Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapomnianym bogom pozostaje tylko wiara w anielskie błędy
Barcelona, Arktyka, Nowy Jork, Góry Skaliste w Kolorado – marnotrawny bóg wikingów, pan kłamstwa Loki wyrusza na sześć kolejnych wypraw, a wyzwaniem dla jego sprytu stają się kolejne mityczne stwory zrodzone z ludzkiej wiary, wyobraźni i strachu.
Kłamca jak zawsze gra nie fair, ale na jaw wychodzi, że nie tylko on jeden. Intencje Archaniołów, dla których pracuje, również nie są i nigdy nie były czyste.
Nadszedł czas, by Loki wybrał stronę, po której chce stanąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PFUJ-om(i kilku Zuziom też… troszkę)
Okazja czyni złodzieja, tak zwykł mawiać jego ojciec. I choć sam nigdy niczego sobie nie przywłaszczył, nie potrafił zrozumieć, dlaczego niektórzy mają pretensje, że zostali okradzeni. W końcu jeśli ktoś, na przykład, zostawia kluczyki w stacyjce mercedesa albo wkłada portfel do koszyka podczas robienia zakupów, to sam prosi się o kłopoty.
Thomas Watt, jeszcze niedawno Tomasz Wawrzycki, nie tylko całkowicie zgadzał się z poglądami rodzica, lecz także, w przeciwieństwie do niego, lubił łączyć teorię z praktyką. Kto wie, może to właśnie dlatego, a nie z braku innych ofert, wybrał pracę na lotnisku Kennedy’ego w sortowni bagaży. Tam okazje rodziły się co minuta i aż szkoda je było marnować.
Oczywiście Thomas nie był głupi i ani myślał ryzykować dla walizki pełnej równo poskładanych koszulek i gaci. Jego zielona karta wciąż jeszcze wisiała na włosku, a w rodzinnych stronach nie za bardzo mógł się pokazywać. Choć miał dopiero dwadzieścia pięć lat, zdążył już sporo zmajstrować w kraiku nad Wisłą, podpadając wielu osobom, wśród których wysoko, ale wcale nie na szczycie listy plasował się niedoszły teść, przed laty mistrz Polski w boksie wagi ciężkiej. O nie, deportacja i powrót do domu były proszeniem się co najmniej o kalectwo.
Dość szybko okazało się jednak, że Thomas wcale nie musi ryzykować, bo przynajmniej raz w tygodniu zdarzało się z kilkanaście nieodebranych bagaży, o które mógł zagrać z kumplami w karty.
Na ogół wygrywał, ponieważ za każdym razem grali tą samą, znaczoną talią odziedziczoną po dawno emerytowanych kolegach. Maleńkie, ledwie widoczne kreski nie były robotą Thomasa, on po prostu pierwszy je dostrzegł i wiedząc, że nadarzającej się okazji zmarnować nie wolno, zapamiętał kod.
Proceder nie przynosił kokosów, bo zapomniane torby i walizki rzadko były markowe, a większość zakupiono na wyprzedażach w Wallmarcie czy Targecie, ale przez te dwa lata dorobił się już całkiem ładnego garnituru, paru albumów zdjęciowych, pontonu, kilku skórzanych walizek i całej rzeszy mniejszych i większych umilaczy życia. Resztę fantów sprzedawał w okolicznych lombardach za drobne, ale wciąż miłe kieszeni pieniądze.
Słowem, radził sobie, cały czas jednak uważając, że to, co najważniejsze, jeszcze go czeka. Coś spektakularnego, wielkiego. Coś, co odmieni jego życie. Wśród pracowników Kennedy’ego krążyła legenda o jakimś Rusku, który mieszkał na lotnisku kilka miesięcy i któregoś dnia wygrał w karty ogromną, wypełnioną diamentami rybę. Kumple Thomasa opowiadali wprawdzie, że głupi Rusek dał ją potem jakiemuś Japońcowi, nie wiedząc nawet, co jest w środku, ale był tu i tu dostał swoją szansę. To niezaprzeczalny fakt. Na lotnisku, w sortowni, można było zdobyć fortunę, wystarczyło trafić na okazję, więc Wawrzycki czekał, rozglądając się uważnie.
– Co z tobą, Wong? – zapytał niski, barczysty Murzyn w przyciasnym mundurze ochrony lotniska.
Zagadnięty, łysy jak kolano Chińczyk ubrany w pomarańczowy uniform służb technicznych, uśmiechnął się krzywo, podnosząc głowę znad gazety.
– Nic, Steve – odparł, wzruszając ramionami. – Tylko czasem nie potrafię się nadziwić ludzkiej głupocie.
Podniósł gazetę do góry, pokazując czytany artykuł. Murzyn przechylił głowę jak sroka i wytężając wzrok, przeczytał:
– „Zbiorowe samobójstwo czcicieli szatana? Blisko sto dwadzieścia ciał”. Nieźle. – Pokiwał głową z uznaniem. – Gdzie to?
