Stróże - Jakub Ćwiek - ebook + książka

Stróże ebook

Jakub Ćwiek

4,2

Opis

LOKI – kłamca, oszust, zdrajca i… ostatnia nadzieja Twojego anioła stróża!

Nietypowe śledztwa, dziwne międzygatunkowe przyjaźnie i całe tony niebiańskiej biurokracji…  Ot, dzień jak co dzień w pracy anioła stróża. 

Wszystko komplikuje się – jak zwykle… – przez Lokiego: cyngla od brudnej roboty, prowodyra i sprawcę niejednego zamieszania. Tym razem nordycki bóg kłamstwa pokaże pełnię swoich możliwości. 

Jeśli znasz i lubisz Kłamcę, Stróże sprawią, że polubisz go jeszcze bardziej. Jeśli nie znasz, oto świetna okazja, by zacząć właśnie od tej książki! A jeśli znalazłeś się w grupie, która miała autorowi za złe zakończenie tamtej historii, wiedz, że nic nie kończy się ostatecznie ani tylko na jeden sposób. 

STRÓŻE ZMIENIĄ WSZYSTKO!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (388 ocen)
184
118
68
17
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ohacisujep

Całkiem niezła

polecam
00
Lekkimiszmasz

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka
00
ZUZANNA2108

Całkiem niezła

W porządku, ale za dużo żartów o seksie, których nie lubię w książkach.
00
kinga9600

Całkiem niezła

Jak dla mnie fajniejszy jest Kłamca. Stróże stanowią takie dopowiedzenie ale nie sprawiają takiej frajdy z czytania.
00
pankur

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna lektura na chwilę zaplanowanego odpoczynku. Nie jest to powieść, która porwie czytelnika. Jednakże nie znaczy to, że jest to coś nudnego. Nic z tych rzeczy! Oto parę ciekawych zdarzeń z udziałem Kłamcy, który raz jeszcze, w duecie z anielską biurokracją, postanawia dać nam powód do uśmiechu.
00

Popularność




Michałowi i Maćkowi, którzy są stróżami brata swego…

WSTĘP

Historia tej książki jest dość zabawna, bo właściwie zamiast niej miał być serial – taki krótki, niskobudżetowy, prosto do internetu. Pomyślałem sobie, że byłoby fajnie stworzyć historyjkę trochę w stylu Zabójczej broni, ale w świecie Kłamcy.

Tylko kto miałby być jej bohaterem? Żaden z już stworzonych nie pasował, uznałem więc, że wymyślę nowych. Tylko jak uzasadnić, że wcześniej o nich nie wspominałem? No przecież! Niech będą zwykłymi Stróżami! Jak pomyślałem, tak zrobiłem i w ten sposób powstało dziesięć scenariuszy do serialu Stróże, którego bohaterami byli dwaj aniołowie: Zadra i Butch*.

Prowadziłem sobie tę dwójkę, aż doszli do takiego punktu, w którym uznałem, że ej, chwila… przecież oni w zasadzie mogą fajnie poszerzyć uniwersum. Jeśli tylko dać im szansę, jeśli tylko tu i tam wpuścić Lokiego z jego matactwami i robieniem na boki, Stróże coś dopowiedzą, uzupełnią to, co już napisałem, o nowe opowiastki z zupełnie inną perspektywą. A potem, tekst po tekście, wyszło mi nagle, że za sprawą moich nowych i starych bohaterów nie tylko poszerzę świat Lokiego, lecz także mogę w nim jeszcze sporo namieszać. No cóż, zaraz się przekonamy, czy się udało. Dajcie znać, a na razie życzę Wam wszystkim miłej lektury. I jak zawsze dzięki, że jesteście!

<Klik>

Raz dwa… Raz, dwa…

Hosanna, Alleluja, Hosanna…

<odgłos stukania>

Chwalmy Pana, Alleluja!

<odgłos odkładania>

Dobrze, spróbujmy zatem. <nerwowy śmiech> Na Trony i Zwierzchności, to zdumiewające, że tak mały przedmiot może być tak onieśmielający!

Zdawać by się mogło, że gdy Metatron wyśpiewał cię z Woli Pana, by głos Twój niósł się przez wieczność i bezkres, by wypełniał chwałą Stwórcy każdą cząstkę bytu, to niewielki przedmiot, który więzi dźwięki i odtwarza je na zawołanie, nie powinien wprawiać cię w zakłopotanie. Może to dlatego, że mówię, nie śpiewam? Może dlatego, że wciąż uczę się tego „ja”, zamiast „my”?

Nie, to nie jest dobry początek.

<Klik>

<Klik>

Imię me Isma’il…

Choć nie, kurs mowy współczesnej uczy, że powinienem przedstawić się inaczej. Jeszcze raz…

<Klik>

<Klik>

Mam na imię Isma’il. Niegdyś eosopran w jednym z dolnych Chórów Pana, wkrótce… jeśli taka będzie wola Tronów i łaska nieobecnego Pana – anioł stróż.

Dziwnie się czuję ze świadomością, że zostałem wybrany. W pamięci mam czasy, gdy Pan był jeszcze z nami. Wtedy Chóry składały się wyłącznie z takich jak ja, aniołów wyśpiewanych, by śpiewać, by wprawiać rzeczywistość w drganie, nieść radość i otuchę na krańce Wszechświata.

Potem zaczęli przychodzić ci, którzy zawiedli. Nazywamy ich Zbłąkanymi, bo zawiedli w swojej posłudze. I dlatego zesłano ich do nas. Za karę. Nieustannie dają temu wyraz smutno-gniewnymi spojrzeniami i tendencją do przechodzenia w moll, gdy tylko śpiewy obowiązkowe zmieniają się w improwizacje, a także agresją i izolacją. Na przerwach zbłąkani niemal zawsze rozmawiają tylko ze sobą, mówią o ludziach, o świecie. Obskakują nowych, gdy ci przychodzą, i pytają o sytuację polityczną, o nowe mody, filmy w kinie. Dziś rozumiem te słowa, wcześniej nie mówiły mi wiele. Tak jak nie rozumiałem ich odpowiedzi na moje pytanie, jak tam jest. „Posrasz się, a nie zrozumiesz”, mówili najczęściej i wypychali mnie ze swoich zamkniętych kręgów.

Zbłąkani fałszują. Zwierzchności mi świadkiem, że nie chcę nikogo fałszywie posądzać o złą wolę, ale uważam, że robią to specjalnie. Jakby w ostatniej chwili wycofywali się z właściwego dźwięku. Potem chichoczą. Nie uczą się tekstów, tylko piszą je sobie na rękach, a gdy wznosimy Hymn o Miłości, parskają na słowo „cymbał”.

Jeden z Cherubinów zwrócił im nawet uwagę, że zachowują się niedopuszczalnie, ale wtedy któryś odpowiedział, że większa kara ich już nie spotka. Ale spotkała. Była nią decyzja Nadzoru Anielskiego, by niektórych spośród Chórzystów wcielić do służby Stróżów.

Z początku Zbłąkani nawet się ucieszyli i zaraz zaczęli pokazywać, jak to się zrehabilitowali za dawne przewiny. Nagle zaczęli śpiewać czysto, integrować się, pytać o imiona i nawet je zapamiętywać. Mnie co prawda nadal nazywali „Tym kolesiem z Moby Dicka”, co mi niewiele mówiło, ale robili to już jakby milej.

Dopiero potem się okazało, że Nadzór wyklucza z naboru wszystkich, których do Chórów zesłano za przewinienia w dawnej służbie. Anioł stróż, który z tego czy innego powodu przestał nim być, nie miał już powrotu. Zamiast tego, za sprawą niedoboru Stróżów, zdecydowano się powołać i przystosować Chórzystów pierwotnych do nowej służby. I tak oto trafiłem tutaj. Do niewielkiego pokoju w niedawno powstałej przestrzeni uczelnianej Nadzoru Anielskiego. Na to łóżko, z tym urządzeniem na poduszce.

