Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Antychryst może być niemowlakiem? Owszem, co nie znaczy, że robota będzie łatwa. Kłamca dostał właśnie na niego zlecenie od Archaniołów i wszystko jak zwykle komplikuje się w najgorszym momencie... Powstrzymanie apokalipsy wisi na włosku, więc z urlopu nici.
Porywająca mieszanka mitologii, popkultury i Snu nocy letniej.
Odkryj nowe, poprawione wydanie kultowej opowieści o Lokim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– I to już? To wszystko? – nie dowierzał pan Czarnolaski. – O to całe te mecyje… Khem, o to tyle zachodu?
Przed nim na drewnianych paletach stał prosty kamienny sarkofag. Wykuty w pospolitym kamieniu, pozbawiony ornamentów nie prezentował się imponująco. Zwłaszcza dla kogoś, komu obiecano odkrycie nie mniejsze niż legendarny skarbiec króla Salomona.
Czarnolaski delikatnie przetarł spocone czoło – wciąż miał na nim rany po odparzeniach od skórzanego kapelusza – i podciągnął spodnie obciążone skórzanym biczem, który, wbrew materiałom źródłowym na temat archeologii zgłębionym przed wyjazdem, okazał się na wyprawie rozczarowująco nieprzydatny. Potem odwrócił się i posłał wciśniętemu w kąt namiotu szefowi ekspedycji najgniewniejsze ze swych spojrzeń.
– Co to, kurwa, właściwie jest, panie Wiesiu?
Archeolog wziął głęboki oddech. Był chudym, wysuszonym mężczyzną o uśmiechu jak z butelek denaturatu, a skórę na twarzy miał tak naciągniętą, że zdawała się trzeszczeć przy każdym grymasie. Z takim wyglądem musiał albo mówić przekonująco, szybko i składnie, albo zapomnieć o wszelkich grantach i sponsorach. Szczęśliwie profesor Wiesław Tutka z dobrą gadką nigdy nie miał problemów.
– To, panie Janie, sarkofag świętego Eustachego z drugiego wieku – powiedział, podchodząc i kładąc rękę na kamiennej płycie – zwanego Eustachym Rzymskim ze względu na miejsce pochodzenia. Zanim został katolickim świętym, nazywał się Placyd i był rzymskim żołnierzem odznaczającym się walecznością i odwagą. Cesarz za zasługi mianował go dowódcą legionu w Azji Mniejszej. Legenda mówi…
– …że odkrył jakieś wspaniałe skarby? Bo tak mi powiedziano, zawracając mi dupę tą sprawą. To odkrycie podobno ma wartość nie do przecenienia – przerwał mu Czarnolaski, drapiąc się po opasłym brzuchu. Krople potu wykwitały mu na górnej wardze i pod oczami. Jego nalane policzki przybrały różową barwę i wyglądał teraz jak gniewna wersja prosiaczka z amerykańskich kreskówek. – No więc gdzie jest ten skarb, hę? Nie musi być złoto. Może być Święty Graal, na przykład, albo inne tego typu cholerstwo.
Przejechał palcem po płycie i z obrzydzeniem przyjrzał się zabrudzonemu opuszkowi.
– Wpłaciłem na tę ekspedycję dwieście tysięcy dolarów, panie Wiesiu – dorzucił, wciąż zezując na palec. – Gdy powiedział mi pan, że coś odkrył, natychmiast wyczarterowałem samolot pomimo ważnego zebrania i faktu, że każdy dzień mojej nieobecności kosztuje firmę grube pieniądze. A pan mi tu, na miejscu, daje kamienną skrzynkę z umarlakiem?!
– Właściwie nawet nie daję – zawahał się archeolog, przebierając splecionymi palcami. – Przepisy władz Sudanu dotyczące wywozu zabytków są bardzo restrykcyjne i…
Umilkł pod ciężarem spojrzenia biznesmena.
Do namiotu zajrzało kilku studentów, ale gdy wyczuli aurę awantury i niemal widoczne wyładowania na linii wzroku obu mężczyzn, zaraz się wycofywali. Tutka nie miał im tego za złe. W końcu każdy z nich marzył o własnych wykopaliskach i grantach. A ich przyszłość zależała w tym względzie w równej mierze od ocen i opinii profesora, jak od dobrych relacji ze sponsorami, takimi jak Czarnolaski. W takim starciu mogli jedynie stracić.
Jednak dzięki ich pojawieniu się Tutka zdawał sobie sprawę, że nie mógł liczyć na nikogo prócz samego siebie i własnej głowy wypchanej po brzegi mitami, podaniami i zwykłymi ogniskowymi opowiastkami. Czasami miał wrażenie, że tych historii pozmyślanych przez wieki jest w jego pamięci więcej niż prawdziwej wiedzy. Zapychał nimi pamięć jak jego syn dysk komputera filmami o deskorokolowych trikach.
– Niech pan posłucha – podjął po namyśle. – Legenda mówi, że kiedyś podczas polowania Placyd trafił na jelenia, w którego porożu lśnił złotem krzyż Pański. To był moment nawrócenia i żołnierz od tej pory podążał drogą Chrystusa, mimo że tym samym stracił wszystkie obywatelskie przywileje. Był najemnym chłopem gdzieś w Egipcie, aż cesarz, nie radząc sobie z najazdami barbarzyńców, kazał go odszukać i znowu postawić na czele legionów. Placyd, już jako Eustachy, wrócił i, jak mówi legenda, wspomagany łaską odniósł wiele wielkich zwycięstw. W międzyczasie miał też objawienia, które zaowocowały ewangelią zaliczaną obecnie do apokryfów.