– Gdzieś w południowej Afryce – odparł Wong. – Jakieś państwo… O tu masz nazwę, bo ja nie przeczytam, język bym sobie połamał.
– No coś ty, w Shaolin nie uczą was kung fu języka?
– Pierdol się, Steve – mruknął Wong, po czym przewrócił kilka stron, by doczytać resztę artykułu. – Tu piszą, że według ukrytych kamer bezpieczeństwa, które zamontował guru sekty, wybuchła jakaś kłótnia, a potem wszyscy nagle zaczęli walczyć między sobą. Strzelali do siebie, a dwaj ostatni poprzebijali się nawzajem rytualnymi kościanymi mieczami.
Steve podrapał się po nosie.
– Ja się tam na sektach wyznaję tyle, że świadków Jehowy z ganku miotłą gonię – stwierdził. – Ale po mojemu to pewnie coś przyćpali i mieli zwidy. Moja to miała kiedyś tak, że jak podebrała z pokoju naszego Trevora kilka skittlesów, to potem na ścianach widziała tysiące tęczowych pająków. Może to coś takiego.
– Może – zgodził się Łysy – Ale najlepsze jest to, że gdy już się wszyscy powybijali, wszyscy, rozumiesz, co do łebka, to zanim się zorientowały władze, ktoś, najprawdopodobniej zupełnie z zewnątrz, przyszedł i obrobił sejf sekty. Podobno było kilka milionów dolców w obligacjach, takich na okaziciela. Coś jak gotówka, tyle że w ogromniastych nominałach. Czujesz?
Steve gwizdnął pod nosem.
– Farciarz – stwierdził. – To mu się trafiło.
– Nie, mój drogi. To nie fart, tylko okazja.
Murzyn i Chińczyk odwrócili się i dostrzegli Thomasa wyłaniającego się zza pasa transmisyjnego.
Steve wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Właśnie ciebie nam tu brakowało, magister – stwierdził, ostentacyjnie mrugając do Chińczyka. – Ty jesteś spec od kultury. Może powiesz nam, nieukom, czego ci szaleńcy się zatłukli?
Thomas wzruszył ramionami. Poprawił jadącą pasem torbę i przysiadł koło Wonga.
– Pojęcia nie mam. Może się nie lubili?
Chińczyk prychnął.
– Tyle to wiemy i bez ciebie, magister. Ale my szukamy tych, no wiesz, naukowych przyczyn, dlaczego… Ej, popatrzcie na tamtą walizkę, robi już drugie kółko!
Wszyscy równocześnie spojrzeli we wskazanym kierunku. Drugie okrążenie nie znaczyło jeszcze, że nikt już tego bagażu nie odbierze, bezpiecznie robiło się przy piątym, ale i tak dawało jakąś szansę, że wieczorny poker nie będzie grą na zapałki. Dawno już nic im nie zginęło, można było sobie pozwolić na maleńkie zepsucie lotniskowej statystyki.
Leżąca na pasie walizka nie wyglądała na najwykwintniejszą w świecie, ale nie należała też do najtańszych. Mogła budzić całkiem zrozumiałe nadzieje na elektryczną golarkę czy aparat fotograficzny. I może jakieś fajne dżinsy na dodatek.
– Skąd leci? – zapytał Thomas, przyczesując włosy.
– Z Afryki – odparł Steve.
Polak i Chińczyk spojrzeli na niego niemal równocześnie.
– Południowej? – zapytał Wong, nawet nie próbując ukryć nadziei w głosie.
Murzyn pokręcił głową.
– Z Kairu, niestety, a to jest w Egipcie albo… zaraz… w Maroku! W Maroku, nie, magister?
Tomasz kiwnął głową, w ogóle nie słuchając swego czarnoskórego kumpla. Nie mógł oderwać wzroku od walizki. Miał przeczucie.
To, co wydarzyło się potem, mógł określić tylko jednym słowem: OKAZJA. Fakt, że właśnie ta walizka zaklinowała się w miejscu, do którego on z racji wieku i wrodzonej zręczności z pewnością dotrze najszybciej, nie mógł być niczym innym.
– Ja się nią zajmę! – zawołał, widząc, że Steve rusza ku drabince.
Murzyn wzruszył ramionami. „Jak sobie chcesz – mówił ten gest. – Mnie nie zależy”.
Thomas błyskawicznie wszedł na najbliższy pas, złapał wspornik drugiego i podciągnął się rękami. Po chwili balansował już na górnej taśmie. Przejechał na niej kilka metrów, po czym zeskoczył, łapiąc za pręt rusztowania. Teraz wystarczyło już tylko puścić się jedną ręką, złapać krawędzi właściwego koryta, podciągnąć się i już był przy swojej zdobyczy.
Gdzieś tam na dole Wong krzyczał coś o małpach i proponował mu banana, ale Thomas nie słuchał. Gwałtownie rozpiął paski i szarpnął za zamek. Jego oczom ukazał się szary pluszowy miś o wielkich czarnych oczach. Pod nim zaś…
Zrobiło mu się potwornie gorąco. Błyskawicznie zamknął walizkę.
– Co ten popapraniec robi? – zaniepokoił się Wong, widząc, jak Thomas podnosi walizkę i staje obiema nogami na taśmie, pozwalając, by niosła go ku wyjściu. Chińczyk przyłożył dłonie do ust, układając je na kształt tuby. – Ej, zostaw ją, to dopiero drugie okrążenie, ktoś się może po nią zgłosić!
Steve, również mocno zaniepokojony, odruchowo złapał za krótkofalówkę, ale Wong go powstrzymał.
– No co ty? Narobisz mu kłopotów, zaraz tu zejdzie.
Jednak Wawrzycki ani myślał schodzić. Tuż przed samym wyjściem przyklęknął, pochylił głowę i w takiej pozie, jakby trwał pogrążony w głębokiej i żarliwej modlitwie, wjechał w tunel. Zamocowane u wylotu pasy gumy pogładziły go po plecach i na moment pogrążył się w ciemności. Gdzieś za jego plecami Chińczyk ponownie coś krzyknął, ale dla Thomasa sortownia już nie istniała. Jakby była innym, obcym światem.
Kolejny dotyk gumowych palców i już był w hali terminalu. Ludzie zgromadzeni przy taśmie patrzyli na niego zdumieni i rozbawieni. Zwłaszcza gdy poderwał się z klęczek, spojrzał wokół siebie, po czym nerwowo krzyknął:
– Hej, proszę pana! Pańska walizka.
Jakiś starszy mężczyzna stojący właśnie przy samych drzwiach obejrzał się z zaciekawieniem i ku niemu właśnie ruszył Thomas. Wiedział, że wszyscy dalej patrzą, nie spuszczał więc oczu ze starszego jegomościa i uśmiechał się przy tym głupkowato. Jednocześnie z każdym krokiem coraz bardziej przyspieszał.
Kątem oka dostrzegł nagłe poruszenie wśród ochrony i to, że kilku funkcjonariuszy Homeland Security zmierza w jego stronę, ale nie dał się ponieść nerwom. Podszedł do wybranego wcześniej mężczyzny i nie bacząc na jego zdumienie, podał mu walizkę. Tak jak przewidział, zdezorientowany staruszek odruchowo wyciągnął rękę. To wystarczyło. Thomas wcisnął mu bagaż i odwrócił się w stronę nadciągających ochroniarzy. Posłał im głupkowaty uśmieszek i jak gdyby nigdy nic z rękami w kieszeniach ruszył w stronę wejścia na sortownię.
Ochrona niemal z miejsca przestała się nim interesować. Któryś z funkcjonariuszy nadał coś przez radio i po chwili wszyscy byli z powrotem na stanowiskach.
Dopiero teraz Thomas ostrożnie zerknął przez ramię. Mógłby teraz przybić piątkę z Orfeuszem. Gdy on wychodził z piekła i prowadził za sobą Eurydykę, też wiedział, że jedno spojrzenie wszystko popsuje, ale nie mógł się powstrzymać.
Wawrzycki był dumny, że wciąż przychodziły mu do głowy takie porównania. Umacniały w nim przeświadczenie, że czymś się wyróżnia na tle fali emigrantów – stanowił wzorowy przykład praktycznego inteligenta.
„A co, jeśli staruszek zabierze walizkę, uznając wydarzenie za znak niebios? Prawdziwą okazję? Co, jeśli…” – myślał gorączkowo. Jednak dziadek stał nadal w tym samym miejscu, ze zdumieniem wpatrując się we wręczony mu bagaż. „Dzięki ci, Panie – szepnął w duchu Thomas – za tego staruszka i jego demencję… a także za japońskie wycieczki!”
Rzeczywiście miał powody, by dziękować również za to drugie, gdyż zmierzająca ku wyjściu grupa Azjatów – każdy w bluzie z emblematem wielkiego jabłka i z aparatem fotograficznym w gotowości bojowej – szła wprost na niego. Wawrzycki poczekał, aż znajdzie się w środku grupy, po czym ugiął nogi w kolanach i ruszył ze skośnookimi.
Tuż przy drzwiach wycieczka wchłonęła również staruszka. Tylko na chwilę, ale wystarczająco długą, by Thomas wyrwał mu walizkę. Dziadek, tak samo jak wcześniej, nie oponował. Wydawał się nawet zadowolony, że nie musi już wytężać głowy, czy z jego pamięcią nie jest dużo gorzej, niż mu się zdawało.
Raz-dwa Thomas znalazł się na w przestrzeni dla witających. Skręcił w prawo, szybkim krokiem przeszedł w stronę parkingu dla pracowników, zastanawiając się, co zrobi z zawartością zdobytego bagażu. Jak ją spożytkuje. Bo tego, że uda mu się z nim uciec, był już pewien. Dziś bowiem nastał jego dzień. Dzień okazji.
– Jak to, zgubiliście moją walizkę?! – wycedził mężczyzna.
Roger O’Neal, menedżer lotniska, nerwowo otarł czoło chusteczką i uśmiechnął się przepraszająco.
Był przysadzistym mężczyzną o wiecznie rozbieganych oczkach i stanowczo za wysokim czole. Z wyglądu przypominał nieco Danny’ego DeVito, nie miał w sobie jednak nawet odrobiny uroku i wdzięku aktora. Ci, którzy choć trochę znali O’Neala, unikali go jak ognia, był bowiem typem wyjątkowo antypatycznym, pamiętliwym i chętnie wykorzystującym swe rozliczne znajomości. Człowiekiem, który bez skrupułów rozprawia się ze składającymi reklamację na jego lotnisko, zwłaszcza gdy w swej determinacji minęli kolejnych jego podwładnych i doszli aż do niego.
Teraz jednak, patrząc w oczy młodego, długowłosego mężczyzny o twarzy Chrystusa z obrazka, odczuwał strach. I modlił się w duchu, by ta pieprzona walizka się znalazła. Jak najprędzej.
– Wie pan, w zasadzie to za bezpieczeństwo pańskiego bagażu odpowiadamy nie my, tylko linie lotnicze, które pan wybrał. – O’Neal spróbował jeszcze raz wytłumaczyć sprawę. – Jeżeli pan chce, mogę zaraz skontaktować pana z działem reklamacji… Jeszcze raz, z kim pan właściwie do nas przyleciał?
Ktoś zastukał delikatnie w szybę drzwi.
– Wejść! – zawołał menedżer, dumny sam z siebie, że wreszcie pierwszy raz od pół godziny może powiedzieć coś władczo i stanowczo, a nie przymilnie i niemal płaczliwie.
Drzwi uchyliły i do środka wszedł najpierw Steve, a zaraz za nim Wong. Obaj wyglądali na mocno przestraszonych, a stary Chińczyk miał na dodatek minę, jakby ktoś narobił mu w portki.
– Pa… panie O’Neal – wyjąkał, miętosząc w ręku czapkę. – My w sprawie tej walizki. Ona nie zaginęła… została skradziona.
Thomas jechał drogą międzystanową na północ, w kierunku Bostonu, obsesyjnie wręcz pilnując obowiązujących limitów prędkości. Co chwila zerkał na zajmującą siedzenie pasażera walizkę. Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Jednego dnia martwi się, że nie ma na czynsz, a drugiego dostaje kilka milionów. Tak na dobry początek.
Nie uważał swojego postępku za coś złego. Owszem, ukradł tę walizkę, ale – był tego pewien pewnością ludzi chcących za wszelką cenę uśpić sumienie – zabrał ją temu afrykańskiemu złodziejowi, więc wszystko się wyrównało. Złodziej został okradziony, a temu, który prosił, zostało dane. Jakby prosto z kart Ewangelii.
Uśmiechnął się i zgłośnił radio. Dziwnym zbiegiem okoliczności Mark Knopfler snuł właśnie muzyczną opowiastkę o pieniądzach za nic i darmowych panienkach. Thomas docisnął pedał gazu i zaczął śpiewać wraz z radiem.
– Thomas Watt – przeczytał siedzący przy monitorze policjant. – Poprzednie nazwisko Tomasz Waw… Wawrzycki. – W jego ustach brzmiało to raczej jak Łałszeski. – Polak. Od dwóch i pół roku w USA, ma pozwolenie na pracę i stara się o obywatelstwo. Wykształcenie wyższe. Niekarany. Mamy jego adres i numery rejestracyjne wozu. To zielony dodge rocznik osiemdziesiąty drugi.
Policjant skończył czytać i przeniósł wzrok na O’Neala. Widząc jego zmizerowane oblicze, zapewnił, że złapią drania lada moment. Menedżer skinął głową.
– Wiem, Ted. – Spróbował się uśmiechnąć, ale tylko nienaturalnie wyszczerzył zęby. – Wiem… i dziękuję.
Zerknął ukradkiem na stojącego pod ścianą mężczyznę o Chrystusowym obliczu. Spostrzegł, że jego twarz nie jest już wściekła, tylko skupiona. Uznał, że to dobry znak. Poprawił się na krześle i nacisnął przycisk interkomu. Zamówił trzy kawy.
– Napije się pan, panie Liefather? – zapytał właściciela walizki.
Ten jednak zignorował go i zwrócił się bezpośrednio do policjanta:
– Mógłby pan jeszcze raz opisać ten samochód? I samego złodzieja – poprosił.
– A po co to panu? Odradzałbym robienie głupich rzeczy, proszę pana.
– To cenna rada, dziękuję – zgodził się Liefather. – Zamierzam się zastosować, ale i tak poproszę o ten opis.
