W odbiciu - Jakub Małecki - ebook + książka

W odbiciu ebook

Jakub Małecki

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jakub Małecki, jeden z najzdolniejszych młodych pisarzy, mistrzowsko łączy gatunki literackie, oferując brawurową mieszankę powieści obyczajowej, groteski i magicznego realizmu.

Młode małżeństwo przeżywające kryzys, kobieta pogodzona ze śmiercią i pijak topiący w butelce swoją straszną przeszłość – niespodziewanie tracą życia, które znali. Na tle ludzkich losów czają się potwory: my sami, w odbiciu, widziani oczyma innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 263

Oceny
4,0 (161 ocen)
57
53
39
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Całkiem niezła

Książka wywołuje poczucie niepokoju, oraz posiada refleksje nad życiem. Gatunkowo aby doczynienia z różnorodnością gatunkową jak choćby powieść obyczajowej, kryminału, groteski czy też fantastyki.
00
AJMPIndi

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
bobolin

Całkiem niezła

Dobre jak prawie wszystko Małeckiego, ale jak dla mnie za dużo człowieka z psią głową. Zepsuł to wszystko.
00
Cripps

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka,polecam!
00
camellia

Nie oderwiesz się od lektury

Małecki jest wspaniały
00

Popularność




Jakub Małecki

W odbiciu

Warszawa 2013
Jakub Małecki W odbiciu ISBN: 978-83-61187-81-3 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright ©2011- 2013 by Jakub Małecki Copyright ©2011-2013 by Powergraph Copyright © 2011-2013 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Łukasz Orbitowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Mar­cie

I

1

Nie potra­fię mówić o Piel­grzy­mie.

Umiem o nim myśleć.

Praw­dzi­wego Piel­grzyma widzę już tylko w gło­wie. Ten, o któ­rym usi­łuję mówić, natych­miast wymyka mi się i zmie­nia w inne osoby. W pijaka. W ojca. W męża. W czy­je­goś syna, przy­ja­ciela, kochanka. W dobrze zbu­do­wa­nego, wyta­tu­owa­nego trzy­dzie­sto­latka z zako­lami. I zaraz potem w chu­dego włó­częgę o spi­cza­stym nosie.

Mno­żąc kolejne jego wize­runki, nie­wy­raźne i ułomne, jesz­cze bar­dziej się od niego odda­lam, jak­bym pod­cho­dził z obiek­ty­wem apa­ratu zbyt bli­sko i nie widział już nic, prócz roz­my­tego frag­mentu jego skóry lub ubra­nia.

Chcę ująć w słowa praw­dzi­wego Piel­grzyma z mojej głowy, ale ten drwi ze mnie, staje przed lustrem utka­nym z moich kolej­nych nie­udol­nych zdań, a w odbi­ciu poja­wia się nie jedna postać, lecz wiele. Żadna z nich nie jest Piel­grzy­mem.

Mówią, że każda histo­ria ma wiele odbić, ale życio­rys Piel­grzyma przy­po­mina lej: wszyst­kie moż­liwe warianty zbie­gają się ku jedy­nemu fina­łowi. Mógłby sza­mo­tać się i szar­pać z wła­snym życiem, mógłby wygi­nać je ku rze­czom wznio­słym lub cał­kiem bła­hym, krze­sać z sie­bie bez­in­te­re­sowne dobro lub zupełną pod­łość, a i tak nic by tym nie zmie­nił.

Miał kie­dyś żonę i córkę, pracę i pie­nią­dze – na tyle mało, by nie podró­żo­wać, i na tyle dużo, by unik­nąć wstydu poży­cza­nia przed pierw­szym, miał dni wypeł­nione chrzę­stem prze­le­wa­nej w beto­niarce masy i noce, kiedy zmę­czo­nymi ramio­nami obej­mo­wał cie­płe ciało kobiety, miał zimy szare jak ura­biany przez niego beton, te zimy, pod­czas któ­rych tygo­dniami nie widy­wał słońca, i miał lata, spę­dzane na dachach zale­wa­nych żarem, miał poranki pach­nące kawą, czarne, znie­na­wi­dzone poranki i wie­czory, odbi­ja­jące się na twa­rzy lśniącą poświatą tele­wi­zora, miał wszystko i nic nie miał. Potrze­bo­wał wię­cej.

Potrze­bo­wał wie­czor­nego piwa, jed­nego, a potem dwóch – po pracy i tuż przed snem, potrze­bo­wał sobot­niej wódki, ze zna­jo­mymi, a póź­niej bez zna­jo­mych, potrze­bo­wał setki wypi­ja­nej w ukry­ciu na przy­stanku i kolej­nej, szyb­kiej, uspo­ka­ja­ją­cej setki zamiast codzien­nych kana­pek z tyrol­ską, potrze­bo­wał zapo­mnie­nia, chwi­lo­wej czerni w gło­wie, by nie myśleć i nie czuć, wresz­cie zapra­gnął czerni zupeł­nej.

