Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Keep Calm and Rock On
W drugim tomie przygód Dreszcza superbohaterski świat Jakuba Ćwieka idzie pełną parą, a przerwy między ostrymi kawałkami pozwalają ledwie na zaczerpnięcie oddechu.
Wydawałoby się, że rockandrollowy superbohater odnalazł się w swoim nowym życiu. Chodzi na akcje, próbuje wrócić do śpiewania w kapeli, wygląda też na to, że młody kamerdyner stopniowo poprawia jego zachowanie względem cywili i stróżów prawa.
Jednak nie wszystkich problemów da się tak po prostu uniknąć, zwłaszcza gdy w grę wchodzą niepokorna osobowość herosa, cała galeria aktywnych złoczyńców i konsekwencje wydarzeń z przeszłości.
Dreszcz z pomocą przyjaciół staje przeciwko nietypowym zombie na Osiedlu Akademickim w katowickiej Ligocie, otrzymuje zaproszenie na spotkanie założycielskie ligi superbohaterów, a w wyniku machinacji dawnego wroga musi udać się pilnie za granicę, by uratować przyjaciela.
Sporo tego jak na jednego podstarzałego rockmana. A to i tak nie wszystko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Dziki za oknem – powiedział Tomek obojętnym głosem charakterystycznym dla każdego pijanego studenta, którego naprawdę niewiele w życiu może zdziwić.
Tak naprawdę nie wypił w ten wieczór za wiele, ot, dwie kolejki luksusowej od Kondzia, potem przerwa i jeszcze ohydna pięćdziesiątka samogonu od chemików z meliny w Domu Studenckim numer dwa. Sprawiał jednak wrażenie najbardziej zrobionego z całego towarzystwa. Nic nowego, bo generalnie niewiele potrzebował, ale tym razem do jego wyglądu i samopoczucia mocno przyczyniło się to, że Tomek wziął leki. A konkretnie etanercept na reumatoidalne zapalenie stawów. Specyfik miał listę działań niepożądanych długą jak jego noga, ale chłopak rzecz jasna nie miał o nich pojęcia. Rano poczuł, że łapie go grypa, więc poszedł do pokoju Bartka z czwartego roku farmacji i wziął pierwsze, co wyglądało choć trochę jak apap. W miasteczku akademickim Katowice Ligota tak właśnie rozprawiało się z choróbskami. Idiotycznie. Ale trzeba przyznać, trochę pomogło.
– Dziki za oknem – powtórzył tym samym tonem, po czym puścił firankę, cofnął się i ciężko opadł na łóżko między Kondziem a Martyną. Niby przypadkiem położył jej rękę wysoko na udzie, a ona w czystym, pozbawionym emocji odruchu uderzyła go w twarz. Wzruszył ramionami.
– Zasłużyłem, nie?
– No.
– Aha. – Pokiwał powoli głową, podniósł rękę do zaczerwienionego policzka. – A mówiłem już, że dziki?
Potwierdzili, że mówił. Ale co z tego? Przecież tu, na Ligocie, naprzeciw Domu Studenckiego numer jeden, za polanką i ulicą rozciągały się hektary gęstego lasu, a dziki już dawno nikogo nie dziwiły. Bo to raz, gdy wychodzili z akademika, widzieli przed sobą trawnik wyglądający jak pole po wykopkach? Czy nigdy nie stali nieruchomo w środku nocy, czekając, aż ścieżką przejdzie locha z młodymi? Nie, dziki nie były tu żadną atrakcją.
Butelka z samogonem poszła w ruch, wypełniły się wyszczerbione kieliszki. Na ekranie dwudziestojednocalowego monitora ustawionego na biurku mokra od potu Mulatka parzyła się z osłem. Usilnie próbowała to robić w takt dyskotekowego przeboju, jej partner był jednak uparty i wolał własne tempo. Tomek trochę go rozumiał – sam miał starą duszę i nie trawił współczesnej muzyki.
Dwie kolejki i pół godziny później Kondzio stwierdził, że ma dość, i poszedł do siebie, a zwykle było tak, że jak on szedł, to kończyła się zabawa, bo Martyna kochała się w nim na zabój. Gośka, jej współlokatorka, była trochę nieśmiała, więc chodziła wszędzie za nią, a ci dwaj z czwartego piętra – nikt nie miał pojęcia, jak się nazywają – zmywali się zawsze, gdy darmowe fajki i wódka się kończyły i wypadała ich kolej, by coś kupić. Ze stałego składu pozostawali więc tylko Tomek, Kuba i chudy Maciek, zwykle zasypiający z ręką w kieszeni już po drugim kieliszku i pierwszym pornolu. Gospodarze pozwalali mu zostawać na noc, ale nieodmiennie brutalnie zrzucali z łóżka na podłogę i nakrywali kocem. Potem zostawało tylko wietrzenie pokoju, zrzucenie kieliszków pod biurko, wyłączenie kompa i opcjonalnie pościelenie łóżek.
Kuba zajął się tym ostatnim, Tomek pierwszym. Ledwie podszedł do okna, ledwie odchylił firankę, wrócił do wcześniejszej śpiewki:
– Dziki za oknem.
– Kurwa, stary, już to mówi… – zaczął Kuba, ale Tomek wszedł mu w zdanie:
– Dziki i ludzie, stary. Dziki i ludzie. Gapią się nam w okna.
To już zabrzmiało intrygująco, więc Kuba cisnął kołdrę na materac i mało nie potykając się o Maćka, podszedł do okna.
– O ja jebię! – skomentował elokwentnie. – Wyglądają jak z filmu o zombie. Ty, oni mają czarne oczy. Fuck, fuck, fuck. Gdzie masz telefon?!
– Dzwonisz na gliny? – zapytał Tomek. – I co im powiesz?
– Nigdzie nie dzwonię. – Kuba złapał leżący na biurku telefon, włączył kamerę i wysunął rękę przed siebie. – Wyglądają jak zombie, stary, YouTube będzie się spuszczał przez miesiąc.
Tomek westchnął. No tak, pomyślał filozoficznie, pic or didn’t happen – nie masz zdjęcia, ściemniasz. Takie czasy.
Tymczasem stojące pod oknem stworzenia – w równym rządku dziki pomiędzy ludźmi, tu i tam pies czy kot – trwały w milczeniu i bezruchu, jakby na coś czekały. Dopiero po chwili Tomek dostrzegł, że w oddali z lasu wyłaniają się kolejni. Najpierw ludzie, górnicy w pełnym oporządzeniu jakby prosto z szychty, ale zaraz za nimi sarny i jelenie, wijące się łasice i kuny, zające i borsuki. Było już ciemno, lecz Tomek mógł przysiąc, że wszystkie stworzenia były brudne od sadzy i miały czarne oczy.
Time Is On My Side Stonesów rozległo się nagle i obaj chłopcy podskoczyli gwałtownie, ponieważ nie od razu się zorientowali, że to dzwoni telefon trzymany przez Kubę. Demoniczny głos Micka Jaggera tak upiornie pasował do tej chwili, że przez chwilę bali się odebrać.
W końcu jednak Tomek wziął od Kuby smartfon i przejechał palcem po ekranie.
– Co jest, Kondziu? – zapytał drżącym głosem.
Właśnie zdał sobie sprawę, że dźwięk telefonu zwrócił na nich uwagę dziesiątek par czarnych jak węgiel oczu.
– Wy też to widzicie?
W pierwszej chwili Tomek tylko pokiwał głową, zaraz jednak zdał sobie sprawę, że przecież jego rozmówca tego nie dostrzega.
– Tak, widzimy – potwierdził.
– To dobrze, bo już się bałem, że te zjeby z dwójki coś dodały do bimbru. Jak myślicie, co się dzie…
Nie skończył. A może skończył, ale Tomek już nie usłyszał, bo rozległ się trzask głośny jak wystrzał i do ich pokoju wpadła, wraz z resztkami drzwi, olbrzymia locha o czarnych oczach, a zaraz za nią właściciel monopolowego, tego dwa kroki od bazyliki Franciszkanów, rzut kamieniem od akademików z Medycznej, gdzie zwykle kupowali wódę. Pan Bogusław również łypał na nich spojrzeniem samych źrenic rozciągniętych na całe oko, kłapał poczerniałymi zębami, mielił językiem wyglądającym jak mała, czarna foka.
– Oddzwonię – szepnął Tomek zupełnie odruchowo i opuścił rękę z telefonem.
Nie oddzwonił.
Kawa okazała się zdradziecką suką. Dokładniej nie ona sama, a jej zapach – nęcący, szlachetnie gorzki aromat wdzierający się przez wąski prześwit w lewej dziurce do zapchanego zaschniętymi smarkami nosa Ryśka. „Już czas”, zdawał się mówić, zmiękczając nieco twardą, czarną gorycz kwaskowatym, brązowym akcentem arabiki. „Jesteś gotowy, by wstać i zmierzyć się z nadchodzącym dniem, herosie!”.
Ale to nie była prawda. Rysiek zupełnie nie był gotowy, o czym przekonał się, gdy tylko uchylił jedną powiekę. Zaraz wdarło się pod nią światło uzbrojone w miliardy cienkich, długich szpilek, idealnych, by gładko wejść w białko gałki ocznej, rozszczepić nerw wzrokowy i wbić się w mózg.
Coś huknęło mu w głowie, dźwięk niemal identyczny jak wtedy, gdy wolframowy drucik pęka we właśnie zapalonej żarówce, a potem ból, ciężki, mdły i gęsty jak melasa, wlał się w każdy zakątek czaszki. Rysiek jęknął i z ogromnym wysiłkiem przewrócił się na bok.
Gdzieś z oddali, pewnie z drugiego pokoju, dochodził jazgot telewizora, brzdęk uderzających o siebie naczyń, szum wody. Wszystkie te dźwięki bombardowały jego uszy, wdzierały się do łba, jedne gwałtownie jak szpikulce do lodu, inne falami, jakby ktoś wpychał mu do środka watę szklaną. Poziom neuromelasy osiągał szczyty, prawie wylewał się ustami…
Rysiek splunął. No, spróbował, bo jego ślina, śmierdząca wódą, fajkami i niedorzyganym wspomnieniem po kebabie, miała konsystencję gluta, więc tylko zawisła między wargami niczym drugi język, a potem, przy pierwszym ruchu głową, zakołysała się i przykleiła do brody. Rychu zostawił ją tam, bo wiedział, że ruch ręką kosztowałby go teraz zbyt wiele. Wykorzystał resztkę sił, by przetoczyć się jednak z boku na plecy. Zamknął oczy. Chciał umrzeć…
Ale wtedy znowu zaatakowała go kawa. Jej podstępnie wyrazisty aromat uderzył tym razem ze zdwojoną siłą, zupełnie jakby wykorzystał ten krótki ułamek sekundy, gdy Rysiek ponownie opuścił ciężkie powieki, na podkradnięcie się i atak. Był niemal pewien, że jako Dreszcz walczył niedawno z istotami, które tak robiły. A może widział to po prostu w jednym z tych brytolskich seriali, które smarkaty takimi pasjami oglądał? W zasadzie nie miało to teraz znaczenia. Właściwie to miał…
– Wyjebane – mruknął.
Brzmiało to, jakby ktoś wysypał na blachę tonę żwiru.
– O, widzę, że wstał nasz mroczny pogromca – rozległo się w odpowiedzi.
Głos Benjamina dochodził z niedaleka, z tego samego kierunku co aromat kawy.
– Jak się czujesz?
– Jak ta kurwa z Groupona – odparł Rysiek, nie otwierając oczu.
Benford junior doskonale zrozumiał metaforę. Nie dalej jak miesiąc temu internet miał niezły ubaw z prostytutki, która wymyśliła, jak zaoferować swoje usługi zawoalowaną ofertą na serwisie sprzedaży grupowej. Zgłoszeń przyszło tyle, że według szybkich wyliczeń Benjamina przedsiębiorcza businesswoman miała roboty na najbliższe dwa lata po osiem dwugodzinnych fulpakietów dziennie. Porównanie Ryśka było o tyle trafne, że i prostytutka, i rockman sami się tak załatwili. Na własne życzenie, bez krzty pomyślunku.
– Pamiętasz, co wczoraj robiłeś? – zapytał Benjamin.
Podniósł przewrócony stołek, postawił na nim kubek z kawą. Potem cofnął się, zaplatając ręce za plecami, i oparł o framugę drzwi.
Rysiek potrzebował chwili, by wszystko sobie poukładać. A może po prostu zbierał w ustach dość śliny, by język nie tarł o podniebienie. W końcu się odezwał:
– No, pamiętam, że mnie Alojz podwiózł na Zawodzie, bo tam teraz remont i tramwaje nie jeżdżą, a jakiś gówniarz próbował bombami samoróbkami wysadzać bankomaty. No ale zanim tam dojechaliśmy, to się zjawił Zawisza i pokazał mu swoją pałę…
– Ekhem! Nie powiedziałeś tego.
– No kiedy to nie moja wina, że sobie taką właśnie broń wybrał, nie? – Rysiek spróbował wzruszyć ramionami, ale pozostały niewzruszone na jego wysiłki. – No więc, jak zobaczyłem, że pozamiatane, to poszedłem na burgera i tam spotkałem paru chłopaków z Ligi. No to wyskoczyliśmy na jednego czy siedem, a potem poszliśmy posprzątać Lipiny.
Benjamin westchnął. Nazywani przez Ryśka Ligą byli tak naprawdę bezdomnymi, którzy po wyburzeniu starego dworca nie mieli się już gdzie podziać. Kilku z nich przybrało cudaczne ksywki, jak Kielon, Sierżant Wpierdol, Kwantofizyk, skompletowali kostiumy ze wszystkiego, co dziwne w sklepach z używaną odzieżą, a potem ruszyli na pomoc stolicy Górnego Śląska. Czasem rzeczywiście komuś pomagali, ale zwykle po prostu zbierali złom i drobne, pili po parkach i spali na ławkach, korzystając z tego, że policja boi się do nich podejść, bo obawia się, że mogą mieć jakieś moce.
Dreszcz z początku ich gonił i tępił, ale jak w Sierżancie rozpoznał dawnego kumpla z koncertów, to jakoś zmienił front, a potem nawet przeczytał jakiś komiks tylko po to, by udowodnić Benjaminowi, że bohaterowie jednak powinni działać w drużynach. I nie dawał sobie wmówić nic innego.
– No dobrze – podjął w końcu Benford junior po dłuższej przerwie – a jak z tych Lipin trafiłeś pod bytomską Agorę?
To było już stanowczo za trudne pytanie. Rysiek zmarszczył czoło. Potarł kantem dłoni zarośnięty policzek i raz jeszcze spróbował splunąć. Tym razem z nieco większym powodzeniem; opluł sobie koszulkę.
– A trafiłem? – zapytał.
Benjamin pokiwał głową.
– Nad ranem dzwoniła do mnie policja na nasz numer alarmowy. Pytali, czy mogę cię zabrać. Leżałeś na przystanku pod budynkiem sądu i wydzielałeś elektryczną aurę tak, że nie dało się do ciebie podejść na odległość trzech metrów. Ludzie nie mogli wejść pod wiatę, musieli stać obok. Padało…
– Pilnowałem, żeby nikt nie palił – odparł Rysiek rezolutnie. – Pod wiatą nie wolno. Masz coś przeciwból…
– Za tobą, na biurku, razem ze szklanką wody. I naprawdę nie możesz tak robić. Jesteś superbohaterem i masz bronić tych ludzi, bo jak nie, to się od ciebie odwrócą. Zobacz takiego Libertyna. On…
Rysiek odwrócił się powoli, ostrożnie podniósł szklankę z blatu i wzniósł ją niby święty Graal. Upił łyk, wymacał tabletki na spodeczku, połknął, dopił resztę wody. Otarł usta.
– Libertyn lata, ma supersiłę i jest kuloodporny – powiedział. – Zresztą nakurwia tak całymi dniami i co w zasadzie z tego ma? Nawet we Francji nie wszyscy go lubią, bo popiera prawa emigrantów skądś tam i ściga Arabki za te szmatki na twarz… I za krzyżyki ściga.
Benjamin uśmiechnął się krzywo. Trochę czasu tu już spędził i wiedział, jak rozmawiać z Ryśkiem, by do niego trafić.
– Jest po imieniu z Jaggerem – szepnął teatralnie.
– Wielka mi rzecz, ja też.
– Ale on z wzajemnością. – Benjamin odbił się plecami od framugi i podszedł, by zabrać szklankę. – W sensie: Mick również wie, kim on…
– Tak, zrozumiałem.
Rysiek podniósł się powoli, mało nie przewracając kubka z kawą.
– Idę się wykąpać.
– O tak, poproszę – powiedział Benjamin i zniknął za drzwiami.
A potem już z kuchni zawołał:
– Kąpiel gotowa, a prasówka na pralce.
Rysiek mruknął coś pod nosem i poczłapał w stronę łazienki.
Zanurzony po pierś w gorącej wodzie od razu poczuł się lepiej. Gdy jeszcze z głośników umieszczonych pod sufitem wydobyły się ciche dźwięki Norwegian Wood The Beatles, a specjalna gumowa wkładka zaczęła wibrować, masując mu stopy, rockman był bliski odlotu. Leniwym ruchem sięgnął po pierwszą z gazet. Natychmiast poczuł się elitą kraju, bo gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał znajomych.
Pierwszą stronę „Dziennika The Times” zdobiło zdjęcie z parady oburzonych narodowców domagających się zakazania świąt godzących w kulturę katolicką. A ponieważ Halloween miało jednak w tym kraju paru obrońców, doszło do zamieszek. Tym krwawszych, że na czele narodowców – którzy oprócz świąt postanowili załatwić jeszcze kilka palących kwestii, jak: zakaz aborcji, eutanazja, in vitro, homoseksualizm i mordowanie prezydentów w samolotach – szła, między politycznymi i religijnymi przywódcami, odziana w biel i błękit pani Róża.
Sędziwa superbohaterka, która została niedawno ujawniona jako boska odpowiedź na diabelskie bezeceństwa w kostiumach, promieniała uśmiechem i sprawiała wrażenie niegroźnej, ale mimo to – jeśli wierzyć artykułowi – jakoś wszyscy schodzili jej z drogi. Być może, zastanawiał się dziennikarz, wiązało się to z ostatnią wypowiedzią pani Róży w Telewizji Trwam. Stwierdziła, że w razie czego nie będzie miała skrupułów, bo przecież, cytując klasyka, „Bóg rozpozna swoich”.
Zdjęcie na pierwszej stronie przedstawiało akurat przełomowy moment marszu, gdy tuż pod Pałacem Prezydenckim objawił się rozebrany do pasa Ekumen. Z ręką wyciągniętą przed siebie wyraźnie dawał odpór nadchodzącym. Rysiek doczytał artykuł do końca, mimo że od połowy tekst zmienił się w wyliczanie ofiar – żadnych śmiertelnych, kilkanaście osób ciężko rannych, dziesiątki z lekkimi obrażeniami. Pojawiły się też pytania, czy naprawdę nic nie da się z tym zrobić. Potem na szybko przekartkował „Gazetę”, z ulgą stwierdził, że tym razem to nie on widnieje na okładce katowickiego dodatku, i zabrał się za „Newsweeka”.
A tam tematem numeru był ranking polskich herosów oraz, a jakże, porównanie ich z legendarnymi postaciami z komiksów Marvela i DC. Rysiek nie znał większości tych postaci i wcale poznawać nie chciał, sprawdził więc, czy gdzieś tam jest. Był, pod koniec listy, opisany jako jeden z pierwszych i chyba „najbardziej kontrowersyjny”, a wizualnie zestawiony z niejakim Lobo, co zupełnie nie zgrywało się posturą, ale już niezgorzej całą resztą. Na dołączonym do opisu zdjęciu Dreszcz, w makijażu zastępującym mu maskę, pokazywał oplecionego błyskawicą fucka, a na obrazku obok Lobo odpalał wielkie cygaro od płonących włosów przerażonego niebiańskiego cherubinka.
– Chyba dobrze – mruknął Rysiek.
Nie znał się na tym całym pijarze, ale czy to nie tak, że nieważne, jak mówią, byle mówili? Działa dla rockmanów, powinno też dla superasów. Sięgnął po następny stosik.
W „Polityce” spróbowano z innej strony. Tekst numeru oddawał głos Normalsom, czyli ruchowi zawiązanemu, żeby walczyć z wszelkimi przejawami superbohaterstwa. Na facebookowej stronie było ich już blisko dwieście tysięcy, a niedawno udało im się skierować do sejmu wniosek obywatelski zakazujący noszenia kostiumów i bycia bohaterem.
„Najpierw geje na platformach, a teraz ci w lateksach”, wypowiadał się inicjator akcji, student filologii z Krakowa. „Jakie jeszcze dziwactwa musi znosić ten kraj w imię źle pojmowanej wolności?”
Artykuł dalej Philip Zimbardo tłumaczył, że nie o to mu chodziło, kiedy mówił, że każdy może być superbohaterem. „Nie brałem pod uwagę czynników nadprzyrodzonych”, mówił, a dziennikarz przeprowadzający wywiad wziął to zdanie jako tytuł.
Rysiek odłożył tygodnik i cały zanurzył się w wannie. Nie zaskoczyło go nic, co przeczytał w gazetach. Herosi herosami, a świat jakoś nie zmądrzał. Wręcz przeciwnie.
„Jedź prosto… Następnie… skręć w lewo”, powiedział GPS stanowczym żeńskim głosem. Żona pana Romana siedząca na siedzeniu obok kierowcy skrzywiła się z niesmakiem nie wiadomo który raz tego dnia. Wreszcie nie wytrzymała i sięgnęła do urządzenia.
– Nie rusz! – warknął pan Roman.
Włączył kierunkowskaz, choć od skrzyżowania dzieliło go jeszcze dobre trzysta metrów. Zupełnie jakby w sporze GPS kontra jego żona ostentacyjnie brał stronę urządzenia.
Kobieta zrozumiała komunikat, bo zaplotła ręce na obfitej piersi i sapnęła głośno.
– Już ci mówiłam – mruknęła. – Przeszkadza mi to, że ona brzmi zupełnie jak ta twoja…
– Elżbieto! – Pan Roman podniósł głos. – Nie przy dziecku.
Pani Elżbieta już chciała odpowiedzieć, że przecież młody Mikołaj to już wcale nie dziecko, a zresztą i tak przez to łomotanie w słuchawkach pewnie własnej śmierci by nie usłyszał, ale kątem oka dostrzegła, że po jednej stronie bazylika, a po drugiej cmentarz. Przeżegnała się więc pospiesznie i zmówiła równie szybkie Wieczny odpoczynek. Dopiero wtedy dodała:
– Nie rozumiem po prostu, czemu upierasz się przy tej wywłoce, skoro mógłbyś ustawić Hołowczyca.
Pan Roman wykorzystał czerwone światła, by spojrzeć na żonę. Przyglądał jej się długo, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę, jakby po raz pierwszy ją w ogóle widział, aż wreszcie ponaglony klaksonem z tyłu zapytał:
– Znudzi ci się to kiedyś wreszcie?
A potem, zachęcony miłym, acz stanowczym głosem GPS-u, skręcił w lewo. Po lewej miał teraz kompleks szpitalny rodem z poprzedniego ustroju, ale unowocześniony plastikowymi oknami, po prawej kilka wysokich bloków, wokół których krążyło teraz wielu młodych ludzi.
– To tutaj? – zapytał.
Jego żona zerknęła ukradkiem.
– Zapytaj swojej elektronicznej…
– Elka, no do kurwy nędzy!
Te słowa podziałały jak zaklęcie. Nie tylko uciszyły żonę, lecz także wybudziły z letargu młodego Mikołaja. Nagle zainteresowany zdjął słuchawki z uszu, uwalniając tym samym niewyobrażalny jazgot, i powiódł wokoło nieco zagubionym spojrzeniem.
– Jesteśmy?
Zanim jednak ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, chłopak zerknął na GPS, mruknął „aha” i znów wprowadził słuchawkowy jazgot do zamkniętego obiegu.
Dojechali do końca ulicy. Zagospodarowana przestrzeń po prawej ustąpiła miejsca gęstemu lasowi. Następnie skręcili w prawo i nagle tuż przed nimi na drogę runęło drzewo.
Pan Roman zahamował gwałtownie. Zobaczył, jak ogromny pień odbija się od asfaltu, unosi lekko i opada z powrotem, odciskając ślad na drodze. Zaklął, wbił wsteczny i niemal w tym samym momencie kolejne drzewo, szczęśliwie mniejsze, runęło im prosto na maskę. Blacha z hukiem, a potem zgrzytem uległa ciężarowi pnia. Tył samochodu podskoczył i opadł tylko odrobinę, wreszcie coś strzeliło w silniku i cały pojazd znalazł się w chmurze pary.
Pan Roman odczuł uderzenie o kierownicę i szarpnięcie pasa, ale na tym w zasadzie kończyły się jego obrażenia. Odwrócił się do zszokowanej żony i wiedziony odruchem wypiął ją z pasów.
– Elżunia, możesz otworzyć drzwi? – zapytał, siląc się na najmilszy głos, na jaki było go teraz stać. – Tam ze swojej strony. Możesz?
Mogła, choć nie bez trudu, bo trochę stawiały opór. Gdy jednak naparła na nie barkiem, otworzyły się, a ona na wpół wyszła, na wpół wypadła z pojazdu. Wszechobecna para rozmyła jej makijaż, toteż wyglądała teraz trochę jak grubsza, kobieca wersja filmowego Jokera. Zabawne, że jeszcze rok temu nie wiedziałaby, kto to, ale teraz, gdy herosi wszędzie…
– Mikołaj – przypomniała sobie. – Jezus Maria, Roman, Mikołaj!
Pan Roman obejrzał się i zobaczył, że jego syn gramoli się spod siedzeń, trochę oszołomiony i poobijany, ale chyba cały, a przynajmniej nie jakoś poważnie ranny. Już miał to powiedzieć żonie, gdy nagle tuż przy jego drzwiach wyłoniło się z mgły dwóch mężczyzn. Obaj mieli brudne od sadzy twarze pozbawione wyrazu, czarne szklane kulki zamiast oczu i kuchenne noże w zakrwawionych rękach. Poruszali się normalnie, choć powoli i prawie bezdźwięcznie.
Kierowca przyglądał im się przez chwilę w zupełnym zdumieniu, zwłaszcza że zza tych dwóch wyłaniali się kolejni. Wśród nich – był tego prawie pewien – dostrzegł także swojego starszego syna Konrada, do którego tu jechali w odwiedziny, bo chcieli go zabrać na zakupy do galerii, by kupić mu parę dżinsów i może jakąś zimową kurtkę…
Ale ci, którzy się zbliżali, nie potrzebowali kurtek. Sprawiali wrażenie, jakby nie potrzebowali niczego prócz dzierżonych w rękach noży, szpadli, siekier, a nawet kawałków ostro zakończonej blachy.
– Rooomaaaan!! – rozległo się nagle.
Krzyk małżonki do reszty wyrwał kierowcę z otępienia. Odwrócił się gwałtownie, zobaczył panią Elżbietę pochwyconą przez dwóch czarnookich i natychmiast rzucił się przez siedzenie pasażera na pomoc.
Już prawie mu się udało, gdy ktoś złapał go za kark, a potem za gęste, kruczoczarne włosy. Odkąd skończył pięćdziesiątkę, były jego dumą i chlubą, a teraz stały się przekleństwem. Ktoś szarpnął mocniej, odchylając mu głowę do tyłu, i wtedy pan Roman zorientował się, że to jego syn, Mikołaj, ale już odmieniony, bo z oczami czarnymi jak węgle i twarzą tępą jak… no dobra, jak nastolatek, tu się za wiele nie zmieniło.
– Poddaj… i oddaj…
To szepnął Mikołaj czy może tylko tak się panu Romanowi zdawało? Wszak nie widział, żeby syn poruszył ustami, nie zauważył, żeby…
Krzyki pani Elżbiety raptem ucichły. Kierowca szarpnął się, by zobaczyć, co się stało, zostawiając w ręce oprawcy solidną kępkę włosów.
Jego żona też miała już czarne oczy. Jeden z towarzyszących jej mężczyzn podał jej nóż, a potem…
Gdy Rysiek, wymyty i pachnący kokosem, wyszedł z łazienki, po porannym kacu nie było już niemal śladu. Jedynie cienkie czerwone niteczki ciągnące się od tęczówek i ciemne worki pod oczami mogły sugerować, że noc herosa była burzliwa.
Po kawie, która w tak zdradziecki sposób wyrwała Ryśka ze snu, też nie było już śladu. Zamiast niej kuszący zapach jajecznicy na boczku wyraźnie wabił Zwierza do kuchni i składał tysiące obietnic skręcającemu się żołądkowi. Z głośników rozmieszczonych po całym mieszkaniu dochodziły ciche dźwięki i słowa muzycznej opowiastki o tym, jak to kiedyś Ziggy grał na gitarze. Lewą ręką, ale naprawdę nieźle.
Rysiek ruszył do kuchni i usiadł w części wydzielonej jako jadalnia. Odkąd szczeniak wykupił mieszkanie nad nimi, a potem w całkowitej tajemnicy wyremontował oba i połączył, mogli sobie pozwolić na takie luksusy jak osobna kuchnia z jadalnią na sześć osób. Prawda była taka, że jadali tu najczęściej we dwóch lub trzech, gdy wpadał do nich Alojz. Byłoby więcej, ale szczeniak nie zgodził się, by spotykała się u nich Liga. Stwierdził, że może i są superbohaterami – nawet jeśli kradną papier toaletowy z McDonalda, a jedyną ich supermocą jest odporność na denaturat – ale i tak nie powinni poznawać sekretnej tożsamości Dreszcza.
– To ja mam jakąś sekretną tożsamość? – zapytał wtedy Rychu. – Przecież nie noszę żadnej maski. No czasem się maluję, ale to tyle…
Benjamin uśmiechnął się i odpowiedział pytaniem na pytanie:
– A pamiętasz, co sam mówiłeś? Dlaczego Zawisza nie musi nosić maski?
– Bo w tym kraju ludzie nie rozróżniają czarnuchów – odparł Dreszcz. – Dla nich wszyscy są identyczni.
Benford junior pokiwał głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej, prezentując garnitur idealnie równych zębów.
– Ignorancja to twoja przykrywka – wyjaśnił. – I to, że ludzie są mądrzejsi od własnych oczu. Dopóki jesteś ich osiedlowym żulkiem, który wychodzi na prostą dzięki cudownie odnalezionemu synowi, to na pewno nie będziesz równocześnie kontrowersyjnym superbohaterem, czyż nie? Zobacz, jak ludzie równo olali relacje krakowskich świadków…
Rysiek pokiwał wtedy głową ze zrozumieniem i stwierdził, że Benjamin ma rację, na co chłopak uśmiechnął się, jakby rzeczywiście wierzył, że ją ma. I jakby wcale nie wydał ogromnych kwot na brytyjskich specjalistów od dyskretnego tuszowania niewygodnych spraw.
Bowie w głośnikach skończył śpiewać o Ziggym i ustąpił miejsca Tomowi Petty’emu i jego łamaczom serc:
It’s all right if you love me,
It’s all right if you don’t.
I’m not afraid of you running away, honey,
I get the feeling you won’t.
Rysiek odsunął krzesło i opadł na nie ciężko. Zaraz pojawił się przy nim Benjamin w fartuszku przedstawiającym fragment koszuli, krawata i fraku. Podstawił mu pod nos jajecznicę, koszyk bułek, a chwilę potem dużą szklankę soku i kubek kawy. Zrobił to wszystko bez słowa; miał na uszach słuchawki bezprzewodowe najwyraźniej podpięte do telewizora w drzwiach lodówki. Odbiornik ustawiony był na telewizję regionalną.
Breakdown, it’s all right,
It’s all right,
It’s all right.
Breakdown,
Go ahead and give it to me.
Tom Petty nie przestawał śpiewać i choć ten kawałek nie brzmiał jak idealny podkład do posiłku, Rysiek wielce docenił fakt, że nie był ani za głośny, ani zbyt szybki. Z zewnątrz może nie było już widać śladów kaca, ale żołądek rockmana wciąż zachowywał się trochę jak spanikowany rodzic z tachofobią ciągnięty przez dziecko na rollercoaster.
Pochłonął już połowę jajecznicy, gdy Benjamin usiadł naprzeciwko niego i zdjął słuchawki. Wyglądał na rozluźnionego.
– No dobra, nie mówią nic o wczorajszym incydencie. To znaczy, że, jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, nikt cię nie nagrał ani nic. Sprawdziłem zresztą również ten twój nieoficjalny fanpage. Ostatni news jest o tym, że ktoś widział cię na Mariackiej. Ale podobno trzeźwego…
Przejechał ręką po twarzy i westchnął.
– Ale serio, Dreszcz nie może tak robić. Po pijaku mógłbyś wyrządzić komuś krzywdę…
– Naeźwoesz – mruknął Rysiek z pełnymi ustami.
– Tak, ale mnie chodzi o to, że poważną krzywdę za byle drobia… Ech, dobra, nieważne. Nie powinieneś tyle pić i atakować ludzi bez powodu.
Rysiek przełknął jajecznicę i zamachał widelcem.
– A ty powinieneś ogolić nogi i wstawić sobie cycki – stwierdził.
– Czemu?
– Bo jak masz mi tu robić za upierdliwą żonę, to z jebanym fulserwisem. – Rysiek urwał kawałek bułki; wytarł nim talerz z tłuszczu i resztki jajek. – Co mówią w telewizji?
Benjamin wstał od stołu i zabrał puste nakrycie, by wstawić je do zmywarki.
– Nic takiego – odparł. – Jakiś zaskakujący strajk studentów z UŚ, ponad tysiąc z nich nie pojawiło się na zajęciach. Ogólnie też ludzie są wkurzeni po tym zawale w Wujku, bo ludzie bez pracy, straty spore… A, no i Rammstein w Spodku.
Na dźwięk tych ostatnich słów Rysiek wreszcie zadarł głowę.
– O proszę – powiedział. – Ta kapela to jedyne…
– …uzasadnienie dla istnienia języka niemieckiego, już mówiłeś – dokończył za niego Benjamin. – Rozumiem, że mam załatwiać bilety?
– Bilet, Alojz nie lubi… A, ty też chcesz iść?
Benjamin pokręcił głową.
– Załatwię nam inne sektory. Tak, tobie lepszy. – Westchnął. – Ale to jak wrócę.
Rozwiązał fartuch, opłukał twarz nad zlewem i wytarł się papierowym ręcznikiem. Następnie z oparcia krzesła zdjął sportową marynarkę.
– Będę jakoś około szesnastej – powiedział. – Obiad jest w zasadzie gotowy i po powrocie zajmie mi z kwadrans, by go zapiec, ale jakbyś był głodny wcześniej, to w lodówce są…
– A gdzie się wybierasz? – zapytał Rysiek.
– Udzielam korepetycji z angielskiego studentom w miasteczku na Ligocie.
– Po co? Przecież masz kasy jak lodu.
Benjamin uśmiechnął się tylko półgębkiem.
– Będę około szesnastej – powtórzył i wyszedł.
Sekundę później z głośników rozległ się Sledgehammer Gabriela.
Rysiek pokręcił głową z rozbawieniem, po czym wstał i ze szklanką soku w ręce przeszedł do salonu, by pograć na gitarze. Kolejny dzień w luksusie zapowiadał się cudownie nieciekawie, leniwie i pospolicie.
Karlik Kotula nie lubił farorza, ale w jednym mioł gizd recht – życie po życiu rzeczywiście było lepsze i pełniejsze. Dwa miesiące, które minęły od wypadku, wystarczyły w zupełności, by się o tym przekonać.
Kto by z mediów nie przyjechał po wywiad, to i wódeczka dla niego, i słodycze dla dzieciaków, w sklepie osiedlowym jak gwiazdę filmową traktują, baby się oglądają, a i jego stara Boguśka tak z miejsca wyładniała, ze siedem kilo z diety, fitnesy, sresy, fryzura nowa, nogi i piśka gładko ogolone zupełnie jak u tych dziwek z pornosów. I dawać też zaczęła jakoś tak chętniej i ciekawiej, jakby się spostrzegła, że teraz to nowe życie, a co przysięgał kiedyś, to tylko do śmierci było…
Tak, życie po śmierci składało się z samych niemal plusów i niemal pozwalało zapomnieć o cenie, jaką przyszło za to zapłacić ośmiu rodzinom, których chłopy nie wyszli już spod ziemi. Niemal…
No i było jeszcze zadanie, pomyślał Karlik, gapiąc się z wysokości balkonu na drogę i dalej, na poszarzałe jesienią ogródki działkowe. Palił papierosa, długiego czerwonego marlboro, i strząsał popiół do podłużnych doniczek umocowanych na poręczy. Kiedyś nie wolno mu było ani palić, ani strząsać, ale to było w dawnym życiu. Dziś mógłby tu nawet grilla rozpalić, a sąsiedzi by jeszcze karkówkę przynieśli, tak go teraz lubili. Wystarczyło, że w wywiadzie wspomniał, że dziury w drodze na osiedle i że nocą nieoświetlone.
Karlik westchnął i cisnął żarzący się niedopałek daleko przed siebie. Gdyby nie zadanie…
Było mu zimno, zwłaszcza w stopy, bo założył kapcie na gołe nogi, ale zamiast wejść do mieszkania, oparł się na łokciach i zapatrzył przed siebie, oddychając głęboko. Te pięć dni, które spędził pod ziemią w zawalonym korytarzu, pięć dni, na których temat udzielił niezliczonej ilości wywiadów, o których właśnie pisał książkę do spółki ze znanym dziennikarzem, te pięć dni zupełnie zmieniło jego patrzenie na zamknięte przestrzenie. Pięć dni na głębokości kilometra z hakiem, w zawalonym tunelu, w towarzystwie martwych ciał kolegów, sprawiło, że gdyby mógł, najchętniej pozbyłby się dachu nad swoim mieszkaniem albo chociaż przeszklił go, tak aby nocą widzieć księżyc i gwiazdy. Ciekawe, czy i na to zgodziliby się sąsiedzi…
„Miałeś wykonać zadanie u studentów, a potem wrócić”, odezwał się głos w jego głowie. Głos sztygara Edka, ale ten późniejszy, zniekształcony, gdy sztygar został już wchłonięty, pożarty przez…
Karlik otrzepał się gwałtownie i odsunął od poręczy, po czym wziął kilka głębokich wdechów.
Nie wolno ci tak myśleć, nakazał sobie. Edek po prostu zniknął. Miał pecha, Bóg nie szczęścił mu jak Karlikowi i przez to nie sztygar został jedynym ocalałym, a właśnie on, prosty górnik Kotula, co całe życie sumiennie swoją pracę…
Ktoś zapukał w przeszklone drzwi i zaraz potem w wąskiej szczelinie pojawiła się kudłata głowa Maćka, Kotulowego pierworodnego.
– Tata, mama pyta, czy nie jesteś aby głodny. I mówi, że jak macie zdążyć do tego kina, co mówiłeś, to musiałbyś już…
– Powiedz mamie, że zaraz będę.
Karlik sięgnął do paczki i wyciągnął jeszcze jednego papierosa. Obrócił go w palcach, zapalił, zaciągnął się dymem.
To dobre życie, to nowe, pomyślał. A cena nie jest taka znowu wysoka, więc ją zapłaci… Nawet kolejnym zjazdem pod ziemię i niechcianym spotkaniem…
W samochodzie śmierdziało środkami odkażającymi i sosnowym odświeżaczem w kształcie choinki. Woń była tak intensywna, że Ben po raz kolejny zastanawiał się, co przewożono tym starym audi 80, nim postanowiono przekręcić mu licznik, zaszpachlować rdzę przy podwoziu i sprzedać jakiemuś naiwniakowi jako „prawie nowy i niebity”.
W pierwszej chwili w głowie Benjamina, w której nieraz brytyjski rozsądek i powściągliwość przegrywały ze szczeniackim, iście amerykańskim pragnieniem przygody i niezwykłości, zrodziła się oczywiście wizja martwych ciał zawiniętych w brezent, ale jeden rzut oka na sprzedawcę pozbawiał złudzeń. Tłusty niechluj w pogniecionej koszuli mógł być zabójcą mafii tylko w słabym filmie akcji. W rzeczywistości tacy jak on po prostu rzucają resztki niedojedzonych kebabów na tylne siedzenie, aż te dorosną do własnej demokracji i pomysłu podboju kosmosu.
Mimo to Benford junior nie narzekał. Auto było wprost wymarzone dla niego, czyli prostego, ubogiego studenta, który próbuje odciążyć zapracowanych rodziców, dorabia udzielaniem korepetycji, a części do pierwszego samochodu kupuje na złomowisku i samodzielnie wyklepuje w piwnicy. Jako asystent Dreszcza mógł jeździć pancerną limuzyną Bentleya i nosić się jak Kato z Zielonego Szerszenia, ale jeżdżenie taką maszyną na co dzień po katowickich ulicach to jak proszenie się o kradzież albo chociaż desperacką rysę na lakierze. Ben dużo czytał i był pełen niechętnego szacunku dla polskich złodziei samochodów. Oni nawet Batmobil ukradliby w sześćdziesiąt sekund, by sprzedać jakiemuś nowobogackiemu Ruskiemu.
Dlatego też bentley całe dnie spędzał w zamaskowanym garażu, używany jedynie do akcji lub jako rekwizyt na zdjęciach dla rodziców, by pokazać im, jak przyjemnie i dobrze jest Benjaminowi w nowej pracy. Wyrozumiałość państwa Benfordów okazała się bowiem wystarczająco pojemna, by zmieścić ideę syna pracującego dla superbohatera – nawet jeśli widzieli w tym tylko przelotną modę – ale trochę za mała, by wyobrażać sobie potomka mieszkającego na blokowisku i jeżdżącego starym, wysłużonym gratem.
Benjamin po części ich rozumiał, więc, jak przystało na angielskiego dżentelmena, milczał, gdy było można, i kłamał, gdy było trzeba. A potem żył dalej w Polsce bez wychylania się, tłukąc się po jej dziurawych drogach starym wrakiem.
Ale przynajmniej radio miał dobre. W tym momencie, gdy mijał właśnie kopalnię Wujek, w Trójce leciał Doctor, Doctor zespołu UFO. A może to było Michael Schenker Group? Benjamin nie znał się tak dobrze, po prawdzie to do niedawna nawet nie wiedział, że brat gitarzysty Scorpions grał ten szlagier także ze swoim późniejszym zespołem. W takich chwilach właśnie przydawał się Zwierzchowski. W tych też momentach rozmawiało się z nim najprzyjemniej; widać było pasję…
Na wysokości ronda, gdzie Załęska stykała się z Ligocką, utwór gładko przeszedł w Wanted Dead Or Alive Bon Jovi, ale Benjamin usłyszał tylko parę taktów, bo zaraz potem zjechał na parking pobliskiego lidla, w którym kupił butelkę wina, dwie paczki steków i musztardę francuską. Po namyśle dorzucił do koszyka także dwie butelki wódki orzechowej, a już przy kasie karton papierosów.
W kasie błysnął fałszywym dowodem, a potem zapakował wszystkie zakupy do jednej reklamówki i ostrożnie, trzymając ją za dno, zaniósł do samochodu i położył na tylnym siedzeniu. Gdy włączył silnik, z głośników huknęły właśnie wiadomości, a w nich – jakżeby inaczej – newsy o superbohaterach. No, nie tylko, ale przynajmniej w połowie:
„Mateusz G., superbohater-iluzjonista znany jako Miraż, udaremnił napad na bank, zjawiając się w chmurze dymu w środku skarbca Banku WPS – mówiła dziennikarka. – Mimo iż jako jedyny przybył na czas i powstrzymał złodziei, został zatrzymany wraz z nimi i oskarżony o spowodowanie szkód na blisko dwadzieścia tysięcy złotych. Jak utrzymuje rzecznik stołecznej policji, inspektor Marcin Zimoch, większość strat spowodował zaprószony przez herosa ogień, jak również przywołane przez niego dwa białe króliki”.
Benjamin pokręcił głową, wbił wsteczny, wycofał, a potem wyjechał z parkingu. Naprawdę miał czasem wrażenie, że świat, który go otaczał, zmówił się, by drwić z niego i jego komiksowej pasji. Bo to wszystko, co go otaczało, ci tak zwani herosi jak ten iluzjonista, Ekumen czy nawet jego Dreszcz… Czy można ich było naprawdę nazywać superbohaterami? Czy to wszystko nie przypominało coraz bardziej jakiegoś dziwnego, świątecznego wydania Kick-Assa? Magicy, zapomniani celebryci i wschodzące gwiazdki reality show, żule i menele, katolickie potwory Frankensteina, uliczni mimowie i studenci z wymiany – to właśnie miał być polski wkład do bohaterskiego uniwersum? To oni będą nas bronić, gdy zjawią się kosmiczni złoczyńcy pokroju Brainiaca, rasy Skrull czy Galactusa, pożeracza światów?
Żadna z tych myśli nie napawała optymizmem, dlatego Benjamin przełączył z radia na CD i wcisnął do odtwarzacza leżącą w schowku płytę Graceland Paula Simona. Przy jej dźwiękach przejechał Ligocką, kawałek Piotrowickiej i na skrzyżowaniu skręcił w Panewnicką. Minął targowisko po lewej, potem cmentarz naprzeciw bazyliki i przy szpitalu skręcił w Medyków.
Jechał powoli, bo przy ulicy krzątało się wielu ludzi, zupełnie jakby szpital i akademiki medyczne z przeciwka jednocześnie urządziły dni otwarte. A może jakąś społeczną akcję? Happening? Na to wyglądało, bo w jakim innym celu taka rzesza studentów, zwykłych przechodniów, gospodyń i lekarzy, ale i pacjentów w piżamach miałaby rozkopywać trawniki, drążąc w nich głębokie rowy przy użyciu… Ej, zaraz.
– Czy to był znak drogowy? – zapytał Benjamin na głos. – Czy to… Jesus Christ!
Gruby mężczyzna o twarzy brudnej od sadzy i oczach czarnych jak węgle rzucił się na maskę audi i przejechał ręką po przedniej szybie, zostawiając na niej grubą, czarną smugę. Benjamin na moment przyhamował, ale dostrzegł kątem oka, że to zwróciło na niego uwagę innych, którzy również ruszyli w jego stronę. Niespiesznie, jakby wiedzieli, że zdobycz im nie ucieknie, że nie ma dokąd. Sunęli w kierunku samochodu, wyciągając do niego ręce, krzywiąc się i dysząc ciężko. Benjamin ich nie słyszał – do jego uszu wciąż docierały wyłącznie wesołe dźwięki muzycznych opowiastek Simona. Muzyk opowiadał akurat o jednej dziewczynie z Nowego Jorku, która kazała się nazywać ludzką trampoliną, gdy jeden z sunących ku samochodowi nieznajomych zamachnął się i cisnął wielkim kamieniem w tylną szybę. Ta rozprysła się z hukiem, a ułamek sekundy potem, do wtóru kolejnego, podobnego dźwięku, we wnętrzu pojazdu eksplodowała bordowa czerwień.
Ciężki, kwaskowaty zapach wina wymieszał się z wonią sosnowego odświeżacza i chemikaliów, co od razu wywołało u Benjamina mimowolne wspomnienie, jak pierwszy raz zabierał się do porządków w domu Zwierzchowskiego…
ŁUP! Grubas znowu uderzył, tym razem w boczną szybę. Próbował ją stłuc, ale zrobił to wyjątkowo nieporadnie, bez zamachu. Nie musiał się jednak śpieszyć, samochód był już w środku zamkniętej, zaciskającej się pętli. Lada chwila dostaną Benjamina, a wtedy…
– Niedoczekanie! – warknął chłopak.
Wbił wsteczny, a potem wcisnął do oporu pedał gazu i wyrwał do tyłu najszybciej jak mógł. Liczył, że podchodzący go od tyłu studenci rozstąpią się, odskoczą, ale nic takiego się nie stało. Samochód uderzył w dwóch z nich. Jednego odrzucił na bok, a po drugim przejechał, podskakując jak na progu zwalniającym. Ben poczuł, że robi mu się niedobrze, żołądek szarpnął się, usta wypełniły gorzką żółcią, ale przełknął ją i wziął głęboki wdech.
To nie są ludzie, wmawiał sobie, gapiąc się to we wsteczne lusterko, to znów przed siebie, na czarnookie postacie, które jeszcze moment temu zaciskały się wokół niego w zabójczym kręgu. To nie mogą być ludzie! To…
Umysł karmiony od dziecka popkulturą natychmiast podpowiedział właściwe słowo.
– Zombie!
Benjamin akurat dojechał do skrzyżowania, gdzie prawie zderzył się z rodzinnym citroenem pędzącym Panewnicką. Drugi kierowca zatrąbił na niego przeciągle, po czym zjechał ze skrzyżowania, zatrzymał się i włączył światła awaryjne.
– Tylko nie to – jęknął Benjamin, bo zombie o czarnych oczach sunęły już całym środkiem drogi, dużo szybciej niż w filmach Romero. – Jedź, durniu, jedź stąd!
Ale kierowca citroena wyraźnie był w nastroju do bójki. Uzbrojony w lewarek szedł w stronę samochodu Bena, wykrzykując obelgi i wyzwiska. Zamarł dopiero, gdy zbliżył się na tyle, że stojący na rogu budynek z monopolowym na parterze nie przysłaniał mu widoku. Wtedy bowiem zobaczył zombie. A one zobaczyły jego i rzuciły się do biegu.
– Bollocks! – jęknął Benjamin i ostro wbił dwójkę.
Wybór był prosty: kierowca albo zombie. A skoro już wmówił sobie, że to nie ludzie…
Zwolnił sprzęgło, docisnął gaz i ruszył gwałtownie, wbijając się pod nogi nadbiegającym czarnookim. Kilku pierwszych przewrócił, paru rozpierzchło się na boki, a on jechał przed siebie, coraz mocniej zaciskając zęby.
– To nie są ludzie… – cedził. – To nie są ludzie, to nie są…
Ale wiedział, że to nieprawda. Może byli otumanieni, opętani, przejęci przez jakąś istotę z kosmosu czy skądś, ale te staruszki w rozwiewających się koszulach nocnych, studenci w dresach albo garniturach, kobiety w kuchennych fartuchach, lekarze, ekspedientki, fryzjerki i ich niedoczesani, niedocięci klienci – cały ten cholerny tłum to jak najbardziej były ludzkie istoty. A on rozjeżdżał je teraz niczym w jakiejś pieprzonej grze komputerowej!
Po policzkach spływały mu łzy, w ustach czuł sól, przegryziona dolna warga krwawiła, a on jechał tak długo, aż wreszcie się przebił. Wtedy przyspieszył i nie oglądając się za siebie, pognał ulicą Medyków w stronę Śląskiej.
Tam, zamiast skręcić w prawo i dojechać do akademików, jak planował pierwotnie, odbił w lewo w stronę miasta. We wstecznym lusterku dostrzegł jeszcze, że droga do miasteczka studenckiego jest zawalona drzewami, wokół których krzątało się mnóstwo ludzi.
Benjamin nie widział tego z tej odległości, ale mógł iść o zakład, że wszyscy mieli czarne oczy.
Zazgrzytał klucz, rozległ się sygnał dźwiękowy i do mieszkania Dreszcza wtoczył się Alojz. Zasapany straszliwie i mokry od potu, bo choć musiał wejść ledwie na pierwsze piętro, niegdysiejszy górnik był ubrany ciepło, zimowo wręcz, a do tego niósł ze sobą pękatą, skórzaną torbę.
Cisnął ją na stół w kuchni i ciężko opadł na krzesło, które zatrzeszczało pod nim ostrzegawczo, a potem już tylko siedział, dyszał i sapał, raz po raz ocierając rękawem pot z czoła. Nie miał siły, żeby się rozebrać, nie miał siły zupełnie na nic.
Z drugiego pokoju dobiegały go dźwięki gitary, a potem chrapliwy głos Ryśka, śpiewającego swoją nową piosenkę:
Ten pociąg już wyleciał z szyn
I gna w nieznane, a ja z nim.
Do taktu tak, takt trafia szlag,
Zostaje rytm i tak, tak, TAK!!
Alojz powachlował się ręką, a potem przymknął oczy i z największym wysiłkiem podniósł się z krzesła, by zdjąć kurtkę. Rzucił ją na blat obok torby, następnie zdarł z głowy czapkę uszankę i ją również cisnął na stół. Wreszcie poturlał się powoli w stronę zlewu.
Gdy dopijał drugą szklankę filtrowanej kranówki, muzyka nagle ucichła, a chwilę potem do kuchni wszedł Rysiek.
– O, jesteś – powiedział, wyciągając zza ucha świeżutkiego skręta. – Nie słyszałem, jak wszedłeś. A powinienem, bo dyszysz jak pierdolony parowóz. Może trzeba by ci zamontować gwizdek…
Alojz zmierzył przyjaciela gniewnym spojrzeniem, ale nie odpowiedział ani słowem, tylko odstawił szklankę i powoli poczłapał do stołu. Przesunął ubrania na bok i złapał za torbę. Rozpiął paski, a następnie wysypał zawartość na blat. Część kopert pospadała na ziemię, ale nawet te, które utrzymały się na stole, stanowiły całkiem pokaźny stosik. Wszystkie listy były starannie rozcięte od góry; z niektórych wystawały kolorowe, dziecięce rysunki.
Rysiek przerzucił parę kopert, po czym podniósł pierwszą lepszą i podszedł z nią do kuchenki gazowej. Odpalił ją starterem, przyłożył list do ognia, a gdy się zajął, od niego zapalił skręta. Płonącą kopertę wrzucił do zlewu, gdzie zgasła z sykiem.
– Coś interesującego? – zapytał.
Alojz wzruszył ramionami.
– No dyć, w tyj kuwercie, coś jom spolił – powiedział, podsuwając sobie stołek. – Jerona, w życiu bych sie nie zgodziył na ta robota, jakbych wiedział, wiela z tym łostudy. Piyrywj jeżdżynie pod jakieś ciulane adresy, a potym całe te czytanie… Wiela idzie czytać, przeca mi zaroz ślypia wylecom. A jeszcze niekere to czasym tak coś naszkryflajom, że nic sie nie idzie rozeznać. O, wejrzyj sie ino…
Wygrzebał ze stosu szarą kopertę z Kopernikiem na znaczku i wyciągnął z niej zeszytową kartkę.
– Som powiydz, co łon sam szrajbnął?
Rysiek oparł się o zmywarkę i zaciągnął skrętem.
– Chciałeś? Chciałeś. Młody płaci? Płaci. I to dobrze, musisz przyznać. To teraz nie rycz jak kurwa za cnotą, tylko mów, czy było coś ciekawego.
Alojz sapnął głośno, potarł kantem dłoni policzek, po czym sięgnął za pazuchę i wyjął osobną, nieco zawilgotniałą od potu, ale za to pękatą kopertę. Sprawdził, czy zamknięta, po czym zamachnął się i rzucił w stronę Ryśka. Ten spróbował złapać, ale mu się nie udało; musiał się schylić.
– Gruba – stwierdził z zadowoleniem.
– Jak masara – przytaknął Alojz. – Ale myśla, że ci sie niy spodoba.
Rysiek rozchylił kopertę i wyjął z niej stos zdjęć. Już na widok pierwszego oczy mu się zaświeciły.
– Stary, jakie nie spodoba! – zawołał. – Taką to ja bym… a co tam „bym”. Taką to ja będę…
– O tym właśnie godom.
– O patrz, ta też niezła… – Rysiek z coraz większą ekscytacją przeglądał zdjęcia. – I szpagat robi… O, a tu mostek! Alojz, mówiłem ci, nie? Mówiłem, że w końcu się doczekam. Że to całe bycie bohaterem to trochę jak gwiazda rocka, i pewnego dnia będą się musiały pojawić groupies.
– Niby mosz recht, ale…
– A ta, patrz! – Obrócił zdjęcie i z satysfakcją dostrzegł, że na odwrocie napisany jest numer telefonu i adres. – Dobra, chyba mamy dzisiejszą królową balu. Od niej zaczniemy… Gdzie jest mój telefon?
Zaciągnął się skrętem, a potem rozejrzał po kuchni, marszcząc czoło.
– No gdzie ja go dałem, cholera?
Alojz rozłożył ręce i kolejny raz sapnął.
– Musioł żeś go łostawić w tamtyj izbie. Ale godom ci, że richtich niy możesz.
Wykonał ręką bliżej nieokreślony gest. W zamiarze wskazywał na zdjęcia, ale Rysiek odczytał go opacznie i spojrzał na trzymanego między palcami skręta.
– Że co, palić? – zapytał. – W sumie racja. To zielsko jest pierwsza klasa, ale osłabia działanie niebieskich, a przy takiej…
– Zwonić, Richard – wydusił w końcu z siebie Alojz. – Żodnych telefonów! A już na pewno niy do tyj frelki.
Rysiek, który szedł właśnie w stronę przedpokoju, przystanął w pół kroku i jeszcze raz spojrzał na zdjęcie.
– Ej, bez przesady! – stwierdził. – Pełnoletnia jest. Powiedziałbym nawet, że tak z dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat ma.
– No ja – zgodził się Meller. – Ino że to niy łona ci posłała te zdyjncia. Po prawdzie, to żodno dziołszka ci nic niy wysłała…
Odetchnął z ulgą, jakby właśnie zrzucił z serca wielki ciężar. Gdy jednak spojrzał na Dreszcza, na jego oczy zwężone w szparki, błyskawice sunące wzdłuż tułowia i rąk, zdał sobie sprawę, że ulga była tu zdecydowanie przedwczesna. Natychmiast spiął się z powrotem.
Rysiek natomiast przeniósł wzrok na zdjęcia, przejrzał je do końca, ale pobieżnie, po czym cisnął nimi w przyjaciela.
– Jak to nie do mnie? – zapytał. – To do kogo? I po chuj mi je w takim razie przynosisz, hę? Co to ja porno w internecie nie mam, gołych dup znaleźć nie umiem?
– A skond mom wiedzieć, co ty tam sznupiesz w tych internetach? – Alojz zafalował cały w próbie uniesienia ramion. – Stykło, żeś pomacoł tego tableta, co mi te łod telefonów wciśli, żeby coś dupło i sie hajcowało. Tyla żech z tego mioł. Jedne co dobre, że na reklamacjo go wzięli!
Spuścił głowę, spojrzał na zdjęcia i sapnął.
– A te tukej to do młodego – wyjaśnił. – Lipsty muszom lecieć na tyn jego mundur i maska. Zawsze to lepszy synek niż jakiś ożyrok, co to sie pojszczo, narzigo, a potym go cza furt szukać po cołkiym Ślonsku abo zbierać po przistankach. Lepij byś sie radowoł, że mody tak gryfnie tych milicjantów łocyganił, że żodnymu nic niy pedzieli. Zarozki by boło…
Z drugiego pokoju dobiegł ich nagle głos Alice’a Coopera:
I’m dressed in black,
I’m a heart attack
And my draw is lightning quick.
If you’re looking for a man
with the magic hands,
I can really do the trick.
Rysiek w pierwszej chwili nie zareagował, patrzył tylko na Alojza, a jego pomarszczona twarz wyrażała jedynie złość w czystej postaci. Nie na niegdysiejszego górnika, raczej przez niego na świat, który zupełnie nie szanował już własnych bohaterów. I jak w tym kraju miało być dobrze?!
A tymczasem Alice w drugim pokoju przerwał na moment, ale zaraz podjął od nowa:
I’m dressed in black,
I’m a heart attack…
– Już idę, idę… – mruknął Rysiek i poczłapał w stronę pokoju.
Gdy po chwili wrócił, telefon w jego ręce wciąż dzwonił nieodebrany.
– Masz, ty odbierz – powiedział, podając aparat Alojzowi. – Jakoś nie mam teraz ochoty rozmawiać z naszym słodkim casanovą.
Meller skinął głową i wcisnął zieloną słuchawkę.
– Alojz Meller, suchom… Niy tak gibko, mody… Jakie zaś… Godej wolnij!
– Powiedz mu, że od dzisiaj sam jeżdżę na swoje akcje! – polecił Rysiek, nalewając sobie kawy z ekspresu. – Że chuj mnie obchodzi, ale jak chce mieć herosa, to biorę bentleya i…
– Doczkej ino – powiedział Alojz do słuchawki, po czym odsunął telefon od ucha i zwrócił się do Ryśka. – Dej mi go posuchać. Cosik sie stało na akademikach i mody panikuje…
– Tam zawsze coś się dzieje. – Rysiek upił kawy, skrzywił się, otrząsnął i sięgnął po cukier. – To w końcu studenci są, nie?
– Ale tera tam jakieś corne rowy kopiom, drzewa żnom… – Alojz znowu przyłożył słuchawkę do ucha. – Już możesz godać. Ino weź sie to langasam.
– I to niby źle, że pracują? – zdziwił się Rysiek. – Brzmi, jakby się za uczciwą robotę wzięli. Pewnie Zawisza rodzinę sprowadził z Afryki i coś im po znajomości ogarnął. Bo ten to wie, jak korzystać z bycia herosem. – Upił łyk kawy, strzyknął śliną do zlewu. – Ej, Meller, słyszysz? Powiedz młodemu, że sam będę na akcje jeździł!
Ale Alojz tylko machnął ręką, jakby odpędzał natrętną muchę.
– Czim sie, mody, zarozki u ciebie bydymy – powiedział w końcu. Rozłączył się i spojrzał na Ryśka. – Ruchy, chopie. Na Ligota sie przikludziyły jakieś zombie.
– Zombie? – Rysiek gwizdnął przez zęby. – Kurwa, ja wiedziałem, że jak otworzymy granice, to nam zaraz emigranty czy inni Cyganie choróbska jakieś przytachają. Ale zombie? Tego bym się ni chuja nie spodziewał…
– Uwijej sie, Richard.
Alojz podniósł się z krzesła, naciągnął czapkę i wziął się do zakładania kurtki.
– Jo ida po tego bentleya, coś go schowoł w tajnym garażu.
Po chudym ciele Dreszcza natychmiast przebiegły srebrzystoniebieskie wiązki.
– Też ci się dup zachciewa? – warknął. – Twoje niedoczekanie, tłuściochu.
A potem w nagłym, młodzieńczym przypływie sił Rysiek pognał do drugiego pokoju po swoją skórzaną kurtkę.
„Już czas”, rozległo się w głowie Karlika, akurat gdy jadł obiad. Tego dnia był schabowy do ziemniaków i modrej kapusty. Górnikowi wcale nie chciało się wstawać od stołu, ale głos w jego głowie brzmiał władczo, nie dawał wyboru, wymagał…
Dlatego też Karlik odłożył widelec, przetarł usta serwetką i jednym haustem dopił kompot. Następnie podniósł się z krzesła i starannie je za sobą zasunął.
– Robotę mam – rzucił do żony.
Potem przeniósł wzrok na dzieci i z ojcowską troską powiedział:
– Jak zjecie, to do lekcji siadać. Żeby było gotowe, jak wrócę.
O ile wrócę, przemknęło mu przez myśl, ale zdusił w sobie te wątpliwości. Oczywiście, że wróci, wszak Ono nie pozwoli mu umrzeć po raz drugi. Ono miało wobec niego plany, a on nie skończył jeszcze swojego zadania, swojej misji. To, co zrobił do tej pory w miasteczku akademickim, było zaledwie pierwszym krokiem, wstępem. Teraz miał się zgłosić po kolejne instrukcje.
Wyszedł do przedpokoju, założył buty i sięgnął po palto. Dopiero wtedy zauważył, że jego Bogusia stoi w progu i obejmuje się rękami. Widział troskę na jej twarzy, szczerą, głęboką, i natychmiast zapragnął ją przytulić. Wiedział jednak, że nie powinien się rozczulać, bo wtedy już do reszty zabraknie mu odwagi. A wtedy Ono może się zezłościć i zabrać to, co mu dało – drugie życie.
Ono. Złoże, pomyślał Karlik, po czym otworzył drzwi i wyszedł na korytarz.
– Zamknij za mną! – zawołał jeszcze, a potem zbiegł po schodach, sadząc susy po dwa, trzy stopnie.
Gdy wyszedł z budynku, skierował się dobrze znaną sobie drogą na skróty do kopalni Wujek.
Benjamin czekał na nich na parkingu przy bazylice. Ledwie zaparkowali, wyciągnął z kieszeni zapasowe kluczyki i zdalnie otworzył bagażnik. Jego oczom ukazał się schowek pełen broni, narzędzi i różnych urządzeń, które służyły chyba wyłącznie do tego, by wyglądać superbohatersko, gdyby ktoś zajrzał chłopakowi przez ramię.
– A ty co tam zaś sznupiesz? – zapytał Alojz.
– I co to za heca z tymi zombie? – dodał Dreszcz niskim, schrypiałym głosem, który w jego założeniu miał pewnie brzmieć jak Tom Waits, ale przedobrzył i wyszedł mu Barry White z rakiem krtani.
Gdy wyłonił się po chwili z prawej strony samochodu, Benjamin dostrzegł, że głos to był dopiero początek poważniejszej zmiany image’u. Rysiek wciąż miał sobie skórzaną kurtkę z żółto-czarnym znaczkiem w klapie. Tym razem założył pod nią specjalną kevlarową kamizelkę, która oprócz niewątpliwych zalet obronnych miała jeszcze jedną – dodawała rockmanowi ciała i postury, gdzie powinna, a jednocześnie ściskała i wizualnie ujmowała tam, gdzie nadwyżki były dla herosa niewskazane. Jeśli dodać do tego jeszcze srebrne okulary lustrzanki, wykałaczkę w zębach i włosy krótko przycięte maszynką, dawało to, cóż… zupełnie nowy, niemal zadbany obraz Dreszcza.
Z jednej strony Benjamin był więc dumny, z drugiej jednak…
– To dlatego się spóźniliście? – zapytał. – Bo musiałeś ogolić głowę?
Wyciągnął z bagażnika lornetkę. Powiesił ją na szyi, a potem sięgnął jeszcze po dwie strzelby na gumowe kulki.
Dreszcz wzruszył ramionami.
– To i korki na Mikołowskiej – uzupełnił i przepchnął językiem wykałaczkę z jednego kącika ust do drugiego. – Potem jeszcze zrobiliśmy rundkę, żeby się skończył kawałek, bo nie przerywa się Knopflerowi, chyba że jest pijany i opowiada tę swoją historyjkę o…
– Ej, mamy tu poważną sprawę! – Benford wszedł mu w zdanie.
Rzucił jedną ze strzelb Alojzowi, a potem wepchnął do kieszeni dwa pudełka gumowych kulek.
– I co ty wyprawiasz z tą wykałaczką? Chcesz się zadławić?! Chodźcie…
Zamknął bagażnik i ruszył na skos przez parking. Alojz zrównał się z nim po kilku krokach.