Policjant zawahał się, ale w końcu przeczytał po raz drugi opisy podejrzanego i jego pojazdu. Gdy skończył, Liefather podziękował mu i wyszedł, nie obdarzając O’Neala nawet przelotnym spojrzeniem. Wyraźnie się śpieszył.
Thomas pokonał dystans dzielący jego samochód od połączonego ze stacją Shell sklepu 7-Eleven, zanosząc się śmiechem i raz po raz upuszczając coś z zakupów. Nie wiedzieć czemu to, że miał w samochodzie miliony dolarów, a w sklepie podczas kupowania podstawowej spożywki zabrakło mu kilku centów, przez co musiał zdać się na łaskę sprzedawcy, wydało mu się najzabawniejszą rzeczą pod słońcem. W innych okolicznościach pewnie by go to rozdrażniło, ale teraz odkrył, jak błahe były jego dotychczasowe nerwówki.
„Potrzebowałem do tego odkrycia tylko walizki pełnej obligacji” – pomyślał, znowu parskając śmiechem. Paczka solonych chipsów wyśliznęła się z jednej z toreb i upadła tuż obok samochodu. Przykucnął, by ją podnieść, jednocześnie odruchowo zerkając na przednie siedzenie.
– Chryste, nie! – wrzasnął.
Upuścił papierowe torby, z których jedna uderzyła o ziemię z plaśnięciem, druga ze spłaszczonym brzęknięciem uderzającej o beton puszki. Papier z logo sklepu pękł, uwięzione za nim batony marki Payday wyrwały się przez szczelinę niczym kostropate paluchy dzikiej bestii. Dwie cytryny potoczyły się pod wóz jedna za drugą i zatrzymały się dopiero na kratce ściekowej.
Thomas z trudem wyłowił z kieszeni klucze. Ręce trzęsły mu się jak w febrze, dopiero przy trzeciej próbie trafił do zamka, pierwszy raz w życiu żałując, że nie ma samochodu otwieranego pilotem. Gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi.
Nie zdawało mu się. Walizka rzeczywiście była rozpięta, a ze szczeliny wystawały głowa i łapki misia. Pluszak wyglądał, jakby próbował wydostać się na zewnątrz… albo przeciwnie, wejść z powrotem.
„Pieprzyć go!” – pomyślał Thomas, gwałtownie podrywając klapę. Przerzucił miśka na bok i dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Papiery były na swoim miejscu.
Dla pewności wyciągnął pierwszy lepszy plik i sprawdził, czy nikt nie podmienił obligacji na pocięte gazety. Przyszła mu do głowy bajka o Kopciuszku, w szczególności zaś karoca, która o północy na powrót miała stać się dynią. Wszystko było jednak w porządku. Pochylił się, by pozbierać zakupy, myśląc gorączkowo, czy mogło być tak, że sam zajrzał do walizki, a później o tym zwyczajnie zapomniał. Doszedł do wniosku, że tak właśnie musiało być. Był przecież tak podekscytowany! Wszystko wokół było niczym sen!
Na wszelki wypadek postanowił, że następnym razem weźmie bagaż ze sobą. I nie będzie się przejmował tym, że może dziwnie wyglądać, chodząc wszędzie z walizką. Był w końcu bogaty i jako taki miał prawo do dziwactw. Wszyscy bogacze byli dziwni. A raczej, jak brzmiało to słowo? Ekscentryczni!
Uśmiechnął się pod nosem, poświęcił chwilę na pozbieranie zakupów i przełożenie ich do znalezionej w schowku reklamówki. Następnie wrzucił je na tylne siedzenie i wskoczył za kierownicę. Ruszył z piskiem opon.
– Przyszedł raz do mnie pewien zamożny człowiek – grzmiało radio głosem jakiegoś kaznodziei. – Dumny jak paw i obnoszący się swym bogactwem. Drogi garnitur szyty na miarę, wspaniały płaszcz i pierścienie na wszystkich palcach. Każdy z was widział pewnie kiedyś kogoś takiego. Jeden z tych, co mijają żebraka na ulicy, nawet nań nie spoglądając. Wydaje im się, że są panami świata! Bogami! I ten mężczyzna, stojąc pod krzyżem Chrystusa, wyciągnął z kieszeni kopertę z datkiem. A ja go zapytałem, skąd są te pieniądze. I on odpowiedział. Mówił: „Wie wielebny, jak to jest, pierwszy milion trzeba ukraść, a reszta sama przyjdzie”. Tak mówił właśnie! To jego słowa! A ja spojrzałem na zafrasowane oblicze Pana Naszego i zobaczyłem łzy w jego oczach! Tak, łzy! Bo Chrystus płacze nad wami, grzesznicy! To przez was zawisł na krzyżu! Wy obłudnicy, kłamcy. Złodzieje! Mówię wam tak, jak powiedziałem temu bogaczowi: „Nie minie was kara! Bo prędzej wielbłąd”…
Thomas westchnął ciężko i wcisnął automatyczne szukanie stacji. Nigdy nie lubił tych telewizyjnych i radiowych klechów. Handlarze fałszywych cudów, oto czym byli. Ich konta tak obrosły w zera, że liczby pewnie nie mieściły się już na czeku, a oni mieli jeszcze czelność nazywać innych złodziejami.
Podli oszuści!
Z głośnika popłynęły kojące dźwięki którejś z piosenek Stinga i Wawrzycki odruchowo zerknął na ustawioną częstotliwość. Zawsze tak robił i teraz zdumiało go niezmiernie, że wybrana stacja miała tę samą częstotliwość co poprzednia ustawiona przez niego. Czyżby to znaczyło, że gdzieś po drodze radio samo się przestroiło? A może niechcący nacisnął jakiś przycisk i to sprawiło, że przypadkowo wysłuchał akurat kazania o kradzieży? Zaniepokojony nagłą, absurdalną myślą zerknął na walizkę. Pluszowy miś nie wystawał już z niej łapkami, widać było tylko główkę. Czarne paciorkowe oczka wpatrywały się w niego trochę z przyganą, trochę z politowaniem…
– Przestań bredzić – skarcił się na głos. – Jesteś po prostu zmęczony. A pluszowe misie nie patrzą.
Pewnie, że nie, potwierdził głos w jego głowie. Odzywał się zawsze, gdy Wawrzycki był zdenerwowany. I zawsze brzmiał tak, jakby świetnie się bawił. „Niemożliwe również, by misie same wydostawały się z walizek na parkingach czy przestrajały radio. Pluszowe misie nie znają się na takich rzeczach, prawda, panie magistrze?”
– Och, zamknij się! – prawie krzyknął Thomas, po czym podkręcił radio. Ale nawet Metallica nie była w stanie zagłuszyć zdania huczącego mu w głowie:
„Nie minie was kara!”
Długowłosy nie wyglądał na glinę, ale też nie sprawiał wrażenia człowieka, z którym warto zadzierać. Dlatego też Harvey Stocker, dumny właściciel plakietki z napisem WITAMY NA STACJI SHELL, nie zapytał: „Za ile chcesz lać?”, tylko:
– Czym możemy służyć?
A gdy się dowiedział, nie zażyczył sobie ani pokazania policyjnej odznaki, ani licencji, żeby spisać numer, tylko grzecznie wyśpiewał odpowiedzi na wszystkie usłyszane pytania.
– Tak, proszę pana – mówił, uśmiechając się jak uczniak, mimo że długowłosy nie mógł być od niego dużo starszy. – Tankował u nas zielony dodge, a kierowca był, o ile dobrze kojarzę, podobny do tego opisanego przez pana. Zatankował i zrobił zakupy. Pamiętam, bo był pierwszym klientem na mojej zmianie. O ile dobrze kojarzę, zabrakło mu drobnych. A potem pojechał dalej na zachód. To było jakieś cztery, pięć godzin temu. Tyle wiem.
Harvey patrzył, jak długowłosy odwraca się i wychodzi bez podziękowania ani nawet skinięcia głową. Mimo to wcale nie czuł się urażony. Wcale a wcale. Czuł za to, że musi pilnie iść do toalety.
W tym samym momencie czterysta kilometrów dalej Thomas zastanawiał się, czy nie wyrzucić miśka za okno. Działał mu na nerwy. Co na niego zerknął, pluszak znajdował się w nieco innej pozycji, cały czas jednak wlepiał w niego te swoje czarne, szkliste oczka, a przyjacielski uśmiech nie znikał z rozdziawionego pyszczka. Poza tym po każdym postoju radio samo przestawiało się na kanał kaznodziejów, skąd grzmiały przestrogi o nadchodzącej karze.
– Słowo daję, że cię wywalę. – Wawrzycki sam nie wierzył, że rozmawia z pluszowym misiem. Naprawdę zaczęło mu odbijać… – Jeśli jeszcze raz dotkniesz mojego radia, poznasz, jak ciężkie jest życie autostopowicza.
Zaśmiał się nerwowo i zerknął na zegarek. Tak, powinien zacząć szukać jakiegoś miejsca do spania. Ale najpierw przydałoby się zamienić kilka obligacji na gotówkę. Nie miał już ani grosza.
– Myślisz, że znajdę tu jakiś bank otwarty o tej porze? – zapytał miśka, prawą ręką wyciągając spięty banderolą plik. – Ile było do najbliższego miasteczka?
Pluszak oczywiście nie odpowiedział. Kilka minut później minęli drogowskaz z informacją, że za dziesięć mil znajdą się w Heaven, w którym – to z kolei dopowiadała reklama pośrednika – opcji mieszkaniowych jest wiele.
Thomasa tak rozbawiła ta wiadomość, że ze śmiechu na moment stracił panowanie nad kierownicą. Samochodem zarzuciło, a otwarta klapa walizki opadła z cichym PLAP. Miś, dotąd wystający z bagażu niemal do połowy, znalazł się nagle w jego środku. I tam na razie pozostał.