Przedmiot nazywa się dyktafon. Otrzymałem go dzisiaj, jak i wszyscy z pierwszego naboru, na zajęciach z „Przystosowania do współczesności” z zadaniem nauczenia się obsługi. Dyktafon jest cyfrowy i nie zawiera w sobie żadnego nośnika, o którym nas uczono, takiego jak kasety, płyty CD czy winylowe. Nagrywa dźwięk na zawartą w nim pamięć i z tej pamięci odtwarza. Jak? Jeszcze nie wiem, ale muszę się nauczyć przynajmniej częściowo. Choć i tak kluczowa jest lista zagrożeń, jaka może z tego przedmiotu wynikać dla podopiecznego. Tę mam stworzyć sam w oparciu o zajęcia z historii cywilizacji ludzkiej. Dużo wkuwania, ale dla kogoś, kto przez eony nauczył się zylionów gugolpleksów pieśni, nie powinno to być aż takie trudne, czyż nie?

To, co właśnie zrobiłem, to pytanie retoryczne. O tym też się ostatnio uczyłem. Niesamowite, że ta wiedza jeszcze mi się nie miesza.

Dobra, wystarczy na początek.

<Klik>

<Klik>

Dzień drugi z dyktafonem. Zobaczymy, co pamiętam z zasad przyznawania Stróżów.

Wynikiem niedoboru Stróżów i ciągle zwiększającej się liczby ludzi postanowiono, co następuje:

Po pierwsze, anioł stróż nie będzie już przypisywany jednostce, a całej komórce rodzinnej i będzie z nią wędrował przez pokolenia aż do skończenia rodu lub utraty praw do Stróża przez jej przedstawiciela. W przypadku gdy z jakiegoś powodu w nowej komórce rodzinnej znajdzie się dwóch Stróżów, zostanie to zgłoszone do Nadzoru Anielskiego, by jeden z nich mógł zostać rozdysponowany na innych potrzebujących. Anioł stróż sam decyduje, przy którym członku rodziny zamierza przebywać, na podstawie indywidualnej oceny sytuacji i stopnia zagrożenia. W przypadku postępowania Wydziału Interwencyjnego Nadzoru Anielskiego Stróż zobowiązany jest swój wybór uzasadnić.

Po drugie, potencjalny podopieczny musi być osobą wierzącą, praktykującym katolikiem. Dopuszcza się wyjątki dla innych spośród chrześcijan, ale rozpatrywane indywidualnie. Anioł stróż czerpie siłę oraz możliwości dokonania interwencji z modlitw podopiecznego, a zatem…

O, właśnie, przypomniało mi się, bo mieliśmy dzisiaj bardzo interesujący wykład jednego ze Stróżów. Nazywał się Kwiryniusz i mówił nam właśnie o sile modlitwy oraz o tym, jak motywować podopiecznego do regularnego zawierzenia i proszenia o wsparcie. Kwiryniusz był bardzo przekonujący i mówił wiele mądrych rzeczy, ale potem słyszałem, jak na korytarzu któryś z pracowników Nadzoru mówił o nim, że mądrzy się, a przecież toczyło się w jego sprawie postępowanie na wniosek samego archanioła Gabriela. Ponoć Kwiryniusz pozyskiwał modły za pomocą istoty mitycznej w służbie archanielskiej, niejakiego Lokiego.

Ale wracam do tema… a nie, muszę już iść, więc nagram to sobie później. Na Trony, to wciąż takie dziwne…

<Klik>

PIESKIE POPOŁUDNIE

Nadodrze, Wrocław,Polska

Krwią i prochem śmierdziało już od ulicy, więc to nie mogła być zwykła zbrodnia. One nie cuchną ani tak wyraziście, ani tak szlachetnie.

Komisarz Jakub Ryjek zamyślił się. Czy to nie brzmi aby trochę zbyt szpanersko? Cwaniacko albo górnolotnie? Cholera, nie znał się na tym. Ostatnim kryminałem, który czytał, było Żegnaj, laleczko Chandlera. Lata temu, jeszcze w podstawówce sięgnął po tę książkę, bo kumple naopowiadali mu bzdur, że w środku są mocne sceny seksu z tytułową laleczką. Nie było ich, więc zraził się do Chandlera, kryminałów i czytania w ogóle. A teraz, za zaliczkę, której w obliczu ostatnich życiowych zmian nie mógł zlekceważyć, proponowano mu napisanie czegoś o jego własnym życiu. To się chyba nazywało ironia losu, nie?

– Dobra, najwyżej potem skreślę – mruknął, sięgając po notes. Wybrał świeży, jeszcze w folii; dostał go od Gośki na gwiazdkę. Przyjrzał się uważnie pirackiej czaszce odciśniętej na skórze, myśląc, czy to aby na pewno dobry omen. Zaraz jednak potrząsnął głową, zerwał folię i na pierwszej stronie zanotował dwa zdania, które przyszły mu do głowy, a potem przeczytał je na głos, by sprawdzić, jak brzmią.

Nie brzmiały. Skreślił je, sapnął na poły gniewnie, na poły z rezygnacją i wysiadł z samochodu. Drzwi mógł otworzyć na oścież, bo choć o tej porze samochody parkowały tu niemal jeden na drugim, w jego przekonaniu powód, dla którego tu przybył, uprawniał go do skorzystania z szerokiego, pomalowanego na niebiesko-biało miejsca dla niepełnosprawnych. Oparł się o bok swojej sfatygowanej toyoty, wyjął z kieszeni pomiętą paczkę viceroyów i zapalił.

– Ej, koleżko, naprawdę chciałbyś się znaleźć na ich miejscu?

Niski, tubalny głos zwiastujący prawie na pewno wielkiego, masywnego miśka. Nie ochrypły, dźwięczny sugerował kogoś raczej młodego. Może trzydzieści lat?

„Fajnie, że ktoś reaguje”, pomyślał Ryjek, „szczególnie tu, na Nadodrzu”. Słyszał od swoich kolegów z tego rewiru, że ludzie stąd długo byli nauczeni pilnować wyłącznie swoich interesów. Może ta rewitalizacja kosztująca miasto setki milionów na coś się jednak przydała?

Mimo tych myśli nie zareagował i się nie obejrzał. Wpatrzony w poranny ruch uliczny, zaciągnął się papierosem, wypuścił dym i zaraz znowu pociągnął. Szybko, łapczywie. Jak w ogólniaku, gdy trzeba było zdążyć przed końcem przerwy.

– Ej, mówię do ciebie! – ton się wyostrzył, dźwięki minimalnie skoczyły w górę. Misiek nie nawykł, że się go nie słucha. Ciekawe, czym się zajmował?

Komisarz zaciągnął się jeszcze raz, po czym spojrzał na papierosa, jakby się z nim żegnał, i upuścił go na ziemię. Przygniótł butem i złapawszy za zawieszoną na szyi odznakę, odwrócił się w samą porę, by znaleźć się oko w oko z wielkim białym orłem. Zwrócone w prawo ptaszysko mimowolnie na niego zerkające skojarzyło się Ryjkowi z obrażoną kobietą, sprawdzającą ukradkiem, czy jej foch przynosi należyty skutek.

– Niebieski.

Zadarł głowę, by nad gęstą, sterczącą na wszystkie strony brodą dostrzec płaski, wielokrotnie składany nos i dwa małe, głęboko osadzone świńskie oczka. To przed nimi zamachał wzniesioną w górę odznaką. Następnie, dwukrotnie uderzając obcasem o pomalowany chodnik, rozwinął:

– Niebieski do niebieskiego. Masz z tym problem, przyjacielu?

Świńskie oczka zmieniły się w maleńkie szparki. Orzeł na piersi poruszył się, gdy wielkie jak miechy płuca nabrały powietrza, by zaraz je wypuścić. Ryjek poczuł, jakby właśnie wsadził głowę pod dmuchawę do rąk w McDonaldzie, co mu się, nie zamierzał tego ukrywać, kilka razy w życiu zdarzyło. Tyle że tamto powietrze nie śmierdziało kebabem z sosem czosnkowym.

Wielki facet cofnął się o krok, a potem kolejny; dopiero wtedy wyciągnął ręce i uniósł je przed siebie w pojednawczym geście.

– Spokojnie, bez nerw – powiedział, szczerząc zaskakująco białe i równe zęby. – Trzeba było od razu powiedzieć, że niepełnosprawność umysłowa, to bym się nie odzywał. Uszanowanie panu władzy.

Skłonił się z drwiną, odwrócił i ruszył przed siebie, a Ryjek z trudem powstrzymał się, żeby nie parsknąć. To była naprawdę dobra riposta. Powinien ją zapamiętać i umieścić całą tę sytuację w swojej pieprzonej książce.

Na razie jednak, z czego zdawał sobie sprawę i co na wszelkie sposoby próbował odwlec, miał inną robotę. Tę właściwą, po której otrzymaniu pół godziny temu klął dobre pięć minut, a potem przez kolejne dziesięć tłumaczył telefonicznie byłej żonie, że jednak nie weźmie chłopców do kina, jak im wcześniej obiecał. W ogóle nie wiedział, kiedy wróci, bo, tu cytat z nieocenionego podinspektora Wyciorkowskiego, „szambo wyjebało”, koniec cytatu. Teraz znów wyjął z kieszeni telefon, jeszcze raz sprawdził zapisany adres i obszedł budynek z lewej strony.

Wejście do włoskiej knajpki Michaelo Cielo znajdowało się zaraz za rogiem. Przed lokalem stały już trzy wozy, dwa oznakowane, jeden nie, ale wszystkie od nich. Zajmowały całą wolną przestrzeń niewielkiego skwerku, a nawet trochę więcej; Ryjek dostrzegł, że częściowo rozmontowali restauracyjny ogródek.

Miejscówka była już z grubsza zabezpieczona, przynajmniej z zewnątrz. Rozciągnięto taśmę, na ziemi tu i tam stały znaczniki dowodów z cyframi, framugę ubabrano proszkiem do daktyloskopii, a rozbitą szybę witryny zastąpiono grubą, przezroczystą folią. Przepuszczała światło, ale niczym łazienkowe okno uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek konkretnego grupce gapiów zgromadzonych po drugiej stronie ulicy.

Ryjek przyjrzał im się. Dziesięć, może piętnaście osób, w większości dzieciaki z ogólniaka, które zdecydowanie powinny być teraz w szkole. Część siedziała na ławce pod murem, reszta albo stała, albo zajmowała niski murek i udawała, że ma bardzo ważne i ekscytujące tematy do rozmów. Komisarz widział jednak telefony w ich dłoniach i miał świadomość, że czekają tylko na karetkę i czarne worki, by wszystko to ponagrywać i wrzucić do internetu. A choć nie wiedział dokładnie, co go czeka w środku, to zdawkowy opis, jaki otrzymał, gdy go tu wezwano, wystarczał do stwierdzenia, że im później poniesie się to wszystko w mediach i na społecznościówkach, tym lepiej.

– Przegoń ich stąd – polecił mundurowemu stojącemu przy wejściu do Michaelo Cielo. – Wylegitymuj i spisz, postrasz rodzicami, szkołą czy księdzem proboszczem. Zrób cokolwiek, ale niech spierdalają.

Mundurowy pokiwał głową, mruknął coś cicho pod nosem i ruszył w stronę dzieciaków, a Ryjek wszedł do środka.

Przez pewien czas kilku lokalnych watażków robiło w tym lokalu swoje interesy, więc komisarz bywał tu już wcześniej. Pamiętał dobrze filary na bazie prostokąta obłożone rżniętą, starą cegłą i zdjęcia w ramkach z Ikei prezentujące włoskie widoki. Za ladą, dębową albo oklejoną na dąb, znajdował się piec do robienia pizzy, a dalej po prawej drzwi na zaplecze, normalnie wahadłowe, teraz zablokowane kołkiem, by ułatwić pracę krzątającym się wszędzie technikom. Tak jak w zdaniu, które sobie ułożył, zapisał i skreślił, w lokalu śmierdziało prochem i krwią. A także bazylią, rozmarynem, pomidorami, czosnkiem, rozlanym winem, octem z lekką nutką szczyn i gówna. Te ostatnie były pewniakami, dokądkolwiek komisarz się udawał. Były bazą, na której budowano wszystkie perfumy jego życia.

Ryjek podrapał się po szyi, tuż pod brodą, i powiódł wzrokiem po kłębowisku ciał na krzesłach, podłodze i porozwalanych stołach. Gruby facet w białej koszuli wylewającej mu się zza paska opierał podwójny podbródek na piersi, niczym weselny wujek, który uciął sobie drzemkę przed oczepinami. Wysportowany facecik w eleganckim, grafitowym garniturze wypinał się do drzwi przewieszony przez stół. Ślady na jego plecach przypominały trafienia paintballowym markerem. Dalej było jeszcze kilku, ale z miejsca, gdzie stał, komisarz nie widział ich za dobrze. Ot tu wystawała jakaś ręka, tam kawałek głowy, wszystko w odłamkach mebli, zasłonięte innymi ciałami, znikające za załomem czy ławką obitego skórą boksu. Co oni robili tu tak wcześnie rano?!

Wszystkimi już się zajęto. Ci, którym dało się zrobić wyraźny obrys, mieli już swoje rysowane kredą odpowiedniki, innych oznaczono kółkiem czy czymś na kształt rozlanego na patelni jajka. Wokół trzaskały migawki aparatów techników, podeszwy butów zgrzytały na potłuczonym szkle, a trupy wszystko to znosiły mężnie, bez nerwowego zniecierpliwienia czy cienia skargi.

I wtedy do nuty zapachowej wdarło się coś jeszcze. Woń przyjemna, subtelna, ale wyraźna, którą Ryjek potrafił nawet dobrze nazwać. Bleu de Chanel. Spodziewał się tutaj tego zapachu.

– Cześć, Pierdolet – powiedział.

– Co sądzisz o tym kolorze? – usłyszał w odpowiedzi.

Zaraz potem technik kryminalny Piotrek, zwany przez kolegów Pierdoletem, pojawił się nagle po jego lewej stronie. Jak zawsze poruszał się bezszelestnie; gdyby nie te jego perfumy, człowiek orientowałby się, że jest w pobliżu, dopiero wtedy, gdyby się odezwał lub wszedł w pole widzenia.

Ryjek nie miał ochoty na gadanie o bzdurach, ale znał technika od lat i wiedział, że jeżeli teraz nie ustąpi, to i dzisiaj nie wyjdzie na tym dobrze, i potem też będzie się z tą sprawą pieprzył dwa razy dłużej niż to konieczne. Niby i tak będzie priorytet w badaniach, bo wszystko wskazywało tu na jakieś solidne porachunki, ale technicy nawet wtedy potrafili człowiekowi uprzykrzyć życie, opóźniać i potem dodatkowo zasypać papierzyskami. A skoro małym kosztem można sobie oszczędzić fochów w labie, to czemu nie? Przyjrzał się więc niewielkiemu kwadratowi materiału, który Pierdolet trzymał dużą pęsetą.

– A co mam o nim sądzić? – odparł. – Kolor jak kolor. Niebieski.

Technik teatralnie przewrócił oczami. Był szczupłym, drobnym blondynkiem o zawsze modnej, wygolonej wysoko fryzurze i z wypomadowanym wąsikiem. Miał opinię dobrego fachowca, ale ruszał się i zachowywał zupełnie jak ten kabareciarz, co zasłynął na scenie z grania wyginającego się pedzia.

– Jezusie, Kubuś, ty już w ogóle ignorant jesteś! – powiedział miękko, z nutą przygany. – Pozostali przynajmniej się starali. Mówili przynajmniej „błękitny”, „lazurowy”… Ale – machnął ręką – to i tak nie rozwiązywało problemu.

– Jakiego problemu? – Ryjek zapytał odruchowo i natychmiast zganił się w myślach za to, że jeszcze ciągnie tę rozmowę.

– No naszego! Grześ mówi, że to turkusowy, a ja, że cyjan, bo przecież nie wpada w zieleń jak turkus, tylko jest sinobłękitny. Prawda? No weź się przyjrzyj, tak? Wpada ci to w zielony? Wpada? No nie wpada. Nie-wpa-da!

Ryjek przejechał ręką po czole.

– Powinni kiedyś zrobić z wami porządek, wiesz? – westchnął – Dla takich jak wy nie powinno być miejsca w policji.

Pierdolet skrzywił się, wydął wargę i przestąpił z nogi na nogę, wypychając biodro na bok. Wolną ręką wykonał zamaszysty, teatralny gest i wziął się nią pod bok.

– Masz na myśli gejów, Kubuś? – zapytał zaczepnie. – Taki się z ciebie homofob…

– Mam na myśli pary – doprecyzował Ryjek, wchodząc mu w zdanie. – Kłócicie się, kurwa, jak stare małżeństwo nad odcieniami niebieskiego kawałka szmaty, a tymczasem mamy tu ile? Raz, dwa, trzy… dziewięć trupów podziurawionych jak sito?

– Właściwie to jedenaście, bo jeszcze dwa w kiblu… – Technik wskazał kciukiem za siebie, w stronę korytarza w głębi sali, gdzie migotał i skrzył przestrzelony na pół symbol toalet. – Ze znanych Alfi, Skarpeta i Bonzo, reszta to jakieś młode lokalne szczyle, Włoch i dwóch Irlandczyków. I już, Kubuś, nie ekscytuj się tak, bo nikt tu przecież o robocie nie zapomina. Ta szmatka też jedzie do badań. Nasączyli ją jakimś nowym ćpadłem, które tu chyba testowali czy chcieli wprowadzać. Nie wiem i się nie interesuję. Ale to dowód.

Jakby na potwierdzenie tych słów wyjął z kieszeni niewielką foliową torebkę i wsunął do niej skrawek materiału. Przejechał palcami po strunowym zapięciu i wsadził woreczek do kieszonki na piersi. – Widzisz? Już wszystko załatwione. Wszystko idzie jak ta lala, nikt się nie obcyndala.

– Dobrze. Kto pierwszy odpowiedział na wezwanie? Są tu jeszcze? – Komisarz miał już zamiar ruszyć w głąb lokalu na dalsze oględziny, ale technik nagle złapał go za ramię i przysunął się do niego.

– Stary, żarty żartami – wyszeptał Ryjkowi prosto do ucha – ale weź ty mi teraz pomóż, bo to ważne. Mamy w chacie kryzys, miesiąc miodowy się skończył i teraz ustala się, kto nosi spodnie. Grzechu trochę na ciebie leci, a na pewno cię szanuje, zwłaszcza po tej akcji na Świdnickiej. Jak ty mu powiesz, że to cyjan, to on…

– Chcesz powiedzieć, że kwestię tego, kto jest w waszym domu samcem alfa, rozstrzygnie kolor zwykłej niebieskiej szmatki?

– To cyjan! – oburzył się Pierdolet, ale zaraz zmitygował się i zakasłał w czarną gumową rękawiczkę. Sam je sobie kupował, za swoje, w sklepie sieciowym dla tatuażystów. Noszenia niebieskich, a do tego śmierdzących jak tanie kondomy, odmawiał kategorycznie. – I nie takiej zwykłej znowu. To jest jedwab!

– Dla mnie to może być nawet… Ej, a co to za gość?

Technik odwrócił się i zrobił zdziwioną minę.

– No co ty, Kuba, przecież to mój Grzesio. Ja wiem, że się ostatnio zapuścił trochę, w boczki mu poszło, ale na litość! Nie bądź taki oceniający! I broń Boże mu tego nie mów, bo…

– Przecież nie o Grześka pytam, kurwa, Pierdolet – warknął zniecierpliwiony komisarz. – Ten gość za nim.

Technik jeszcze raz się obejrzał, tym razem przekrzywiając głowę jak sroka albo jeden z tych domorosłych znawców sztuki w muzeach czy galeriach.

– Jeśli ci chodzi o tego mundurowego, to on chyba z Fabrycznej, ale głowy nie dam, bo nie znam. A jeśli o ciało, to…

Ryjek uznał, że dalsza dyskusja jest bez sensu. Rosły, dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony mężczyzna ubrany w grafitowe spodnie w kant, takąż kamizelkę i koszulę z podwiniętymi rękawami zniknął właśnie w przejściu do drugiej sali, najwyraźniej przez nikogo niezauważany albo przez wszystkich lekceważony. Kim był? Którymś ze skrótowców, jak zwykli nazywać w psiarni wszystkie te agencje o trzyliterowych skrótach? Kimkolwiek był, na razie było to miejsce zbrodni Ryjka i na nim spoczywał obowiązek dopilnowania, by nikt obcy się tu nie pałętał. Zwłaszcza z prasy, co już niestety parę razy się zdarzyło.

Ruszył teraz przed siebie, obszedł przestawiony stolik, minął najpierw zmierzającego w jego kierunku policjanta, a potem technika kucającego przy jednym z ciał.

– Cześć, Grzesiu – mruknął mimochodem, mijając zarośniętego, wiecznie rozczochranego partnera Pierdoleta. Miał nadzieję, że ten go nie zatrzyma, ale wolał nie ryzykować minięcia go bez słowa. Na szczęście technik nawet się nie obejrzał, zajęty krwawą plamą i roztrzaskaną przez kulę deską zasłaniającą kabel wiodący do naściennej lampy.

– Dzień dobry, komisarzu. Ładna marynarka.

– Dzięki. W szmateksie kupiłem.

– Jak my wszyscy, komisarzu. Jak my wszyscy.

Ryjek uśmiechnął się i chciał już zapytać, o czym Grzesiek rozmawiał z tym szarym mięśniakiem – bo wyglądało, jakby ucięli sobie pogawędkę – ale uznał, że zamiast tego woli sam rozmówić się z nieznajomym. Nie wiedział, czy z drugiej sali nie ma wyjścia na zewnątrz, a zdecydowanie nie mógł pozwolić, by tamten mu uciekł. Skręcił za winkiel i niemal od razu dostrzegł faceta na drugim końcu sali. Stał tyłem tuż przed długim stołem, na którym, w nienagannym porządku, kontrastującym z chaosem pierwszego pomieszczenia, rozstawiono zastawę i serwetki uformowane w łabędzie. Coś w jego postawie, w gładko, naturalnie przybranej pozycji spocznij, mówiło komisarzowi, że facet pewnie był zaprawiony w niejednym boju. Tylko gdzie? Mógł być Czarnym, ale Ryjek szybko odrzucił ten pomysł. Znał kilku z antyterrorystycznych. Choć w razie potrzeby umieli się zdyscyplinować, to jednak na pewno nie mieli aż takiego drylu w odruchach. Przynajmniej nie ci wrocławscy. Wojskowy. Z misji? Weteran? Takich częściej podkupywał sektor prywatny niż państwowy. No i państwowi, zwłaszcza na służbie, inaczej się ubierali.

Kimkolwiek był, stał sobie niewzruszony kilka metrów od miejsca rzezi, z dłońmi zaplecionymi na krzyżu i wpatrywał w replikę Rafaelowskiego Wniebowstąpienia, obwieszoną teraz balonikami girlandami i koślawymi literami układającymi się w napis „Ciało Chrystusa”. „No tak”, pomyślał Ryjek, „przecież to maj”.

– Hej, ty tam! – zawołał.

Facet obrócił się powoli, wyraźnie zaskoczony. Zmrużył głęboko osadzone oczy, zacisnął usta, a potem potarł szeroką, kanciastą szczękę.

– Mówisz do mnie? – Pytanie zabrzmiało niczym echo lawiny przetaczającej się z łoskotem przez skalny wąwóz.

Ryjek rozłożył ręce i ostentacyjnie rozejrzał się po sali.

– A jest tu poza nami jeszcze ktoś inny? Kim jesteś i co tutaj robisz?

– Ty mnie widzisz?

– A ty się, kolego, aby dobrze czujesz?

Wielki mężczyzna nie przestawał trzeć szczęki. Właściwie robił to coraz szybciej, gwałtowniej. Palce jego drugiej ręki naprzemiennie rozluźniały się i zaciskały w pięść.

„Wytrąciłem go z równowagi”, pomyślał Ryjek, cofając się o krok i ustawiając bokiem. Jednocześnie jego prawa dłoń powędrowała w stronę kabury zamocowanej na pasku. Widywał już wcześniej takich jak ten. Równie wielkich i pewnie równie mocno naćpanych. Naszprycowanych tak, że bić twoją głową o ścianę przestają długo po tym, jak już podziurawisz ich na sito.

– Pytam jeszcze raz. Kim jesteś i co tutaj robisz. Nie powinno cię tu być.

– To prawda, nie powinno – zgodził się tamten i odsunął rękę od twarzy. Wydawać się mogło nawet, że się uśmiechnął, ale równie dobrze mógł to być cień, który zmieniał ułożenie z każdym ruchem mężczyzny, jakby szukał sobie na jego obliczu wygodnego miejsca. – Zawsze gdy gdzieś jestem, to znak, że stało się coś złego. Tym bardziej nie powinieneś mnie widzieć.

Czy on się właśnie przyznał?

Ryjek, nie czekając ani chwili dłużej, dobył broni, przyjął wyuczoną postawę i wycelował w pierś mężczyzny.

– Nie ruszaj się. Aresztu…

Tyle zdążył powiedzieć, bo nagle mężczyzna drgnął i rozmył się. Niemal w tej samej chwili komisarz poczuł, jak jakaś niewidzialna siła podbija mu broń, szarpie, wyrywa i obraca w powietrzu. Ułamek sekundy później lodowaty łokieć zawinął się wokół jego szyi, a tuż przy samym uchu Ryjka rozległo się:

– Masz na imię Jakub? To się chyba nazywa ironia.

Komisarz szarpnął się, próbując się oswobodzić. Kątem oka dostrzegł, jak jego służbowa broń leci na ziemię, powoli, kręcąc się w powietrzu jak w finałowej scenie jakiegoś współczesnego filmu akcji. „Arnold by ją złapał”, przemknęła mu przez głowę absurdalna myśl. „Albo Bruce Willis”.

Mężczyzna trzymający go za szyję dotknął jego biodra, o które zahaczyła jedna z kul strzelca ze Świdnickiej, i Jakub Ryjek zawył z bólu. Nawet tam wtedy, gdy kula, kręcąc korkociąg w powietrzu, wdarła się w niego, rozerwała tkankę, stapiając ją z materiałem koszulki, i zazgrzytała o kość, nie poczuł czegoś, co mogłoby się równać z tym błyskiem bieli, tym atomowym wybuchem, który uderzeniową falą cierpienia rozlał się po całym jego ciele, pozbawiając niemal wszelkich myśli i wciskając w ich miejsce jedną, obcą, rozgrzaną do czerwoności niczym piętno. Słowa, które słyszał całkiem niedawno, ale nie zrozumiał ich ani wtedy, ani teraz.

„Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś”.

Potem zemdlał.

Obrzeża Palermo,Sycylia

– …nie słuchałeś moich porad, gdy mówiłem, co i jak należy zrobić. Nie chciałeś wyrazić swojej wdzięczności jak inni, gdy dzieliłem się swoją wiedzą, uznając, że po prostu ją sobie weźmiesz – perorował skryty w cieniu mężczyzna, rozpostarty w ciężkim, obitym skórą fotelu. – A dziś, gdy rzeczy potoczyły się nie po twojej myśli, przychodzisz tu do mnie, do mojego stanowczo zbyt mrocznie i tendencyjnie urządzonego biura, w dodatku w dniu ślubu mojej córki… i prosisz, bym za wynagrodzeniem to wszystko naprawił? Dobrze zrozumiałem?

Mówił szeptem, ale na tyle donośnym, że jego słowom nie przeszkadzały dochodzące z dołu stłumione dźwięki muzyki i zabawy. Nie przeszkadzały okrzyki dzieci bawiących się na werandzie i przestronnym podwórzu ogromnej rezydencji, ani nawet huki wystrzałów ze wzgórza, gdzie grupka młodych mężczyzn wybrała się niedawno przetestować stare, ale wciąż sprawne lupary.

Szept mężczyzny z cienia niósł się echem po gabinecie, odbijał od luster w ozdobnych ramach, od lamp, dębowych komód, kanapy i szafy, rezonował stojącymi za blisko siebie szklankami do bourbona na mosiężnej tacy.

Androgyniczny młodzian po drugiej stronie masywnego biurka na lwich nogach poruszył się nerwowo na krześle. Sięgnął ręką, jakby chciał dotknąć rozrzuconych na blacie dokumentów i bibelotów z wycieczek po Afryce, ale zaraz udał, że tylko rozprostowuje palce, i cofnął dłoń. Sznyty cieni rzucanych przez na wpół rozchylone, drewniane żaluzje i dzielących jego przystojną, choć nieco zmizerowaną twarz na czarno-białe pasy, poruszyły się i przez jedną chwilę można było odnieść wrażenie, że jego głowa rozsypie się zaraz jak źle ustawiona wieża z drewnianych klocków.

– Nie wiedziałem, że ta dziewczyna na dole to twoja córka – powiedział wreszcie, skubiąc nerwowo czubek nosa. – Najmocniej przepraszam, że zjawiam się w tak niefortunnym momencie i…

– Ja też nie wiedziałem – przerwał mu mężczyzna w fotelu. – I przyznam szczerze, sam byłem w szoku. Ale gdy kilka dni temu na jej panieńskim zapytałem ją w pewnym momencie, kto jest jej tatuśkiem, a ona wyjęczała, że ja… Kilka razy powtarzałem to pytanie. Nie miała wątpliwości, wyobraź sobie!

Przechylił się do przodu i nagle jego twarz również znalazła się w pociętym żaluzjami świetle: szeroka, porośnięta równo przystrzyżoną brodą szczęka, prosty nos, usta wykrzywione w zadziornym półuśmiechu. Szeroko rozłożonymi palcami lewej ręki odgarnął za uszy sięgające ramion blond włosy. Prawa dłoń sięgnęła do rozsypanych na dokumentach wykałaczek.

– Dość już tych żarcików – powiedział, wkładając patyczek do ust i przygryzając go. – Druhny mojej córci będą zaraz, dokładnie jak lubię, więc masz minutę. Wiem, czego chcesz, bo mi to właśnie powiedziałeś, a ja dość się już wyśmiałem i napowtarzałem „a nie mówiłem”. Jestem gotowy wysłuchać cię dalej. Jak zamierzasz za to zapłacić? Z góry, podkreślę, bo ostatnio coraz trudniej mi wam ufać.

Androgyniczny odchylił połę marynarki i wyjął kopertę sterczącą z wewnętrznej kieszeni. Położył ją na skraju biurka i przesuwał palcami tak długo, aż jej róg zatrzymał się na stopie drewnianej figurki przywodzącej na myśl afrykańskiego Buddę.

Długowłosy przepchnął językiem wykałaczkę z jednego kącika ust do drugiego.

– Mogłem się spodziewać – zadrwił.

– Czego, Loki? Czego mogłeś się spodziewać? Bo chyba nie rozumiem.

Blondyn wskazał dłonią na kopertę.

– Teraz wiemy, kim się zajmujesz, ale ile pokoleń pracowałeś dla żydowskich kupców? Siedem, dziesięć?

– Trzydzieści dwa, ale co to ma do rze… – zaczął Androgyniczny, by zaraz przerwać. Spojrzał na kopertę ze smutkiem, westchnął ciężko. Powoli, jakby wymagało to od niego niebywałego wysiłku, uniósł głowę i spojrzał rozmówcy w oczy. – Rozumiem. Ale to znaczy, że mi pomożesz, Kłamco?

– Niewykluczone – odparł tamten, biorąc do ręki kopertę. Otworzył, przyjrzał się włożonym tam długim, srebrzystobiałym piórom. Wyjął jedno i wycelował nim w twarz Androgynicznego. – Wróć za godzi… nie, czekaj, druhny są trzy, nie dwie. Za dwie godziny wróć. – Rzucił kopertę na biurko i wskazał ją brodą. – Ale sugerowałbym raczej pudełko po naprawdę dużych butach.

Dzielnica Krzyki, Wrocław,Polska

Ból po przebudzeniu był niczym smród zatęchłego mieszkania zaraz po przekroczeniu progu. Uderzył Ryjka w pierwszej chwili i trzymał mocno przez kilka pierwszych wdechów i wydechów, a potem już tylko ćmił na pograniczu zmysłów, grożąc, że w każdej chwili wraz z każdymi uchylonymi drzwiami, otwartą szafką czy poruszonym workiem może zaatakować jeszcze raz, mocniej.

Komisarz powoli uniósł ręce, przeciwko czemu natychmiast zaprotestowało biodro, i powoli, delikatnie rozmasował skronie, oddychając przy tym powoli i głęboko. Dopiero gdy ból głowy zelżał, Ryjek zdecydował się rozchylić powieki.

Leżał we własnym łóżku, we własnej pościeli, w samych bokserkach. Jego rzeczy ułożono na krześle, spodnie złożone na siedzisku, koszula i marynarka przewieszone przez oparcie. Rolety w oknach opuszczono w jednej trzeciej, więc w pomieszczeniu panował przyjemny dla zmęczonych oczu półmrok; z kuchni dochodził zapach świeżej kawy. To ostatnie znaczyło, że ktoś musiał umyć dzbanek ekspresu. A kto wie, może nawet kubek?

Ryjek ostrożnie usiadł na łóżku i rozejrzał się. Obok na trzech stosach starych płyt DVD leżała plastikowa deska do krojenia ze szklanką wody i telefonem, na który naklejono żółtą karteczkę z jednym tylko słowem: „Notatki!”. Pismo było staranne, mógłby rzec kobiece, gdyby nie to, że żadna z kobiet, z którymi się spotykał, nie umiała zapisać niczego poza pieprzonym, nieczytelnym szlaczkiem. Z Kingą nawet się z tego powodu rozstali, bo nie był w stanie rozczytać, co napisała na cholernej liście zakupów. Tak przynajmniej widział to on, bo ona nakręciła z tego zdecydowanie większą dramę, jak zawsze, gdy nie miała racji. Do dziś pamiętał, co mu wtedy wykrzyczała prosto w twarz:

– Kurwa, Kuba, to, że nie możesz przeczytać na cholernej kartce, czy proszek do prania nazywa się Vizir czy Vision, nie jest powodem, by wyłączyć telefon, pójść w tango na dwa dni i nie dać nawet pieprzonego znaku życia!

„Czepialska cholera”, pomyślał. „Dobrze, że się wyprowadziła”.

To nadal jednak nie tłumaczyło, kto o niego zadbał i w jaki sposób Ryjek znalazł się znowu w swoim łóżku. Pamiętał przecież, że był w robocie, w restauracji na Nadodrzu, gdzie…

Podrapał się pod okiem, usiłując się skupić i przypomnieć sobie, co takiego wydarzyło się w miejscu, do którego go wezwano. Jak przez mgłę widział wejście do włoskiej knajpy, policyjną taśmę, radiowozy i grupę dzieciaków na murku naprzeciwko. Był w stanie przywołać nawet ich twarze, podobnie jak lekko tępawe oblicze mundurowego pilnującego wejścia. Potem w środku… w środku… w…

– No żeż cholera jasna! – Uderzył się otwartą ręką w ukryte pod kołdrą udo i natychmiast tego pożałował, bo biodro zapiekło go żywym ogniem. Co on sobie w nie zrobił, do cholery? Upadł gdzieś? Grzmotnął o coś zarówno nim, jak i głową? To dlatego nie pamiętał?

Nagle pociągnął nosem, wyczuwając w powietrzu znajomą zapachową nutę. Blue. A więc Pierdolet, a skoro on, to znaczyło, że na miejscu był przynajmniej jeden trup. W dodatku niebieski. Nie, nie niebieski. Morski. On był taki, taki…

– Lazurowy – wyszeptał Ryjek i oblizał spierzchnięte wargi. Ta myśl nie miała żadnego sensu, bo jaki trup i dlaczego miałby być, do cholery jasnej, lazurowy?! Ktoś go pomalował, czy jak? Trupio-artystyczny performance?

Właściwie, przemknęło komisarzowi przez głowę, nie byłaby to najgłupsza rzecz, jaką przepchnięto w tym mieście pod szyldem sztuki. Instalacje artystyczne na patopodwórkach, system świateł układających się we wróżby, banalne wiersze rodem z powieści Coehlo jako murale na ścianach budynków. W przypadku pomalowanego na lazurowo trupa przynajmniej istniała pewność, że nikt go nie finansował z samorządowych pieniędzy. No, bliskie pewności przeświadczenie.

Komisarz odrzucił na bok kołdrę i opuścił nogi z łóżka, próbując wymacać stopami kapcie. Nie znalazłszy ich, wstał i poczłapał w stronę kuchni. Zatrzymał się dopiero w progu, obejrzał, klepnął w czoło i zawrócił. Podniósł z deski szklankę z wodą i wypił wszystko na raz.

– Lazurowy trup – prychnął, ocierając usta. – To jest tak głupie, że…

Urwał, targnięty gwałtowną konwulsją, która spięła jego ciało, sprawiła, że głowa odskoczyła do tyłu, a palce dłoni wyprostowały się nagle. Szklanka uderzyła o wykładzinę, ale się nie stłukła, tylko potoczyła pod łóżko.

Ryjek syknął z bólu, ale zaraz po każdym bolącym miejscu rozlało się ciepło. Wyobraził je sobie jako słonecznikowożółte. Jak promień słońca w letni wieczór, ostatni, nim zacznie się robić chłodno. Na kilka sekund ogarnęła go przyjemna błogość, to wrażenie, które towarzyszyło mu zwykle, gdy stygł i opadał po orgazmie, a potem wszystko w jednej chwili minęło. Zniknęły ciepło, napięcie mięśni i błogość, ale wraz z nimi także ból głowy i biodra, piasek w oczach, a nawet pęknięcia na spierzchniętych wargach. Wróciła za to pamięć.

„Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi i zwyciężyłeś”.

Co to był u diabła za facet?!

Energicznym krokiem podszedł do krzesła, złapał za spodnie i wciągnął je na tyłek. Z oparcia zdjął marynarkę, rzucił ją na łóżko, po czym przyjrzał się krytycznie koszuli i pokręcił głową. Z szafy wyjął nową, błękitną, umiarkowanie wymiętą, za to niemal kompletnie pozapinaną. Wciągnął przez głowę, wcisnął w spodnie, podwinął lekko rękawy.

Skarpetki znalazł w łazience na kaloryferze. Były niedoprane w kilku miejscach i trochę sztywne, ale nie śmierdziały, co uznał za kluczowy argument. W przedpokoju włożył buty, jak zawsze na siłę, bez rozsznurowywania. Wrócił do pokoju, sięgnął po marynarkę i wtedy przypomniał sobie o telefonie i karteczce na nim. Teraz już bez trudu rozpoznał pismo Grześka, partnera Pierdoleta. Odblokował komórkę, wybrał ikonę notatek i zaczął czytać najnowszą, która, sądząc po wskaźniku przewijania, zapowiadała się na solidny esej.

„Ale nam napędziłeś stracha, chłopie! Mirek z SOR-u chciał cię wziąć na oddział, ale powiedzieliśmy, że luz i dasz radę w domu, skoro nie ma zagrożenia życia, a jakbyś trafił teraz znowu do szpitala, to nikt cię już do służby nie dopuści, bohater czy nie. Więc tak, możesz się śmiać, ale pedalska mafia kryje ci właśnie dupę. Czynności robi chwilowo Marian, sprawdza tropy na polecenie prokuratury, ale przekaże wszystko bez gadania, więc się nie martw. Masz wizytę u naszego neurologa w klinice na Borowskiej. Jeśli się sam nie pozbierasz do szesnastej, Piotrek po ciebie wpadnie. Facet nazywa się Ciechocki i…”

Ryjek nie czytał dalej. Wsadził telefon do tej samej kieszeni marynarki, w której trzymał kluczyki. Ciekawe, czy przywieźli go jego wozem czy będzie się musiał teraz tłuc komunikacją? Uznał jednak, że chwilowo nie będzie do Grześka dzwonił i po prostu pojedzie sprawdzić. Powinni tam jeszcze być, w sensie na miejscu, roboty było przecież huk. Zerknął na zegarek w kuchni i zobaczył, że dochodzi czternasta, czyli nie leżał jakoś specjalnie długo.

Wyszedł z mieszkania, zjechał na dół windą i wyszedł na świeże powietrze. Świeciło mocne słońce, więc odruchowo zmrużył oczy, ale ku własnemu zaskoczeniu zdał sobie sprawę, że światło go nie razi. Rozejrzał się po parkingu za samochodem. I wtedy go zobaczył.

W pierwszej chwili Ryjek był przekonany, że to ten sam facet, był wszak identycznie ubrany. Gdy jednak wytężył wzrok i podszedł kilka kroków, zorientował się, że człowiek opierający się o siatkę i patrzący przez nią na gimnazjalistki celebrujące przerwę dymkiem za murkiem śmietnika jest zdecydowanie drobniejszy niż gość, który zaatakował go w Michaelo Cielo. Mimo to komisarz odruchowo sięgnął do kabury na pasku… by zaraz zdać sobie sprawę, że nie zabrał broni. Najwyraźniej dbający o detale Grzesiek zabezpieczył ją w Ryjkowym sejfie, który, gdy nie było w nim pistoletu, zawsze pozostawał uchylony.

Policjant zaklął cicho pod nosem, ale uznał, że poradzi sobie bez broni. Powoli, starając się nie wzbudzać podejrzeń, przeciął najpierw parking, a potem wszedł na trawnik, rozglądając się jednocześnie za jakimś psem, na którego mógłby się powołać, by uzasadnić obecność na trawniku, gdyby się pomylił co do tamtego. Jednak im bliżej był tego chudego, łysego chłopaka w grafitowej koszuli, takiej kamizelce i spodniach w kantkę, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że to musi być jakiś zbok. To jak uważnie przyglądał się palącym dziewczynom, jak nerwowo przełykał ślinę i bezwiednie poruszał ustami. Jak zaciskał palce na oczkach siatki – Ryjek zbierał już po mieście różnej maści dewiantów i ten tutaj wpisywał się wręcz idealnie.

W końcu, gdy uznał, że jest już wystarczająco blisko, Ryjek przystanął. Wysunął do przodu lewą nogę, ukrywając prawe biodro, na którym jednocześnie położył rękę, tak by choć w pierwszej chwili wyglądało, jakby miał broń, której w każdej chwili mógł dobyć.

– Policja, nie ruszaj się – powiedział stanowczo, ale nie krzyknął. – Odsuń się od siatki i powoli odwróć.

W pierwszej chwili łysy nie zareagował, zupełnie jakby słowa komisarza jakimś cudem zgubiły się na tych kilku dzielących ich metrach i ominęły go szerokim łukiem interpersonalnej obwodnicy. W końcu jednak powoli, jakby w zwolnionym tempie, obejrzał się i zmierzył komisarza wzrokiem. Wyglądał na zaskoczonego w równym stopniu, co tamten w knajpie.

– Ty mnie widzisz? – zapytał, pogłębiając Ryjkowe uczucie déjà vu.

– No przecież na ciebie patrzę, koleś – warknął komisarz. – Nie w taki sposób, w jaki ty przyglądasz się tym dziewczynkom, ale… ej, ręce na widoku! Co ty tam kombinujesz?

Łysy puścił siatkę i powoli odwrócił się w stronę Ryjka. Ręce wciąż trzymał przed sobą, na wysokości twarzy. Zachowywał się spokojnie, ale jego usta poruszały się delikatnie, coś mamrotał pod nosem.

„Czy tamten też to robił?” – zastanawiał się Ryjek. I czy ci dwaj mogą mieć ze sobą coś wspólnego? Ubrani tak samo, ćpali najwyraźniej te same rzeczy i do tego…

Wtedy kątem oka dostrzegł identycznie ubranego mężczyznę podążającego śladem siedemdziesięcioletniej pani Józków spod siódemki. Krępa, kołysząca się na boki kobiecina niosła zakupy w dwóch pękatych reklamówkach z Biedronki, a drobny, kędzierzawy chłopak w niekompletnym grafitowym garniturze, jak prosto ze studniówki, stąpał ostrożnie tuż za nią, jakby nie chciał stanąć na przerwę między chodnikowymi płytami. Ręce trzymał szeroko; zmieściłby się między nimi solidny szczupak albo trzydziestodwucalowy telewizor, jaki Ryjek miał w pokoju nad komodą. Chłopak mało na nią nie wpadł, gdy sąsiadka zatrzymała się gwałtownie, łupnęła reklamówkami o chodnik i otarła spocone czoło.

– A co pan komisarz tak po trawie łazi? – wyskrzeczała, dostrzegłszy Ryjka. – Mało panu gówna w życiu, że chce pan jeszcze na butach nosić?

Ryjek posłał łysemu wymowne spojrzenie, które dla smaku doprawił bezgłośnym „ani się waż”. Ten skinął głową na znak, że zrozumiał, i uniósł wyżej ręce, by pokazać, że zamierza się zastosować. Zaraz jednak, co nie umknęło uwadze komisarza, tęsknie zerknął w stronę murku i śmietnika.

– Dzień dobry pani. – Ryjek skinął sąsiadce głową. – Taka praca, że czasem człowiek w co wdepnie. A ten chłopiec to rodzina pani jakaś? Bo to wstyd, że tak za panią idzie, a toreb nie weźmie.

Kobiecina obejrzała się zaskoczona, by zaraz z niepokojem pokręcić głową.

– Panie komisarzu, pana to aby na pewno w tej strzelaninie w głowę nie trafili? O kim pan mówi do mnie?

Ryjek już unosił rękę, by wskazać jej chłopca, gdy nagle echem w jego głowie zahuczało usłyszane dwie minuty temu pobrzmiewające autentycznym zdumieniem pytanie: „Ty mnie widzisz?”.

– Dla ciebie to też zaskoczenie, co? – zapytał nagle łysy. Głos miał miły, przyjemny, niski. Trochę, jakby mówił do zwiniętej w rulon gazety. – Nie wiesz, kim jesteśmy, prawda?

– Wiem, jak na co dzień nazywamy takich, co podniecają się na widok nieletnich, kolego – odparł ostro Ryjek.

Łysy uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.

– Czyli nie wiesz. I widzisz nas od niedawna. Cóż, przyjacielu…

– Nie jesteśmy przyjaciółmi, kolego. Nie opuszczaj rąk!

Łysy uniósł ręce nieco wyżej.

– Będę musiał to zgłosić – powiedział. – Ale spokojnie, nic nie poczujesz. Nawet się nie zorientujesz i…

– Grozisz mi?!

– Panie komisarzu, pan się na pewno dobrze czuje? – Pani Józków była wyraźnie zaniepokojona. – Z kim pan tam tak gada?