Podczas gdy archeolog mówił, Czarnolaski cały czas kiwał głową. Ledwie jednak Tutka skończył, na twarzy biznesmena znowu pojawił się ten sam co wcześniej grymas dziecka, któremu zakazano wyjść na podwórko.
– No i? – zapytał.
Profesor westchnął. Bóg mu świadkiem, że próbował powiedzieć prawdę i właśnie za jej pomocą przemówić do rozmówcy. Teraz nie pozostało już nic innego jak dobrze znany całemu światu nauki klasyczny blef pod sponsora.
– Istnieje spora szansa, że przy grobie Placyda znajdziemy wskazówki dotyczące miejsca ukrycia jego pokaźnego majątku – powiedział jednym tchem i wykrzywił się w swym grymasie à la Jolly Roger. – Wartego dziś pewnie grube miliony.
– A restrykcyjne przepisy Sudanu?
– Chrzanić, zrobimy to po cichu!
Czarnolaski chwilę przyglądał się archeologowi podejrzliwie, w końcu jednak rozpogodził się i wyszczerzył idealnie równe zęby. Profesor Tutka, który tak naprawdę nigdy dotąd nie słyszał o skarbach świętego Eustachego, doskonale wiedział, ile wart jest ten uśmiech. Po odliczeniu podatków i innych takich stanowił równowartość kolejnych dwóch tygodni w namiotach pośród sudańskich piasków, kolejnych czternastu dni wytrzepywania skorpionów z butów i prób przepłukania gardła oblepionego piaskiem jak wnętrze ozdobnej butelki. W skrócie – przedłużony czas badań.
– To może przejdziemy teraz do mnie i opowiem panu o tych skarbach – zaproponował wyraźnie rozochocony. – Pan przodem, jeśli można.
Zbliżył się do poły namiotu i odchylił ją, wpuszczając do środka oślepiające promienie słońca. Przepuścił biznesmena, a potem patrzył, jak tamten idzie wzdłuż obozu, próbując odpiąć od paska telefon satelitarny, w czym wyraźnie przeszkadzał mu opasły brzuch.
– Dupek – burknął pod nosem, by zaraz dodać z namiastką czułości – ale bogaty. I mój.
Raz jeszcze spojrzał na swoje bez wątpienia wspaniałe i przełomowe odkrycie, wciąż jeszcze skrywające swą zawartość pod kamienną płytą przymocowaną spiżowymi klamrami do ścian. Spojrzał… i zamarł.
Ciemność gęsta jak mgła, mroczna jak muzyka Black Sabbath zalegała wokół sarkofagu. I tylko tam.
– Nie trzeba się denerwować – przemówił nagle miły, męski głos na lewo od Tutki.
Archeolog obejrzał się i zobaczył ubranego na czarno mężczyznę o śniadej twarzy, czarnych, równo przystrzyżonych włosach i sylwetce godnej sportowca czy modela. Elegancki garnitur ze stójką, który ów człowiek miał na sobie, z całą pewnością nie należał do najtańszych. Właściwie Tutka mógł się założyć, że na sam czarny golf mężczyzny poszłaby pewnie cała jego wypłata.
– Kim pan jest?
– Spełnieniem marzeń każdego archeologa – odparł tamten. – Milionerem z archeologiczną pasją. Przyszedłem kupić pańskie odkrycie.
Tutka rzucił ukradkowe spojrzenie na sarkofag, który teraz niemal tonął w mroku. Widać było ledwie krawędzie.
„Co to za cholerna sztuczka? – myślał. – I co to właściwie za człowiek?”
–Sarkofag nie jest na…
Mężczyzna podniósł rękę i nagle Tutka zorientował się, że nie może mówić. Przerażony sięgnął ręką do twarzy i przejechał palcami po miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą miał usta. Teraz była tam jedynie gładka skóra. Zapragnął krzyknąć, irracjonalnie poczuł, że brakuje mu tchu, choć przecież z jego nosem było wszystko w porządku. Głęboki wdech! Potrzebował głębokiego wdechu! Czuł, że oszaleje, jeśli zaraz tego nie zrobi.
„Przecież już oszalałeś – odezwał się głos w jego głowie. –Potrzebne ci jeszcze jakieś inne dowody?”
Raz jeszcze przejechał dłonią po gładkiej skórze pod nosem w poszukiwaniu ust, ale im bardziej sprawdzał, tym bardziej ich tam nie było.
Tajemniczy mężczyzna w czerni milczał, dając archeologowi chwilę na oswojenie się z nową sytuacją. Gdy uznał, że wystarczy już ciszy, podjął przerwaną rozmowę.
– Jestem tu w jasno określonym celu, panie profesorze, i zamierzam wykonać powierzone mi zadanie – powiedział. – Żadną miarą nie chcę jednak pana oszukać, choć jak pan widzi, mógłbym z łatwością to zrobić. Powiem panu, co nastąpi: za chwilę zabierzemy stąd sarkofag, ale w jego miejsce zostawimy walizkę. Będzie w niej tyle pieniędzy, że wystarczy panu na badania do cholernej Apokalipsy. Jeżeli uważa pan, że to uczciwy układ, proszę skinąć głową.
