zawsze, odkąd ludzie pamiętają, świeciło Słońce i był mrok, więc ludzie zawsze wydobywali blask, robili z niego jasne i potem sprzedawali. Z tego miasta idą karawany, odkąd ono istnieje, będą szły, nawet jak umrę i w sumie dobrze mi tutaj. Uzbieraliśmy trochę grosza, niedługo starczy na opłacenie światłomistrza, by tkał dla nas jasne. Tylko te koty trzeba Królowi z głowy wybić. Kto widział koty u ludzi? A może karczma. Tak, karczma to dobra rzecz.
Królowi trzeba było wynajdować zajęcia, z czym był pewien problem, chętnie grał w kości, pływał, a pił jeszcze chętniej. Powoli stawał się mrukliwy i nieswój, coś wyraźnie go niepokoiło, nie pytał o nic i nie chciał, żebym mu coś opowiadał. Potem zaczął uciekać. Nagle. Najpierw znikał na krótko i wracał z głupim uśmiechem, potem przepadał i na pół dnia. Nie wiedziałem, co z tym zrobić, niechże kogoś zabije albo zwyczajnie zostanie w mroku – Król nie należał do ludzi, których można pilnować wbrew ich woli. Wędrował ze mną, bo był przywiązany.
Nie chciał powiedzieć, dokąd chodzi, a nawet udawał, że nigdzie się nie rusza i cały czas siedzi ze mną. Wreszcie zjawił się człowieczek od światłomistrzów – Król miał chodzić za jego córką, przymilać się i przynosić zwierzęta. Czaił się pod domem, czuwał za oknem albo lazł za nią w ukryciu i wychodził, kiedy zostawała sama. Zapytałem, czy próbował zrobić jej krzywdę.
— Nie. Tylko łazi i ją straszy — usłyszałem.
Odeszliśmy o świcie następnego dnia. Król próbował protestować, pytał też, dlaczego nie możemy zostać, i zgodził się iść, dopiero gdy zagroziłem, że zostawię go samego. Mruczał, jęczał, aż zapomniał o dziewczynie. Wolałem nie myśleć, co by się stało, gdyby próbując przytulić, zrobił jej krzywdę.
Nie zastanawiałem się za wiele nad swoim życiem i nad tym, dlaczego przebiega ono akurat w taki sposób. Mało kto się zastanawiał, wydawało mi się tylko, że to niezwykłe szczęście, skoro nie zginąłem i mam co do gęby włożyć. Właściwie wszystko biegło, jak biegło, tak zwyczajnie, coraz gorzej pamiętałem, co było, kiedy jeszcze nie miałem towarzystwa Króla. Przyszło mi do głowy, że traktuję go jak Słońce.
Nie kwapiłem się na ziemie Sara, lecz też nie bałem się przez nie wędrować – gdyby książę usiłował dybać na życie każdego, z kim się powadził, życia by mu nie starczyło. Unikaliśmy miasta, no to ono nas znalazło. Leżeliśmy w wozie pokotem, jasne rozciągało się pod sufitem, a na ziemi rozciągał się Król, urżnięty jak to on. Nie mogłem zasnąć. Często nie sypiałem. Wyciągałem wówczas rękę, tak żeby jeden palec zniknął w mroku. Tylko na chwilę.
Pojawiła się grupa zbrojnych. Obudziłem Króla, narobił rabanu, nim zdążyłem mu powiedzieć, żeby siedział cicho. Wówczas z grupy odłączył się jeden i zawołał mnie po imieniu. Wyszedłem z pochodnią, owinięty w jasne, mając za plecami Króla. Mężczyzna przedstawił się jako Ron, kapitan księcia Sara. Sar chciał pilnie widzieć nas u siebie.
Nie odpowiedziałem od razu, bo nie mogłem zrozumieć. Jeśli Sar chciałby nas zabić, zrobiłby to po swojemu, a nie wysyłał sześciu osłów, skoro daliśmy radę setce cztery lata temu. Jak miał inny interes, poczekałby do świtu, zamiast ubierać swoich ludzi w jasne, dawać ogień w łapy i słać w mrok. Cokolwiek chcą, może poczekać do rana, pomyślałem i powiedziałem to samo.
— Rano już nie będzie po co — orzekł Ron, jakby stanowiło to część oferty. Wahałem się i w końcu poszliśmy, zostawiając wóz. Król pytał mnie, po co właściwie. Nie mógł zrozumieć, że dowiemy się potem. Poszedłem, bo Ron wydawał mi się porządnym człowiekiem. Przyszłość pokazała, że miałem rację.
Po drodze Ron zbliżył się do mnie i powiedział coś takiego:
— Postaraj się nie spoglądać zbyt długo na Sara. Książę lubi, kiedy patrzy mu się prosto w oczy. Nigdzie indziej. Powiedz to swojemu kumplowi.