Zaczęło się jak zawsze: prze­grał pierw­szą rundę z wódką, ta go zno­kau­to­wała, a potem chwy­ciła i wynio­sła z domu, naj­pierw na tydzień, póź­niej na mie­siąc, aż w końcu i na dobre. Miesz­ka­nie samo się nie spłaci, córka nie ubie­rze, a pod­ręcz­niki nie przy­bie­gną na papie­ro­wych nogach z księ­garni – Kasia w końcu nie wytrzy­mała. Nikomu nie powie­działa, a mimo to wszy­scy wie­dzieli. Że poje­chała na wieś do scho­ro­wa­nych rodzi­ców. Że wsia­dła w pociąg, wyda­jąc ostat­nie drobne na bilet nor­malny plus ulgowy w dru­giej kla­sie oso­bo­wego i przez całą drogę prze­kli­nała los, który posta­wił na jej dro­dze Piel­grzyma.

A co on robił? Mógł­bym pójść o zakład, że leżał w jakiejś piw­nicy i trzy­mał butelkę wina czy pierś Gur­lagi, jed­nej z tych osie­dlo­wych szan­trap, któ­rych trzeźwy czło­wiek nawet nie dostrzega. A jego żona tłu­ma­czyła Darii, że „tatuś musiał wyje­chać”, i tłu­kła się pocią­giem do zmę­czo­nego ojca i cho­rej matki, któ­rzy łudzili się nadzieją na spo­kojną sta­rość. Jechała tam z wali­zami wstydu i ciu­chów z lum­peksu, licząc, że wyżywi ich Pan Bóg, albo cho­ciaż KRUS.

Nie wiem, jak jej się póź­niej uło­żyło, sły­sza­łem tylko, że ucieczka z mia­sta osta­tecz­nie ją zła­mała, że Kasia nie pod­nio­sła się już po cio­sie, który zadał jej mąż. Wiem nato­miast, co robił Piel­grzym – urzy­nał się w trupa.

W każ­dej rodzi­nie znaj­dzie się podobny przy­pa­dek męż­czy­zny, który nie daje sobie rady z życiem i trzeź­wo­ścią. Oni wszy­scy koń­czą nie­do­brze, ale Piel­grzym skoń­czył naj­go­rzej. Tak to przy­naj­mniej teraz wygląda.

2

Głów­nym boha­te­rem życio­rysu Piel­grzyma nie jest sam Piel­grzym, lecz jego alko­ho­lizm. W moim wła­snym życio­ry­sie boha­tera głów­nego zabra­kło; moty­wem prze­wod­nim jest tu brak motywu prze­wod­niego.

Zda­rza mi się cza­sem nie­mal fizycz­nie odczu­wać tę nija­kość, to roz­drob­nie­nie, które przez całe życie popy­cha mnie ku roz­ma­itym zaję­ciom i pasjom, te zaś z początku pory­wają mnie i wstrzą­sają, dając jed­no­cze­śnie siłę, aż w końcu dła­wię się nimi i porzu­cam dla innych, albo wręcz prze­ciw­nie – ucze­piam się ich na siłę i bez prze­ko­na­nia.

Dzie­się­cio­letni, zno­si­łem do domu kap­sle, puszki i naklejki z wafli Kuku­ruku, z pasją kolek­cjo­no­wa­łem sze­lesz­czące skarby z gum Turbo i okru­chy komik­sów z balo­no­wego Kaczora Donalda, póź­niej zwró­ci­łem się ku nalep­kom z czip­sów i pla­sti­ko­wym kółecz­kom pro­mu­ją­cym Gwiezdne wojny, te z kolei wyparte zostały przez zeszy­towe powie­ści Maya i kupo­wane za pierw­sze kie­szon­kowe lśniące numery „Magic Basket­ball”; zaraz jed­nak odkry­łem w sobie fascy­na­cję pod­kład­kami pod piwo, a w szu­fla­dzie spię­trzyły się stosy magne­to­fo­no­wych kaset i barw­nych okła­dek „Popcornu”.

Rwa­łem się ku wszyst­kim moż­li­wym kur­som, po kilku spo­tka­niach porzu­ca­łem je, upo­jony per­spek­tywą uczest­nic­twa w kolej­nych, zbie­ra­łem góry przed­mio­tów i wyrzu­ca­łem je. Wiele namięt­no­ści zatarło mi się w pamięci, przy­tło­czone kolej­nymi. Nie­które zosta­wiły po sobie ślad.

