Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proboszcz kinomaniak i młody wikary z nowym przydziałem.
Wdowa po legendarnym policjancie.
Funkcjonariusz z ciemną przeszłością.
Ich losy połączy brutalny napad rabunkowy na autokar pielgrzymów.
Sues Dei to osadzona na Podlasiu, inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, przewrotna opowieść sensacyjno-kryminalna, obrazująca stare porzekadło: "dobrymi chęciami wybrukowane jest całe piekło".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sues Dei
Jakub Ćwiek
Wydawnictwo: Pulp Books
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Włoka
Redaktorka: Karolina Macios
Korektorka: Joanna Kłos
Grafika okładkowa: Piotr Sokołowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Sokołowski
Projekt i opracowanie e-booka: Katarzyna Rek
Lektor wersji audio: Filip Kosior
ISBN 978-83-972769-6-3
PULPBOOKS SP. Z O.O.
ul. Łagiewnicka 121
91-863 Łódź
www.pulpbooks.pl
ŁÓDŹ 2024
WYDANIE PIERWSZE
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i Autora.
Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcja literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe.
COPYRIGHT © by Jakub Ćwiek
COPYRIGHT © BY WYDAWNICTWO PULP BOOKS ŁÓDŹ 2024
Złe duchy prosiły Go: „Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń!”. Rzekł do nich: „Idźcie!”. Wyszły więc i weszły w świnie.
Mt 8,31-32
Nie było znaku sygnalizującego przystanek, autobus po prostu zatrzymał się na żwirowanym poboczu pośród pól, tuż przed niewielkim skrzyżowaniem.
Syknęły otwierane drzwi, zawiało chłodem i przez kilka sekund słychać było tylko przyciszone radio. Żaden z czterech pasażerów nawet się nie poruszył.
– Martwiejowice – wychrypiał kierowca, wymownie spoglądając w wielkie okrągłe lustro, a przez nie wprost na młodego mężczyznę w bluzie z kapturem siedzącego w trzecim rzędzie.
Ten, najwyraźniej dopiero co przebudzony, ziewał i tarł oczy, patrząc w ciemność za oknem.
– Hej, panie, ja tu rozkład mam! – zawołał kierowca.
Młody mężczyzna zorientował się, że to do niego. Zdjął kaptur i uśmiechnął się przepraszająco.
– A tak, już, już, przepraszam.
Wysunął się do przejścia, spod nóg wyjął sfatygowany plecak kostkę, a z siedzenia obok poobklejany futerał na gitarę. Idąc między rzędami foteli, trzymał go przed sobą.
– Jeszcze raz bardzo przepraszam. Przysnąłem – zwrócił się do kierowcy, gdy znalazł się przy samych drzwiach. Miał ciepły, głęboki głos radiowca. Czerwony odcisk na policzku sugerował, że chłopak spał z twarzą przy szybie.
I pewnie obślinił, pomyślał kierowca z niechęcią. Jak oni wszyscy.
– Nic się nie stało, ale proszę… – zaczął, zaraz jednak przerwał na widok kołnierzyka szarej koszuli pod rozpiętą teraz bluzą. Gdy rozpoznał charakterystyczną stójkę przystosowaną do wsuwania koloratki, zmienił ton. – Nic się nie stało, proszę księdza. Każdemu się zdarza.
Młody mężczyzna uśmiechnął się, prezentując równe białe zęby. Chyba najbielsze, jakie kierowca kiedykolwiek widział.
– Tyle z podróży incognito – rzucił lekko rozbawiony, po czym zaraz dodał: – Dziękuję, że pan pamiętał o moim przystanku, bo jak widzę, niełatwo go znaleźć.
– W zeszłym roku jakiś pijus skosił słupek z rozkładem i wjechał prosto w kukurydzę – odparł kierowca. – Do dzisiaj nie postawili nowego, ale kto ma wiedzieć, to wie. Do miasteczka pójdzie ksiądz tą drogą. Normalnie w dzień to autobusy tamtędy jadą, ale…
– Przyda mi się spacer. I chyba już widzę stąd sanktuarium, prawda?
– Tak, Sanktuarium Matki Boskiej Brzemiennej Radością w Martwiejowicach – wyrecytował kierowca jakby dumny z tego, że pamięta tak długą, złożoną nazwę. – Piękne miejsce. Zawsze jak są święta…
– Ej, ale jedziemy czy co, do chuja?! – Ochrypły pijacki wyrzut rozległ się nagle z tyłu autobusu. – I niech ktoś, kurwa, zamknie drzwi!
Kierowca zadarł głowę, by znowu spojrzeć w głąb pokładu przez okrągłe lustro. Już się zbierał, by adekwatnie odpowiedzieć, ledwie jednak otworzył usta, młody ksiądz wyciągnął w jego stronę rękę ze szczerym, rozbrajającym uśmiechem. Wyglądał, jakby chciał go dotknąć, ale tego nie zrobił.
– Nie będzie miał pan nic przeciwko, jeśli dołożę pana do swoich wieczornych intencji? – zapytał. – Codziennie przed snem modlę się za dobrych ludzi, których spotkałem.
Kierowca zamrugał, jakby w pierwszej chwili nie zrozumiał, po czym sapnął i wzruszył ramionami, próbując choć trochę ukryć, jak mile połechtały go te słowa.
– A kim ja jestem, żeby księdzu zabraniać?
***
Drzwi autobusu zamknęły się z sykiem i po chwili pojazd ruszył w dalszą drogę. Ksiądz Grzegorz Kowalczyk stał na żwirze, patrząc za nim, aż pojazd zniknął za wzniesieniem. Dopiero wtedy wyjął z kieszeni telefon, włączył go i kciukiem odblokował ekran.
Westchnął na widok jednej smętnej kreski zasięgu, a potem szybko przejrzał wiadomości, które przyszły, gdy spał. Było ich kilka, wszystkie w tym samym duchu: czy dotarł, jak nowe miejsce, jak się czuje. Uznał, że może na nie odpowiedzieć później, gdy już dotrze na plebanię. Schował więc komórkę, schylił się, by podnieść futerał z gitarą, po czym już wyprostowany zadarł głowę i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział aż tak piękne.
– Ech, Panie mój – westchnął z uśmiechem. – Dobrze wiesz, że pójdę wszędzie, gdzie wskażesz. Ale spraw, niech tam mają jakieś wi-fi.
Przeszedł na lewe pobocze, na ukos przecinając drogę. W oddali widział blade światła miasteczka. Wedle pobliskiej tablicy od Martwiejowic dzielił go równo kilometr, a więc około dziesięciu minut marszu. Potem jeszcze musiał przejść przez miasteczko i pod górę na szczyt ponurego, porośniętego lasem wzgórza, na którym mieściło się sanktuarium. Podobno, jak mówiła notka na Wikipedii, zbudowano je tam właśnie dlatego, że było to jedyne tak wysokie naturalne wzniesienie w płaskim jak deska regionie. Stąd też umieszczony na dachu kościoła świecący krzyż, budzący skojarzenie z latarnią morską.
W tej chwili Kowalczykowi las, wzgórze i światło kojarzyły się bardziej z jednym z tych pokracznych głębinowych potworów, którym nad pełną zębisk paszczą migocze coś na kształt lampki.
– Trudno – rzucił na głos. – Jeśli czeka tam na mnie kolacja, mogę iść nawet w paszczę potwora.
Właśnie zdał sobie sprawę, że nie sprawdził, czy informacja o jego przyjeździe w ogóle została potwierdzona.
Kilka razy uniósł ramiona i ściągnął łopatki, poprawiając ułożenie plecaka, po czym ruszył przed siebie żwawym krokiem.
Nucił cicho melodię, która tego dnia wpadła mu w ucho. Nic oryginalnego, ot, tworzony dość generycznie przebój przebrzmiewających właśnie wakacji, śpiewany przez kobietę o mocno przetworzonym głosie. Był jednak na tyle przyjemny, że ksiądz myślał o tym, czy nie napisać pielgrzymkowej wersji. Miał na koncie już wiele takich przeróbek, większość na tyle udanych, by tu i tam się przyjęły, nadal jednak nic, co poszłoby viralem w sieci. A on potrzebował czegoś, co rozbujałoby jego biedującego do tej pory Instagrama.
I nie chodziło wcale o to, że marzyła mu się sława, jak mówili niektórzy nieżyczliwi. On po prostu czuł ewangelizacyjny potencjał YouTube’a. A kiedy widział, co robią popularni kapłani w sieci, jak chociażby ojciec Szustak, czuł, że sam umiałby lepiej. No a przecież gdy Bóg daje talenty, nie zakopujesz ich w ziemi.
Minął tabliczkę z nazwą miasta i zaraz za nią zagospodarowany teren otoczony pogiętym ogrodzeniem z siatki. Za nim i za pasem żwirowanego parkingu stało pięć nieotynkowanych budynków gospodarczych, zbudowanych z pustaków. Cztery z nich, opuszczone, od dawna służyły za brudnopis lokalnym miłośnikom graffiti. W jednym zapadł się dach, w dwóch kolejnych powybijano szyby w zakratowanych oknach, na czwartym łopotał dawno już wyblakły baner wyborczy, na którym niewyraźny teraz kandydat gwarantował całkowite oddanie Bogu, Rodzinie i Podlasiu.
Tylko jeden, ten przy samej bramie, sprawiał wrażenie wciąż używanego. Miał szyld z dumnym napisem „BoliGips”, kwiaty w prostokątnych donicach pod oknami i drzwi antywłamaniowe lśniące nowością. Obok, w niewielkiej zadaszonej zagrodzie z siatki, stało lub leżało kilkadziesiąt zniszczonych figur ogrodowych. Od krasnali z porozbijanymi głowami, przez jelenie bez zadów, po źle pomalowanych Janów Pawłów II w szatach liturgicznych z pamiętnej pierwszej pielgrzymki do Polski.
Na widok tych ostatnich Kowalczyk prychnął cicho i pokręcił głową.
– Boże, widzisz i nie grzmisz – westchnął, trochę mimo wszystko rozbawiony.
Sto metrów dalej żwir pobocza przeszedł w chodnik, a podziurawiona droga w świeżo wyremontowaną asfaltówkę, lśniącą w blasku nowiutkich latarni. Wszystko to, jak głosiła tabliczka, współfinansowane ze środków Unii.
Ktokolwiek zarządzał miastem, najwyraźniej starał się o nie dbać i szukał funduszy, a to dobrze rokowało. Przez moment ksiądz zastanawiał się, czy to może ten sam człowiek, który reklamował się na wyblakłym banerze. Na tych ziemiach z takim hasłem miał spore szanse na zwycięstwo.
Początkowy entuzjazm przygasł, gdy Kowalczyk dotarł do zabudowań mieszkalnych. Jako pierwsza powitała go waląca się chałupina, skryta za płotem ze starych desek. Gdyby nie rdzewiejący talerz anteny satelitarnej i niebieskie światło telewizora, bijące zza okna o wypaczonych ramach, sprawiałaby wrażenie żywcem wyjętej z początku ubiegłego stulecia.
Pozostałe domy wzdłuż głównej ulicy wyglądały już normalnie, ale gdy raz po raz zerkał w uliczki odbijające w stronę pól, widział zaniedbane budynki o sypiącym się tynku, obejścia zawalone śmieciami i złomem, stare stodoły o wypaczonych wrotach i łatanych dachach. Ten przygnębiający widok sprawiał, że domy przy głównej ulicy kojarzyły się z licówkami wstawionymi na spróchniałe zęby.
Kiedy do tych obrazów i wyobrażeń doszedł jeszcze smród, zapewne z wybijającego gdzieś szamba, Kowalczyk odruchowo przyspieszył, starając się oddychać przez usta, i to najrzadziej, jak się dało.
Zwolnił, dopiero gdy dotarł do nieczynnego, zarośniętego torowiska, za którym wraz z wielką tablicą „Meble KAMBOLI – jesteśmy stąd” zaczynała się ta bardziej miejska część Martwiejowic. Wkrótce potem minął niewielkie popegeerowskie osiedle z najbardziej przygnębiającym placem zabaw, jaki kiedykolwiek widział. Na jednej z dwóch koślawych huśtawek siedziała teraz postać w kapturze z twarzą rozjaśnioną blaskiem komórki.
Wiara w gospodarza miasteczka wróciła na chwilę, gdy Kowalczyk mijał park miejski i niewielki, ale świeżo wyremontowany ośrodek kultury. Stojące przed nim tablice zapowiadały rychłe inwestycje: otwarcie boiska, hali sportowej i domu pielgrzyma, a zamieszczone obok wizualizacje wszystkich trzech lokacji naprawdę robiły wrażenie.
Na pewno dużo większe niż kolejne mijane ulice, pełne ściśniętych kamienic, w których co drugi lokal gospodarczy był pustostanem. Na wciąż funkcjonujące obiekty składały się bowiem wyłącznie sklepy ogólnospożywczo-monopolowe, lombardy z dodatkową opcją wzięcia chwilówki i sklepy z tanią odzieżą.
Powiedz, że miasto umiera, nie mówiąc, że umiera, pomyślał z żalem Kowalczyk. W jego rodzinnych stronach było podobnie. Tyle że tam nikt już nawet nie starał się o fundusze.
Po kilku minutach, idąc za znakami kierującymi go na sanktuarium, dotarł do rynku, czyli wyłożonego polbrukiem placu z pustym cokołem w miejscu pomnika. Tam do listy działających placówek dołożył Żabkę, sklep z butami, sklepik papierniczy z częścią księgarnianą, placówkę bankową, bar piwny Chmielu, okienko z kebabem i pizzerię. Sklepu firmowego KAMBOL-u nie widział, ale zapowiadała go tabliczka zamontowana pod jednym ze znaków.
W coraz gorszym humorze skręcił w uliczkę, która po stu metrach kończyła się obsadzoną drzewami drogą, wiodącą w górę ku sanktuarium. Choć wcześniej, z boku, podejście wyglądało na łagodne, szybko okazało się całkiem sporym wyzwaniem. Tym bardziej że wzdłuż drogi nie było latarni, a blask księżyca i światło krzyża blokowały korony drzew.
Czując dyskomfort wywołany ciemnością, lasem i wciąż towarzyszącym mu wyobrażeniem morskiego potwora, Kowalczyk odruchowo narzucił sobie naprawdę solidne tempo. Na tyle energiczne, że stając wreszcie na żwirowym placu pod bramami sanktuarium, ociekał potem.