Tutka, choć nie do końca przekonany, skinął.
– Wyśmienicie! – rozpromienił się mężczyzna, i zrobił to dosłownie. Z jego ust, nozdrzy i oczu trysnęło nagle światło tak mocne, że archeolog zmuszony był zacisnąć powieki, a i tak blask palił go niczym stuwatowa żarówka, w którą zmuszony był patrzeć lata temu, gdy po nielegalnej demonstracji studenckiej zamiast do akademika trafił na komisariat.
Gdy ponownie otworzył oczy, pomimo zaburzających mu wzrok powidoków szybko zorientował się, że jest w namiocie sam. Nie było też sarkofagu, a jego twarz, z czego zdał sobie sprawę, muskając gładką skórę opuszkami palców, wciąż nie miała ust.
Nowością była natomiast leżąca na drewnianych paletach otwarta, czarna walizka. Wewnątrz na aksamitnej wyściółce leżały dwa pliki banknotów. Nieduże, raptem kilka tysięcy dolarów.
„I to ma niby wystarczyć do Apokalipsy?” – przemknęło Tutce przez głowę.
Po-prostu Teddy uwielbiał jazdę na wrotkach. I Nowy Jork. A najbardziej, jeśli wierzyć wywiadom, uwielbiał jeżdżenie na wrotkach po Nowym Jorku. W godzinach szczytu.
Wyglądał zupełnie przeciętnie – szczupły siedemnastolatek z włosami przyciętymi na linii żuchwy, ubrany w luźne spodnie i bluzę z kapturem. Markowy plecak, w uszach słuchawki. Gdy prześlizgiwał się pomiędzy samochodami stojącymi w korku na Broadwayu, z rzadka tylko potrącił lekko któreś lusterko. Przestrzeń zdawała się niepostrzeżenie naciągać dla jego potrzeb.
Ludzie, którzy zwracali uwagę na cokolwiek poza wciąganym w pośpiechu bajglem, pozdrawiali go wesoło, a on czasem odmachiwał, czasem tylko uśmiechał się pogodnie. Potem, korzystając ze zmiany świateł, Teddy łapał za zderzak najbliższej taksówki i tak jechał, balansując, ze sto metrów, by następnie wbić się w Siódmą i pędzić dalej w stronę Central Parku. Jak to było możliwe, gdy wszystkie inne pojazdy wlekły się lub stały w korku? Nikt nie wiedział, nawet gdyby kogoś to obchodziło, co w tym mieście nie zdarzało się zbyt często. Policjant siedzący na masce radiowozu zaparkowanego pod billboardem z podobizną Teddy’ego zasalutował chłopakowi wesoło. Nastolatek odmachał.
Dokładnie kwadrans po dwunastej, Po-prostu Teddy przeszedł przez obrotowe drzwi budynku GoodTV. Na nogach nie miał już wrotek, bo zmienił je przed wejściem na sportowe buty. Wyjął słuchawki z uszu, ale odtwarzacz pozostawił włączony, dzięki czemu każdy przechodzący obok wiedział, czego słucha najbardziej przedsiębiorczy nastolatek na świecie. Niektórym udało się z przytłumionych dźwięków wyłowić linię melodyczną Surfing with the Alien Satrianiego.
– Dzień dobry, proszę pa… – zaczął portier, pogodny staruszek o białych włosach i z głębokim dołeczkiem w brodzie, ale chłopak powstrzymał go gestem.
– Po prostu Teddy, panie Korczyński. – On jeden w całym budynku poprawnie wymawiał nazwisko imigranta. – Czy mógłbym zostawić u pana wrotki do wieczora? Bardzo proszę.
– Ależ oczywiście, panie… znaczy, Teddy. Jak zawsze.
Chłopak się uśmiechnął. Zanim oddał portierowi plecak, wyjął z niego małą reklamówkę.
– Dziękuję. Jakbym mógł coś dla pana zrobić, proszę walić jak w dym.
– Właściwie to… – Staruszek rozejrzał się uważnie, sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, po czym nachylił głowę ku chłopcu. – To jest coś takiego, Teddy. Głupio mi było prosić, ale…
– Co się stało, panie Korczyński? – W głosie Po-prostu Teddy’ego pobrzmiewała troska.
– Bo ja chciałem zapytać, czy… – zacinał się zakłopotany staruszek. – znaczy mam troszkę oszczędności i nie wiem, gdzie by je tutaj… znaczy, ulokować…
– Zbrojeniówka. – Po-prostu Teddy wyszczerzył się i wzruszył ramionami. – To niezmiennie najpewniejsza inwestycja. No i można przy okazji spełnić swój obywatelski obowiązek, dając naszemu rządowi grosz na coraz lepsze technologie.
– Zbrojeniówka, tak? – Portier wyjął z kieszeni notes i ołówek. – Ale co konkretnie? Jaka firma?
–Poproszę, by podesłano panu szczegółową rozpiskę – odparł Teddy wesoło, ruszając w stronę windy. – Tylko wie pan, między nami, bo jak się wszyscy dowiedzą, to zysk się skurczy! Jeszcze raz dzięki za opiekę nad wrotkami.
Ledwie doszedł do wind, rozległ się dzwonek i drzwi kabiny stanęły otworem. Chłopak z marszu wszedł do środka i wcisnął przycisk najwyższego piętra będący jednocześnie skanerem linii papilarnych.
Na górze okazało się, że zebranie już trwa, przynajmniej w tej postaci, w jakiej mogło trwać bez niego. Zarząd omawiał pewnie błahe, drugorzędne sprawy z zaangażowaniem godnym tych kluczowych. Nie było to dziwne, bowiem to właśnie w oparciu na podobnych drobiazgach, kwestie, o których decydowano wspólnie, mogły się dokonywać przetasowania i zmiany w hierarchii.
– Czekają na ciebie, Teddy – powiedziała Susie, otyła czarnoskóra pięćdziesięciolatka pracująca w GoodTV jako przełożona sekretarek. – A w saloniku dla gości pan Yakamoto czeka na choćby wstępną decyzję. Proszono, bym zwróciła twoją uwagę na kluczową kwestię czasową. Otóż pan Yakamoto nie ma swojego samolotu i lata wyłącznie japońskimi liniami. Ostatni samolot ma za pięć godzin, co przy obecnym natężeniu ruchu daje mu biznesowe dwie. Boi się, że nie zdąży i narazi swoją firmę na dodatkowe koszty.
Po-prostu Teddy spojrzał na zegarek.
– Cholera, mogłem dzisiaj dać sobie spokój z tymi rolkami! – skarcił się. – Cóż, najwyżej poleci na lotnisko helikopterem z dachu, jak będzie trzeba. Zapewnij go też, proszę, że jeśli nie zdąży, to pokryjemy wszelkie koszty, bo dla nas to również kwestia honorowa. Ale i tak pędzę. Podrzucisz mi na salę colę i hot doga? Tylko nie od Steve’a, bo on ostatnio wyklinał na wietnamskie dzieci i nie dał im prażonej cebulki.
Susie wyszczerzyła białe zęby.
– Jasne, złociutki.
Po-prostu Teddy podziękował, złapał za leżącą na biurku papierową teczkę i pobiegł do sali konferencyjnej.
Ledwie wszedł, owionął go zapach fajkowego tytoniu, słodka mieszanka wiśni i wanilii. Teddy lubił ten zapach, a poza tym starał się podtrzymywać wszystkie dobre tradycje z dawnych dni, gdy właścicielem był jeszcze Po-prostu Bob. Należało do nich właśnie palenie fajek i zamawianie jedzenia na salę konferencyjną. Tworzyło to miłą atmosferę niezobowiązującego spotkania przyjaciół, która wydawała się Teddy’emu zdecydowanie ważniejsza niż przepisy o niepaleniu w miejscach publicznych.
– Witam panów! – zawołał, zajmując miejsce u szczytu stołu. – Przepraszam wszystkich za spóźnienie.
Członkowie rady roześmiali się jak z dobrego dowcipu. Ktoś powiedział, że nie ma sprawy, ktoś inny przypomniał, że jak on się kiedyś spóźnił, to wtedy to było spóźnienie…
– Tak, Mark, pamiętamy – przerwał mu Teddy ku wyraźnej uldze wszystkich zebranych, którzy historię Marka znali już na pamięć. – W każdym razie przepraszam i nie chcąc przedłużać: co dzisiaj mamy w planie?
Powiódł wzrokiem po zebranych, z których na pierwszy rzut oka każdy mógłby być jego ojcem lub dziadkiem. Właściwie wszyscy z wyjątkiem grubego Charliego Turnera, udziałowca z Nebraski, mieli na sobie garnitury, ale prawie żaden nie założył krawata. Można to było uznać za sukces starań dwóch pokoleń prezesów. Ogromny krok na drodze do Po-prostu…
– Zacznijmy od Yakamoto – zasugerował siedzący po prawej Ben Kaufman, prawnik o twarzy pociągłej jak z obrazu Muncha. – Siedzi w saloniku gości i przebiera nogami. Wygląda na to, że następne sushi chciałby już wszamać w domku.
Zebrani kolejny raz parsknęli śmiechem, a Rick Staples, szef działu prawnego, podsunął Teddy’emu pod nos dwie kartki.
Sprawa dotyczyła warunków, na jakich GoodTV miała przejąć azjatycki koncern Shicho – tokijskie imperium medialne, obecnie w fazie postępującego upadku. Stanowiło ono życiowy dorobek dwóch pokoleń rodziny Yakamoto, nic więc dziwnego, że siedzący w saloniku gość traktował tę sprawę bardzo osobiście. Wieść niosła, że przywiózł nawet ze sobą komplet ostrych narzędzi i przyjaciela z mieczem na wypadek niepowodzenia misji.
Po-prostu Teddy wczytał się uważnie w podane dokumenty, które pewnie gdzie indziej byłyby przepastnymi księgami pełnymi podpunktów i haczyków. W GoodTV stawiano jednak na prostotę i łatwość przekazu. Jeszcze za czasów Po-prostu Boba ustanowiono zasadę, że każda umowa musi być zawierana najprościej jak to możliwe, bez kruczków i wzajemnych prób oszustwa, a założenia biznesu muszą się dać streścić na maksymalnie dwóch kartkach. Tak też było w tym przypadku. Na pierwszej zapisano oczekiwania Azjatów, na drugiej – ofertę GoodTV. Z samej różnicy kwot znajdujących się w podsumowaniu można byłoby wykarmić Etiopię…
Gdy Teddy porównywał liczby, Susie wniosła do sali tacę z zamówionymi przez niego puszką coli i hot dogiem. Turner wykorzystał sposobność, by zażyczyć sobie chińszczyzny, rzucając przy okazji żart o tym, dlaczego Chińczycy mają skośne oczy i co to ma wspólnego z ryżem. Zebrani, rzecz jasna, zareagowali z właściwym sobie luźnym podejściem do kwestii rasowych i politycznej poprawności.
W końcu Teddy odłożył oba dokumenty i podsunął sobie tacę.
– Jak dla mnie – powiedział, odgryzł pierwszy kęs hot doga – sprawa wygląda następująco. Pan Yakamoto złożył uczciwą ofertę, która chroni jego pracowników i zapewnia właściwą pozycję jemu samemu już po przejęciu. Uważam, że zasłużył sobie na nią, budując od podstaw największe imperium medialne w Japonii.
Popił colą i powiódł wzrokiem po milczących udziałowcach. To także był wynik długoletnich starań – nikt mu nie przeszkadzał, dopóki nie skończył myśli.
– Z drugiej jednak strony – podjął, przełknąwszy – dla nas najbardziej korzystna jest oferta z naszej kartki, a jeśli dobrze się orientuję, to nawet ona mocno przetrzebi nam tegoroczne fundusze na ekspansję.
Podniósł właściwy dokument i zamachał nim nad głową.
– Czyli pat – stwierdził Kaufman wyraźnie rozczarowany. Od cudownego dziecka oczekiwał cudu, a nie wygłaszania oczywistości. No ale z pustego to przecież i Salomon nie naleje. Westchnął ciężko i spojrzał na zegarek. – Skoro tak, to myślę, że najwyższy czas, by Yakamoto wziął swój mieczyk…
– Nie tak szybko! – Po-prostu Teddy raz jeszcze przyjrzał się kartkom, po czym złożył je obie i wsunął do kieszeni. – Bardzo zależy mi na japońskim rynku, przyjmijmy zatem, że te oferty są zbieżne, i przygotujmy umowy. Tak się składa, że szykuje nam się nowy, bardzo dochodowy interes i nawet jeśli byśmy dziś, po przepłaceniu, stracili coś na giełdzie, to odrobimy z nawiązką w ciągu kilku dni. Rick, będziesz mi potrzebny. Chciałbym, żebyś pomógł mi załatwić to prawnie, bo będę tu miał małą zagwozdkę. Ty też się przydasz, Lee, żeby to wszystko jeszcze raz przeliczyć.
Odwrócił się i uśmiechnął do zaskoczonego Kaufmana.
– Mam nadzieję, że wstępne rzeczy załatwimy w godzinkę, co? Nasz gość musi jeszcze zdążyć na samolot.
Uniósł do ust puszkę coli, ale zanim upił, dodał:
– I chcę, by jeszcze w tym miesiącu na kanałach Shicho nadawano moje programy, dobrze? Najwyższy czas zabrać się za te ich żółte dusze.
Członkowie najbardziej wyluzowanej rady nadzorczej świata mogli zareagować na ten żart tylko w jeden sposób…
– Potrzebuję chwili dla siebie, dobrze? – powiedział do Susie, przechodząc koło biurka. – Możesz przez najbliższy kwadrans nie wpuszczać nikogo do mojego gabinetu? W żadnej sprawie.
Sekretarka skinęła głową, co było dla Teddy’ego wystarczającym gwarantem, że będzie miał spokój. Swego czasu Susie pracowała jako kaskaderka, a potem przez wiele lat jako ochroniarka. I choć od tamtej pory Susie przybyło ponad dziesięć lat i wiele kilogramów, kobieta wciąż była sprawna i groźna. W jej ręku zwykły zszywacz stawał się zabójczą bronią.
Po-prostu Teddy wszedł do siebie i zamknął drzwi. Rozejrzał się po przestronnym, ale przytulnym wnętrzu przypominającym bardziej starą chatkę myśliwską niż gabinet genialnego nastolatka. Ściany wyłożono boazerią, na podłodze rozłożono dywany ze skór zwierząt. Po lewej przy ogromnym oknie ustawiono masywne dębowe biurko – dokładnie naprzeciw eleganckiego ceglanego kominka, nad którym wisiał portret Po-prostu Boba, jak zawsze głupkowato wyszczerzonego.
Tylko zawartość regałów dostawionych do ścian nie za bardzo pasowała do wnętrza. Równe rządki płyt DVD i BD zawierające filmy wszystkich możliwych gatunków. Od obyczaju po horror, od familijnych kreskówek po ostre porno. Setki, może nawet tysiące płyt, z czego większość w limitowanych wydaniach kolekcjonerskich.
Po-prostu Teddy przeszedł przez gabinet, zajął miejsce za biurkiem. Włączył komputer i rozsiadł się wygodnie, ręce wsuwając za głowę, a nogi kładąc na blacie.
– No dobra – powiedział do pustego pokoju – są jakieś wieści?
Przez chwilę nic się nie działo, ale chłopak wyraźnie nie oczekiwał pilnej odpowiedzi. Komputer, zamiast odegrać melodyjkę na powitanie, głosem Alana Rickmana przedstawił się jako Metatron, głos Boga. Była to oczywiście scena z Dogmy, filmu tak pełnego majestatu – pomijając oczywiście czysty slapstick finału czy obrzydliwość żartów kloacznych – że Teddy’emu przypomniały się dawne czasy. Dni, gdy Metatron naprawdę przemawiał w imieniu Boga, gdy w jego imieniu wyśpiewywał anioły, dziś snujące się za ludźmi jak poszarzałe wraki. Najmłodszy prezes świata uśmiechnął się na to wspomnienie.
– Jak tam? Długo mam czekać? – zapytał jeszcze raz. – Bo zaraz muszę wracać na zebranie i…
W kącie przy kominku pociemniało i z oparów mroku ukształtował się mężczyzna. Pełne ucieleśnienie zajęło mu około dwóch minut, jednak w końcu przyjął postać śniadego mężczyzny w eleganckim garniturze ze stójką.
– Jestem, panie – powiedział, chyląc głowę w pokornym ukłonie – i przynoszę dobre wieści.
Po-prostu Teddy zdjął nogi z biurka.
– Jak dobre? – zapytał.
– Najlepsze, panie. – Mężczyzna w czerni się uśmiechnął. – Znaleźliśmy czwartego.
– Och, no to rzeczywiście znakomita wiadomość – stwierdził Po-prostu Teddy obojętnie, może nawet z nutą smutku. – Szkoda tylko, że nie zdążę wyłudzić od Yakamoto wczesnych etiud Kurosawy. Mam tylko jakieś słabe ripy.
– Panie, możemy przecież zaczekać, aż…
– Nie. – Chłopiec pokręcił głową. – Skoro to już… to już. Nie ma co odwlekać.
Nacisnął przycisk interkomu.
– Susie, powiedz zarządowi, że musiałem pilnie wyjść – polecił do mikrofonu. – Niech resztę decyzji podejmą sami. Cokolwiek ustalą, ja ich poprę.
– Coś się stało? – zapytała sekretarka wyraźnie zaniepokojona.
– Tak – odparł, rozłączył się i wstał.
– Przyślij tu chłopaków – rozkazał mężczyźnie w czerni. – Niech pozbierają moje płyty. Te z domu też. No i, rzecz jasna, wszystkie gadżety. Miecz Vadera jest w łazience, a zegarek Bonda wisi w sypialni na kangurku.
Podszedł do kominka, potarł dłonią o dłoń tak, jak gdyby rozgrzewał się przy ogniu, po czym rozłożył szeroko ręce i zaczął szeptać w dawno zapomnianym języku pełnym charknięć i mlasków. W pewnej chwili z jego oczu, włosów i koniuszków palców trysnęło światło, które otoczyło go na kształt pola siłowego lub poświaty wokół świętych na katolickich obrazach. Połączenie aureoli z policyjnym obrysem, jak kiedyś w przypływie rozbawienia nazwał to zjawisko.
Ściana przed nim pękła bezgłośnie i rozpadła się na kawałki, cegły i połamane deski boazerii natychmiast wessała otchłań.
– Nie byłem tam od prawie dwóch tysięcy lat – westchnął Po-prostu Teddy, patrząc w srebrzysto-złoty wir – Od czasu Jego odwiedzin.
Mężczyzna w czerni skinął głową.
– Tak, Gwiazdo Zaranna – powiedział. – Pamiętam. Osobiście zanosiłem twój list, a potem kilka razy instrukcje. Strzegłem twego domu i twej pozycji…
– Cóż, najwyższy czas, by zdjąć z ciebie to brzemię, przyjacielu.
To powiedziawszy Po-prostu Teddy, Gwiazda Zaranna, Pierwszy spośród Upadłych, wstąpił w wir światła wiodący do piekieł.
– Panie i panowie! Teraz niech co wrażliwsi widzowie zamkną oczy albo w trosce o swoje zdrowie psychiczne opuszczą salę, nie bacząc na brak zwrotu za bilety. Oto czeka nas bowiem mrożący krew w żyłach numer, który swymi umysłami zdolni są objąć jedynie prawdziwie wyjątkowi odbiorcy!
Pyzaty konferansjer zrobił pauzę potrzebną na nabranie oddechu i dostrzegł, że kilka osób rzeczywiście chyłkiem wychodzi. Nie był tylko pewien, czy to wynik jego zapowiedzi, czy też słabej formy, którą do tej pory zaprezentował mistrz iluzjonista. Raczej ufał swoim zdolnościom oratorskim i obawiał się, że drugi powód jest bardziej prawdopodobny.
Kiedyś, w dawnych czasach, Ocultus należał do najlepszych iluzjonistów w Stanach Zjednoczonych. Mówiło się nawet, powtarzając za opowieścią spreparowaną na potrzeby występów, że jest nieślubnym synem Harry’ego Houdiniego i Maty Hari, który po ojcu odziedziczył niezwykłe zdolności, a po matce grację ruchów… i niebywałą odporność na pewne wstydliwe choroby. Na długo przed modą na wszelkie talent shows mistrz niejednokrotnie gościł w telewizji, a przez pewien czas prowadził nawet swój własny program, zdjęty jednak z powodu niezadowalającej oglądalności po pierwszym sezonie, skróconym w ostatniej chwili.