– No przecież widzi pani, że… – zaczął Ryjek, ale urwał w pół zdania. Bo przecież nie widzi. Tak jak nie widziała chłopaka idącego za nią krok w krok. Ani nikt inny nie widział rano w restauracji tego barczystego typa, który nazwał go Izraelem i przetrącił mu biodro. Wszystkich trzech widział tylko on. I tylko on…

– Musimy porozmawiać, Jakubie Ryjku – usłyszał nagle tuż za sobą znajomy głos. Bez oglądania się wiedział, że stoi za nim wielki facet z Michaelo Cielo.

***

Gdy Ryjek wrócił do mieszkania, wielkolud już tam był. Stał wpatrzony w okno, z rękami zaplecionymi z tyłu, zupełnie jak wtedy w restauracji, i wpatrywał się w spadzisty, kryty czerwoną dachówką dach szkoły. Nie zareagował, ani gdy drzwi się otworzyły, ani gdy zamknęły. Odwrócił się dopiero, gdy Ryjek wszedł do pokoju i usiadł na łóżku.

– Jestem aniołem – powiedział wtedy tym swoim tubalnym głosem i zaraz umilkł, jakby to wyjaśniało wszystko. – W zasadzie to wszyscy jesteśmy. Wszyscy, których zobaczyłeś.

Ryjek nie odpowiedział. Jeszcze przed wejściem do windy wyszukał w komórce hasło, skąd się biorą urojenia, i znalazł ciekawy artykuł o halucynacjach wywołanych przez szok pourazowy. Teraz go doczytywał, znajdując pomiędzy badanymi a sobą w tym momencie mnóstwo podobieństw. Co prawda badani żołnierze nie widzieli akurat aniołów, ale komisarz uznał to za lokalny koloryt w kraju, który nawet już nie próbował udawać światopoglądowej wolności.

– Nie jestem twoim urojeniem, Jakubie Ryjku.

Komisarz wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od ekranu.

– A co innego miałbyś powiedzieć?

– Na przykład to, że w wieku szesnastu lat złamałeś nos, próbując pocałować Angelikę Kociub, i potem obydwoje utrzymywaliście, że was pobito. Angelika zabrała wasz sekret do grobu, gdy pięć lat temu umarła na nowotwór, a ty mało nie opowiedziałeś tej historii na stypie, bo wypiłeś za dużo…

– I to ma niby coś udowodnić? – Ryjek odrzucił komórkę na bok, na poduszki. – Skoro jesteś moim urojeniem, masz dostęp do moich wspomnień, to logiczne. Dużo logiczniejsze niż to, że bandzior z miejsca zbrodni, parkowy pedofil i pokraka z ministerstwa głupich kroków to pierdolone anioły.

– Nie pierdolone – zaprzeczył facet. – Zwyczajne. Dwóch Stróżów i agent Winy.

– Czego?

– WINA. Wydział Interwencyjny Nadzoru Anielskiego. – Mężczyzna poruszył dłonią jak iluzjonista i w jego ręce pojawił się święcący kartonik. – Proszę, wiem, że ludzie potrzebują wizualizacji.

Ryjek wziął do ręki wizytówkę, obejrzał z jednej i drugiej strony. Na odwrocie znajdował się symbol – płonący miecz skierowany ostrzem w dół z wielkim okiem w miejscu głowicy, przez co trochę przypominał komisarzowi wieżę Saurona z Władcy Pierścieni. W tle znajdowały się skrzydła zaginające się tak, jakby chciały otulić głownię.

Przeciętna graficzka od podrzędnego pracownika podmiejskiej agencji reklamowej, uznał Ryjek. Takie potworki zwykli zamawiać u nich nowobogaccy prezesi firm nazywających się Metalrurex S.A. albo Zbychopol sp. z o.o. I jeszcze to hasło napisane gotykiem pod grafiką.

– „WINA jest zawsze po twojej stronie” – przeczytał. – Chyba za dobrze tego hasła nie przemyśleliście, co?

Anioł nie odpowiedział.

– O, nazywasz się Butch. Tak mam do ciebie mówić? Butch?

– Tak mam na imię, Jakubie Ryjku – odparł tamten.

– Rano nazwałeś mnie Izraelem.

Kącik ust Butcha drgnął ledwie zauważalnie.

– Żart taki, hermetyczny. Nie będę tłumaczył.

– Nie musisz. Usiądziesz?

Butch obszedł łóżko. Sięgnął po krzesło i odwrócił je oparciem do przodu identycznym ruchem, jaki Ryjek zwykł serwować podejrzanym w pokoju przesłuchań, jednocześnie pełnym gracji, nonszalancji, lekkości i pewności siebie. To jeszcze mocniej utwierdziło komisarza w przekonaniu, że ma do czynienia z halucynacją. Tylko skąd mu się to wszystko wzięło w głowie?

– Masz mnóstwo pytań – stwierdził Butch.

– Czytasz mi w myślach?

Anioł pokręcił głową.

– Nie jestem w stanie – przyznał. – Próbowałem w restauracji. Po prostu stawiam się w twojej pozycji. To podobno ludzka technika śledcza. Empatia.

– Empatia to nie… – zaczął Ryjek, ale machnął ręką. Nie będzie, uznał, kłócił się z własną halucynacją o abstrakcyjne pojęcia. – Dużo was jest? Aniołów znaczy? Kiedyś myślałem, że każdy ma swojego.

Butch nerwowo potarł szczękę kantem dłoni, na moment odsłaniając zęby niczym drapieżnik. Błysk w jego oku mógł być refleksem słonecznego promienia, ale Ryjek był niemal pewien, że to ogień skryty we wnętrzu wielkoluda. Ogień, nad którym tamten usilnie stara się panować.

– Kiedyś tak było – powiedział w końcu anioł. – Ale potem ludzi zaczęło przybywać, a aniołów wręcz przeciwnie. Wtedy zmieniono zasady.

– Zasady?

– Tak, zasady – powtórzył Butch. – Według nowych nie każdy ma swojego anioła.

Komisarz pokiwał głową. Nie kłóć się z halucynacją. Nie kłóć się z halucynacją.

– I jak rozumiem, ty jesteś moim?

– Nie – Butch pokręcił głową. – Powiedziałem ci, kim jestem. Pokazałem wizualizację. Nie jestem Stróżem. Tylko…

– Aniołem Winy, tak, rozumiem – Ryjek poczuł, że zaczyna go boleć głowa. – W takim razie, gdzie jest mój Stróż?

– Nigdy go nie miałeś, Jakubie Ryjku. A teraz tym bardziej nie jest ci on potrzebny.

– Nie rozumiem – stwierdził komisarz i już w trakcie wypowiadania tego zdania zdał sobie sprawę, jak bardzo jest ono bez sensu. Przecież niczego tu tak naprawdę nie rozumiał. Po prostu tego, co właśnie powiedział Butch, nie rozumiał jeszcze bardziej.

Anioł wstał z krzesła. Podszedł do komody i przejechał po niej ręką, jakby sprawdzał warstwę kurzu. Poprawił ramkę, w której wciąż tkwiło modelowe zdjęcie obcej, szczęśliwej rodziny. Zabębnił palcami po gumowych przyciskach telewizyjnego pilota. W końcu się odwrócił, teraz już szeroko się uśmiechając, i zaplótł ręce na piersi.

– Święci nie potrzebują Stróżów, Jakubie Ryjku.

* Uprzedzając ewentualne pytania: nie, historii z serialu w tym zbiorze nie znajdziecie. Cały czas liczę, że uda się go nakręcić. Szkoda byłoby psuć Wam niespodziankę.

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Wstęp
Pieskie popołudnie
W drodze
Wściekłość i wrzask
Raj utracony
Epilog
Strona redakcyjna

Stróże

Copyright © by Jakub Ćwiek 2018

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2018

Redakcja – Tomasz Hoga

Korekta – Aneta Wieczorek

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

www.jakubcwiek.pl

www.facebook.com/JakubCwiekOfficial

Wydanie I, Kraków 2018

ISBN EPUB: 978-83-8129-173-6ISBN MOBI: 978-83-8129-172-9

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Tempori serviendum est