Nie chcąc tak wchodzić do plebanii, odstawił gitarę na bok, zdjął plecak i wyjął z niego koszulkę oraz butelkę z resztką wody. Za jej pomocą i dzięki pielgrzymkowym patentom szybko doprowadził się do jako takiego porządku. Już miał założyć plecak, gdy nagle wydało mu się, że ktoś go obserwuje.
Rozejrzał się, wytężając wzrok. Stojący obok budynek plebanii – dwukondygnacyjny dom o spadzistym dachu – spowijał mrok. Co swoją drogą również nie było dobrym sygnałem.
– Pewnie jest ciemno tylko od frontu. Na pewno czekają – powiedział do siebie Kowalczyk, ale jego własny głos zabrzmiał mu obco. To właśnie wtedy przypomniał sobie, że w miasteczku u stóp wzgórza widział tylko jedną osobę na huśtawce. Nie minęło go też żadne auto. Właściwie odkąd wkroczył między pola…
– Przestań – skarcił się. – Po prostu przestań.
Nim jeszcze sięgnął po gitarę, wzniósł oczy ku niebu i w myślach odmówił krótką modlitwę do anioła stróża. Nigdy wcześniej nie traktował jej poważnie, miał ją bardziej za dziecięcą wyliczankę, ale z jakiegoś powodu teraz wydała mu się najbardziej adekwatna.
– Aniele Boży, stróżu mój,
Ty zawsze przy mnie stój.
Rano wieczór, we dnie, w nocy
Bądź mi zawsze ku pomocy.
Złapał za uchwyt futerału i krokiem zbyt szybkim, by mógł uchodzić za pewny, podszedł do furtki. Złapał za klamkę i pchnął, a gdy znalazł się w połowie ułożonego z kamieni chodnika, przystanął, mając graniczące z pewnością przekonanie, że coś usłyszał. Coś jak cichą pracę silnika albo warkot…
Pies, uznał w panice. Dlaczego nie pomyślał, że może tu być pies?!
Nie bacząc już na nic, rzucił się biegiem do wejścia. W głowie mu szumiało, a przed oczami miał tylko niewyraźny zarys ganku, drzwi i dwóch ciemnych okien. Skupił się na nich, walcząc ze sobą, by się nie obejrzeć. Wskoczył na schodki, pokonał pierwszy i drugi, ale nieopatrznie założył, że jest jeszcze trzeci. Noga uniosła się, zawisła w powietrzu, po czym tąpnęła w dół. Ksiądz poleciał do przodu i cudem złapał równowagę. Znowu był cały mokry, a serce waliło mu jak oszalałe.
Zaryzykował i zerknął za siebie. Niczego tam nie było.
– Chryste… – sapnął, próbując uspokoić oddech i rozkołatane serce. – Chryste… przysięgam… że zacznę tu ćwiczyć… Przysięgam!
Zgiął się wpół i dyszał przeszło dwie minuty, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego nikt do niego nie wychodzi. Przecież powinni się go spodziewać, w dodatku narobił hałasu. No i wreszcie, co uzmysłowił sobie dopiero po chwili, gdy wszedł na ganek, ten rozświetlił się za sprawą lampki działającej na fotokomórkę. A mimo to żadnej reakcji.
Wtedy właśnie zauważył, że drzwi na plebanię są uchylone. I poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Przez głowę przemknęły mu wszystkie opowieści o prowincjonalnych proboszczach napadanych przez różnych zbirów.
Wiedział, że większość to prawdziwe historie, bo na świecie wciąż było wielu ludzi przekonanych, że księża opływają w luksusy i trzymają na plebaniach gotówkę z tac, dlatego zwłaszcza ci z kościołami na uboczu, mieszkający w pojedynkę lub z jednym wikarym, musieli mieć się na baczności. Podobno w związku z tym nawet w seminariach organizowano teraz zajęcia ze specjalistami od bezpieczeństwa.
Wyprostował się i ostrożnie rozejrzał, analizując swoje możliwości. Tych nie miał za wiele. Mógł wejść do środka i upewnić się, czy ktoś tam nie potrzebuje pomocy, albo pojechać do miasta. Tylko co wtedy? Wrócić z policją na podstawie uchylonych drzwi? No i co, jeśli naprawdę ktoś go obserwował? Czy pozwoli mu tak po prostu odejść?
Uznał, że jednak wejdzie. Poprawił uchwyt na futerale gitary, gotów w razie czego się nim zamachnąć, nogą pchnął uchylone drzwi i zajrzał do środka.
– Halo? Jest tu kto? – zawołał. – Szczęść Boże! Nazywam się Grzegorz Kowalczyk i jestem nowym wikarym.
Umilkł i nasłuchiwał. Z głębi domu dochodziły jakieś ciche głosy i migotało światło.
Telewizor, pomyślał. Proboszcz zasnął przed telewizorem.