– Dej mu dzisiaj pokój, ja, mały? – powiedział. – Dziołszki poprzisyłały zdjyncia.
– To chyba dobrze?
– Ja, ino łone som lo ciebie – uzupełnił Alojz.
– Aaa.
Benjamin obejrzał się przez ramię i dostrzegł, że do całej zmiany wyglądu Rysiek dołożył jeszcze nowy krok, równie nonszalancki i zlewający wszystko jak dotąd, ale nieco bardziej sprężysty. Wyglądał trochę jak początkujący paraolimpijski sportowiec na nowych protezach.
– Później z nim o tym pogadam, ale teraz nie ma czasu. Mamy inwazję zombie, a wiesz, jak takie się kończą, jeśli nie zaczniemy działać szybko.
Alojz wzruszył ramionami.
– Tak po prawdzie, to niy wiym – odparł. – Udało ci sie jakoś już przeżyć?
– Nikt ich nie przeżywa – odparł Benjamin z niezachwianą pewnością szaleńca. – W tym rzecz.
– No ja… – Górnik podrapał się kolbą po brzuchu. – A umiesz mi pedzieć, co łone robiom, te zombie?
Benjamin przystanął. Akurat minęli mur i weszli na chodnik. Od tego miejsca robiło się trochę niebezpiecznie, wszak czarni zombie znajdowali się ledwie paręset metrów i jeden zakręt stąd. Benford wolał więc zaczekać na Ryśka, by przekroczyć opustoszałą ulicę razem, we trójkę.
– No właśnie o to chodzi, że te tutaj zachowują się dziwnie – powiedział wreszcie, gdy Dreszcz zrównał się z nimi. – Zupełnie nietypowo.
– Co się dziwisz? – Rysiek wzruszył ramionami. – Czarni.
Benjamin zerknął na niego z ukosa, ale nic nie odpowiedział. Dał tylko znak strzelbą, a potem ruszył truchtem przez ulicę.
Gdy byli już po drugiej stronie, gestem nakazał milczenie i zgięty wpół podbiegł do najbliższego budynku. Alojz i Dreszcz popatrzyli po sobie i dołączyli spacerkiem. Cokolwiek tak wystraszyło i spięło szczeniaka, im jeszcze się nie udzieliło. Rysiek nawet w pewnym momencie zaczął podśpiewywać cicho, ale Alojz stwierdził, że jednak nie wypada.
Budynek, przy którym teraz stali, był niewielką, ceglaną kamienicą ze sklepem monopolowym w centralnym punkcie. Tuż obok schodków do niego wiodących znajdowały się stare odrapane drzwi prowadzące do części mieszkalnej. Benjamin pchnął je i wszedł do środka. Rockman i górnik podążyli za nim.
Przywitał ich półmrok oraz dobrze znany smród wilgoci i zwietrzałej uryny, typowy dla większości kamienicznych klatek schodowych niezabezpieczonych domofonem. Wiodące na górę schody były drewniane i wyślizgane jak kamienie na najpopularniejszych górskich szlakach. Poręcz, pozbawiona większości szczebli, chybotała się nawet bez dotykania, skrzydło okna na półpiętrze z dyktą zamiast szyby na przemian to uchylało się, to znów uderzało z trzaskiem o swoją drugą połówkę.
– Co my sam w ogóle robiymy? – wysapał z trudem Alojz.
– Zwiad – odparł Benjamin.
Szybko przeszedł przez korytarz najwyższego piętra i pchnął zbite z desek drzwi.
– Chodźcie, ze strychu jest wejście na dach.
– No dyć, idymy na deker. – Alojz przystanął na moment, by złapać oddech. – Fto by sie domyślił, niy?
Dreszcz idący z tyłu wyprzedził go teraz, po czym obrócił w ustach przegryzioną na pół wykałaczkę. Wcześniej próbował zrobić tę sztuczkę z obracaniem całym patyczkiem, ale mało się nie pokaleczył. Trudno wyglądać jak młody bóg – no, nawet po prostu bóg – gdy nie możesz zamknąć ust.
– No chodź, grubasku. Idziemy na dach, jak Beatlesi.
– Som żeś je… bitels – sapnął Alojz, za co Dreszcz poklepał go po ramieniu, szczerząc się.
– Dzięki, stary – rzucił, po czym pokonał jednym susem ostatnie dwa schodki i pognał w ślad za Benjaminem.
Alojz odkrył ze zdumieniem, że jego przyjaciel wygląda, jakby naprawdę odmłodniał.
– A, więc to takie czarne. – Dreszcz oddał Benjaminowi lornetkę. – Wprowadziłeś mnie w błąd tym słowem, myślałem, że to…
– Afroamerykanie? – podpowiedział Benjamin, doskonale znając skłonność Ryśka do barwnych, niekoniecznie poprawnych politycznie i miłych określeń.
– No. – Dreszcz sarknął, charknął i wypluł kulkę zielonej flegmy, niechcący razem z wykałaczką. – Mogłeś powiedzieć po prostu, że brudasy… A nie, czekaj. Wiele by to wtedy nie pomogło, a i specjalnie poprawniej by nie było. – Machnął ręką. – Dobra, nieważne. Co oni robią?
Benjamin wzruszył ramionami i przyłożył lornetkę do oczu. Mieli stąd całkiem niezły widok na kawałek ulicy i część trawnika przed akademikami Akademii Medycznej. Z dachu szpitala byłoby co prawda lepiej widać, ale nie mieli sposobu, by się tam teraz dostać.
Za jego plecami rozległy się dźwięki parowozu wtaczającego się na stację, a zaraz potem w niebo uleciała szarpana sapnięciami wiązanka śląskich przekleństw. Dreszcz, który przysiadł właśnie na niskim murku przy samej krawędzi dachu, poklepał miejsce koło siebie.
– Patrz, Alojz – powiedział. – Jest jak w tym nowym kawałku Stonesów, tylko bez tej cycatej ślicznotki ze szwedzkich filmów.
– Godołżech ci, że niy patrza na żodne porno – wysapał Alojz.
Przyjrzał się murkowi krytycznie i ostatecznie tylko zgiął się wpół, łapiąc powietrze.
– Ani szwedzkie, ani żodne insze.
– Jakie, kurwa, porno? Chodzi mi o ten film, gdzie jest ta punk hakerka, co ją gwałci jej opiekun i… – Dreszcz przerwał, podrapał się po głowie, wreszcie znowu machnął ręką. – Co tam, młody, z tymi zombie?
– No, jak mówię zachowują się dziwnie. – Benjamin odsunął lornetkę od oczu, odwrócił się i usiadł koło Ryśka. – Kopią głębokie doły, potem wrzucają do nich ścięte drzewa, gałęzie i takie tam… i zasypują. I tak wszędzie, gdzie się rozleźli. Zajmują teren stąd po miasteczko studenckie Uniwersytetu – wskazał ręką – i nie wiem, jak daleko w głąb Panewnickiej.
– I co? Nikt się tym nie zainteresował? Żadnej telewizji, żadnej prasy? – zapytał Dreszcz.
W odpowiedzi Benjamin najpierw pokazał mu stojący nieopodal wóz transmisyjny, najwyraźniej opuszczony, a potem podał lornetkę.
– Jak się przyjrzysz, rozpoznasz reporterów TVP po kurtkach – wyjaśnił. – Ostatnio rwali asfalt przy skrzyżowaniu.
– No tak.
Benford zaplótł dłonie na pośladkach i ruszył wzdłuż dachu.
– Z jednej strony to naprawdę wygląda jak inwazja zombie – powiedział cicho, jakby mówił do siebie. – Ktokolwiek się zjawia, zostaje wciągnięty i przemieniony. W ten sposób wiadomość się nie rozchodzi za szybko, a ich jest coraz więcej.
– Tyś sie jakoś poradziył – zauważył Alojz. – O, wejrzyj sie ino, zaś kogoś chyciyli. Doczkej ino, Richard, to niy som bez przipadek te twoje nowe kolegi?
Dreszcz przesunął lornetkę we wskazanym kierunku i zaraz zagwizdał z podziwem.
– No i to są prawdziwi bohaterowie, młody. Patrz na nich! Sierżant Wpierdol wywija sztachetą jak się patrzy! Jebnij jej, jebnij… Auuu, to musiało boleć!
Benjamin podbiegł do Ryśka i wyrwał mu lornetkę, akurat gdy ten, którego Rysiek nazywał Kielonem, brał się za bary z rosłym zombie z ochrony szpitala. Chudy, patykowaty Kwantofizyk, przypominający nieco szalonego naukowca z kreskówek dla młodzieży – włosy sterczące w każdym kierunku, maska stylizowana na okulary w rogowej oprawie, kostium jak fartuch – próbował pomóc, włażąc osiłkowi na plecy, ale raz po raz z nich spadał.
– Musimy im pomóc – zadecydował Dreszcz i ruszył w stronę drzwi.
– Czekaj chwilkę – odparł Benjamin. – Chcę tylko…
– Nie ma na co czekać! Zaraz się zamienią i z kim ja będę pił i ratował to pierdolone zadupie?! Idziecie czy nie?
Spojrzał na Alojza, ale ten nie wyglądał na kogoś zdolnego, by ruszyć się w najbliższej dekadzie. Niegdysiejszy górnik siedział tylko, dysząc, sapiąc i plując kropelkami śliny niczym budzący się wulkan. Benjamin natomiast nie odsuwał lornetki od oczu.
– Młody, mówię do ciebie! – warknął Rysiek. – Pierdolę takie bycie bohaterem, jak nikt mnie, kurwa, nie słucha!
Benford odwrócił się powoli i opuścił lornetkę.
– Już nie musisz iść – stwierdził. – Twoi przyjaciele właśnie zabrali się za pogłębianie rowów.
W teorii Karlik Kotula nie powinien móc wejść tego dnia na kopalnię; miał w końcu przymusowe wolne, zdrowotne, pourazowe, a to przecież nie tak, że każdy może sobie zjechać pod ziemię, kiedy chce. Są procedury, przepisy. W praktyce jednak wystarczyło powiedzieć, że się stęsknił, że potrzebuje, bo jak spadniesz z konia, to musisz zaraz wsiąść albo nie wsiądziesz już nigdy. Koledzy rozumieli, więc przymknięto oczy.
Wiedząc o tym, Kotula wszedł normalnie, na pewnego przez portiernię, nawet udał, że odbija kartę, a potem ruszył dobrze znaną sobie drogą do szatni. Przebrał się szybko, wziął latarkę, torbę i kask, a potem pospieszył do wind.
Tak jak przewidział, chłopaki szykujący się do zjazdu trochę się dziwili, ale wymówka zadziałała. Pośmiali się tylko, że głupi, bo tak się sam pod ziemię rwie, zamiast z baby nie złazić. Sztygar skarcił go, że złamał regulamin, a Karlik zobowiązał się, że postawi wszystkim wódkę, jak mu pozwolą. A potem wpakowali się do windy, ostatnie „Szczęść Boże” do windowego i poszli w dół.
Jechali ciasno ściśnięci, jeden obok drugiego, rozmawiając cicho i dysząc na siebie wzajemnie kiełbasą i cebulą. Tematy jak zawsze: baby i pieniądze, trochę o wakacjach i że rządzący to złodziejskie ciule. Jechało z nimi kilku młodych, więc trzeba z nich było podrzeć łacha, ale tak miło, po przyjacielsku, w końcu choć młodzi, to przecież swoi.