Tatuaż na łydce to jeden z nich, innym jest bli­zna nad kola­nem, pozo­sta­łość po skoku na desko­rolce, w sza­fie sta­rzeje się zbyt cia­sne już kimono i kru­szeją gumowe paski oku­la­rów – pamiątki po miło­ści do basenu, prze­no­śne dyski zawa­lone są obej­rza­nymi fil­mami, regały pełne cza­so­pism nie­otwie­ra­nych od lat, w port­felu prawo jazdy na moto­cykl, samo­chód i cię­ża­rówkę z przy­czepą, w gło­wie mgli­ste wspo­mnie­nie spor­to­wych sza­leństw i pijac­kiej bra­wury, w piersi – czarne worki płuc. Palę do dziś.

Piel­grzym zawsze był Piel­grzymem, choć nikt nie wie dla­czego, za to mnie ni­gdy nie obda­rzono prze­zwi­skiem – gdyby tak się stało, nazy­wa­liby mnie Zbie­ra­czem lub Kolek­cjo­ne­rem.

Obecną pasją Kolek­cjo­nera są bun­kry.

Wspól­nie z Waflem prze­cze­sa­li­śmy już jede­na­ście for­tów poło­żo­nych na obrze­żach mia­sta – te wiel­kie, zanu­rzone w pagór­kach pomiesz­cze­nia, setki metrów kory­ta­rzy, połą­czone ze sobą pod­ziemne budynki, wie­lo­pię­trowe schrony, tunele, schody, szczury i nie­to­pe­rze. Bun­kry, tak, to mnie teraz trzyma naj­moc­niej. Za mie­siąc, być może, nie będę już o nich pamię­tał.

Odna­la­złem nie­dawno kolejny: piękny, potężny fort przy Pia­sko­wej, i z przy­jem­no­ścią odby­wa­łem odważne wędrówki pal­cem po moni­to­rze lap­topa, pod­nie­cony prze­glą­da­łem zdję­cia i zapo­zna­wa­łem się z histo­rią tego miej­sca, oczyma wyobraźni dostrze­ga­łem tunele i wodę skra­pla­jącą się po cegłach ścian, wąskie przej­ścia, któ­rymi trzeba się czoł­gać, gwoź­dzie, szmaty i butelki u stóp, pełne sko­ro­do­wa­nych przed­mio­tów pomiesz­cze­nia i belę świa­tła wypły­wa­jącą z latarki, by to wszystko odsła­niać.

Moc wra­żeń. Kolek­cjo­no­wa­łem je w gło­wie.

3

Rano zadzwo­niła ciotka Bożenka z uprzej­mym zapy­ta­niem (ciotka sto­suje wyłącz­nie uprzejme zapy­ta­nia i w ogóle jest osobą nad wyraz uprzejmą), czy nie mógł­bym znowu pomóc w jakimś małym malo­wa­niu. Jasne, mógł­bym, przede wszyst­kim dla­tego że ciotka daje stówę za każde takie poma­ga­nie, a jeśli mam szczę­ście – to nawet i dwie. Zapa­li­łem jesz­cze, zer­k­ną­łem na kartkę pozo­sta­wioną w kuchni przez En, na scho­dach miną­łem panią Hil­de­brandt i pobie­głem na strze­żony par­king.

Nasz strze­żony par­king to bar­dziej par­king, a mniej strze­żony. Powi­tał mnie ochro­niarz, sta­ru­szek pozba­wiony słu­chu, wypo­sa­żony za to w poczu­cie humoru i grupę inwa­lidzką.

Wrę­czy­łem mu lami­no­wany kar­net, dopią­łem paski ręka­wi­czek, ścią­gną­łem usztyw­nie­nie kurtki, na głowę nasu­ną­łem komi­niarkę i kask, czu­jąc jed­no­cze­śnie przy­jemny, deli­katny wzrost adre­na­liny.

Jeż­dżę Yamahą YZF-R1.

Odsu­ną­łem moto­cykl od ogro­dze­nia, wbi­ja­jąc czubki butów w żwi­ro­wane pod­łoże i przy­trzy­mu­jąc udami masywny bak pra­wie dwu­stu­ki­lo­gra­mo­wej maszyny. Kciuk na star­te­rze, poma­rań­czo­wo­czer­wony błysk kon­tro­lek, wibra­cja spły­wa­jąca na przed­ra­miona z kie­row­nicy, basowy pomruk sil­nika, pode­szwa lewego buta ude­rza­jąca stopkę, w uszach cichy trzask zamy­ka­nej szyby, trzy szyb­kie ruchy manetką na jało­wym biegu, trzy gło­śne wark­nię­cia odczu­wane w uszach i na całym ciele, lewa dłoń na sprzę­gle i lewa stopa ode­rwana od ziemi, gwał­towny chrzęst wrzu­ca­nej jedynki, towa­rzy­szące mu led­wie zauwa­żalne drgnie­nie maszyny, prawa stopa, jadę.

I wta­piam się w mia­sto.

4

Kilka minut póź­niej byłem już pod blo­kiem, czte­ro­krot­nie wdu­si­łem przy­cisk domo­fonu, zasta­na­wia­jąc się, dla­czego Bóg zesłał na ciotkę Bożenkę dole­gli­wość strasz­li­wego uwiel­bie­nia muzyki poważ­nej.

Nie­jed­no­krot­nie pra­cu­jąc u niej fizycz­nie przez cały boży dzień, zmu­szany byłem do wie­lo­krot­nego odsłu­cha­nia Wiel­kiej Mszy h-moll, a w prze­rwach pusz­czano mi etiudy Debussy’ego i kan­taty kościelne. Z gło­śni­ków sączy się też czę­sto nużący Ravel i mdły De Falla, dener­wu­jący Szy­ma­now­ski i Cle­menti, ciotka chłosz­cze mnie też Paga­ni­nim.

Zaci­skam zęby i dłoń na pędzlu, prze­ły­kam te dźwięki, brnę przez nie i zakli­nam zegar, byle to prze­trwać, byle prze­trwać, uści­skać cio­cię, a potem – przy­jemny bank­not.

Cio­cia Bożenka liczy sobie sie­dem­dzie­siąt lat, jest niska, kor­pu­lentna, ma wiel­kie uszy i obez­wład­nia­jący uśmiech. Wydaje się sprzę­żona z maleń­kim miesz­ka­niem; co chwilę odru­chowo opiera się o komodę, przy­siada na skraju meblo­ścianki, chwyta futrynę, deli­kat­nie odbija się od ścian i tak poru­sza się – z roku na rok coraz słab­sza – po trzy­dzie­sto­me­tro­wej kawa­lerce.

Aby dostać się do środka, nie wystar­czy zapu­kać lub zadzwo­nić. Uczy­nić to należy dokład­nie cztery razy. Raz, dwa, trzy, cztery; ster­cza­łem na klatce, zasta­na­wia­jąc się, czy nie zapar­ko­wa­łem moto­cy­kla zbyt bli­sko boiska, aż wresz­cie usły­sza­łem szu­ra­nie łapci: szurrr, szurrr, cio­cia cho­dziła, koły­sząc cia­łem z nogi na nogę.

Zgrzyt­nęło, przy juda­szu roz­legł się ciężki, zmę­czony oddech, wresz­cie zabrzę­czał łań­cuch, a drzwi uchy­liły się nie­znacz­nie i twarz ciotki Bożenki roz­świe­tlił uśmiech – ona sama poto­czyła się ku mnie z czu­łym „Karo­lek!”.

I tak weszli­śmy, zanu­rza­jąc się w zapa­chu suszo­nych kwia­tów i grzy­bów, wiszą­cych set­kami na kalo­ry­fe­rze – a w tle przy­gry­wał Paga­nini.

5

Po trzech godzi­nach mia­łem ochotę zatłuc ciotkę pędz­lem.

Wresz­cie zwlo­kłem się z tabo­retu. Tępo popa­trzy­łem na efekt pracy (biały sufit, żółte ściany w przed­po­koju) i pod­da­łem się przy­jem­nemu uczu­ciu ulgi. Mała godzinka na wykoń­cze­nie i umknę do domu.

— No usiądź sobie, wresz­cie, Karo­lek, bo mi tu pad­niesz. Her­batki? Kawki?

— Kawki.

— Mam dla cie­bie pączki. Wyj­mo­wać?

Przy­tak­ną­łem ocho­czo – pączki uwiel­biam. Na stole poja­wił się talerz, a uśmiech znowu wypełzł ze zmarsz­czek na twa­rzy cioci i roz­ście­lił się od jed­nego wiel­kiego ucha do dru­giego. Sta­rzy ludzie uśmie­chają się pięk­nie, podob­nie jak dzieci. Ułom­ność ciała i umy­słu powo­duje, że uśmiech staje się szczery – ci zdrowi, w sile wieku, nie potra­fią uśmie­chać się w taki spo­sób. Ja też nie umiem.

Miło spo­glą­dało się na talerz z czte­rema pącz­kami, każdy iście mon­stru­al­nych roz­mia­rów, oraz kawę w kubku z napi­sem „Zio­ło­lek”.

— No i co tam u cie­bie, powiedz, Karo­lek? Wszystko dobrze? Co u Nata­lii?

Zmie­liw­szy pączka, odpar­łem:

— No, szu­kam pracy, Nata­lia się wresz­cie wyle­czyła z grypy, w biu­rze ma dużo pracy, a tak poza tym ogól­nie wszystko dobrze.

Grzmiał Czaj­kow­ski.

— Pyszne pączki. Rewe­la­cja…

— A te aku­rat kupi­łam ci tu, o, w budce na dole, nie­da­leko. Taka sprze­daje pani, co to jej mąż jest chory, ma raka trzustki chyba, bar­dzo porządna kobieta.

Zamy­śliła się, uśmiech znik­nął, poja­wił się za to palec unie­siony w górę.

— O, a mi się teraz przy­po­mniało, co ci mia­łam powie­dzieć. Dobrze żeś zapy­tał o te pączki. Słu­chaj, ty sły­sza­łeś o tym męż­czyź­nie, co to go wczo­raj podobno zna­leźli nie­ży­wego w miesz­ka­niu na Dłu­go­sza?

Bez­li­to­śnie chwy­ci­łem kolej­nego pączka (ocie­kał lukrem!) i odgry­zł­szy potężny kawał, pokrę­ci­łem prze­cząco głową.

— Neh­ły­ha­łem.

— No bo mi wła­śnie ta mówiła, ze sklepu, ta od tych pącz­ków. Przed­wczo­raj, wyobraź sobie, przy­je­chała na Dłu­go­sza poli­cja, nie wiem już do któ­rej kamie­nicy, ale to nie­ważne jest. A przy­je­chali, bo sąsia­dom coś tak już od paru dni śmier­działo i śmier­działo. Naj­bar­dziej spod drzwi takiego pana, który rzadko ostat­nio wycho­dził, więc się prze­stra­szyli, że może tam w środku umarł.

Upi­łem łyk kawy i ukrad­kiem zer­k­ną­łem na zega­rek sto­jący na tele­wi­zo­rze za ciotką – trzeba być czuj­nym, opo­wie­ści cioci Bożenki potra­fią roz­ra­stać się w nie­skoń­czo­ność.

— I umarł? — pod­trzy­ma­łem roz­mowę, choć śred­nio mnie obcho­dziło, czy umarł, czy nie umarł; inte­re­so­wał mnie pączek numer trzy.

— Umarł. Tylko wiesz, co się oka­zało?

— No?

— Że nie miał w miesz­ka­niu ani kuchni, ani łazienki.

Zasta­no­wi­łem się, mie­ląc w ustach resztkę sma­ko­łyku:

— Może mieli wspólne toa­lety, na kory­ta­rzu?

— Nie, mieli w miesz­ka­niach. Pani Basia mówiła jesz­cze, i to jest naj­dziw­niej­sze, że wyobraź sobie, w dowo­dzie oso­bi­stym, który tam zna­leźli, wid­niało nazwi­sko, któ­rego ni­gdzie nie ma.

— To zna­czy?

— Jest w dowo­dzie — tu ciotka prze­chy­liła się na prawo i się­gnęła do pokrę­tła, ści­sza­jąc muzykę — ale nie ma ni­gdzie indziej. Ani w reje­strach żad­nych, ani w spi­sach lud­no­ści, ani w wyka­zach miesz­kań­ców. Nic. Ni­gdzie nie ma.

Roz­ma­wia­li­śmy tak dalej, ciotka upie­rała się, że sprawa dziadka bez kuchni i łazienki to wielka zagadka, a ja, z ostat­nim pącz­kiem w dłoni, spo­glą­da­łem nie­we­soło na ściany, rachu­jąc, ile jesz­cze czasu przyj­dzie mi tu tkwić.

Chwy­ci­łem pędzel i wsze­dłem na tabo­ret, gło­śniki zatrzesz­czały i wypluły z sie­bie opus Beetho­vena.

6

Pocią­gnię­cie pędz­lem w lewo, pocią­gnię­cie w prawo, minuta za minutą, zer­ka­jąc na mozolny dygot sekund­nika, dotrwa­łem do finału.

Jesz­cze tylko umy­cie wałka i pędzla, jesz­cze no usiądź na chwilkę odsap­nąć, jesz­cze roz­mowa o tym i o tam­tym, uśmiech, dzię­kuję kochany, bank­not w małej dłoni, to ja dzię­kuję, cio­ciu, jesz­cze buziak, jeden, drugi i trzeci, pozdrów Nata­lię, pozdro­wię, jesz­cze tylko macha­nie dło­nią zza zamy­ka­nych drzwi i znowu mogłem usiąść na moto­cy­klu.

Z ulgą wsu­ną­łem klu­czyk w sta­cyjkę i uru­cho­mi­łem basowy, nie­po­rów­ny­walny z innymi, pomruk litro­wego sil­nika.

Kurtka przy­ci­ska­jąca się czule do brzu­cha, kolejne biegi prze­dzie­lane sprzę­głem, po bokach roz­ma­zane plamy sza­ro­ści, ucie­ka­jący asfalt, wstążki podwój­nych cią­głych i to, czego nie da się opo­wie­dzieć, to, co oddziela moto­cy­kli­stów od niemoto­cy­kli­stów, adre­na­lina dopra­wiona stra­chem, huk powie­trza prze­ci­na­nego głową w kasku.