Dwór księcia Sara był domem człowieka rozsądnego, znającego własne ułomności – grube mury oddzielały go od ludzi, którzy także te ułomności znali. Niewiele jasnych, tylko ognie, małe miejsce wciśnięte w skały, jedynie nad dachem migotała korona, zrobiona z tego samego materiału, co złote miasto Ral. Jej łagodne światło odbijało się w kamiennej ścianie, którą Sar – lub ktoś przed nim – kazał oszlifować.
Musieliśmy oddać broń, co wydało mi się głupie – Król rozszarpałby Sara, gdybym tylko rozkazał. Książę nie przyjął nas w głównej sali, lecz w niewielkim pokoju w prawym skrzydle i w ogóle nie przypominał księcia, raczej jednego z tych dziwnych ludzi, których Słońce wyciągnęło i pomieszało zmysły. Długi, wychudzony, nosił białą szatę rozpiętą do piersi, ręce początkowo trzymał na brzuchu i już wtedy wydawały mi się jakieś dziwne, tak samo jak kształt czaszki. Zrozumiałem, co jest – kiedy je opuścił, zwisały mu za kolana, pokryte guzami, o grubych, niesprawnych palcach. Policzki miał nabrzmiałe, podobnie jak czoło, jego oczy zaś spoglądały z półmroku.
Podszedł ku nam, wysunął ramiona, jakby chciał Króla objąć – muskulatura też była dziwna, nabrzmiała od unoszenia tak ogromnych dłoni. Światło jasnych spłynęło na niego, kątem oka dostrzegłem, że Ron daje mi dłońmi jakieś znaki, chyba żebym był spokojny. Czaszka Sara rozdwajała się, jakby walnąć siekierą, a potem rozciągać rękami powstałą w ten sposób szparę. Gładka skóra opinała kości, schodziła po załamaniach i osłaniała miękką tkankę wewnątrz głowy. Ta przypominała mięso, pulsowała przy każdym oddechu, czasem znów swoim rytmem, żyło w niej światło, błyszczące punkty pędzące własnymi torami. Spotykały się w błyskach, mnożyły, rozświetlały całą głowę, by zaraz zgasnąć. Widziałem wielu ludzi, którzy zbyt długo przebywali na Południu, lecz nigdy nikogo takiego.
Nie dałem niczego po sobie poznać, choć byłem mocno zdziwiony. Za to Król inaczej – stanął przed Sarem, próbował dotknąć, a wtedy książę się cofnął i posłał mu smutny uśmiech.
— Jemu jasnych nie trzeba — orzekł Król.
W odpowiedzi Sar dotknął rogów na jego głowie. Stali tak chwilę.
— Powiedz im — Sar zwrócił się do Rona.
Fuknąłem na Króla, żeby sobie poszedł. Uczynił to niechętnie, przycupnął w rogu i nawet nie udawał, że słucha.
— Pół roku temu zjawił się u nas pewien człowiek, który uwiódł Pa. Pa to córka księcia Sara. Pozwoliliśmy mu na to z kilku przyczyn — rozpoczął Ron — ów człowiek miał na imię Kor i przyjechał z Północy, choć wcale na takiego nie wyglądał. Postawny, bystry, nie miał nic z tych, którzy tam żyją. Towarzyszyło mu kilkudziesięciu zbrojnych, niektórzy byli prawie tak wysocy, jak twój Król. Przywiózł dary, obietnice. Przyznam wam, że zaprzyjaźniliśmy się i wszyscy mu zaufali.
— Nie będę tłumaczył się przed nikim — wtrącił Sar — nie było żadnego powodu, aby potraktować go inaczej, niż potraktowałem.
— A traktowano go dobrze. — Ron był chyba drugą głową Sara. — Okazał się wielkim wsparciem i kiedy zbliżył się do Pa, patrzyliśmy na to przez palce. Zbliżył się to może złe słowo. Wielu zbliżało się do Pa.
— To prawda — przyznał Sar, zwrócił się do mnie — masz córkę?
— Nic o tym nie wiem.
— Zmieniła się przy nim i to mnie zaślepiło — wyznał Sar.
Żeby nie patrzeć na niego, na ten pulsujący karczoch w czaszce, gapiłem się na Rona, na jego wyraz twarzy, gdy słuchał o pannie Pa, i już znałem jego tajemnicę.
— Wczoraj o świcie Kor zniknął wraz z ludźmi — podjął. — Wyruszył na Północ, bez słowa, nikt nic nie zrozumiał, aż nie weszliśmy do Pa. Zabrał jej życie, nim odjechał. Dokładnie tak zrobił, a my nie wiemy dlaczego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki