Dreszcz 3. Permanentne wakacje - Jakub Ćwiek - ebook + audiobook + książka

Dreszcz 3. Permanentne wakacje ebook i audiobook

Jakub Ćwiek

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeśli myślicie, że do tej pory Ćwiek jechał ostro po bandzie, to w „Dreszczu 3” zorientujecie się, że ta banda weszła w czwarty wymiar, a prędkość jeszcze wzrosła.

Jakie eksponaty można znaleźć w najlepszym muzeum rocka na świecie? Czy swoimi rozmiarami dorównują legendzie właścicieli? Jak głupia musi być piosenka, by mogła zarazić społeczeństwo? Kto naprawdę zalicza się do wielkich wrogów Dreszcza? I co tym razem knuje Swarządz?

W życiu Ryśka ostatnio dużo się zmieniło. On sam też się zmienił i nie chce być więcej bohaterem. No chyba że naprawdę nie będzie miał wyjścia. Wtedy na pewno odpowiednio dosadnie to skomentuje, a potem zrobi jakąś grubą zadymę i zapewni Wam mnóstwo atrakcji. Będą dalekie podróże, zorganizowana przestępczość, gry komputerowe, musical, znane nazwiska, goście nie z tego świata i na dokładkę masa świętości. To zdecydowanie rockandrollowa mieszanka, którą pochłoniecie jak najlepszy kebab.

A potem zostanie już tylko pytanie: co dalej?

Skandalicznie dobra historia Ryśka z Katowic, który złoił dupę nie jednemu złolowi!
Przygotuj się na elektryzującą przygodę fundowaną przez Dreszcza i jego super moce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 58 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,5 (234 oceny)
146
57
26
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

szybka i fajna
00
Lekkimiszmasz

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra książka. Wciąga
00
lennymax

Całkiem niezła

Książka ma kilka fajnych momentów ale całościowo wypada blado w porównaniu do np pierwszego tomu.
00
gard_leg

Dobrze spędzony czas

Jakub Ćwiek w odsłonie "komiksowej" - podejrzewam, że fan komiksów ma więcej radości z tej lektury niż czytelnik nie łapiący nawiązań do komiksowych superbohaterów.
00
AnnaSzyszW

Nie oderwiesz się od lektury

Super:)
00

Popularność




Hell Ain’t a Bad Place To Be (AKA NARCOCORRIDO)CZĘŚĆ 1

El Macho obudził się jak co rano i dopełnił wszystkich porannych rytuałów, jakby to był zwyczajny dzień. Przez kwadrans po przebudzeniu leżał z zamkniętymi oczami, na których położył przyniesione mu nad ranem płatki nasączone regenerującym wywarem – według receptury jego mamá – i słuchał ścieżki muzycznej z filmu Volver, swego ukochanego hiszpańskiego kompozytora Alberto Iglesiasa. Przy okazji zanotował sobie w pamięci, by pilnie zlecić posłanie maestro kosza owoców, szykowała się wszak rocznica jego pracy twórczej.

Po jakimś czasie wstał i wykonał poranną rozgrzewkę na dobry dzień i zastałe mięśnie. Od jakiegoś czasu robił to bez personalnego trenera Mario, miłego, przystojnego i wygadanego chłopaka wychowanego w slumsach Mexico City. Niestety ten ledwie dwudziestoletni dzieciak pośród swych niezliczonych zalet – jak choćby uporu, konsekwencji, zdrowych ambicji, pracowitości czy wrodzonych predyspozycji nauczycielskich – miał tę wadę, że lubił się czasem tu i tam pochwalić kolegom sukcesami. Wspominał, dla kogo pracuje i czego był przypadkowym świadkiem. Dopóki mógł, El Macho pobłażał chłopakowi, ale ten najwyraźniej źle zrozumiał, co naprawdę znaczyły nagłe zniknięcia jego przyjaciół, którym powierzył sekrety, i w końcu przerażony szczeniak zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł. Udał się na policję.

Skandal i problem udało się, jak zwykle, zdusić w zarodku, ale El Macho, rozczarowany postawą Maria i poirytowany sytuacją, uznał, że na razie z dbaniem o swoją sylwetkę i kondycję poradzi sobie sam. Wystarczyło tylko utrzymywać obecny kurs, bo właściwie, gdy przeglądał się w lustrze, zauważał coraz mniej fizycznych różnic między sobą a niegdysiejszym trenerem. Były oczywiście takie, których przeskoczyć już się nie dało, ale z nimi już się przecież pogodził. Z jednej strony, jego ciało, przeszło dwadzieścia lat starsze niż ciało Maria, nigdy już nie będzie równie jędrne i sprężyste. Z drugiej strony, chłopak nigdy już nie odzyska uszu, języka, nosa czy powiek.

Ćwiczenia El Macho zapił delikatną ogórkową agua fresca, po której zasiadł do śniadania. Trzymające ciepło tace już na niego czekały, a pod ich pokrywami kryły się najsmaczniejsze frykasy ulicznej meksykańskiej kuchni. Jak zawsze pociągnął nosem przed pierwszym kęsem carnitas burrito w kukurydzianej tortilli, rozkoszując się aromatem dobrze doprawionej wieprzowiny. Potem umoczył zawijańca w świeżutkim guacamole i ugryzł.

Nieodmiennie wystarczyły mu trzy kęsy, by się nasycić. Potem musnął tylko łyżką kwaśną śmietanę, a po przepłukaniu ust winem zjadł jeszcze świeże, chrupiące churro. Całą resztą – pollo fajita z mangową salsą, krewetkami z ananasem i pikantnym czekoladowym sosem mole poblano, dwoma rodzajami zup czy wreszcie pierożkami empanadas zrobionymi na słodko z jabłkami – nasycił wyłącznie oczy. Potem kazał wszystko wynieść.

Ubrał się również zwyczajnie, w swój codzienny strój, ten sam od przeszło czterech lat, choć oczywiście dostosowany dla jego wygody i szyku przez najlepszych krawców. Jedynym odstępstwem od obowiązującej mody, na jaki sobie pozwolił, była apaszka z Matką Boską biorącą Meksyk pod swoją opiekę. Jak zawsze równo i starannie złożył ją i zawiązał na szyi, uprzednio całując Matkę Zbawiciela w policzek. Delikatne muśnięcie jedwabiu na szpecącej szyję różowej bliźnie w kształcie księżyca w pełni było niczym odwzajemnienie pocałunku.

Potem podszedł do drzwi celi i wezwał strażnika. Zrobił to tak jak wszyscy, nie chciał w tym względzie specjalnego traktowania. Rozumiał, że oczekiwano od niego odbycia kary, więc ją odbywał, trzymając się co ważniejszych zasad i naciskając na zmiany tylko w kwestiach drobiazgów. Zamykanie celi od zewnątrz czy konieczność wzywania strażników okrzykiem, a nie dzwonkiem na służbę, miał za absolutne więzienne podstawy. Nieustannie też próbował poprawiać zachowanie mundurowych, którzy na widok El Macho zdejmowali czapki i spuszczali wzrok.

– Macie być mężczyznami! Strażnikami w najgroźniejszym więzieniu w Meksyku! – rugał ich. – Nie możecie się płaszczyć przed kacykiem z kartelu!

Kiwali głowami, przyznawali mu rację, a nawet przez dzień czy dwa zachowywali się porządnie, ale potem sytuacja znowu wracała do tej samej, irytującej normy. Nie pomogła nawet interwencja u naczelnika, który w odpowiedzi na bardzo konkretną przecież skargę poprosił jedynie płaczliwie, by El Macho był łaskaw nie zabijać mu żony i dzieci, które sam przecież wysłał swymi krwawymi narkopieniędzmi na wycieczkę do Europy.

Tym razem jednak wszystko poszło jak należy. Strażnik zlekceważył krzyk El Macho, a gdy ten zawołał drugi raz, otworzył wizjer z trzaskiem, zmierzył więźnia wzrokiem i głośno zapytał:

– Czego?!

Efekt psuł trochę jego drżący, zlękniony głos oraz nerwowe drganie lewej powieki, ale przecież nie można mieć wszystkiego od razu. Wychowanie klawiszy to nie budowanie narkotykowego imperium – nie przychodzi łatwo. El Macho odchrząknął.

– Potrzebuję do łazienki, żeby…

– Pierdol się, łachudro! – ryknął już nieco odważniej strażnik i trzasnął wizjerem, by zaraz uchylić go nieznacznie i sprawdzić reakcję więźnia. Ten był zadowolony, mrugnął mu nawet, zanim przełknął ślinę i zawołał raz jeszcze:

– Ale ja naprawdę potrzebuję do łazienki! Toaleta w celi jest zapchana, obiecywano mi remont od miesięcy, ale ciągle ją wybija!

Rzecz jasna, nie była to prawda. Toaleta w celi El Macho, starannie zabudowana i z doprowadzoną do niej wentylacją, miała rury kanalizacyjne co najmniej tak szerokie i przepustowe, jak ciasne były dostarczane kartelowemu bossowi prostytutki. Wiedzieli o tym i więzień, i strażnik, więc ten drugi tym swobodniej pozwolił sobie na pociągnięcie rozpoczętej gry.

– Jak się zaraz nie zamkniesz, to czeka cię tydzień w karcerze! – rzucił możliwie groźnie, po czym zaraz się poprawił. – Co tam tydzień, miesiąc!

– Dobrze, dobrze, przepraszam – odparł natychmiast El Macho.

Co prawda, karcer urządził sobie nieco inaczej niż celę, dawno tam nie był i kusiła go trochę odmiana, ale ta dziś przecież i tak miała nastąpić. Wystarczyło zaczekać na sygnał.

Usiadł na łóżku. Spod materaca wyjął książkę bez okładki, przeczytał kilka stron, wepchnął ją na miejsce. Znalazł pilot i włączył telewizor, ale żaden z kanałów nie miał mu nic do zaoferowania, więc El Macho znowu się położył, dobrał na oczy dwa nowe płatki i posłuchał muzyki. Normalnie o tej porze już zajmowałby się biznesami, być może przyjmował prawnika w sali odwiedzin i zlecał mu kolejne posunięcia, ale dziś przecież nie miało to sensu. Zatem czekał. Zanotował sobie w zeszycie, by wypłacić strażnikowi, z którym właśnie się pokłócił, solidną premię w dolarach. Dobrze się dzieciak spisał. El Macho prawie poczuł tę legendarną, opiewaną w więziennych przyśpiewkach nienawiść do klawiszy.

Koło południa zjawił się inny strażnik i sucho, arogancko wręcz kazał El Macho wyjść z celi.

– Inspekcja – powiedział.

Do celi weszło dwóch jego kolegów i przetrzepali wszystko, co tylko mogli przerzucić bez zniszczenia. Znaleźli przygotowaną zawczasu kontrabandę, już w strunowych woreczkach, zamachali nią El Macho przed oczami i z satysfakcją wpisali mu naganę do akt.

– Stare nawyki zostają, co? – zakpił udanie ten z klawiszy, który wszedł do celi pierwszy, i więzień pochwalił go za to lekkim skinieniem głowy. Zwykle takie skinienie było warte z dwieście dolarów amerykańskich, a bywało nawet, że telewizor i zadatek na samochód.

– No, nie nauczysz starego psa nowych… – spróbował drugi, ale przerwał natychmiast i przyłożył rękę do ust. – Coś nie tak, El Macho? Przegiąłem?

Więzień skrzywiony, jakby zjadł coś kwaśnego, wzruszył ramionami.

– Nie lubię być nazywany starym – odparł – ani tym bardziej psem.

Odwrócił się do pierwszego strażnika.

– Przenieście go gdzieś na jakiś miesiąc, dobrze? Może być wieżyczka albo, sam nie wiem, na blok C?

Drugi klawisz, usłyszawszy nazwę części więzienia wydzielonej dla locos, pobladł i błagalnie spojrzał na dowódcę patrolu. Ten udał, że go nie dostrzega.

– Oczywiście, El Macho – powiedział, w pół ruchu powstrzymując odruchowy salut, po czym brodą wskazał trzeciego strażnika. – Osadzony, pójdziecie teraz z Sanchezem, on zabierze was na spacerniak.

– Tak jest – karnie odparł El Macho.

Wrócił do celi, z nietkniętego przez inspekcję siedziska krzesła wyjął papierową teczkę z dokumentami, wepchnął ją do spodni i przejrzał się krytycznie w lustrze.

– Widać? – zapytał, a cała trójka strażników energicznie pokręciła głowami.

– Gdyby było widać, byłby karcer i nagana jak nic! – zaryzykował drugi ze strażników, ten, którego właśnie czekały przenosiny.

Opłaciło się. El Macho musnął palcem wąsa i uśmiechnął się półgębkiem.

– Myślę, że może jednak zostać tutaj, carcelaro – zwrócił się do szefa patrolu. – Oczywiście, o ile pan tak uzna.

Spacerniak, rozbudowany trzy lata temu, był zaskakująco duży i wyjątkowo zadbany. Miał rozmiar niemal pełnego boiska piłkarskiego, starannie odmalowane wszystkie linie, a w pełnowymiarowych bramkach wisiały siatki. Wzdłuż okalającego przestrzeń sześciometrowego muru zwieńczonego pętlami drutu ostrzowego stały magazynki z piłkami, ławeczki, a nawet fontanny z wodą pitną dla wyjątkowo spragnionych. Oczywiście więźniowie nie mogli ze wszystkiego korzystać do woli, strażnicy dla bezpieczeństwa i wygody prawie nigdy nie otwierali całego terenu spacerniaka. Wystarczyło jednak odpowiednio umotywować swoją prośbę, a przy wyjątkowych okazjach – jak choćby mecz towarzyski strażnicy kontra nagromadzeni w więzieniu sicarios – można było nawet zorganizować sobie w strażniczej wieżyczce lożę z lodówką na napoje chłodzone i wypożyczeniem lunetki z karabinu. Oczywiście niezamocowanej do broni, były jednak pewne granice!

Tego dnia na spacer zasłużyli tylko nieliczni, więc podjęto decyzję o niezamykaniu przestrzeni. Łatwa do policzenia grupa, dobra widoczność, odcinające się na tle trawy stroje – właściwie nie było żadnego ryzyka. Zresztą i tak, jak uczyło strażników doświadczenie, mało który skazany ruszy się poza wciśnięty w prawy róg, wyasfaltowany i specjalnie ogrodzony prostokąt, w którym mieściły się siłownia i boisko do kosza. Tam kwitło życie towarzyskie, tam ludzie robili rezerwacje miejsc i tam rozprawiali o życiu, biznesach, czasem flirtowali. Gdyby zakład karny był metropolią, miejsca jak to byłyby jego modnymi, turystycznymi uliczkami, pełnymi restauracji, kawiarni i ludzi usiłujących zrobić każdego w chuja za pomocą trzech kart.

El Macho nigdy nie lubił się gnieść, teraz więc spacerował wolno, z butami i skarpetkami w ręce, pozwalając, by trawa masowała mu stopy. Idąc, nucił piosenkę, którą napisał o nim kiedyś jeden dziennikarz. Nazwał się Horacio Mares i pracował w „Diario de Mexico” jako śledczy. Ambitny, pracowity i bardzo zawzięty, długo piął się w górę, aż pewnego dnia, gdy doszedł do ściany – zakazali chłopakowi publikacji jakiejś serii całkiem dobrze udokumentowanych artykułów o kartelu – doszedł do wniosku, że spróbuje inaczej. Zamiast publikować teksty na blogu, którego nikt nie przeczyta, wszechstronnie utalentowany Mares postanowił odwołać się do tradycji narcocorrido, czyli podgatunku folkowych ballad opiewających słynne, nielegalne transakcje narkotykowe, i napisał kilka piosenek.

Chciał to zrobić ironicznie i w ten sposób obnażyć działania kartelu, ale El Macho wiedział, że ironia to papierowy miecz inteligenckich arogantów, więc nie tylko nie przeszkodził, ale wręcz namówił pewnego producenta, by zainwestował w nagranie. Od tamtej pory, a minęło już bez mała siedem lat, płyta dorobiła się statusu diamentowej w większości krajów świata, miesiącami okupowała szczyty list przebojów i zarobiła kontenery pieniędzy. Większość dla El Macho, ale Mares zyskał wystarczająco, by zmienić dość kategoryczną opinię o bossie. Był zresztą pierwszym z długiej listy celebrytów odwiedzających szefa kartelu w więzieniu. Zjawił się w zakładzie na drugi dzień, zaraz po najbliższej rodzinie.

Piosenka, którą El Macho nucił akurat tego dnia, opowiadała o dość trudnej przeprawie lotniczej, jaką swego czasu boss cudem przeżył. Lecieli wtedy z Justinem Case’em, byłym amerykańskim wojskowym, który pierwsze szlify zdobywał w narkotykowej flocie Barry’ego Seala, a potem, po śmierci Escobara, założył szkołę latania w Maryland i survivalową szkółkę dla skautów żądnych przygód.

Utwór traktował o pierwszej akcji, do której Case dał się przekonać Meksykanom chyba tylko dlatego, że nikt inny wcześniej nie wpadł na tak szalony pomysł. Lot starą maszyną na najniższym możliwym pułapie podczas od dawna zapowiadanej burzy piaskowej wydawał się niewykonalny. I rzeczywiście taki był, bo zaliczyli kraksę, ale przyjaźń, jaka się wtedy zawarła między amerykańskim pilotem i meksykańskim sicario, który miał się wkrótce stać El Macho, warta była więcej niż samolot i wypełniający go po brzegi towar.

Dziś po raz kolejny mieli się spotkać, choć okoliczności tylko pozornie były niebezpieczne. W rzeczywistości strażnicy już kilka minut wcześniej zamienili magazynki w karabinach i w miejsce tych z ostrą amunicją, oklejonych paskiem czerwonej taśmy, zamocowali te z taśmą niebieską. Na wszelki wypadek zdemontowano też kilka wiszących nad spacerniakiem kabli, a na trawę – w miejscu, gdzie spokojnie mógłby wylądować na przykład maleńki, przypominający zesztywniałego plemnika śmigłowiec „Shark” 280FX – nieopatrznie wylano blisko dwa wiadra farby widocznej jedynie w ultrafiolecie.

Rzecz jasna, El Macho wiedział to wszystko, ale też miał świadomość ciążącej na nim odpowiedzialności. Wiedział o telefonach, jakie strażnicy mieli w pogotowiu, by – gdy tylko wszystko się zacznie – nagrać całe zajście. Później ten, który będzie pierwszy albo skręci film najlepszej jakości, dostanie sporo pieniędzy od międzynarodowych stacji telewizyjnych. Reszta będzie się musiała zadowolić uznaniem w mediach społecznościowych. Dlatego wszystko, co zaplanowane, było takie ważne. Helikopter musi zostać ostrzelany, na szybie musi się zapleść pajęczynka. Justin Case koniecznie musi zostać poważnie ranny, tak aby to El Macho wpadający pod gradem kul do kabiny helikoptera był zmuszony przejąć stery. Ogłuszony syrenami, skołowany nagłą zmianą planu, nasłuchując jedynie cichnącego szeptu umierającego przyjaciela, będzie musiał wzbić się w powietrze i rozpocząć swój długi, niebezpieczny exodus. Historię, przy której El Chapo ze swoim popierdującym motorkiem w podziemnym tuneliku będzie mógł się wypchać.

Tak będzie, pomyślał El Macho, siadając na trawie i wkładając buty. Ledwie skończył, rozległa się syrena, a zaraz potem nad boisko wleciał pod ostrzałem mały helikopter. A później…

– Dobra robota – pochwalił przyjaciela El Macho, gdy niecałe pół godziny później wylądowali na piaszczystej drodze i przesiedli się do czekającego na nich sfatygowanego RV, z zewnątrz przerdzewiałego, a w środku opływającego w luksusy.

Do tego momentu nie zamienili ze sobą ani słowa, teraz jednak, gdy już się obaj przebrali, a Case doszorował się ze sztucznej krwi, stuknęli się kieliszkami podanymi im przez śliczną, kuso ubraną Latynoskę i opili sukces.

– Dobry plan, to i robota dobra – stwierdził Justin Case z lśniącym uśmiechem, jakiego nie powstydziliby się gwiazdorzy kina lat pięćdziesiątych.

Pilot prezentował się jak ucieleśnienie mężczyzny z plakatów z tamtych dni. Bardzo dobrze zbudowany, opalony blondyn o błękitnych, wpadających w szarość oczach, równiuteńkich zębach i nakreślonych wyraźnie ustach. Na ręce miał zegarek o wartości dobrego samochodu, ubrany był w uszyty na miarę garnitur kosztujący tyle, co niewielka rezydencja, a cena manicure, fryzury i zadbanej złotej brody przekraczała miesięczne wynagrodzenie prezydenta Meksyku. I choć wszystko to do niego pasowało, ten niegdysiejszy ranger, a wcześniej mistrz skautowy i zapalony preppers, czułby się lepiej w spranych bojówkach, koszulce bez rękawów i ze swoim kiedyś nieodzownym plecakiem.

– A jak wczorajszy lot? – zapytał po dłuższej chwili El Macho właściwie tylko po to, by podtrzymać rozmowę, bo przecież wiedział doskonale, że skoro przyjaciel siedzi tu z nim, to znaczy, że wszystko poszło wyśmienicie.

– W porządku. Trochę surrealistycznie – przyznał Case, znowu się uśmiechając. – Ale jak na personę o tej sławie był wyjątkowo grzeczny i spokojny. Zapytał tylko, czy może zostawić karteczkę bliskim. O, dziękuję ci, kochana.

Z podstawionego mu pod nos pudełka wziął cygaro, przejechał nim pod nosem i rozejrzał się, gdzie może odstawić pusty kieliszek. Dziewczyna sprawnie zaoferowała mu tackę, a następnie podała obcinarkę do cygara i ogień.

– Ty nie chcesz? – zapytał Case.

El Macho pokręcił głową. W więzieniu rzucił palenie i na razie było mu z tym dobrze.

– I jak z tą karteczką, pozwoliłeś?

Amerykanin wsunął cygaro między zęby i odpalił, jak należało, jedną zapałką.

– Jasne, że pozwoliłem – odparł tonem, jakby pytanie go zaskoczyło.

Buchnął dymem, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wychyliwszy się do przodu, podał El Macho złożoną na pół kartkę w linie.

– Mam ją tutaj, zabrałem, jak już nie patrzył.

Meksykanin się uśmiechnął. Przeczytał treść notatki, po czym ponownie złożył ją na pół, schował do kieszeni spodni i przyklepał.

– Kiedyś będzie wiele warta – powiedział. – Znam nawet takiego jednego kolekcjonera, który dałby za nią parę milionów.

Case buchnął cygarem.

– Grek? – zapytał.

– Grek – potwierdził El Macho, upił kolejny łyk z kieliszka, rozparł się w fotelu i zamknął oczy.

Więc tak smakuje wolność po odsiadce, pomyślał trochę rozczarowany, bo w zasadzie nie poczuł żadnej różnicy.