Ośmielony tą myślą wszedł głębiej, nie kłopocząc się zamykaniem za sobą. Wyszukał włącznik światła i po chwili długi przedpokój rozjaśnił się, ukazując ściany wyłożone boazerią.
– Halo? Księże proboszczu? Nie chciałbym księdza wystraszyć – mówił, idąc. Jeśli proboszcz naprawdę zasnął, to teraz miał szansę się obudzić, zanim jeszcze ujrzy nowego wikarego. – Nazywam się Grzegorz Kowalczyk i przysłano mnie tutaj…
Dotarł do końca korytarza i zajrzał do dużego salonu z aneksem kuchennym. Rzeczywiście źródłem światła był duży płaski ekran, na którym leciał właśnie jakiś czarno-biały western. Ale na kanapie nikt nie siedział. Podobnie jak w żadnym z dwóch foteli.
Kowalczyk zrobił kolejny krok, by zajrzeć głębiej. I wtedy coś poruszyło się na granicy jego pola widzenia. Zerknął w tamtą stronę i mimowolnie krzyknął.
Przy stole siedział upiór. Naga, przeraźliwie chuda postać z dużą głową, zgięta w pałąk niczym przykręcana do blatu lampa. Resztka cienkich włosów lśniła na niemal łysej czaszce, wielkie, wybałuszone oczy, które jeszcze przed momentem wpatrywały się w lśniący ekran, teraz za sprawą krzyku wlepione były w księdza. Upiór jęknął coś, rozdziawiając bezzębne usta, i uniósł dłoń. Jego długie kościste palce ściskały wielki czarny bagnet.
I chyba właśnie to wzniesione ostrze sprawiło, że Kowalczyk zdołał zmusić się do ucieczki. Odwrócił się i rzucił w stronę przedpokoju, poczuł jednak opór i szarpnięcie, gdy gitarowy futerał zaklinował się o framugę. Już miał go porzucić, ale wtedy dostrzegł, że jakaś zwalista postać biegnie ku niemu od strony drzwi.
Jego świat zawirował, kolana się ugięły, a w ustach nagle zrobiło mu się sucho. W ostatniej chwili przywarł do ściany i osunął się po niej na podłogę.
– Ja… – zaczął, ale zanim przyszło mu do głowy, co chce powiedzieć, nadbiegający mężczyzna był już przy nim. Przyklęknął na jedno kolano, biorąc twarz Kowalczyka w dłonie.
– Spokojnie – powiedział, patrząc mu prosto w oczy. – Niech ksiądz oddycha. Wszystko w porządku. Nazywam się Roman Kos, jestem tu proboszczem.
Mężczyzna był gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką – pyzaty, więc trudno było do końca określić. Usta okalała mu krótko przystrzyżona broda, włosy zaczesane miał na bok i wymodelowane żelem. Z jego koszulki spoglądał sprany E.T. z wyciągniętym rozświetlonym palcem.
– Tam, w salonie… – zaczął Kowalczyk, ale gospodarz tylko się uśmiechnął. – Tam siedzi nagi…
– Tak, wiem – westchnął Kos. – To ksiądz Natka, emeryt, poprzedni proboszcz. Pozwoliłem mu pooglądać telewizję, ale to był chyba błąd… Zaraz, powiedział ksiądz „nagi”?
Nie czekając na odpowiedź, zerwał się i wpadł do salonu. Przez chwilę było słychać, jak najpierw każe odłożyć starszemu mężczyźnie nóż, a potem pyta, czemu znowu się rozebrał. W odpowiedzi rozległ się tylko żabi rechot.
To nie dzieje się naprawdę, myślał Kowalczyk. To jakiś porąbany film.
Spróbował wstać i akurat w tym momencie wrócił Kos. Podał mu rękę i pociągnął. Miał solidny, mocny uścisk.
– Przepraszam – powiedział. – Już się ubiera. Właściwie powinien już spać. Dostał leki, ale starsi ludzie to z innego tworzywa robieni, twardsi. A musiałem go zostawić, żeby skończyć dekorowanie kościoła, bo jutro mamy u nas grupę pielgrzymów. A ksiądz…
– Kowalczyk. Grzegorz – wydusił z siebie. – Przyjechałem…
– Wiem, wiem. Ja wszystko wiem – odparł Kos z uśmiechem, po czym się obejrzał. – Da mi ksiądz jeszcze chwilę? Ogarnę Natkę i zaraz wrócę. Proszę tu zaczekać.
Znów zniknął w salonie. Tym razem mówił cicho, uspokajającym tonem, a zaraz potem obaj pojawili się w progu. Prowadzony pod rękę emeryt, teraz w piżamie i z ogarniętymi włosami, wyglądał już lepiej, ale jego wielkie oczy i bezzębny uśmiech, jaki posłał Kowalczykowi znad ramienia proboszcza, nadal prezentowały się strasznie.