Za zakrę­tem kaszl­ną­łem, zro­biło się biało, uchy­li­łem szybkę i zwol­ni­łem.

Piel­grzym.

7

Sie­dział na tra­wie kilka metrów od ulicy, nad nim obdarte wspo­mnie­nie bil­bordu rekla­mu­ją­cego lody Koral, obok jego pry­watny eden: sku­lone, brudne wspo­mnie­nie po kobie­cie i litrowa butla spie­nio­nego piwa.

Zsia­dłem, kask zawisł na kie­row­nicy, rzu­ci­łem Piel­grzy­mowi krót­kie „cześć”, odpo­wie­dział ruchem głowy, wpa­trzony w osie­dle przed sobą, cichy, nie­ru­chomy włó­częga, ogry­zek po czło­wieku.

Nosił przed­po­to­pową kurtkę z nadru­kiem Chi­cago Bulls i czarną bejs­bo­lówkę, a z pra­wego buta wyglą­dały cie­kawe świata palu­chy. Dziew­czyna miała na sobie obszerny swe­ter i dżinsy postrzę­pione u dołu. Spała. Roz­po­zna­łem w niej Gur­lagę.

Zapy­ta­łem, co sły­chać, odparł, że co ma być, zapro­po­no­wa­łem pod­wie­zie­nie na osie­dle, skrzy­wił się, pokrę­cił głową, wyda­wało się, że naj­chęt­niej pozo­stałby tam na zawsze, zapu­ściłby korze­nie w traw­niku, byle tylko butelkę ktoś mu uzu­peł­niał.

— Chcesz tu sie­dzieć jak… jak jakiś menel? — Nie dawa­łem za wygraną. — Dalej, wsta­waj, pod­rzucę cię, prze­śpisz się na siłowni, kupię ci coś do żar­cia.

— Nie chcę.

— Nie chcesz.

— No nie chcę.

— To co będziesz tu robił?

Przy­glą­dał mi się, mru­żył oczy, uniósł głowę i bek­nął.

— Będę sobie tu sie­dział.

— I co dalej, jak już sobie posie­dzisz?

— Moja sprawa — powie­dział i bek­nął ponow­nie.

Zaga­pił się w niebo, oparte o dach Bie­dronki naprze­ciw, rów­nie szare jak bloki na osie­dlu za jego ple­cami.

— Powi­nie­neś wziąć się w garść — powie­dzia­łem i czu­łem, jak­bym nic nie powie­dział, Gur­laga leżała nie­ru­choma, Piel­grzym wyda­wał się nie słu­chać.

— Po co? — zapy­tał w końcu.

— Jak to po co? Spójrz na sie­bie, czło­wieku, nie masz miesz­ka­nia, nie masz już żony, dziecka, nic nie masz… Nawet głu­pich pię­ciu zło­tych nie masz w kie­szeni. I tak chcesz dalej żyć?

— Pię­ciu zło­tych?! — Ależ się zago­to­wał. Twarz mu poczer­wie­niała, szyją cią­gnęła się żyła jak kciuk, a z oczu biło wście­kło­ścią. — Chcesz pięć zło­tych Piel­grzyma? Chcesz zoba­czyć pięć zło­tych? To masz!

Wsa­dził rękę pod bluzę i wyszarp­nął plik stu- i pięć­dzie­się­cio­zło­tó­wek. Ści­skał je brud­nymi pal­cami, a na twa­rzy wykwi­tał mu uśmiech, jeden z tych, które poja­wiają się na twa­rzach osób chcą­cych udo­wod­nić to, w co nie wie­rzą.

Gur­laga mruk­nęła przez sen i prze­wró­ciła się na bok.

— Skąd to masz?

— A co cię to obcho­dzi?! — wrzesz­czał, aż ślina bry­zgała mu z ust. — Już ty się nie martw o Piel­grzyma! Już wy się o mnie nie mar­tw­cie!

W takich momen­tach ogar­niała mnie prze­można chęć, by zła­pać Piel­grzyma i siłą, wrza­skiem, szar­pa­niem wyrwać go z letargu; zmu­sić, by wziął się do cze­goś, cze­go­kol­wiek, byle nie tego, czym zaj­mo­wał się od mie­sięcy, cze­go­kol­wiek, byle nie było to leże­nie z Gur­lagą na tra­wie w cen­trum mia­sta.

Opa­no­wa­łem się.

— Jak chcesz — rzu­ci­łem jesz­cze, nasu­wa­jąc kask na głowę.

— Jak chcę — odparł zamy­ślony i poło­żył się powoli na ple­cach.

Odje­cha­łem.