Wtedy wszystko zaczęło się sypać. Iluzjonista dumny z odniesionych sukcesów pozaciągał masę długów na rzecz przyszłych zysków. Nagle jednak został nie tylko bez pracy, lecz także z niemal pustym grafikiem na nadchodzący rok. Żadnych wielkich scen, kilkutysięcznej publiki i pokazów za grube pieniądze. Zaślepiony czarem srebrnego ekranu popełnił błąd w tym fachu niewybaczalny. Patrzył nie tam, gdzie trzeba. Młodsi konkurenci przecież nie spali i szybko zajęli miejsce, które nierozważnie porzucił Ocultus.
Jakby tego było mało, jedna z jego asystentek zorientowała się, że to ostatnia szansa na łatwy pieniądz i oskarżyła go o molestowanie seksualne. Sprawa toczyła się długo przy pełnym udziale mediów – wtedy jeszcze sprawy o molestowanie pachniały nowością i gwarantowały widzów pełnych współczucia to dla jednej, to dla drugiej strony, chłonących newsy na przemian z blokami reklamowymi.
Przysięgli stanęli murem za biedną dziewczyną, która ze łzami w oczach opowiadała, jak to magik najpierw rozcinał ją piłą, a potem wywoził jej dolną połowę do drugiego pokoju i tam dokonywał na niej czynów nierządnych. Wyjaśnienie, na czym polegała sztuczka z piłą i dlaczego wersja podana przez kobietę jest nieprawdopodobna, nie tylko nie przekonało ławników, którzy uznali to za tani chwyt obrony, lecz także ściągnęło na Ocultusa gniew kolegów po fachu. Większość z nich straciła przez owe wyjaśnienia swój popisowy numer.
Droga z sali sądowej do podrzędnych bud – jak ta, w której właśnie występował – wiodła już po równi pochyłej, nie omijając więzienia stanowego, gdzie iluzjonista spędził parę lat, doskonaląc umiejętności blokowego przemytnika, niezbyt mu potem potrzebne na wolności. Gdy wyszedł, poznał pyzatego konferansjera i jego brzydką dziewczynę – wiernych widzów jego telewizyjnego show, którzy radośnie zgodzili się mu asystować. I tak to szło od trzech lat.
– Panie i panowie, raz jeszcze powitajmy Wieeeeelkieeego Oooocultusa! – zawołał konferansjer i ustąpił miejsca wkraczającemu na scenę chudemu, nieogolonemu mężczyźnie w za luźnym fraku i z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Magik ledwo trzymał się na nogach, co pewnie było widoczne nawet z końca sali.
O dziwo, facet siedzący w pierwszym rzędzie zaklaskał, a nawet zagwizdał przeciągle, wypluwając przyklejoną do wargi wykałaczkę. Grubas śpiący na fotelu obok obrócił się niespokojnie.
A potem rozpoczął się popisowy numer.
Pokaz przebiegł bez zakłóceń, ale i bez specjalnych zachwytów ze strony widowni. Sam mistrz też specjalnie się nie starał. Zupełnie odpuścił sobie machanie rękami, postawy i całą tę mowę ciała, która umilała publiczności czas między rozpoczęciem sztuczki a jej zakończeniem.
Mimo to siedzący w pierwszym rzędzie typ, ten od owacji i wykałaczki, przyglądał mu się z uwagą. Zbudził nawet śpiącego kumpla i niezrażony jego brakiem entuzjazmu zmusił go do podziwiania prezentowanego triku. A gdy wreszcie po cięciu, rozsuwaniu skrzyń i ich cudownym złożeniu na powrót dziewczyna wyszła ze skrzyni, uśmiechnął się szeroko.
– Patrz – szepnął do towarzysza. – Teraz dopiero będzie.
Asystentka podeszła do mistrza Ocultusa i podała mu rękę. Wtedy zza kulis niczym diabeł z pudełka wyskoczył konferansjer.
– Wielkie owacje, szanowni państwo! – zawołał na całą salę. – Wielki Ocultus i jego urocza towarzyszka Magdalena! Gorące brawa dla nich!
Ktoś z tyłu sali zaklaskał niemrawo, ale facet z pierwszego rzędu podjął te owacje z entuzjazmem godnym prawdziwego fana, co udzieliło się grupce nastolatków siedzących w środkowych rzędach.
Ocultus skinął asystence głową. Ta uśmiechnęła się niepewnie, a potem równocześnie złożyli publiczności głęboki, bardzo głęboki ukłon.
Oklaski urwały się w pół klaśnięcia. Przez moment równy dwóm uderzeniom serca na sali zapanowała absolutna cisza, jak na weselu, gdy ktoś rozochocony alkoholem wygłosi niezręczny toast nawiązujący do wcześniejszego prowadzenia się panny młodej. Cisza tak bardzo głęboka, że nawet muchy krępowały się w niej latać.