Loki, połączony autostradą umysłów z Rafaelem, przez cały czas nastawiony był na odbiór komunikatów o położeniu zielonego dodge’a. Pojawiały się one jednak niezwykle rzadko, bo archanioł, choć obiecał pomoc, jak zwykle zajmował się milionem rzeczy jednocześnie i nie od razu przekazywał Lokiemu wiadomości od stróżów.
Dlatego czasem należało zapytać osobiście, najlepiej ludzi, bo ci wbrew powszechnej opinii widzą więcej niż skupieni na swych podopiecznych aniołowie. Jak chociażby ten gość na stacji Shell, który chyba nawet nie miał anioła.
Oczywiście wszystko byłoby prostsze, gdyby ten cały Wawrzycki czy Watt miał swojego stróża, ale opiekun jego rodziny pozostał w Polsce przekonany, że chłopak jest na tyle bystry, by nie robić za oceanem głupot. No cóż, jak się okazało, nie był. Okradł wszak Kłamcę. Bez znaczenia, że nie zdawał sobie z tego sprawy!
Prawą ręką Loki namacał zamek schowka na rękawiczki i otworzył go. Lśniący chromem pistolet, który włożył tam zaraz po opuszczeniu wypożyczalni samochodów, leżał na swoim miejscu. I kusił.
– Spokojnie, stary. – Kłamca uśmiechnął się lekko. – Już niedługo będziesz miał okazję przemówić.
– No i jest – stwierdził z zadowoleniem Thomas, zatrzymując się naprzeciwko niewielkiego oddziału banku stanowego. Zaraz jednak radość ustąpiła miejsca przygnębieniu, gdy okazało się, że bank, jak przystało na szanującą się placówkę, od kilku godzin był już zamknięty.
„Czego się spodziewałeś, durniu? – drwił głos w głowie. –Że znajdziesz bank otwarty o dziewiątej wieczorem?”
No, gdy się zastanowić, taka myśl brzmiała niedorzecznie, ale przecież tego dnia wydarzyło się tyle rzeczy nieprawdopodobnych, że i ta wcale nie byłaby od nich gorsza. Jak to mawiają: „Nie dziwi jednorożec w magicznej krainie”, albo jakoś tak.
– Cóż, misiek – powiedział Wawrzycki do walizki – przyjdzie nam chyba jechać całą noc, aż się zmęczę. Ale może to i lepiej. Im dalej od Nowego Jorku, tym lżej oddychać, co?
Nagle odniósł wrażenie, jakby coś w walizce się poruszyło. Błyskawicznie podniósł klapę. Pluszak leżał rozciągnięty na obligacjach, jedną łapkę trzymając włożoną do bocznej kieszonki. Thomas zerknął do środka i pokręcił głową z niedowierzaniem – znajdował się tam plik dwudziestodolarówek. Jak na życzenie.
Znalezienie motelu nie stanowiło najmniejszego problemu. Heaven okazało się na tyle dużym miasteczkiem, że zgodnie z dostrzeżonym wcześniej ogłoszeniem Thomas mógł nawet przebierać w ofertach zarówno sieciówek, jak i rodzinnych interesów.
Wybrał lokum najbliżej drogi, budynek wyglądający trochę jak jedno z zapamiętanych z rodzinnego kraju schronisk górskich. Nie zdziwiło go wcale, że właściciele motelu nazywają się Markowscy; wręcz przeciwnie, uznał to za kolejny znak od Fortuny. Odpuścił sobie kolację (nagła fala zmęczenia wyparła głód), poszedł prosto do pokoju i zamknął walizkę w szafie.
„Tak żeby nic z niej nie wyszło” – pomyślał i zaśmiał się bez przekonania
Bez sił opadł na łóżko i niemal natychmiast zasnął.
Pamiętając, że ma do czynienia ze śmiertelnikiem, około północy Loki zaczął zwalniać przy każdym motelu i uważnie obserwować parkingi. Obstawiał, że uciekinier raczej nie będzie zjeżdżał z trasy i poszuka noclegu gdzieś przy drodze. Raczej nie skorzysta z sieciówek, bo większość wprowadziła komputerowy rejestr klientów. Pewnie nie jest też na tyle głupi, by posłużyć się kartą. Czyli najlepsza opcja to niewielki, samodzielny motel z parkingiem przynajmniej częściowo ukrytym za budynkiem i niewidocznym z poziomu drogi. Raczej nie opustoszały, ale i nie wypchany potencjalnymi świadkami.
Z każdą chwilą rosła determinacja Kłamcy, by nie dać się okpić. I nie chodziło tu już wcale o pieniądze, lecz o boską ambicję no i oczywiście Kłamczucha. Loki nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą, ale naprawdę brakowało mu tej cholernej maskotki.
Zmęczenie jednak i jemu zaczynało dawać się we znaki, przez co omal nie przegapił kolejnego motelu, tym razem drewnianego, wyglądającego jak góralska chata.