1

Zepchnąw­szy Zyg­munta z fotela, zamie­ni­łem się w jedną wielką dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mową ulgę. Do powrotu En pozo­sta­wało jesz­cze dużo czasu, powi­nie­nem czymś się zająć, sie­dzia­łem jed­nak dalej i nic nie przy­cho­dziło mi do głowy, prze­je­cha­łem wresz­cie dło­nią po policzku i zde­cy­do­wa­łem, że się ogolę. Już pra­wie wsta­wa­łem, ale ode­chciało mi się, nie wsta­łem. Ogolę się jutro.

Obrać ziem­niaki. Dać jeść Zyg­mun­towi. Zadzwo­nić do kogoś. Ale do kogo? I po co? Wie­dzia­łem, że zaraz będę na sie­bie zły; pro­szę bar­dzo, sie­dzi taki w fotelu, żona w pracy, haruje, a ten sie­dzi, pal­cem nie kiw­nie, nie chce mu się, sie­dzi – więc może ogo­lić się jed­nak? Włą­czy­łem tele­wi­zor.

Prze­ska­ku­jąc z kanału na kanał, dosze­dłem do wnio­sku, że powi­nie­nem odpo­cząć po wysiłku, nie tyle nawet odpo­cząć, ile poczuć, że odpo­czy­nek mi się należy. Napra­co­wa­łem się.

Czu­łem się jed­nak ina­czej; kiedy coś zro­bię, roz­pę­dzony, wiem, że mogę zro­bić coś jesz­cze, że POWI­NIE­NEM zro­bić coś jesz­cze, zwy­kle jed­nak nie wiem co, a jeśli już wiem, to wiem, że powi­nie­nem zro­bić dzie­sięć róż­nych rze­czy i w rezul­ta­cie, nie mogąc się zde­cy­do­wać na żadną z nich, nie robię nic.

Klik, klik, klik, kolejne kanały roz­ja­śniały się i zni­kały, zanim oczy nadą­żały je reje­stro­wać, klik, klik, klik, co za dureń z tego Piel­grzyma, następ­nym razem!, o tak, następ­nym razem nie będę już taki miły, klik, klik, klik, szkoda jed­nak, że to nie dwie stówy, lecz jedna, klik, klik, ile czasu zostało jesz­cze do powrotu En?

Jak zawsze pod­czas jej nie­obec­no­ści, Zyg­munt uło­żył się na tele­wi­zo­rze i zło­żyw­szy łebek na jego skraju, wyda­wał senne pomruki. En nie pozwa­lała mu na podobne wybryki – ja uwa­ża­łem, że coś się zwie­rza­kowi w końcu od życia należy.

Wsta­łem i bez zasta­no­wie­nia ogo­li­łem się. Na fali tego gole­nia obra­łem ziem­niaki i zaraz poczu­łem ulgę, że mam to z głowy, bo obie­ra­nia ziem­nia­ków nie­na­wi­dzę. Sie­dząc na bla­cie, obser­wo­wa­łem roz­le­gły park za oknem, a w parku młode pary, tym razem dwie. Wędro­wały, obra­cały się, wska­zy­wały coś pal­cem i znowu wędro­wały, wraz z nimi foto­gra­fo­wie, jeden szczu­pły i pod­eks­cy­to­wany, drugi sta­teczny, z brodą i w kasz­kie­cie. Odno­szę wra­że­nie, że aby zostać foto­gra­fem, koniecz­nie należy być szczu­płym i pod­eks­cy­to­wanym, ewen­tu­al­nie sta­tecznym, z brodą i w kasz­kie­cie.

Nas ten zdję­ciowy mara­ton omi­nął – ani mnie, ani En jakoś spe­cjal­nie nie zale­żało na zdję­ciach, na któ­rych ona opie­ra­łaby jedną nogę o ławkę, a ja z uśmie­chem kucał­bym obok, ona obła­pia­łaby pień masyw­nego drzewa z jed­nej, a ja z dru­giej strony, albo sty­ka­li­by­śmy się policz­kami, by w zamy­śle­niu spo­glą­dać w dal.

Tuż po ślu­bie, pamię­tam, czu­łem się mocny, ener­giczny, byłem poci­skiem w komo­rze kara­binu, chcia­łem robić rze­czy wiel­kie, pędzić, roz­bi­jać, nie wie­dzia­łem tylko, w jakim kie­runku życie posta­nowi mnie wystrze­lić. Ani tro­chę nie oba­wia­łem się tego, że mógł­bym się stać smut­nym nie­wy­pa­łem, jak mój ojciec czy nie­któ­rzy kole­dzy. Wtedy mia­łem siłę.