Karlik z początku słuchał tego wszystkiego jednym uchem, a potem już wcale; całkowicie skupił się na głosie, który z każdą sekundą, każdym metrem w głąb ziemi odzywał się do niego głośniej i wyraźniej.
Złoże, pomyślał.
Odpowiedziało: „Oto ja!”.
– Mogliśmy ich uratować, gdybyś się tak nie ociągał – mruknął Dreszcz.
Odłożył lornetkę, usiadł koło Alojza i położył ręce na kolanach.
– Mogliśmy ich uratować.
– To ty żeś sie tak gracoł, że by my ani z tego doma niy wyszli – sapnął Alojz.
Benjamin wrócił do przechadzania się po dachu tam i z powrotem, tam i z powrotem, dłonie zaplecione na pośladkach, wargi zaciśnięte, oczy zmrużone. Wyglądało na to, że myślał. Obaj mężczyźni wodzili za nim wzrokiem przez chwilę, aż w pewnym momencie coś w kieszeni Ryśka zabrzęczało, a potem rozległ się głos Alice’a Coopera.
Rockman wyciągnął telefon i westchnął, patrząc na wyświetlacz. Odebrał.
– Skarbeczek tatuś zadzwoni później, dobrze? – powiedział głosem słodkim jak aspartam. – Mamy tu mały kryzys z umarłymi… No umarłymi, Janeczko, dobrze słyszałaś. Wstali z martwych i posiedli ziemię. A teraz odnawiają jej oblicze, jak papież kazał… No jak, jaki papież? Wyjechała na obczyznę, daje pastorowi i już zapomniała o papieżu! Jedyny słuszny.
Rysiek dostrzegł karcące spojrzenia obu towarzyszy i wzruszył ramionami. A potem powiedział do telefonu:
– Zadzwonię do ciebie później, słoneczko, dobrze?
Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.
– Dzieci – mruknął, chowając telefon. – Na czym to myśmy… A, młody, wracaj do łażenia po dachu jak idiota, a Alojz do udawania parowozu. Jak uznacie, że na coś się wam przydam, to mnie obudźcie.
Benjamin podszedł bliżej i usiadł po turecku.
– Nie możemy działać bez rozpoznania – wyjaśnił. – A ja nie potrafię zidentyfikować, co tymi istotami…
– Tymi zombie… – poprawił Dreszcz, ale Benford pokręcił głową.
– No kiedy właśnie niekoniecznie. Nie zjadają ludzi, zarażanie też nie wydaje się ich głównym celem. Sprawiają wrażenie, jakby najważniejsze było zakopywanie drzew i gałęzi, zupełnie jakby budowali tam na dole tunel albo… zakopywali skarby. Tylko co to za skarb, drzewa?
– Naturalny? – podpowiedział Dreszcz. – Nieważne, co ich motywuje. Zejdziemy na dół, a potem tak im przysmażę dupy, że te ich węgielkowe oczy zaczną się żarzyć na czerwono… Pieprzone brudasy!
Benjamin zmarszczył czoło, a potem spojrzał na Alojza.
– Ta ostatnia katastrofa kopalniana to gdzieś w okolicy była, prawda?
Alojz pokiwał głową.
– Ja, w łokolycy. We Wujku. Łoni dopiero wrócili do fedrowanio, a pora chodników zawartych. A co?
– Tak jakoś sobie myślę trochę outside the box – odparł Benjamin. – A co, jeśli ta katastrofa miała związek z takimi wydarzeniami jak to, które uczyniło Ryśka Dreszczem?
– Gadka ze zbokiem w parku? – zdziwił się Zwierzchowski. – Przecież to bez sensu.
– Nie mówię o wymyśleniu imienia, tylko o tym, co zmieniło cię w superherosa – wyjaśnił Benjamin. – O piorunie z nieba. Jeśli coś podobnego wydarzyło się w kopalni i teraz…
Zamachał rękami wyraźnie sfrustrowany, że nie potrafi wyrazić swojej szalonej myśli w racjonalny sposób. Potem na moment zamknął oczy, odetchnął głęboko i spróbował jeszcze raz:
– Zobaczcie sami, mieliśmy katastrofę, coś się mogło uwolnić spod ziemi i teraz atakuje ludzi. Ci tutaj mają oczy jak węgle, cali są pokryci sadzą. Stąd się zresztą biorą, widziałem, jak przemieniali tego całego Sierżanta. Olbrzym dmuchnął mu w twarz czarnym pyłem i zaraz było po sprawie. No i jeszcze te drzewa… Może to trochę szalona myśl, ale co powstanie z drewna, gdy je zakopiesz?
– Nawóz? – zaproponował Rysiek.
– Węgiel.
Alojz pokręcił głową.
– To trza jakiś tauzen abo i wiyncy lot. Ciśniynio i takich tam… Ale w sumie, wiysz co, Benjamin? Mosz recht. To je richtich pofyrtane.
Benford uśmiechnął się lekko.
– Dla nas może i tak, ale w komiksach mało który złoczyńca myśli rozsądnie. Zwykle kierują się swoją własną logiką. Wierzcie mi, przy niektórych ich pomysłach to, co teraz mówię, wcale nie wydaje się najgłupszą z idei.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, gapiąc się tylko na siebie. Wreszcie Rysiek wstał i otrzepał spodnie na wychudzonym tyłku.
– Możecie sobie mówić, co tam chcecie, ja myślę, że trzeba tym zombiakom trochę dupy przysmażyć – stwierdził. – Zafundujmy im terapię szokową, co wy na to?
Mimo zasapania, kolki i serca stojącego gulą w przełyku Alojz nie mógł się powstrzymać od refleksji, że oto właśnie bierze udział w scenie jak z jednego ze swoich ulubionych filmów, Złota dla zuchwałych. Właśnie szli środkiem opustoszałej ulicy, wolno, on i młody z bronią, a Dreszcz przebierający roziskrzonymi palcami, jakby chciał zaraz dobyć niewidzialnych rewolwerów.
Naprzeciw w pewnym oddaleniu gromadziły się zombie. Kilku starszych mężczyzn, grupka studentów, Azjatka, pewnie z międzyuczelnianej wymiany, gruba kobieta z dwójką węglookich dzieci. W poszarpanych ubraniach, z rękami utytłanymi krwią i rozmiękłą ziemią, zesztywniali i nienaturalni w ruchach. Tylko oczy – czarne, lśniące, odcinające się żywotnością od martwych, pokrytych sadzą twarzy – nie pozwalały zapomnieć, że to myślące istoty. Inna rzecz, czy myślące samodzielnie.
– Rozdzielmy się – syknął Benjamin. – Nie idźmy tak jeden obok drugiego, tylko całą szerokością ulicy, bo…
Dreszcz spojrzał na niego.
– Te, mały, nie mędrkuj, co? – powiedział z rozbawieniem.
Potem uniósł obie ręce nad głowę i, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, machnął nimi, ciskając w stronę zombie dwie potężne wiązki srebrnoniebieskich błyskawic.
– Sledgehammer, voodoodziwki!
Ci, których trafiło wyładowanie, zatrzęśli się niemal równocześnie w konwulsjach niczym członkowie jakiejś współczesnej grupy tanecznej i z jękiem popadali na kolana. Pozostali zawahali się na moment, by zaraz równocześnie ruszyć w stronę trójki przybyszy. Nie biegiem, ale i tak całkiem sprawnie, a do tego z identycznymi, gniewnymi grymasami na twarzach. Cokolwiek nimi kierowało, musiało się właśnie nielicho wkurwić.
To już nie mój film, pomyślał Alojz, wznosząc strzelbę. A potem przyszło mu do głowy, że przecież węgiel zwany jest czarnym złotem, a ich zachowanie, gdyby użyć eufemizmu, można by uznać za zuchwałe. Mimowolnie się uśmiechnął.
Karlik stanął w korytarzu lekko na uboczu, by nie przeszkadzać kolegom, i wsłuchał się w Złoże. Mówiło do niego głośniej i wyraźniej niż ostatnim razem, już nie tylko rozmytymi, chaotycznymi obrazami jak na początku. Teraz pojawiały się dźwięki, a nawet słowa gdzieś w środku głowy. Przekaz od Złoża nie potrzebował uszu, nie potrzebował oczu, docierał przez całe ciało, przenikał go i wdzierał się do środka.
Kotula czuł, że Złoże rośnie. Powoli jak na ludzkie standardy, ale z niebywałą wręcz prędkością jak na przebudzoną odwieczną świadomość. To było tak, jakby z każdą minutą kolejne milimetry czarnej bryły napełniały się myślą i pragnieniem. Planami, których cudownie ocalony Karlik miał być częścią. Bo teraz, jak jeszcze nigdy wcześniej, górnik czuł, że ocalał nie bez przyczyny, że zadanie jest ważniejsze, niż mu się wydawało.
Złoże, to prawdziwe, z obudzoną niedawno świadomością, a nie tylko podziemnymi pokładami węgla, rosło. Wtedy było ledwie bryłą w jednym z tuneli, dziś obejmowało już większość podziemnego obszaru kopalni. Wyło gniewnie szarpane przez kombajny, drżało z wściekłości, gdy wybierano jego cząstki, by je spalić. To nie były dźwięki i głosy bólu. To było święte oburzenie!
Karlik wcześniej przebudził ludzi, zmusił ich do służby Złożu, do pracy na rzecz jego odnowienia. W perspektywie tysięcy lat – ale czymże są lata, jeśli nie ma ludzi, którym się spieszy, by niszczyć – było to spojrzenie w przyszłość. To, co miał zrobić teraz, dotyczyło teraźniejszości i zachowania tego, co jest. Zniszczenie kopalni.
A co z innymi? – pomyślał Kotula i jego myśl zabrzmiała jak cichy szelest w porównaniu z przekazem płynącym od węgla. Była jednak dobra, więc Złoże ją doceniło i obdarzyło odpowiedzią.
„Rosnę”, odparło, „a gdy przyjdzie czas, będą inni jak ty. Inni…”
Złoże umilkło, nie znało na to ludzkiego słowa, ludzkiej myśli. Ale Karlik znał je doskonale: prorok. Będą inni prorocy.
Wyczekał, aż nikt nie patrzył, a wtedy ruszył w stronę kombajnu ścianowego, po drodze sięgając po gaśnicę. Złapał ją pewnie, zamachnął się i z całej siły walnął nią pracującego przy maszynie Włodka. Było mu szkoda, że musi to zrobić, ale taka była cena. Nawet jeśli chwilę temu na powierzchni nie zdawał sobie z tego sprawy, teraz już wiedział. Zresztą co Włodek robił tu, przy niemal w pełni zautomatyzowanej maszynie? To musiał być znak – dowód, że Złoże chce go dla siebie szybciej niż innych.
Chrzęst pękającej kości został zagłuszony rykiem kombajnu, wszechobecny półmrok ukrył osuwające się ciało. A krew, choć zdawało się to niemożliwe, błyskawicznie wsiąknęła w czarną bryłę.
Karlik przyklęknął i uderzył pięścią w metalową pokrywę. Następnie szarpnął za kabel i zgodnie z podpowiedzią Złoża skręcił ze sobą dwa iskrzące przewody. Kombajn zawył.