Weszli do pokoju obok schodów, od którego zawiało ostrą szpitalną wonią odkażaczy i kwaśnym odorem nietrzymanego moczu. Zanim Kos zamknął drzwi, widać było dwie podwieszane półki z książkami, regulowane łóżko rehabilitacyjne i stojak na kroplówkę. Po chwili rozległ się cichy, uspokajający głos proboszcza.
Gdy wrócił po pięciu minutach, wyglądał na nieco zaskoczonego, że nowy wikary wciąż stoi w korytarzu. Schylił się, podniósł futerał z gitarą i oparł go o ścianę.
– Nikogo więcej tam ksiądz nie spotka – zapewnił z lekkim rozbawieniem. – Spokojnie może ksiądz wejść. Jak się ksiądz trzyma?
– Już w porządku – powiedział Kowalczyk.
Gospodarz przyjrzał mu się uważniej.
– Księdza twarz wciąż mówi co innego. Wody? Coli? Od razu mówię, że mam tylko zero. Próbuję trochę zrzucić.
– Woda będzie w porządku.
Kos skinął głową.
– Niech ksiądz wejdzie. Rzeczy można tu zostawić, potem zaniesiemy na górę. Głodny?
– Bardzo – przyznał Kowalczyk zgodnie z prawdą.
– Świetnie, bo pani Maria przygotowała babkę ziemniaczaną i słowo daję, zawsze robi świetną, ale nie wiem, czy kiedykolwiek jadłem lepszą. Zaraz podgrzeję, to i sam się załapię, chociaż trochę już późno. Niech ksiądz się rozgości.
Kowalczyk słuchał go, a jednocześnie rozglądał się po salonie. Zainteresowała go zwłaszcza ściana z telewizorem. Teraz, w świetle, można było dojrzeć, że poza odbiornikiem cała była zabudowana regałami, a te z kolei zastawione płytami DVD i Blu-ray. Nad stołem, przy którym jeszcze przed chwilą siedział upiorny ksiądz Natka, wisiał krzyż, a po obu jego stronach filmowe plakaty – ten po lewej z Taksówkarza, ten po prawej z Rocky’ego.
Jak dobry i zły łotr, pomyślał rozbawiony Kowalczyk, po czym dotarło do niego, że chyba właśnie taki był artystyczny zamysł.
– To moja pasja i największa słabość – rzucił Kos z aneksu kuchennego. – No i może jeszcze papierosy, ale te zamierzam kiedyś rzucić. Ksiądz lubi filmy?
– Zależy jakie – odparł, ale uznawszy, że ta odpowiedź brzmi wymijająco, dodał: – Chyba wolę seriale.
– Kilka też tam jest. Raczej klasyka, ale na bezrybiu…
– Netflix nie byłby praktyczniejszy?
– Wolę mieć swoje, tam to z biblioteki ciągle coś usuwają. A, no i nie przy tym zasięgu. A światłowodu to wciąż nie mogę się doprosić.
Kowalczyk skrzywił się na te słowa i sięgnął po telefon. Na widok jednej tylko kreski pokręcił głową z rezygnacją. Wyglądało na to, że jego modły nie zostały wysłuchane.
Podszedł do krzesła zajmowanego wcześniej przez księdza Natkę – na drewnie wciąż odbijał się mokry ślad jego pośladków. Zniesmaczony wsunął je pod stół i wybrał miejsce obok.
Na blacie, obok starych gazet, leżała płyta DVD z niebieską okładką i dziwnie wygiętym chłopakiem ze słuchawkami na uszach. Przez środek jego ciała biegł tytuł: Footloose. Napis nad nazwiskami autorów głosił, że to edycja deluxe, a ten na dole, że to film, który zdefiniował pokolenie. Kowalczyk sięgnął po płytę.
– A tak – odezwał się proboszcz. – Pomyślałem, że obejrzymy w ramach zapoznawczego wieczorka. Zna ksiądz?
– Piosenki znam, ale filmu chyba nigdy nie widziałem. Może jakieś fragmenty.
– Ja jestem wielkim fanem tego filmu. Niby taki prosty, ale ile sobie człowiek po nim zadaje pytań.
Wikary odwrócił pudełko i szybko przeczytał opis:
Roztańczony, przepełniony nieśmiertelnymi przebojami Footloose to porywająca opowieść o młodym chłopaku z dużego miasta Renie McCormicku (Kevin Bacon), który trafia do konserwatywnego miasteczka na Środkowym Zachodzie. Twardą ręką rządzi nim charyzmatyczny pastor (John Lithgow), a jednym z jego dekretów jest całkowity zakaz rock and rolla. Ren, dla którego taniec jest życiem, rozpoczyna krucjatę przeciwko bezdusznemu prawu, a wspierają go w tym nowo poznany przyjaciel Willard (Chris Penn) i zbuntowana córka pastora (Lori Singer).
– Oczywiście kiedyś, gdy to oglądałem, kibicowałem Renowi, ale gdy objąłem tę parafię… Może ksiądz tu jednak przyjść? Przyda mi się pomoc.
– Jasne – odparł Kowalczyk. Odłożył płytę, wstał i ruszył w stronę kuchni.
Kos stał przy blacie, dużym nożem wykrawając z blachy kawałki czegoś przypominającego domowy pasztet.
– Gdy objąłem tę parafię i zacząłem się rozpakowywać, ten film leżał na samym wierzchu w pierwszym otworzonym pudle – kontynuował. – Zapytałem wtedy… Talerze nad zlewem, jakby ksiądz mógł, te płaskie, duże, tak te… No w każdym razie zapytałem Boga, czy ma mi coś do powiedzenia. Włączyłem, obejrzałem i przyznaję, że od tamtej pory trochę inaczej patrzę na pastora Moore’a. Cenna lekcja duszpasterstwa oddanego społeczności, ale i lista błędów, jakich nie popełniać. Przeproszę na moment. Ale wyjmie ksiądz sztućce jeszcze, z tej szuflady po lewej?
Wskazał ją nożem, po czym wytarł go ścierką i zamocował na magnesie do ściany, a sam skierował się do przedpokoju, skąd po chwili wrócił z wypakowaną z futerału gitarą nowego wikarego.
Kowalczyk się skrzywił. Chciał zaprotestować przeciwko dotykaniu jego rzeczy, ale jedyne, na co się zdobył, to cicha, żałosna prośba, by proboszcz uważał.
Ten skinął głową, po czym uniósł gryf, by uważniej mu się przyjrzeć.
– Ładny instrument – przyznał. – Nie znam się specjalnie, ale widziałem w internecie, jak ksiądz daje na nim czadu. Aż miło popatrzeć.
Nagle wywinął gitarą ze sprawnością żołnierza z kompanii reprezentacyjnej. Pudło poleciało w górę, gryf w dół.
Wikary zdążył tylko jęknąć. Proboszcz złapał oburącz za gryf, jakby chwytał pałkę, i wziąwszy zamach, z całej siły trzasnął pudłem o framugę.
Kowalczyk krzyknął, zanim trzasnęło pękające drewno, i rzucił się ku niemu, a wtedy Kos uderzył jeszcze raz. I jeszcze. Pudło poszło w drzazgi, tak że po kolejnym uderzeniu został tylko gryf z uwieszonym na strunach mostkiem. Proboszcz wymierzył nim w nadbiegającego mężczyznę i wolno pokręcił głową.
Wikary zatrzymał się, dysząc wściekle.
– Ksiądz… ksiądz nie jest normalny! – wydusił z siebie.
Proboszcz wzruszył ramionami i cisnął gryf na bok.
– A kto jest? – zapytał. – Zresztą Bóg w przeszłości często posługiwał się szaleńcami, więc dla niego to żadne novum.
– Zgłoszę to! – krzyknął Kowalczyk. – Do kurii, na policję! To jest zniszczenie prywatnego mienia!
– Ciszej, Natka śpi. – Kos przyłożył palec do ust. – I oczywiście ma ksiądz prawo to zgłosić, a ja się przyznam. Na policję, do kurii, gdzie ksiądz chce. Może księdza przeniosą? Bo bez obrazy, ale ja tu księdza nie chciałem. Nikogo nie chciałem, a księdza szczególnie. To małe prowincjonalne miasteczko, pełne ślicznych, ale niedowartościowanych dziewcząt, które łatwo ulegają zauroczeniu. I ostatnie, czego mi tu trzeba, to narcystyczny wikary z gitarą.
Przeszedł do salonu, spod ławy wyciągnął laptopa i wybudził go. Urządzenie raz-dwa połączyło się z telewizorem, a na ekranie pojawił się Kowalczyk z gitarą stojący na jakiejś improwizowanej pielgrzymkowej scenie. Z gitarą na pasku, z mikrofonem na pałąku zaczepionym o ucho śpiewał Mogę wszystko. Za nim rozanielone dziewczyny w białych bluzkach i sukienkach do kostek śpiewały chórki, kołysząc się i klaszcząc do rytmu.
Ooo, mogę wszystko! Wszystko możliwe jest, gdy ty,
Ooo, jesteś blisko! Dla ciebie kwitną moje sny.
Proboszcz zapauzował i zrzucił przeglądarkę do paska. Na ekranie miał teraz fotografię roześmianej pyzatej dziewczyny o włosach zaplecionych w gęsty warkocz przerzucony przez ramię. Powiększył zdjęcie.
– Lidia Kalinowska z parafii świętego Klemensa w Głogowie – powiedział. – Poznaliście się na pielgrzymce warszawskiej, rok później wydzwaniała do kurii, by zwolniono księdza ze ślubów.
Zmienił obraz. Tym razem dziewczyna o pociągłej twarzy i wyrazistych kościach policzkowych była poważna. Na głowie miała chustkę w kwiaty.