Zlustrował okolicę. Lokal nie miał ogrodzonego parkingu, a wśród stojących pod oknami samochodów nie było żadnego dodge’a.
– Czyli dale… – zaczął, gdy nagle w oknie na pierwszym piętrze coś błysnęło, zupełnie jakby ktoś zapalił na moment zapalniczkę lub zapałkę.
Loki przyjrzał się uważniej i uśmiechnął się paskudnie. Za szybą siedział na parapecie pluszowy miś.
Thomas obudził się kwadrans po ósmej rześki, wypoczęty i wręcz zaskoczony, że spało mu się aż tak dobrze. Snem sprawiedliwego, jak mógłby powiedzieć jego dziadek. Przeciągał się właśnie, marząc o pysznym polskim śniadaniu, które reklamowano w recepcji sfatygowanym plakatem, gdy nagle ktoś odchrząknął. Wawrzycki zesztywniał w jednej chwili, jakby ktoś potraktował mu kręgosłup ciekłym azotem.
– Dobrze się bawiłeś? – Męski głos dobiegł ze skrytego w półmroku fotela niemal naprzeciwko łóżka. – Uciekając z moją forsą?
Wawrzycki nie wiedział, co ma powiedzieć. Facet w fotelu nie brzmiał na takiego, któremu da się wcisnąć pierwszy lepszy kit, a nic naprawdę dobrego nie przychodziło mu do głowy. Postanowił zaryzykować z prawdą.
– Całkiem nieźle, proszę pana. – Wypowiedziawszy to zdanie, z miejsca zdał sobie sprawę, że nie zabrzmiało ono zbyt poważnie i raczej nie poprawiło jego sytuacji.
– Ale nie dlatego, że to pańska forsa – dodał od razu – tylko dlatego, że fajnie jest mieć tyle szmalu.
Mężczyzna w fotelu skinął głową.
– W tej kwestii bez wątpienia jesteśmy zgodni. W pozostałych raczej nie będziemy.
Sięgnął za siebie i zaraz w jego ręce pojawił się pistolet. Wymierzył nim w przerażonego Thomasa.
– Właściwie powinieneś się cieszyć, że tylko tak się to skończy – powiedział całkiem poważnie. – Jeszcze nie tak dawno za taką zniewagę zabijałbym cię przez tydzień, bawiąc się przy tym jak nigdy. A dziś…
Uniósł broń.
– Dziś jest inaczej.
Pociągnął za spust. Rozległ się suchy trzask, po którym w pokoju zapanowała absolutna cisza. Dwóch mężczyzn wpatrywało się w siebie, tak naprawdę obydwaj zaskoczeni, choć tylko po jednym z nich było to wyraźnie widać. Drugi uśmiechnął się i powoli opuścił broń.
– Mam nadzieję, że to będzie dla ciebie nauczką – powiedział, jakby wszystko szło po jego myśli. Wstał, obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia.
Nagle przystanął w pół kroku i zerknął na pusty parapet. Powiódł wzrokiem po pomieszczeniu. To, czego szukał, leżało na fotelu, na którym on sam przed chwilą siedział. Szary pluszowy miś. Siedział spokojnie i prosto, a obie łapki miał ukryte za plecami.
– Mogłem się domyślić – mruknął do siebie długowłosy mężczyzna.
Podszedł do fotela i podniósł misia. Tak jak się spodziewał, za pluszakiem leżały naboje kalibru dziewięć milimetrów. Zawartość całego magazynka plus jeden. Niedźwiadek znał się na rzeczy.
Dopiero jakiś kwadrans po wyjściu mężczyzny Thomas odważył się poruszyć. Przeszedł przez pokój, stawiając ostrożnie krok za krokiem niczym rekonwalescent rozpoczynający żmudny proces rehabilitacji. Drżał na całym ciele.
Nie oglądając się za siebie, wyszedł z pokoju, zamknął go i zaniósł klucz do recepcji. Na swoje szczęście rachunek zapłacił z góry, więc zostało mu już tylko pożegnać się z gościnnymi rodakami i wyruszyć w dalszą drogę. Przed siebie, bo przecież nie miał już do czego wracać.
W samochodzie znalazł plik obligacji, który dzień wcześniej wyjął, by wymienić go w banku na gotówkę. Było tego z dziesięć tysięcy. Niewiele, ale zdaniem Thomasa kwota doskonała na początek. Czegokolwiek…
Zaczął od kupienia misia.
Kłamca 2. Bóg marnotrawny
Copyright © by Jakub Ćwiek 2018
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018
Redakcja – Tomasz Hoga
Korekta – Paweł Wielopolski
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
Rysunki w książce – Agnieszka Jednaka
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
www.jakubcwiek.plwww.facebook.com/JakubCwiekOfficial
Wydanie III zmienione i poprawione, Kraków 2018
ISBN EPUB: 978-83-8129-283-2ISBN MOBI: 978-83-8129-282-5