Alojz wszedł do mieszkania, postawił na podłodze przedpokoju naręcze biedronkowych reklamówek i rękawem otarł z czoła perły potu. Uspokojenie oddechu zajęło mu długie minuty, a gdy to w końcu zrobił, zamknął drzwi i wyjął z tylnej kieszeni spodni plik listów. Większość była zaadresowana do Dreszcza, kilka do Zwierzchowskiego, ale wszystkie, z wyjątkiem rachunku za gaz, miały wpisany dawny adres Ryśka, ledwie blok dalej. Dobrze chociaż, że listonosz Julian zgodził się przynosić je tutaj, zwłaszcza polecone. Alojz już sobie wyobrażał stanie w kolejkach na poczcie z tymi wszystkimi cholernymi awizami.

Z pokoju za kuchnią dochodziły ciche dźwięki gitary zgrywające się z ledwie słyszalnym podkładem radiowym. Alojz nigdy nie uważał się za eksperta, ale miał wrażenie, że instrument nie stroi, a grającemu nie zawsze udaje się trafić we właściwe dźwięki. Westchnął, zzuł buty i przeniósł reklamówki do kuchni. Rozłożył ich zawartość w szafkach i na półkach lodówki. Wyjął niemal pusty kartonik mleka, potrząsnął, dopił śmierdzącą papierosami resztkę i wrzucił rozłożone pudełko do jednego z trzech ustawionych pod oknem śmietników. Trochę go kosztowało przełamanie odwiecznej tradycji trzymania kosza w szafce pod zlewem, ale teraz nie żałował. Dzięki temu ktoś w tym cholernym domu wciąż pozostawał bohaterem.

Z drugiego pokoju dobiegły go brzdęk pękającej struny, wycharczane przekleństwo i huk odrzucanej na bok gitary. Zaraz potem drzwi do pokoju otworzyły się i wraz z dźwiękami Cum on Feel the Noize Quiet Riot na zewnątrz wyrwał się kwaśny smród brudnych skarpet i niemytego ciała. Zza rogu wyłonił się Zwierzchowski.

– Co tam, gruby? – burknął.

Podrapał się najpierw po tyłku, a potem tą samą ręką po policzku porośniętym rzadką, siwo-burą szczeciną. Miał na sobie ponaciąganą koszulkę The Who z dwiema dziurami: jedną na szwie pod pachą, a drugą na wysokości pasa. Musiał kiedyś przytrzasnąć sobie T-shirt rozporkiem; Alojzowi swego czasu – gdy jeszcze nosił koszulki – zdarzało się to niezwykle często.

Oprócz tego Zwierzchowski miał na sobie jedynie slipy i jedną, za to naciągniętą niemal pod kolano czarną skarpetkę. Połowa włosów na jego głowie sterczała na wszystkie strony, druga przylegała ciasno do czaszki, lśniąc łojem.

Niy ma dobrze ze tym borokiem, pomyślał Alojz nie wiadomo który raz w ciągu ostatnich miesięcy. Z kożdym dniym ino gorzyj. Abo i z kożdom chwilom.

Od śmierci małolata i odwetowej akcji na przedmieściach Bytomia, przez toczący się proces sprawców, po koncert na cmentarzu – wyglądało na to, że Rysiek jakoś się pozbiera. Że nie będzie łatwo, ale przecież życie trwało, a młody miał jakieś tam swoje dziedzictwo, które można było ponieść dalej. Rozmawiali o tym sami we dwóch, rozmawiali z Drewniakiem, z tymi mniej jebniętymi wcieleniami Ekumena, a nawet z tym czarnym, Zawiszą. Doszli do wspólnego wniosku, że całe to bohaterstwo miało jednak sens i należało je nadal wdrażać, skoro Rysiek wciąż miał moc. Zgodził się wtedy z nimi. Powiedział tylko, że musi uporządkować parę spraw.

Z początku faktycznie to robił. Zabrał się za swoją szczeniacką kapelę, której wszystkim członkom mógłby robić za dziadka; wpakował w nich trochę forsy, wspólnie dali parę koncertów pod nazwą oddającą hołd Benowi. Raz czy drugi pomógł policji w palących sprawach, nawet mimo oficjalnego, publicznego odcięcia się od superbohaterstwa. Ograniczył też czasowo alkohol, fajki, trawę i… no, całą resztę. Jedynym nałogiem, którego rugować z życia nie zamierzał, została muzyka.

Rysiek nie chciał pozostawać w konflikcie z rodziną małolata, wolał też odciąć się od ich pieniędzy, sprzedał więc swoje wielkie, dwupoziomowe mieszkanie, które młody kupił i rozbudował. Niemal całą uzyskaną kwotę przeznaczył na zakup komiksowych kolekcji dla domów dziecka. Wydawało się to dziwne, ale w jakiś sposób pasowało do szaleństwa, w które wciągnął Ryśka Benjamin. Niech się dzieciaki uczą, mówił wówczas całkiem sensownie i trzeźwo, niech próbują same być bohaterami. Wyglądało na to, że idzie ku dobremu.

Ale potem czterech starszych szczeniaków z placówki w Zabrzu zdobyło skądś małą tarantulę i wpuściło ją do łóżka młodszego, chcąc stworzyć małego Spider-Mana. Skończyło się na poważnym uczuleniu i lokalnej aferze, która rozrosła się do ogólnopolskiej, gdy wypłynęła informacja, skąd dzieciarnia miała komiksy. Do tematu dorwał się jakiś antybohaterski pojeb, a że niefortunnie akcja miała miejsce w bidulu akurat w Zabrzu, z Dreszcza próbowano zrobić drugą siostrę Bernadettę. Nie udało się, ale jemu samemu siadło to na głowę i większość tego, co sobie w niej wcześniej ułożył, rozsypało się teraz jak domek z kart.

Niemal w tym samym czasie z pieniędzy pozyskanych na Allegro za większość kolekcji gitar, płyt i koncertów w wersji blu-ray Rysiek wsparł bardzo bohaterski, zdawałoby się, kickstarterowy projekt – budowę odrzutowego plecaka. Dwóch facetów z Kielc, policjant i emerytowany mechanik z fabryki Ursusa, stwierdziło, że to miasto też potrzebuje bohatera i zamierzają mu go dostarczyć, odwołując się do klasyki. Mieli dobre intencje, plany, sensowny projekt i pierwsze próby, więc Rysiek wsparł ich kasą, dzięki której plecak powstał w niecałe dwa miesiące.

Kilka tygodni później wyposażony w niego policjant eksplodował nad kieleckimi Targami Mody Sakralnej i zasypał swymi nadpalonymi szczątkami obecnych tam członków episkopatu. Pół świata trąbiło wtedy o pierwszym w Polsce terrorystycznym zamachu bombowym, a władze nie wiedziały, czy być bardziej przerażonymi czy dumnymi, że ktoś wreszcie ten kraj docenił na tyle, by uznać za warty ataku.

Plecaka nikt z Rychem nie powiązał, ale on przecież wiedział i tu również się obwiniał. Wtedy też najwyraźniej uznał, że zarówno herosowanie, jak i w ogóle przygoda z byciem dobrym i użytecznym dla świata skończyły się dla niego ostatecznie. Wrócił do regularnego picia, choć tym razem bez ekscesów, przypomniał się trawkowym i nie tylko dilerom, a nawet przez jakiś czas został bezdomnym na nowym katowickim dworcu głównym. To ostatnie dość szybko jednak sobie darował, bo – jak potem powiedział – nie upadł jeszcze tak nisko, by nazywać choćby przejściowym domem to jebane, pozbawione jakiegokolwiek stylu bezguście, jakim dworzec stał się po remoncie.

A teraz mieszkał kątem tu, u Alojza, i większość czasu spędzał w swoim śmierdzącym pokoju jak zbuntowany nastolatek. Grał na gitarze, słuchał muzyki i wykorzystując wiedzę zdobytą od Benjamina, montował na starym komputerze sample z nietypowych filmów porno. Potem wklejał je w klasykę rocka i tak powstał, na przykład, całkiem zabawny remix I Can’t Get No Satisfaction z ekstatycznym popiskiwaniem lolit i groźnym postękiwaniem strażników fałszywych pornowięzień.

Tylko czasem wychodził jak teraz, w ponaciąganym T-shircie, majtach włażących w chudy, obwisły tyłek, z jedną skarpetką na nodze, i za każdym razem pytał tak samo:

– Co tam, gruby?

– Stryki robia na łobiod – odparł Alojz. – Z kartofli.

Rysiek poskubał nos, jakby się zastanawiał, po czym wzruszył ramionami, przeszedł do kuchni i wyjął z lodówki piwo.

– Jak dla mnie może być – stwierdził. – Tylko ich nie słodź, ten świat jest dość pojebany i bez tego.

Zamknął lodówkę, odbił kapsel o zlew i upił łyk. Z jego pokoju dobiegły właśnie pierwsze dźwięki For What It’s Worth Buffalo Springfielda.

There’s something happening here

What it is ain’t exactly clear

There’s a man with a gun over there

Telling me I got to beware

I think it’s time we stop

Children, what’s that sound?

Everybody look, what’s going down?

Akurat w chwili, gdy wokalista zasugerował, by się zatrzymać, i zapytał dzieci, co to za dźwięk, Rysiek beknął przeciągle i uderzył się w pierś.

– Coś się dzieje na mieście? – zapytał niezobowiązująco.

Alojz pokazał mu leżący na blacie stos listów.

– Zaroz mi pewnie bydziesz fandzolił, że ludzie to ło wszyskim do ciebie piszom – powiedział.

Dreszcz upił kolejny łyk piwa i znowu beknął.

– Jeżeli czyjś problem jest na tyle nieistotny, że można go powierzyć polskiej poczcie, to ja mam je tak głęboko w dupie, że jakbym wyprostował palec do faka, to bym go wystawił nosem – zapewnił. – Ludzie piszący tradycyjne listy powinni, kurwa, wyginąć jak, jak… ziemniaczane z cukrem.

Alojz z żalem pokręcił głową. To też był wyraźny sygnał, że z jego przyjacielem działo się naprawdę źle. Kim się stał, jeśli nie umiał już nawet nikogo kreatywnie obrazić? Zbył to jednak milczeniem, bo przecież ostatnie, na czym mu zależało, to żeby Rysiek zamknął się znowu w pokoju. Na pewno i tak zaraz to nastąpi, ale Zwierzchowski z jakiegoś powodu był w wyjątkowo rozmownym nastroju albo zdawał sobie sprawę, że nie da rady pomieścić w swojej klitce kolejnej butelki, bo zamiast się zmyć, stał nadal, opierając się dupą o zlew, i pił powoli, małymi łykami.

– Moja córunia słodka nie wydawała ostatnio błogosławionych impulsów mężulka pastora, by dowiedzieć się, co u mnie? – zadrwił.

– A dyć, zwoniyła – przypomniał sobie Alojz. – Pedzioech, co u ciebie wszysko fajn.

Rysiek uniósł brew.

– Uwierzyła?

– Nawciepowała mi, że mie diobli wezmo za takie fulanie.

Zwierzchowski westchnął i potrząsnął głową.

– Górnika piekłem straszyć, to coś trzeba mieć z głową. Jak ja ją w ogóle wychowałem?

Alojz miał już zamiar powiedzieć, że nie wychował, bo do czasu, aż Janina sama go znalazła już jako dorosła kobieta, kompletnie nie miał pojęcia o jej istnieniu, a od tamtej pory na żywo widział ją może kilka razy. Co i tak stanowiło imponujący wynik, zważywszy, na ilu poletkach Zwierzchowski mógł swego czasu zasiać co jego. Ostatecznie jednak Ślązak zmilczał. Miał inny temat.

– Hubnerowo ze mnom godała i cosik łod ciebie chce, Rysiek.

Zrobił pauzę, dając przyjacielowi szansę, by wyrzucił z siebie pchający mu się na usta seksistowski żarcik, ale ten tylko spojrzał wyczekująco.

– Przijechoł do nij siostrzeniec, na wakacje. Synek sie znojd sam jakichs gizdów pierońskich... no i wiysz... wdoł sie w narkotyki..

– Znaczy co? – Rysiek rozłożył ręce. – Mam się podzielić swoimi, doradzić odpowiednie pod kolor oczu czy…?

Alojz się zawahał, ale w końcu wsunął rękę do kieszeni spodni i wyjął z niej mały woreczek z zamocowaną na nim naklejką przedstawiającą śmierć w stroju Matki Boskiej. Rysiek zainteresował się grafiką, pochylił nawet, by się przyjrzeć obrazkowi, ale ostatecznie machnął ręką.

– E, kokaina jak kokaina – stwierdził w końcu.

Otworzył trzymany przez Alojza woreczek i nabrał troszkę białego proszku na mały palec. Polizał, wtarł w dziąsło, wzruszył ramionami.

– Dobre, mocne, w smaku jakby trochę limonkowe, ale żaden szał. A jak się Hubnerowa Jerezją z obrazka martwi, to nie musi. Ta tutaj to na pewno nie jest ani Matka Boska Piekarska, ani Częstochowska. W ogóle nie sądzę, by to jakaś z Polskich, nasze jednak są lepiej odżywione. I złota więcej mają. Ta to mi raczej Meksykiem śmierdz… Ej, zaraz, a co Meksykanie robią na Tysiącu?!

– No dyć ło to idzie. – Alojz naiwnie wziął tę gwałtowną reakcję za dobrą monetę. – Przikludzili się skądsi i…

– Fajnie! – wszedł mu w zdanie Rysiek. – Myślisz, że otworzą swoją knajpę? Kurwa, zabiłbym za dobre burrito. Jadłem kiedyś takie…

Choć zaskoczenie Ryśka nie poszło drogą, jakiej oczekiwał, Alojz jeszcze nie tracił nadziei. Przeciwnie, aż się wyprostował, oczekując teraz historyjki o starych rockowych czasach, wulgarnej, sprośnej i niepoprawnej, jak za dawnych dni, gdy Rysiek był po prostu zdegenerowanym, naćpanym abnegatem z osiedla, a nie załamanym, pogrążonym w nieprzepracowanej żałobie byłym superbohaterem. Okazało się jednak, że i ta radość była płonna, bo ostatecznie Rysiek tylko machnął ręką z rezygnacją, a potem wskazał butelką na torebkę.

– Będziesz to ćpał? – zapytał.

– Niy. – Alojz schował torebkę. – I ty tyż niy. A Hubnerowej cza pomóż. Jak łaziył z nami Ben…

– Nawet się nie waż! – warknął ostro Rysiek.

Nagle nie był rozlazłym dziadygą, a znowu wściekłym mścicielem z tamtego bytomskiego osiedla. Przyklapnięte włosy wyprostowały się, gdy przebiegły po nich elektryczne wiązki, między palcami a szkłem butelki trzasnęło wyładowanie. Alojz nie dał się jednak zastraszyć. Przeciwnie, widząc tę dawno nieobserwowaną oznakę życia i mocy, zaatakował jeszcze mocniej.

– Niy byda cicho! Mie tam jedno, ale Hubnerowo to cołki czas pomogała Benjaminowi. Fto rzondził na łosiedlowym punkcie łobserwacyjnym? Fto piekł kołocz na spotkania małych bohaterów? Dyć jak my jechali do papiyża, coby mu pedzieć o Ekumenie, to nawet na mszo za ciebie dała! To je richtch tako baba, że do rany prziłóż, Rysiek. Do rany!

Umilkł zasapany i przez chwilę z tłukącym się w piersi sercem oczekiwał reakcji. Może kolejnego wybuchu, może nieudolnego żartu. Czegokolwiek. Zamiast tego jednak Rysiek zamyślił się na dłuższą chwilę. W końcu wziął ostatni łyk piwa, odstawił butelkę i przetarł usta.

– To poproś Ekumena. Albo do Czarnego zadzwoń, jak jeszcze do tej Warszawy nie pojechał, ale mnie dupy nie truj, bo ja już się do niczego nie mieszam – powiedział, po czym wyszedł z kuchni.

Alojz westchnął ciężko i otarł pot z czoła, a nie mając kompletnie pomysłu, co mógłby jeszcze teraz zrobić, zabrał się za mycie ziemniaków.

Choć Rysiek nie zdecydował się pomóc Hubnerowej, to sama rozmowa musiała coś w nim zmienić, bo do obiadu założył nawet spodnie i przebrał koszulkę. Nowa miała co prawda niedopraną tłustą plamę akurat pod okiem Marka Knopflera z Dire Straits, ale i tak Alozj docenił ten niewielki postęp. Jedząc gorące placki ze śmietaną, rozmawiali na pozór luźno i lekko, jednak starannie unikając wątków i konwersacyjnych ścieżek, które mogłyby ich zawieść w jakiekolwiek niebezpieczne rejony. Mieli to opracowane, jeszcze zanim zamieszkali razem; byli trochę jak stare dobre małżeństwo żyjące razem tylko dlatego, że żadne nie umiało wpisać w wyszukiwarkę: „niewykrywalna trucizna w pięciu prostych krokach”.

Po posiłku nastąpił kolejny krok we właściwą stronę. Rysiek zadecydował, że pozmywa i weźmie kąpiel, czym ucieszył Alojza na tyle, że ten nie zaproponował na głos odwrotnej kolejności, tylko odczekał, a gdy Zwierzchowski skończył zmywać i zamknął się w łazience, sam wymył naczynia jeszcze raz, tym razem z użyciem płynu i gąbki. Płucząc talerze, myślał, że może jeszcze coś z tego będzie. Nie teraz, pewnie nawet nie w najbliższej przyszłości. Coś jednak wciąż się w Ryśku tliło. Ten błysk, te wędrujące po nim wiązki, a teraz spodnie, naczynia, kąpiel. To wszystko były kroczki małe, ale we właściwą stronę. Kiedyś…

Tyle że prośba Hubnerowej nie była niestety bezterminowa, a szkoda spowodowana zaniechaniem czy choćby opóźnieniem mogła być ogromna.

Wycierając ręce w ściereczkę, Alojz wciąż słyszał szum wody pod prysznicem i ciche zawodzenie Ryśka, które nie brzmiało jednak jak żadna znana Ślązakowi piosenka. Najwyraźniej jednak moment trwał i Alojz ani myślał go przerywać. Przeszedł więc do pokoju, z dna szafy wyjął ostatni czarny T-shirt, jaki miał, zmienił spodnie na bojówki i wepchnął do przestronnej kieszeni solidny klucz nasadowy trzymany w schowku na narzędzia obok drzwi wejściowych.

Hubnerowa mówiła, że Głowacka dowiedziała się od Jarskiej – tej, co ma dużego psa i chodzi z nim na długie spacery pod samą stację elki za Wesołym Miasteczkiem – że ci, co sprzedają te świństwa w woreczkach, upodobali sobie to nowe szkaradzieństwo i tam siedzą. Mówiąc „szkaradzieństwo”, miała na myśli oczywiście pomnik metalowego komara, postawiony tam skurwielom pewnie w dowód zasług. I właśnie pod ten pomnik Alojz zamierzał się teraz udać.

Na tym łosiedlu zawsze cza bohatera, myślał Alojz, wychodząc po cichu z mieszkania i ruszając chodnikiem w stronę przejścia podziemnego pod drogą. Ino żodyn się niy rwie do tyj roboty, to niy ma co wybrzydzać.

Szedł, a nasadowy klucz w kieszeni tłukł się o jego kolano i raz po raz zmuszał Ślązaka do podciągania spodni.

Ryśka nie zdziwiła nieobecność gospodarza. Wykąpany i ubrany w szlafrok wyjął z lodówki kolejne piwo i zapakowane w plastikowy pojemnik nadwyżkowe kanapki ze śniadania, po czym przeszedł do pokoju stołowego, by pooglądać telewizję.

Trochę go męczyła ta sprawa z Hubnerową, ale mimo wyrzutów sumienia wiedział, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Jeśli on, czy jako Rysiek, czy jako Dreszcz, nic z tym nie zrobi, ten jej dzieciak przyćpa trochę teraz, ale potem wróci do siebie na prowincję i zostanie mu jedynie napisać o tym wypracowanie z cyklu „jak spędziłem wakacje”. A jeśli coś z tym zrobi? Cóż, za małymi dilerami stali więksi, potem jeszcze więksi, aż wreszcie goście jak ci, z którymi zadarł i którzy kazali za to zabić Benjamina. I choć oni nie stanowili już problemu, bo nimi akurat zajęli się z krążącym gdzieś po świecie Connorem, wujkiem chłopaka, to przecież świat nie znosił próżni. A on, Rysiek, wciąż jeszcze miał tego poczciwego grubasa, miał córkę i jej amerykańską rodzinę – ludzi, których zdecydowanie nie chciał stracić.

Może właśnie w taki sposób, dokładnie i szczerze, powinienem to wszystko wytłumaczyć Alojzowi? – pomyślał. Włączył telewizor i łyknął piwa.

– Robisz się sentymentalną, miękką pipą, bracie – mruknął w odpowiedzi sam do siebie. – Koniec ze słuchaniem Bon Jovi.

Wyciągnął chude nogi na kanapie i przeleciał po kanałach. Sprawnie ominął jedynkę, dwójkę i program regionalny, a potem pasmo reklamowe w Polsacie; na chwilę zatrzymał się przy paradokumentalnej głupocie TVN-u. Nie widział wcześniej tej produkcji, ale z zaskoczeniem dostrzegł, że po szkołach, szpitalach i wakacjach all inclusive tematem na osobny cykl stali się superbohaterowie. Bohaterką aktualnego odcinka, co właśnie Rychowi streszczono, była kobieta, która do tej pory miewała supermoce wyłącznie w czasie okresu, a teraz najwyraźniej zaszła w ciążę z superłotrem. Przyszły ojciec wyjawił widzom, że pierwotnie uwiódł bohaterkę wyłącznie w celu pragmatycznym, ale ostatecznie się zakochał i teraz zastanawia się, który bank obrabować, by zapewnić przyszłej rodzinie życie w dostatku. Rysiek gapił się na tę durnotę dłuższą chwilę, nie znajdując ani słowa komentarza, więc w końcu przełączył na program informacyjny… i zamarł z pilotem w ręku.

W pierwszej chwili wydawało mu, się że materiał CNN mówi o śmierci Ozzy’ego Osbourne’a. Pokazywano jego czarno-białe zdjęcie, ujęcia zapłakanej rodziny, Tony’ego Iommiego z Black Sabbath opędzającego się od paparazzich. Zaraz jednak sunący w dolnej części ekranu pasek uzmysłowił Rychowi, że nie chodziło o śmierć, lecz o porwanie. Dał głośniej i przechylił głowę, by lepiej zrozumieć angielskie słowa wypowiadane wyraźnie, ale szybko i z ulicznym szumem w tle. Ze słów młodej reporterki wynikało, że Ozzy został porwany już kilka dni wcześniej, a przynajmniej od kilku dni nikt nie miał z nim kontaktu. Wcześniej jednak bagatelizowano sprawę, bo teren nowo zakupionej posiadłości Osbourne’ów był duży, a Ozzy rzekomo miewał swoje… ekstrawagancje.

Czasem, wedle relacji dzieci, zdarzało mu się, że po prostu wychodził z domu i gubił się gdzieś w lesie na kilka dni, aż w końcu rodzina zamiast każdorazowo panikować, rozstawiła mu w losowych miejscach między drzewami namioty, a w każdym z nich materac, latarkę, butelkę wody i kilka kanapek. Tym razem jednak Ozzy’ego nie było ani na terenie posiadłości, ani nigdzie w okolicy, a dzień później ktoś wrzucił zdjęcie Osbourne’a lecącego niewielkim śmigłowcem gdzieś nad Teksasem.

– Jak udało się ustalić – informowała młoda reporterka nerwowym oskfordzkim angielskim – pilotem i zapewne głównym wykonawcą porwania był znany przemytnik i były żołnierz Justin Case, na stale powiązany z meksykańskim kartelem narkotykowym Santa Melanica, dowodzonym przez Giancarlo Valasara, znanego szerzej jako El Macho. Istnieje prawdopodobieństwo, że śmigłowiec, w którym widziano Osbourne’a, to ten sam, za pomocą którego dzień później Case dokonał brawurowego odbicia El Macho z zakładu karnego o zaostrzonym rygorze w…

Dreszcz wyciszył głos i przyjrzał się uważnie widocznemu w prawym rogu ekranu symbolowi kartelu El Macho. Była to ta sama matka boska koścista, którą widział na naklejce z woreczka od Alojza. Eksperci na ekranie właśnie dokonywali porównania między nią, Santa Melanicą, męczennicą pochowaną żywcem i patronką miasta, z którego pochodził El Macho, a Santa Muerte, Świętą Śmiercią, nieuznaną przez papieża, ale czczoną przez blisko osiem milionów meksykańskich katolików. Rysiek już jednak nie słuchał. Nagle zapragnął za wszelką cenę dowiedzieć się, dokąd właściwie poszedł Alojz i dlaczego tak długo nie wraca.

Odpowiedź przyszła po chwili, poprzedzona głośnym, przeciągłym sygnałem domofonu.

El Macho stał na przestronnym hotelowym tarasie wsparty o barierkę i wpatrywał się w ocean, sącząc mrożoną herbatę z wysokiej szklanki. Był zaskoczony, jak niebywałą przyjemność sprawiał mu widok niemal białej plaży przechodzącej poszarpaną linią w najpierw migotliwy błękit, a potem lazur i następujące po sobie odcienie zieleni. Na horyzoncie linia chmur przypominała stały ląd. A może to już faktycznie była Kuba? Wyspę braci Castro dzieliło od Jukatanu paręset kilometrów, ale jeśli uczy cię czegoś przewodzenie jednemu z największych karteli narkotykowych na świecie, to tego, że niemożliwe tak naprawdę nie istnieje.

Na ścieżce u podnóża tarasu pojawiła się amerykańska rodzina z parawanem, parasolem i przenośną lodówką. Morello, bardzo sympatyczni ludzie. El Macho poznał ich wczoraj w stołówce, od małego Christophera uczył się gry na przenośnej konsoli. Teraz pomachał ręką pani Morello, a do jej męża przepił. Gruby Amerykanin uformował dłoń w słuchawkę, przyłożył ją do ucha i wskazał na El Macho. Pewnie chodziło mu, żeby zgadali się później co do wieczora… Pewnie to tylko taki miły gest, a towarzyszący mu uśmiech był zwyczajnie przyjazny. Ale… jeśli jednak nie? El Macho ściągnął brwi. Musiał przyznać przed samym sobą, że choć podobał mu się ten pomysł z kryjówką w hotelu, wśród ludzi i na widoku, nie udało mu się całkowicie pozbyć pewnych wątpliwości.

Oczywiście, żadna służba amerykańska czy meksykańska nie będzie go szukać akurat tutaj, a turyści nawet nie tyle są ślepym bydłem, ile zmęczonymi pracą ludźmi, którzy ciężko zarobionymi pieniędzmi opłacają sobie na tydzień czy dwa możliwości kompletnego wyłączenia mózgu i braku troski o cokolwiek. Większość z nich siedzi na plaży lub w barach, czekając tylko kolejnej imprezy albo fakultatywnej wycieczki, na której uda im się kupić jakieś rzekomo tradycyjne badziewie Majów albo ukraść kamień z azteckiej piramidy.

Ale jeśli zmiana fryzury i farbowanie włosów nie wystarczą? Jeśli decyzja o pozostawieniu wąsa przeważy i ktoś jednak obejrzy wiadomości, a potem rozpozna słynnego na cały świat zbiega? Trudno powiedzieć, jakie pobudki będą nim wtedy kierować. Czy będzie chodziło o ochronę własnej rodziny, czy o sześćdziesiąt milionów pesos nagrody za jakąkolwiek informację? Wystarczyłby przecież jeden telefon. Wykręcić numer, przyłożyć słuchawkę do ucha… zupełnie jak to przed chwilą zrobił pan Morello…

El Macho wyjął z kieszeni telefon, wcisnął dwójkę i zatwierdził zieloną słuchawką.

– Morello – powiedział i się rozłączył; czasem warto dmuchać na zimne.

Wrócił do swojego leżaka, usiadł i dolał sobie herbaty. Zerknął na otwartą książkę leżącą grzbietem do góry, ale tylko potrząsnął głową. Nie przekonywały go do siebie te modne ostatnio skandynawskie kryminały. Były zbyt chłodne, nieczułe. I zdecydowanie zbyt brutalne.

Zamiast książki wziął więc iPoda. Wsunął do uszu słuchawki i już miał się położyć, gdy w przeszklonych drzwiach zobaczył Case’a. Amerykanin miał na sobie piaskowej barwy szorty z przestronnymi kieszeniami, jak zawsze wypchanymi rzeczami „na wszelki wypadek”, koszulkę na ramiączkach i czapkę z logo Boston Celtics. Zanim wszedł na taras, dyskretnie zapukał w ramę drzwi, a następnie wychylił głowę.

– Mogę? – zapytał. – Nie przeszkadzam?

El Macho zaprosił go gestem i wskazał na plastikowe krzesło.

– Uważaj – przestrzegł. – Może być gorące.

Amerykanin uśmiechnął się i pokazał trzymaną w ręce ściereczkę.

– Bardzo słabo przewodzi ciepło – powiedział. – Zwykle mam przy sobie…

– Tak na wszelki wypadek, wiem – parsknął El Macho. – W takim razie tym bardziej siadaj, hermano. Jak się ma nasz gość?

Amerykanin usiadł. Sięgnął po dzbanek z herbatą, ale zorientował się, że nie ma szklanki. Wyjął więc z kieszeni metalowe kółko grubości może centymetra. Strzepnął, otwierając jak lunetę, chuchnął do środka i nalał sobie napoju, pilnując, by do naczynia nie wpadły cytryna ani lód.

– Wygląda na całkiem zadowolonego – powiedział, upiwszy pierwszy łyk. – Znaczy wiesz, on zawsze tak wygląda. Trochę otumaniony, ale przecież to jeden z powodów, dla których go gościmy. Poza tym uprzejmy, ciekawski i raczej pomocny. Okazało się, że mieliśmy wśród chłopaków paru fanów… ale spokojnie, już się zająłem tematem. Tak tylko mówię. No i nieustannie dopytuje o rodzinę.

El Macho rozumiał tę troskę gościa. Pamiętał czasy, gdy sam miał bliskich, jak bardzo wpływało to wtedy na jego pracę. Nieustanne poczucie zagrożenia, nieustanny lęk, że coś im się stanie albo ktoś ich porwie, próbując wymusić na nim jakieś decyzje. Rodzina to brzemię, które prawdziwie wielkich czyniło karłami na ich własne życzenie, teraz to wiedział; trucizna gorsza niż najstraszniejszy narkotyk. Ale cóż, niektóre rzeczy trzeba zwyczajnie przeżyć, by zrozumieć.

Upił herbaty.

– A jak, no wiesz, wyniki? – zapytał.

– Obiecujące – odparł Case. – Próbki pobrane, poszły do syntezy, teraz potrwa to kilka dni. Ale chyba możemy już powoli rozmawiać z resztą o dystrybucji, tak na wszelki wypadek.

El Macho zasłonił usta szklanką, by nie było widać, jak się uśmiecha z pobłażaniem. Case mógł sobie być przewidujący na swoją małą skalę, ale o prowadzeniu prawdziwego, globalnego narkobiznesu nie miał pojęcia.

– Case, gdyby kartel dopiero zaczynał myśleć o dystrybucji naszego nowego dobra, bylibyśmy na tym stratni miliardy –powiedział. – A tego nasi kartelowi amigos by nam nie wybaczyli, prawda? Wszystko już dawno w drodze, nie wiedzą tylko jeszcze, co dokładnie wejdzie w obieg. I ty im to, mój drogi, jutro wyjaśnisz.

– Jutro? – zdziwił się Case.

– Tak. Jesteśmy umówieni, przebierają nogami z niecierpliwości.

– Zjawią się tutaj?

El Macho pokręcił głową.

– Nie, ty polecisz do nich – odparł. – Nic się nie zmieniło. Lepiej, żeby nadal nie wiedzieli, gdzie jestem. Ufam twojej intuicji.

W drzwiach prowadzących na taras pojawił się wysoki, dobrze zbudowany ratownik w lustrzanych okularach i z dredami spiętymi w gruby kucyk.

– Morello już nie stanowią problemu, El Macho – powiedział. – Potrzeba czegoś jeszcze?

– Tak, mrożonej herbaty. – Boss wskazał na niemal pusty dzbanek, w którym topiły się resztki lodu. – Aha, i jeszcze przynieście mi to do gier, od małego Morello. Wyślijcie za to jego spadkobiercom dyskretny tysiąc.

– Pesos? – upewnił się ratownik, na co El Macho spojrzał na niego wymownie znad opuszczonych szkieł.

– Dolarów – odparł. – Nie rób ze mnie potwora okradającego dzieci, muchacho.

Justin Case zaśmiał się nerwowo. Zbyt nerwowo jak na gust El Macho, ale ponieważ przyjaciołom zwykło wybaczać się więcej, nie skomentował tego w żaden sposób.

Pchany złym przeczuciem Rysiek dopadł do drzwi, wcisnął przycisk domofonu i stanął w progu. Zobaczył żylastego dzieciaka Domczyków, tych od zieleniaka przy kukurydzach, jak wpada do klatki, przystaje przy poręczy i wspiera się o nią, dysząc ciężko.

– Panie… Zwierz… Zwierz…– Nazwisko Ryśka rwało się spazmatycznymi wdechami, jakby w połowie drogi słowa postanowiły zawrócić. – Zwierz…

– Zwierzchowski, kurwa, wiem, jak się nazywam! – nie wytrzymał Rysiek. – Mów, do chuja, co się stało! Coś z Alojzem?

Głowa dzieciaka uniosła się i opadła w pojedynczym tak, a potem nastąpiło nie do końca zrozumiałe rozwinięcie:

– Awantura… w parku… karetka… policja… pan Alojz.

Rysiek zaklął i zniknął w mieszkaniu. Po chwili wrócił z kubkiem wody. Zszedł po schodach, podał wodę chłopcu i czekał, aż ten wypije. Gdy chłopak się zakrztusił, Zwierzchowski klepnął go w plecy.

– Weź się uspokój i nie graj ze mną w pierdolone skojarzenia. Kiwaj głową tak czy nie. Alojz poszedł do parku do dilerów, tak?

Chłopak pokiwał głową.

– Wdał się z nimi w awanturę i skończyło się karetką i policją?

Kolejne skinienie. Dreszcz spojrzał dzieciakowi w oczy.

– Czy Alojz oberwał?

Dzieciak skinął po raz trzeci, po czym odsunął kubek od ust i zaczerpnął tchu, jakby się topił.

– Potrzebna identa… identy…

Rysiek poczuł chłód na karku i nieprzyjemne mrowienie przebiegające po całym ciele. Dłonie i usta zrobiły się suche, zupełnie jakby całą wilgoć w jednej chwili zebrało napęczniałe serce.

– Identyfikacja? Jezukurwachryste.

Odskoczył od dzieciaka, rzucił się do wyjścia. Wypadł na chodnik i boso, ubrany tylko w rozjeżdżający się szlafrok, popędził w stronę parku. Nie wiedział dokąd, ale uznał, że błyski karetki i radiowozów oraz tłum gapiów wskażą mu drogę.

Biegł i czuł, jak przeskakują po nim elektryczne wiązki. Każda z nich była zimna, wręcz lodowata, jakby macało go na raz tysiące trupów, jakby pełzało po nim robactwo zalęgłe w mięsie z lodówki. Kłuło go w piersi, skronie pulsowały tępo, oddech się skracał…

W przejściu podziemnym wpadł na rowerzystę. Niechcący strącił go z roweru, a ładunek, jaki przeskoczył między nimi, gdy pomagał mu wstać, pozbawił mężczyznę przytomności. Rysiek zawahał się tylko przez moment, po czym uznał, że nie może zmarnować nadarzającej się okazji. Wskoczył na rower i pognał tunelem, a potem parkową alejką.

Coś mu kołatało w głowie, że młodociani dilerzy upodobali sobie ostatnio jako punkt spotkań pomnik komara, bo instalacja naszpikowana kamerami pozwalała jednocześnie kpić z policji i pozdrawiać laski, więc kierował się właśnie tam. Szlafrok kompletnie już mu się rozwiązał i powiewał za nim jak peleryna. Wklęsła klatka piersiowa i obwisły, pomarszczony brzuch skrzyły się potem i rozbłyskami wyładowań w świetle zachodzącego słońca. Ludzie oglądali się na niego, ale zupełnie na to nie zważał. Pędził jak szalony, energia gromadziła się wokół niego, powietrze trzaskało wyładowaniami, jakby zaraz miał przedrzeć się przez granicę wymiarów albo przenieść w czasie. W powietrzu czuć było zapach ozonu i nagrzanej gumy z opon.

Pod komarem rzeczywiście stały radiowóz i karetka. Obydwa pojazdy z włączonymi kogutami, ale już bez syren, otoczone wielowarstwowym murem gapiów. Rysiek zatrzymał się przy ostatnim rzędzie złożonym z ludzi stojących na palcach i poruszających się niczym szuwary nad jeziorem, byleby tylko coś dostrzec. Przeniósł energię na dłonie i wepchnął je między dwóch najbliższych gapiów, a gdy ci odskoczyli porażeni, to samo zrobił z kolejnymi, aż udało mu się dostać na sam przód.

Przed nim stał teraz młody policjant, z szeroko rozłożonymi rękami, wyznaczający granicę dla tłumu. Na widok niemal gołego Ryśka funkcjonariusz się skrzywił.

– Za to jest paragraf, proszę się ubrać – mruknął.

Rysiek nie zareagował. Dysząc ciężko, wodził błędnym spojrzeniem po ludziach zgromadzonych między radiowozem a karetką. Dostrzegał tam wielu sąsiadów, jak choćby emerytowanego profesora Usiu, Kilewskiego, trojaczki Zybertów, czyli wielkich jak byki chłopów kibicujących Geksie, Maryniaka, którego żona pracowała w Biedronce. Byli też dilerzy, grupa nastolatków w bluzach bez rękawów, za to z kapturami, w dresowych spodniach z guzikami na bocznych paskach i z gębami obtłuczonymi tak, że przypominali księżyce z wołowiny. Tylko wielorybiego cielska Alojza nie było nigdzie widać.

– Słyszał pan, co powiedziałem? – powtórzył młody policjant ostrzejszym tonem. – Ubrać, się, ale juuuu…

Ręka, którą dotknął Ryśka, napięła się, mundurowy zamarł, naprężył i odsunąwszy się o krok, powoli osunął na kolana, a potem padł na ziemię. Dreszcz postąpił kolejne dwa kroki… i wtedy go zobaczył.

Alojz stał skryty za samochodem, rozmawiał z policjantem i pił coś z kubka. Na głowie miał czepek z siatki przytrzymujący nasiąkniętą krwią gazę, ale poza tym i poza bandażem na lewej dłoni wyglądał na całkiem zdrowego. Dostrzegłszy Ryśka, w pierwszej chwili się ucieszył, w drugiej speszył. Dyskretnie, jakby pokazywał koledze, że ma rozpięty rozporek, wskazał palcem na Ryśkowego pindola.

Dreszcz wzruszył ramionami, ale zacisnął poły szlafroka i obwiązał się paskiem. Uczucie ulgi na widok przyjaciela całego i względnie zdrowego było tak wielkie, że najchętniej dopadłby go i uściskał. Zamiast tego jednak pokonał spokojnie kilka ostatnich, dzielących ich kroków i przystanął, kręcąc głową.

– Kogoś ty do mnie, kurwa, wysłał? – zapytał, siląc się na gniewny ton. – Astmatyka?! I jaka, do niepokalanego chuja, identyfikacja?!

Alojz tylko przez chwilę wydawał się skonsternowany.

– No, niy wzionżech dowodu – powiedział w końcu. – Byście komisorzu doczkali ino chwilka, to moga donieś, ale widza…– omiótł Ryśka wzrokiem – że ty tyż swojego niy mosz?

– Nic nie szkodzi – wtrącił się policjant, na oko czterdziestolatek o średniej posturze, z nieco zaokrąglonym brzuchem, kozią bródką i blizną przy lewym oku. Na widok Ryśka wyraźnie zaświeciły mu się oczy. – Pan Dreszcz, jak sądzę?

Wyciągnął rękę, a Rysiek, otarłszy swoją z iskier i elektrycznych wiązek, uścisnął ją nieco skonfundowany.

– Zwierzchowski – przedstawił się. – Ryszard.

– Komisarz Trojanowski-Myszkiewicz – zrewanżował się policjant. – Od niedawna w Chorzowie, wcześniej służyłem w Nysie na Opolszczyźnie. Ale śledziłem pańską karierę od niemal samego początku. I przyznam, bardzo chciałem poznać.

– To… miło? – Rysiek posłał Alojzowi wymowne spojrzenie, na co tamten ledwie zauważalnie wzruszył ramionami.

– Muszę powiedzieć, panie Dreszcz – kontynuował policjant – że choć jestem fanem już od dawna, to teraz mi pan zaimponował naprawdę.

– Naprawdę? – zdziwił się Rysiek i mile połechtany spuścił wzrok, by spojrzeć na węzeł paska. – Mnie tam zawsze mówili, że to rozmiar normalny, europejski…

– To ło nos mu idzie, Rysiek – sapnął Alojz. – O superbohatersko straż somsiedzko na Tauzenie.

Dreszcz spojrzał na niego zdumiony.

– Że co niby? Jaka, do kurwy, straż sąsiedzka?

– Ta, co sie tobom inszpiruje i łod ciebie się zaczła. Codziynni bohaterowie – wyjaśnił Alojz i puścił do Ryśka oko.

– Normalnie jako policja nie pochwalamy takich praktyk – wyjaśnił Trojanowski-Myszkiewicz – ale czasem, co mówię zupełnie nieoficjalnie, w uznaniu dobrych intencji i ze względu na to, że nie możemy być wszędzie…

– …pozwalacie, by lokalsi napierdalali dilerów, jasne – skończył za niego Rysiek.

Widział wyraźnie, że to uproszczenie sprawiło policjantowi przykrość, ale nie zamierzał ukrywać, że ma to w dupie. Skinął na Alojza.

– Pobawiłeś się już, gruby? Wystarczy? To wracamy do domu.

Górnik potrząsnął głową.

– Nikaj niy ida. Zarozki bydzie zebranie, kaj cza wybrać przewodniczącego, sekretorza i…

– A chcesz, żeby Dreszcz wrócił? – zapytał Rysiek.

– Terozki, Rysiek, to jo mom to w rzici. Sami my sie dali rady, widziołś?

To powiedziawszy, były górnik odwrócił się wielkimi plecami do Ryśka, wracając do rozmowy z nieco skonsternowanym Trojanowskim-Myszkiewiczem.

Rysiek przez dobrą minutę wpatrywał się w spocone, nalane plecy przyjaciela i już miał odejść, gdy nagle zobaczył na ziemi mieniącą się w blasku czerwono-niebieskich świateł pustą torebeczkę po narkotykach. Dostrzegł czerwoną naklejkę, a na niej naniesioną czarnym tuszem kobiecą postać przypominającą Matkę Boską. I wtedy coś sobie przypomniał.

– Alojz – powiedział i klepnął przyjaciela w łopatkę.

– Czego? – zapytał tamten ostro, nie odwracając się.

– Dreszcz chyba musi wrócić tak czy siak – powiedział Zwierzchowski. – Stało się coś złego.

Komisarz Trojanowski-Myszkiewicz, mimo że spotkanie z idolem nie do końca spełniło jego oczekiwania, wywiązał się ze swojej roli fana znakomicie. Wezwał osobny patrol, by odwiózł Ryśka i Alojza do ich domu, obiecał też nie zawracać im specjalnie głowy raportami i przesłuchaniami w sprawie, jak to określił, „zajścia pod komarem”, a także załatwić bezboleśnie sprawę z wypożyczonym rowerem.

– Nie mogę powiedzieć tego głośno – stwierdził, to czerwieniąc się, to znów siniejąc w blasku kogutów – ale jak dla mnie, jeśli Dreszcz ma wrócić do gry, należy mu to umożliwić. Oczywiście, o ile już nie pije i nie…

Urwał i posłał Ryśkowi spojrzenie w założeniu pewnie surowe, ale w rzeczywistości po prostu głupie.

– Bydzie grzeczny – zapewnił Alojz. – Już jogo dopilnuja.

Gdy wrócili do domu, Alojz zrobił herbatę i wyciągnął z piekarnika ciasto drożdżowe z rabarbarem, które upiekł z samego rana. Usiedli w stołowym i Rysiek od razu włączył telewizor na CNN.

– Patrz – powiedział. – Zobacz, co się stało.

Akurat nadawali komunikat o ucieczce i poszukiwaniu El Macho, ale jednocześnie pasek pełen był Ozzy’ego. Te dwa fakty całkowicie zdominowały kanał, tylko na krótkie chwile wpuszczając inne ważne newsy: kolejny wielki huragan nabierający siły i zmierzający w stronę Waszyngtonu, prezydencka gafa na Twitterze, która mało nie zainicjowała konfliktu nuklearnego z Iranem – sprawa wciąż była w toku, bez ostatecznych rozstrzygnięć – czy wreszcie nowa linia kosmetyków antycellulitowych zaprezentowana przez Kim Kardashian.

Alojz przez kilka minut wpatrywał się w ekran i zmieniające się na nim obrazy, po czym przypomniał Ryśkowi, jak słabo zna angielski.

– Chodzi o to – wyjaśnił Dreszcz – że z więzienia uciekł wielki narkotykowy boss i że, na co wszystko wskazuje, porwał Ozzy’ego Osbourne’a.

– Osbourne’a? – zdziwił się Alojz. – Godosz ło tym starym dziadu z dugimi kudłami, co to już som niy pamiynto, jak sie nazywo?

Rysiek parsknął kruszonką.

– Wystarczy, że reszta świata pamięta – powiedział. – I tak, właśnie tego Ozzy’ego.

– Po jaki pieron?

– Nie wiem – przyznał zgodnie z prawdą Rysiek. – Ale ci bossowie to tak mają. Poprzedni wpadł, bo się spotkał z aktorem, który miał go zagrać. Może ten lubi Black Sabbath?

Alojz pokiwał głową i znowu skupił wzrok na ekranie. Wciąż niewiele rozumiał, ale na ile to do niego docierało, powiązań między sprawami nie było zbyt wiele. Powiedział o tym Ryśkowi, akurat gdy ten kończył kolejny kawałek ciasta.

– Wcześniej mówili, że użyto tego samego helikoptera – wyjaśnił Rysiek, ledwie przełknął. – Do porwania i do odbicia El Macho. A, no i w ogóle, wiesz jaki symbol ma ten cały kartel? Meksę Boską. Taką samą jak ta na naklejkach!

Odstawił talerzyk, wstał i zaczął krążyć po pokoju.

– Kurde, Alojz, bo tak sobie myślałem – zaczął. – W sensie wiesz, czemu ja wcześniej odmówiłem tej Hubnerowej, nie? Bo się bałem. O ciebie się bałem i że będzie tak samo jak z młodym. Że ja się tu zajmę dilerami, a potem przyjedzie ktoś większy i zrobi krzywdę tobie. No nie ślip tak, kurwa, na mnie! Zawsze jak mi się w życiu przypałęta jakaś życiowa niedorajda, to się o nią troszczę, bo może zapomniałeś, ale jestem rycerski w chuj.

Przystanął, pochylił się nad kubkiem, ale zrezygnował i zamiast tego wziął kolejny kawałek ciasta. Alojz patrzył za nim, jak chodzi i kruszy, ale powstrzymał się od komentarza.

– No ale potem tak mnie tknęło. Raz, że zobaczyłem, że sobie świetnie poradziłeś. Naprawdę brawo! Wtedy sobie przypomniałem akcję z tymi węglowymi zombie i tam też dawałeś radę. Więc może i jesteś tłusty i po ludzku gadać nie umiesz, ale też… no ja pierdolę, co masz do stracenia? Jak nie diler, to zawał, a przynajmniej zrobisz coś dobrego, nie? Dwa, że no… Ozzy. Nie wiem, po chuj go porwali i co zamierzają, ale przecież nie zostawia się Księcia Ciemności w potrzebie. Po trzecie wreszcie… tu nie ma nikogo wyżej. Nie przyjdzie nikt inny, nie? Skoro goście z Meksyku przejęli nawet takiego Tysiąca w jebanych Katowicach, to znak, że pożarli inne ryby i teraz są tylko oni. Więc jak zrobię porządek z tym El Macho…

Alojz nadal milczał. Bez trudu mógł zgasić ten zapał w oczach przyjaciela, przytknąć poślinione palce rozsądku do palącego się knota. Kusiło go nawet, by tak zrobić, bo widział kilka programów o kartelach i wiedział, że kto jak kto, ale Meksykanie w tańcu się nie pierdolą. A to porąbią człowieka na kawałki i odstawią w wiaderkach, a to spalą kwasem czy obiorą ze skóry. Jednak z drugiej strony Dreszcz nie był zwyczajnym gościem. Gdyby pojechać z nim albo, jeszcze lepiej, sformować znowu drużynę z Ekumenem czy Zawiszą, to mogłoby się udać. Nie rozwalenie kartelu, rzecz jasna. Ale już uratowanie tego całego Osbourne’a…

– Nie wiym, Rysiek – powiedział w końcu. – Musza jeszcze trocha posznupać. Dosz mi komputer i włączysz tyn… szteker łod interneta?

– Pewnie! – Rysiek klasnął w ręce, po czym pognał do pokoju. Wrócił z włączonym laptopem. – Tylko nie zaglądaj do folderu „Niedokończone”, mam tam filmiki zatrzymane na najlepszych momentach, przewiniesz i się potem pogubię. A to wiesz, do sampli. W ogóle to zaraz ci też odpalę taką stronę, co mi ją młody kiedyś pokazał. Newsy z czołowych kanałów z amatorskimi tłumaczami zapaleńcami. Trochę klną i czasem w ich wersji ambasador Korei mówi na przykład „pizdło” czy coś, ale poza tym w miarę dobrzy. Chcesz?

– A po naszymu żodyn niy godo? – zapytał bez większej nadziei Alojz.

– A jak myślisz? Ostatnio po śląsku to mówi tylko ten prezenter od opierdalania za brudne stoły. I Dohtor Miód.

Alojz natychmiast go uciszył.

– Żodyn gorol niy zrozumi Mioda. Dowej te po polsku.

Wbrew temu, co myślał czasem El Macho, Justin Case nigdy nie pragnął zostać szefem. Był pragmatyczny – po co mu największa władza, skoro przy nieporównywalnie mniejszym ryzyku mógł poprosić, o co chciał? Po co mu miliardy, skoro i tak nie był w stanie wydać swoich setek milionów? Wreszcie po co mu wystawianie się na strzał, skoro mógł sprawnie przekonać kogokolwiek na szczycie, że jest użyteczny i jednocześnie nie stanowi zagrożenia?

Zresztą znał zasady – biały, Amerykanin, były żołnierz – to, że dotarł w strukturach kartelu tak wysoko, już było wręcz niemożliwym osiągnięciem. Choć formalnie nie miał stanowiska, choć stał jakby obok kartelowej hierarchii, nikt nie miał wątpliwości co do jego pozycji. Dla El Macho wielu było amigos – przyjaciółmi, ale hermano, czyli brat, był tylko jeden. Nawet gdy chwilami w niego wątpił, gdy paranoiczne lęki kazały mu trzymać przynajmniej część kart przy piersi, boss ufał Justinowi jak nikomu na świecie. Zwykle dla Case’a był to zaszczyt i wielki przywilej, bywały jednak chwile, gdy uważał to zaufanie za prawdziwy wrzód na dupie. Ot choćby w tym momencie, gdy zamiast wraz z El Macho grzać się na leżaku przy basenie, musiał się tłuc po Tijuanie.

Jak przystało na miasto graniczne, śmierdziała tanią turystyką: dziwkami bez przerw na prysznic, żarciem z brudnych budek, potem świeżym i zastałym, alkoholem i wszystkim, co potrafił wywołać. O tej porze roku była też po prostu w ten nieprzyjemny sposób gorąca. Nie żarem rozpalonej, lśniącej od potu Latynoski, tylko suchym skwarem bijącym od rozgrzanego, niedomytego piekarnika. Do tego dochodził gwar. Mariachi w knajpach przekrzykiwali sklepowe radia, syreny policyjne zgrywały się z ambulansowymi. Najgorzej jednak było, gdy te głośniejsze hałasy na moment cichły i do uszu docierał zwykły uliczny jazgot – głośny, chaotyczny i budzący w poliglocie jak Case uczucie zażenowania. Łamany angielski lokalsów zlewał się tu z nieudolnym hiszpańskim Amerykanów; Japończycy, którym pomylili się amerykańscy sąsiedzi, próbowali mówić po francusku jak w Kanadzie, a nad to wszystko wzbijał się ostry jak syberyjska siekiera rosyjski. Ten przynajmniej pozostawał sobą i nie próbował udawać innych języków.

Z własnej woli Justin nigdy by się tu nie wybrał, ale niestety zawodowo musiał zjawiać się w Tijuanie dość często, przez co znał to miasto jak własną, długo niepraną kieszeń. Idąc teraz wąskimi uliczkami, krokiem na tyle pewnym, by nerwowością nie wzbudzić podejrzeń żadnego z dziesiątek rezydujących tu amerykańskich agentów – ale i z tego samego powodu niezbyt szybkim – myślał, że fajnie byłoby, gdyby El Macho miał jeszcze innych hermanos.

Przecznicę przed główną ulicą skręcił w podwórko i tam go przejęli. Amerykański dubler wyglądający niemal dokładnie jak Case poszedł dalej, na przestrzał, a Justina dwóch młodych Latynosów poprowadziło w głąb chaty. Przesunęli szybko stół i leżący pod nim dywan, rozsunęli deski podłogi i otworzyli klapę. Justin wyjął z kieszeni latarkę, taką na wszelki wypadek, i ostrożnie zszedł po schodach do wąskiego, ciemnego korytarza cuchnącego wilgotną ziemią.

– Pięknie – westchnął.

Gdy był tu ostatnim razem, wchodził innym tunelem – szerokim, oświetlonym i wyłożonym folią. Tu musiał trzymać głowę w ramionach, by zaraz nie być cały w glinie. Nadal to lepsze niż miasto na powierzchni, przemknęło mu przez głowę, i z tą myślą pokonał podziemne przejście. Ostrożnie odsunął kotarę z pociętej na pasy grubej przezroczystej folii i kolejną, z ciężkiego aksamitu. Skłonił się stojącemu w przejściu latynoskiemu ochroniarzowi i zaczekał, aż ten nada coś przez radio, a potem zastukał w znajdujące się za nim metalowe drzwi.

Szczęk otwieranego wizjera, szybkie spojrzenie zmrużonych oczu i zaraz potem trzaski zamków i odciąganych rygli. Case przeczekał to wszystko cierpliwie, a gdy drzwi wreszcie stanęły otworem i mógł przejść, podziękował obu ochroniarzom za dobrą pracę. Nie dlatego, że był im za nią rzeczywiście wdzięczny, raczej ot tak, na wszelki wypadek.

Gdy minął kolejną kotarę, znalazł się w przestrzennej, wentylowanej sali konferencyjnej. Pomieszczenie było wysokie na trzy metry, a ścianę naprzeciw drzwi stanowiły okna, za którymi emitowano morski widok podobny do tego, jaki El Macho podziwiał obecnie ze swojego tarasu. Pozostałe ściany lśniły bielą i były pozbawione ozdób, jeśli nie liczyć kilku bardzo prostych, czarno-białych obrazów religijnych po prawej i ekranu po lewej, na który rzutnik podwieszony pod sufitem rzucał prostokąt niebieskiego światła. Większość pomieszczenia zajmował stół konferencyjny. Siedziało przy nim teraz pięć osób – czterech mężczyzn i kobieta. Wszyscy przywódcy kartelu Santa Melanica oprócz jednego, którego dziś reprezentował Justin Case.

Przy samym wejściu, plecami do drzwi, siedział elegancki jak zawsze Marco Torres, wysportowany pięćdziesięciolatek, którego twarz przez ostatnie trzy dekady dorobiła się więcej blizn niż zmarszczek czy jakichkolwiek innych zmian. W kartelu odpowiadał za transport międzynarodowy, prywatnie był zapalonym tancerzem, społecznikiem i propagatorem zdrowego żywienia. Swego czasu sponsorował ogólnokrajową kampanię społeczną „Cukier – biała trucizna”.

Diego Santorio, baryłkowaty kurdupel rozpostarty na krześle obok, jak zwykle świecił złotym łańcuchem zaplątanym w gąszcz poskręcanych czarnych włosów na piersi. Niedawno uległ wreszcie namowie żony i ogolił się na łyso, ale trudno stwierdzić, czy mu to służyło. W strukturach organizacji Diego odpowiadał za bezpieczeństwo laboratoriów i towaru czekającego na dystrybucję.

Następni dwaj, bracia Hector i Jesus Arguello, nie mieli żadnych zainteresowań ani rodziny, byli całkowicie oddani kartelowi. Zaczynali jako żołnierze, potem awansowali na sicarios, a gdy udowodnili swoją wierność, otrzymali od El Macho niebezpieczne zadanie stworzenia… osobnego kartelu. Wspierani finansowo i towarowo przez Case’a i jego kanały przerzutowe, mieli wywieść w pole konkurencję El Macho i przestraszyć ją na tyle, by dała się wchłonąć.

Skutkiem ich działań była obecność przy stole ostatniej osoby, Marii Luizy Parker, amerykańskiej wdowy po bossie Christofie Montedorno i spadkobierczyni jego spuścizny. Ta przeciętnej urody i nieprzeciętnego intelektu kobieta dość szybko puściła w niepamięć prywatną animozję wynikającą z wysadzenia samochodu jej męża z nim w środku i śmiało dołączyła do kartelu Santa Malenica, negocjując z El Macho całkiem niezłe warunki współpracy. Była zaangażowana w ruchy równościowe i pilnowała, by pośród mułów zmuszonych łykać kiszki z towarem żadna płeć czy rasa nie była dyskryminowana ani przesadnie wykorzystywana.

Justin przywitał się z każdym z nich z osobna, bez wylewności i zbędnych słów, które w tym towarzystwie mogły sprawić przyjemność tylko Diegowi. Podszedł do miejsca należnego El Macho, u krańca stołu naprzeciwko ekranu, ale nie usiadł na krześle, tylko wyjął z kieszeni telefon i wpiął w niego jeden z wystających kabli.

– Oto Ozzy Osbourne, pani i panowie – powiedział, gdy na ekranie pojawiło się zdjęcie z komórki. – Muzyk, wokalista zespołu Black Sabbath i…

– …swego czasu stały klient. – Maria Luiza zastukała idealnym paznokciem o blat. – Właśnie się zastanawiałam, o co z nim chodzi, bo mówili w wiadomościach, że to może być nasza sprawka.

– Bo jest… – zaczął Justin, ale Diego nie dał mu rozwinąć.

– À propos naszych spraw, jak się miewa El Macho? – zapytał. – Rozumiem, że się tu dziś nie zjawił, Tijuana to za duże ryzyko, ale może powinniśmy się spotkać osobiście. Zaaranżować spotkanie w bezpiecznym miejscu, bliżej… gdziekolwiek się chowa.

Case zmierzył baryłkowatego mężczyznę surowym wzrokiem, po czym rozpromienił się nagle i wycelował w niego palcem.

– Wyśmienita próba, señor Santorio. Prawie powiedziałem panu to, co El Macho chciał zachować w sekrecie.

Diego machnął ręką.

– Dobra, dobra. Nie ufa nam i tyle. A to nam będą teraz wszyscy patrzeć na ręce.

Case nie skomentował, ale nie omieszkał sprawdzić, jaką reakcję wywołały wypowiedziane właśnie słowa. Gdy się okazało, że w zasadzie żadnej, stuknął w ekran komórki i zmienił zdjęcie. Był na nim symbol DNA i szereg wypunktowanych danych.

– Nie wiem, czy jesteście świadomi, ale kilka lat temu naukowcy amerykańscy przeprowadzili za zgodą pana Osbourne’a badanie jego genotypu celem sprawdzenia jego niezwykłych… zdolności. Chodziło mianowicie o to, że jego odporność na wszelkie substancje narkotyczne jest wprost…

– Zaraz, czy to ten koleś, co zjadł nietoperza?! – przypomniał sobie nagle Marco.

– Tak, to on – odparła Maria Luiza. – Podobno przez przypadek; myślał, że to gumowy kurczak i…

– Jak można pomylić nietoperza z gumowym kurczakiem?! – Diego aż się klepnął w łysinę na taką niedorzeczność. – Nawet jeśli sam nietoperz też był z gumy…

– Nie, nietoperz był prawdziwy – stwierdził Marco. – Czytałem o tym. Na koncercie miał taki moment, że wyjął z klatki nietoperza i odgryzł mu głowę.

– Barbarzyństwo! – Diego aż się poderwał z miejsca. – Hijo de puta! Co mu zrobił biedny nietoperz? To pożyteczne zwierzęta, zjadają moskity i inne mierda!

Maria Luiza pokręciła głową z rezygnacją.

– Nie wyciągnął z klatki, tylko występował, a fani rzucali w niego różnymi rzeczami. Kłapnął zębami, ten nietoperz właśnie przelatywał i… – Przerwała, zdając sobie sprawę z zaskoczenia malującego się na twarzy zebranych przy stole mężczyzn, i zastukała paznokciami o stół. – No przecież mówiłam, że był klientem, tak? Trochę się interesowałam tymi co ważniejszymi… No już, nie patrzcie tak. Możemy, panie Case?

Justin skinął głową i podjął przerwany wątek.

– Badania wykazały, że pana Osbourne’a cechuje wyjątkowy zestaw dwóch cech, czyniący go idealnym klientem dla naszej branży. Jest on bowiem z jednej strony, jak wspomniałem, wyjątkowo odporny na wszelkie szkodliwe substancje. Jego organizm przyjmuje, przetrawia i wydala absolutnie wszystko, jego samego zostawiając co najwyżej w stanie… lekkiego otumanienia. Żadnych gnijących zębów czy żył, żadnych napadów agresji…

– No ja nie wiem – znowu wtrącił się Marco. – Dla mnie ten nietoperz…

– To był przypadek! – krzyknęła Maria Luiza, burząc gwałtownym ruchem swoją idealną fryzurę. – Nie wracajmy już do tego. A pan, panie Case, mógłby się streszczać z tymi slajdami. Jaka jest druga cecha pana Osbourne’a?

Zaczesała włosy dłońmi, poprawiła spódnicę. Marco spojrzał pytająco na Diega, a ten wzruszył ramionami, a potem palcem pokazał na swoje krocze i wykonał oburącz gest, jakby tryskającej fontanny, na co Torres tylko się skrzywił.

Przez ten cały czas Case doskonale nad sobą panował i czekał spokojnie, aż dyskusja przycichnie. Trzymał palec wskazujący nad ekranem telefonu, gotów zmienić slajd. Gdy bracia Arguello, złowiwszy go spojrzeniem, niemal równocześnie odchylili marynarki, odsłaniając pistolety i ruchami głów wskazując na resztę, tylko pokręcił głową z uśmiechem.

– Drugą szczególną cechą pana Osbourne’a – podjął, uznawszy, że już może – jest jego niebywała skłonność do uzależnień. Można powiedzieć, że jeśli jest coś, co w jakiś sposób sprawia mu przyjemność i da się wykonywać cyklicznie, to na pewno się od tego uzależni. Nieważne, czy mówimy tu o narkotykach, alkoholu, papierosach czy klockach Lego.

Pilot zauważył, że na wzmiankę o tych ostatnich Marco uśmiechnął się pod nosem. Kiedyś wpadł na ten swój genialny pomysł, by podrabiać słynne duńskie klocki i wysyłać w świat zestawy kolekcjonerskie zrobione w całości ze sprasowanej kokainy. Długo radził sobie w ten sposób całkiem nieźle. Potem się okazało, że ich klientami byli rzeczywiście fani Lego przekonani, że trafili na okazyjne ceny niektórych kolekcjonerskich zestawów. Gdyby Marco zamiast kokainy faktycznie sprzedawał te konkretne pakiety klocków po ich cenach z rynku wtórnego, zarobiłby o wiele więcej.

Maria Luiza pierwsza zrozumiała, co Case właśnie zasugerował. Odgięła się na krześle, założyła nogę na nogę.

– Czy ja dobrze rozumiem, że porwaliście Ozzy’ego, żeby zrobić z niego… bo ja wiem… z braku innego słowa, antytrzeźwościową szczepionkę Osbourne’a?

Case się uśmiechnął.

– Też tak na nią mówimy.

– Ej, a to nie tak, że szczepionki powodują autyzm? – zapytał zaniepokojony Diego. – Bo ja nie chcę autystycznych klientów. Miałem kiedyś problem z jednym takim…

– Szczepionki nie powodują autyzmu – wszedł mu w zdanie Case. – To amerykański rząd podaje go w kartonikach z mlekiem w starannie wyselekcjonowanych szkołach.

Kiedyś słyszał teorię, że najlepszym sposobem na walkę z idiotyzmem jest szybkie przykrycie go większym. Sądząc po minie Santorio, tym razem też zadziałało. Zadowolony kontynuował:

– Jesteśmy w trakcie testów, wyniki są bardzo obiecujące. Oczywiście dostaniecie je wszyscy do wglądu, zanim wspólnie wdrożymy produkcję i dystrybucję. A, no i oczywiście wraz z rachunkiem do podziału.

– Rachunkiem za coś, o czym nie wiedzieliśmy? – zapytał Marco. – Za eksperymenty, które El Macho robił bez naszej wiedzy?

Case przyjrzał się znowu najpierw jemu, potem pozostałym i dostrzegł, że kolejny raz potwierdzała się jego stara obserwacja. Diego, Marco i Maria Luiza mogli drzeć koty o drobiazgi, ale gdy przychodziło do konkretów, byli jak palce jednej ręki. Na szczęście Justin dawno temu nauczył się, jak wybijać palce bez trwałej szkody, a w tym przypadku było to wyjątkowo łatwe.

– Te badania to inwestycja, którą ponosi obecnie El Macho, ale którą chciałby się, zgodnie z umowami, podzielić z wami – wyjaśnił. – Są koszty, jest ryzyko. Żadne z nich nie jest obowiązkowe. Każdy z was musi sobie jednak zadać pytanie: czy stać was na to, by nie inwestować w klientów? W ich zdrowie, a jednocześnie pogłębioną miłość do produktów. Bo to właśnie El Macho teraz tworzy – niezniszczalnego narkomana. Całe pokolenie niezniszczalnych narkomanów, którzy będą nam płacić po późną starość.

Wiedział, że wygrał, jeszcze zanim wypowiedział ostatnie słowo. Przekonał ich. Oczywiście, jak mówił El Macho, bardziej od przekonania potrzebował ich posłuszeństwa, ale to pierwsze też mogło się przydać. Tak na wszelki wypadek.

Przełączył na kolejny slajd, tym razem przedstawiający zdjęcie krępego, uśmiechniętego człowieczka w hippisowskim stroju, stojącego w szeregu ludzi w idealnych garniturach. Z długimi, prostymi włosami ten zbliżający się do sześćdziesiątki grubawy facet wyglądał trochę jak nadmuchiwana zabawka do basenu wzorowana na Johnie Lennonie.

– Zanim przejdziemy do konkretów biznesowych – powiedział Case. – Oto pewien Grek, pan Love, na którego El Macho bardzo pragnie was uczulić. Szuka pana Osbourne’a, a ma na to środki, możliwości i kontakty. Oczywiście nie może do niego trafić.

– Do niego, czyli gdzie? – zapytał Diego.

Case z uśmiechem wycelował w niego palcem.

– I to jest właściwa postawa! – pochwalił.

Rysiek obudził się koło dziewiątej. Podniósł się na łokciu, wziął do ręki telefon i zobaczył, że ma dwa nieodebrane połączenia od Janki. Nie słyszał, bo któryś z nich, zapewne Alojz, wyciszył telefon świadom, że Zwierzchowski potrzebuje się wyspać. Siedzieli wczoraj do naprawdę późna, szukając w internecie czegokolwiek, co mogłoby ich naprowadzić na miejsce ukrycia Ozzy’ego Osbourne’a. Choć nie mogli uznać tego czasu za całkowicie zmarnowany – dowiedzieli się, na przykład, co można zrobić, mając do dyspozycji najnowszą płytę Black Sabbath, chomika i zdeformowany palec u nogi – to informacja, której potrzebowali, wciąż pozostawała dla nich ukryta. W końcu uznali, że będą próbować dalej z samego rana.