– Anna Lujek z parafii Opatrzności Bożej w Kaliszu. Poznana przez księdza w Lednicy, próbowała się zabić.
Kolejne zdjęcie. Dziewczyna nieco starsza, z rysów drapieżna, ostrzyżona na krótko.
– Martyna Szelikowska. Franciszkańskie dni młodzieży…
– Dość!
Kos umilkł. Położył laptopa na ławie, wstał i obszedł kanapę.
– Mam jeszcze siedem – powiedział z powagą. – I mogę się założyć, że to nie wszystkie. Nie wszystkie, prawda?
Kowalczyk potrząsnął głową.
– Nie spałem z nimi! – zawołał. – Tylko rozmawialiśmy. I w naszych rozmowach nie było nic o seksie, żadnych zdjęć, żadnych…
– A czy ja mówię, że były? – zapytał Kos, a lewy kącik jego ust uniósł się w złowróżbnym uśmiechu. – Ja sądzę, że księdzu to po prostu schlebia. Że ksiądz pompuje sobie ego, kiedy miesza tym dziewczynom w głowach. Nie dotknie ich, bo jednak śluby są ważne, ale cieszy go, że jest tym, o którym myślą nocami. Ostatnim, który mówi im dobranoc, i pierwszym, który mówi dzień dobry. Ideałem, którego nie mogą mieć, ale to właśnie o nim będą myśleć, wchodząc w kolejne związki. Będą się zastanawiać, dlaczego on nie jest taki jak ksiądz Kowalczyk?
– Ksiądz jest chory!
– Troszkę przeziębiony, fakt. – Proboszcz skinął głową, po czym wyciągnął rękę. – Ale wie ksiądz co? Proponuję zakład. Zajrzymy teraz do księdza telefonu. I jeśli nie znajdziemy tam żadnej tego typu rozmowy z trzech ostatnich dni, przysięgam, że kupię księdzu nową gitarę, najdroższą, jaką tylko ksiądz sobie zażyczy. Ale jeśli znajdziemy… połamię księdzu palce. To jak?
Kowalczyk milczał, wpatrując się w niego, aż w końcu zwiesił głowę. Proboszcz podszedł bliżej i położył mu rękę na ramieniu.
– Teraz zjemy – powiedział. – I dzisiaj już odpuścimy sobie film, dobrze? Dam księdzu coś na sen, bo po takiej dawce wrażeń ciężko zasnąć. Ale od jutra bierzemy się do roboty, jasne? Bo jeśli czegoś mnie to miasteczko nauczyło, to tego, że przy odpowiedniej dawce ciężkiej pracy wszystko da się odbudować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Agnieszka Włoka
REDAKTORKA PROWADZĄCA
Redaktorka naczelna wydawnictwa Pulp Books i magazynu PULP, publikuje w piśmie „Nowa Fantastyka”. Przeprowadza wywiady, moderuje spotkania autorskie i dużo rozmawia o książążkach „pomiędzy stronami”. Jako była bibliotekarka ma zdolność ogarniania rzeczy niemożliwych. Pisze opowiadania, recenzje, opiniuje teksty, prowadzi eventy, jest managerką Jakuba Ćwieka. Absolwentka szkoły improwizacji teatralnej – Impro Silesia, występuje ze swoją grupą „Tak wyszło”. Lubi koty, koty są miłe.
Karolina Macios
REDAKTORKA
Od dwudziestu lat pracuje ze słowem jako redaktorka, pisarka, ghostwriterka oraz autorka programów kursów pisania kreatywnego. Czasem bywa akuszerką powieści, częściej przewodniczką po sztuce pisania, a najczęściej redaktorką. Na swoim koncie ma setki zredagowanych książ ek oraz kilka własnych powieści. Dekadę spędziła w redakcji literatury pięknej wydawnictwa Znak, współpracuje z wieloma autorkami i autorami, zarówno tymi wydającymi od lat, jak i debiutującymi.
Joanna Kłos
KOREKTORKA
Redaktorka i korektorka. Wykonuje zlecenia dla wydawnictw i mediów, a także proofreading reklam i treści online. W pracy najbardziej cieszy ją różnorodność wyzwań. fb.com/loremipsumkorekty.
Piotr Sokołowski
ILUSTRATOR
Projektant graficzny, ilustrator. Autor okładek wielu książek, m.in. nowego wydania „Kłamcy”, czy książek autorstwa Marcina Mortki. Projektuje ilustracje do gier planszowych. Jest wielkim pasjonatem gier konsolowych. Dawniej dyrektor artystyczny magazynu technologicznego. CHIP.
Katarzyna Rek
SKŁAD / E-BOOK
Profesjonalnym przygotowaniem e-booków zajmuje się od 2015 roku. Publikacjami przez nią opracowanymi mogą cieszyć się nie tylko polscy czytelnicy, regularnie goszczą one również na wirtualnych półkach sklepów w Danii, Finlandii, Czechach, Holandii i Norwegii.