Nagle ktoś z tyłu jęknął przeciągle, ktoś inny zwymiotował, a kobieta w drugim rzędzie runęła na stojące przed nią krzesła. Jakiś dzieciak szepnął:
– O Boże… – A potem zaciął się na tych słowach niczym płyta winylowa, którą mógł widzieć, ale której raczej nigdy nie słuchał. – Obożeobożeoboże…
Większość widzów zastygła w przerażeniu niczym owad w bursztynie. Wlepiali oczy w scenę, gdzie na deskach leżała twarzą w dół górna połowa asystentki magika. Nogi złączone miednicą wciąż stały, podrygując lekko, a z rozciętej aorty na wszystkie strony tryskała fontanna krwi. Leżący korpus się nie poruszał, głowa lewym policzkiem przylegała do desek przy krawędzi sceny. Prawe oko o przesuniętej ku górze tęczówce zmatowiało – jak to u trupa.
Mistrz Ocultus popatrzył na dziewczynę obojętnie, po czym wyciągnął zza pazuchy flaszkę i skinął na oniemiałego konferansjera.
– No co tak stoisz? Pomóż jej się podnieść – polecił.
Chłopak popatrzył na niego, na swoją rozpołowioną dziewczynę i znowu na iluzjonistę. Na sztywnych nogach zrobił jeden krok, potem drugi, aż wreszcie udało mu się zbliżyć do okrwawionego trupa i przykucnąć obok.
– Trzeba wezwać policję! – zawołał ktoś nagle. – To morderstwo!
Słowa te ożywiły publikę bardziej niż jakiekolwiek usłyszane tu magiczne zaklęcie. Ludzie rzucili się ku wyjściu, rozsuwając krzesła, przeskakując rzędy tak, jak gdyby na scenie wybuchł pożar. Jedni krzyczeli, inni się modlili, wciąż słychać też było odgłosy wymiotów…
I wtedy właśnie dziewczyna zamrugała, poruszyła głową, a potem podniosła się na rękach. Jej chłopak odskoczył z piskiem, ale pokręciła głową i zawołała go z przyganą w głosie.
– Nie słyszałeś, głupku, mistrza? Podnieś mnie i postaw na nogi! – zażądała, po czym spojrzała w stronę tratującej się przy drzwiach publiki. – Hej, wy tam! Chcieliście niezwykłego numeru? No to macie! Oto wielki Ocultus!
Z pomocą konferansjera znów stała się całością. Przez chwilę trzymała ręce na biodrach, po czym wykonała pełen gracji ukłon i zbiegła ze sceny.
Iluzjonista powiódł wzrokiem po skołowanych widzach sterczących z rozdziawionymi gębami przy wyjściu. Zatrzymał spojrzenie na mężczyźnie z pierwszego rzędu i wyszczerzył się w szerokim uśmiechu. Najaktywniejszy z widzów Ocultusa wypluł wykałaczkę, po czym niedbale zasalutował. Trącił grubego, przysypiającego kumpla i obaj zwyczajnie rozpłynęli się w powietrzu.
– Możesz mi wyjaśnić, szefie, co to właściwie miało być?
Loki z Bachusem szli teraz wzdłuż jednej z głównych uliczek Hortonville, po lewej mając słabo oświetlony miejski park, a po prawej rząd kolorowych sklepowych witryn. Choć był późny wieczór, a do tego środek tygodnia, na ulicach panował spory ruch. Częściowo odpowiadał za to autobus z Appleton właśnie odjeżdżający z przystanku – chwilę wcześniej przywiózł pracowników dziennej zmiany fabryki czekolady. Robotnicy rozchodzili się niespiesznie do domów, rozważając na głos, czy mogą sobie pozwolić na jedno piwko i jedną kolejkę rzutek. Bogowie wpadli akurat na jedną z takich grup i musieli wyciągnąć ręce z kieszeni, by bezpiecznie przedostać się na drugą stronę.
– O co właściwie pytasz, Bachusie? – Loki spojrzał na towarzysza z rozbawieniem. Wykałaczka przewędrowała z jednego kącika ust do drugiego. – Chcesz, żebym ci zdradził, na czym polegała sztuczka Ocultusa? To tajemnica zawodowa, a ja i on jesteśmy przecież kumplami po fachu. To by było nieetyczne.
Wyciągnął z kieszeni srebrną dolarówkę i zaczął przekładać monetę między palcami, w ogóle na nią nie patrząc.
– Kiedyś, gdy był jeszcze na topie, lubiłem jego pokazy – powiedział po chwili już poważnie. – Smutno mi było patrzeć, jak stacza się na dno. No bo pomyśl sam, występ w starym kinie w Hortonville. Można upaść niżej?
Bachus parsknął.
– I ty tak z dobroci serca? Oj, bo uwierzę! – Usunął się na bok, ustępując nadchodzącej z przeciwka kobiecie z dwiema ogromnymi reklamówkami. – Poza tym nawet jeśli, to raczej mu nie pomogłeś. Ludzie rzygali tam lepiej niż po tym ohydnym roquatelle z dziewięćdziesiątego trzeciego. A wierz mi, to sztuka.
– Może i tak. – Kłamca wzruszył ramionami. – Ale numer zapamiętają, za to mogę ręczyć. Poza tym…
Przystanął i zmrużył oczy.
Kłamca 3. Ochłap sztandaru
Copyright © Jakub Ćwiek 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Redakcja – Tomasz Hoga
Korekta – Paweł Wielopolski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Rysunek na okładce – Piotr Sokołowski
Rysunki w książce – Agnieszka Jednaka
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-371-6ISBN MOBI: 978-83-8129-370-9