Zapa­li­łem, nasta­wi­łem wodę na kawę i roze­rwa­łem kopertę z wycią­giem za ubie­gły mie­siąc, kwota fran­ko­wego kre­dytu w prze­li­cze­niu na nasze, jak nie­na­sy­cony potwór, znowu wyż­sza, podar­łem, uod­por­niony już wie­lo­mie­sięcz­nym rytu­ałem, kawa, papie­ros, wresz­cie poczu­łem się lepiej.

Z kub­kiem sypa­nej w ręku, z paczką ele­mów na sto­liku obok, z kotem na tele­wi­zo­rze, uspo­ko­jony, cze­ka­jąc na En, zadzwo­ni­łem do Wafla. Zwy­kłe zgryź­li­wo­ści, parę słów o waka­cjach, wresz­cie umó­wi­li­śmy się: pią­tek za tydzień, fort przy Pia­sko­wej.

Zado­wo­lony, zapa­li­łem, włą­czy­łem tele­wi­zor, a Zyg­munt przy­snął, zwi­ja­jąc się w kulkę. Chwilo, trwaj.

Od razu domo­fon.

Nata­lia.

En. Pozna­li­śmy się w tram­waju.

Pamię­tam, wsia­dłem lekko już pijany, w kie­szeni Lech Pre­mium, w per­spek­ty­wie impreza. Życie było piękne, spo­glą­da­łem za okno, łyczek za łycz­kiem, a tram­waj koły­sał. Na następ­nym przy­stanku weszło dwóch chło­pa­ków, jeden wyglą­dał jak ogr, drugi jak sto­doła. Obaj spra­wiali wra­że­nie chi­rur­gicz­nie odci­na­nych od pługa, wsta­wieni byli znacz­nie bar­dziej niż ja i już na pierw­szy rzut oka dało się zauwa­żyć, że pra­gną awan­tury. Darli się, klęli, ktoś został popchnięty, inny musiał ustą­pić miej­sca; pasa­że­ro­wie stru­chleli albo wpa­dli w mil­czące zakło­po­ta­nie. Robiło się coraz gorzej, wresz­cie wysoki i postawny męż­czy­zna w mary­narce pod­szedł i popro­sił o spo­kój. Spo­koju nie dostał, obe­rwał za to z głowy, aż upadł i chwy­cił się za krwa­wiący nos. Ucie­cha Sto­doły i Ogra była kosmiczna, za to innym do śmie­chu nie było.

Zły, że nie dopiję i tro­chę wystra­szony, zbli­ży­łem się do Sto­doły, tak że pra­wie zetknę­li­śmy się nosami. Kątem oka dostrze­głem Ją. Wysoka, jędrna, nie­mal rumiana, włosy spięte w kucyk, nos maleńki, w sam raz, mię­si­ste, ale nie nazbyt, usta, a oczy jak morze – grot strzały utkwił we mnie, Amor się zaśmiał.

W prze­ci­wień­stwie do Sto­doły – ten prze­ista­czał się wła­śnie w Sto­dołę Roz­gnie­wa­nego. Spur­pu­ro­wiał na wiel­kiej twa­rzy i nie mówiąc ani słowa, zaata­ko­wał. W tym cza­sie Ogr, robiąc wyjąt­kowo nie­cie­kawą minę, wrza­snął na całe gar­dło prze­peł­nione entu­zja­zmem słowa otu­chy dla kom­pana, brzmiące: „Zajeb, kurwa!”.

Sto­dole nie trzeba było powta­rzać – wziął duży zamach, w trak­cie któ­rego zdą­żył­bym zapa­rzyć her­batę, po czym wypro­wa­dził cios, odru­chowo zamy­ka­jąc przy tym oczy. Ugią­łem nogi, cze­ka­jąc, aż pięść prze­pły­nie nade mną, ude­rzy­łem w brzuch i w poczu­ciu nad­cho­dzą­cego triumfu odsu­ną­łem się o krok. Sto­doła zgiął się i kaszl­nął ciężko, spu­ści­łem mu łokieć na plecy, aż zawył.

Zado­wo­lony, odwró­ci­łem się w Jej stronę, ocze­ku­jąc, że w hała­sie okla­sków rzuci mi się na szyję i zacznie obsy­py­wać gorą­cymi poca­łun­kami, szep­cząc do ucha spro­śno­ści.

Nic takiego nie nastą­piło, otrzy­ma­łem za to wielce ener­giczny kop­niak w udo. Kop­niak, trzeba dodać, powa­la­jący – upa­dłem z jedną pre­cy­zyjną i jasną myślą: „No tak, Ogr”.

Leża­łem w oko­li­cach butów dziew­czyny, czu­jąc, że zaraz udo mi pęk­nie, Ogr tym­cza­sem gło­śno szy­ko­wał się do spek­ta­ku­lar­nego natar­cia, doda­jąc sobie ani­mu­szu okrzy­kami zło­żo­nymi z prze­kleństw.

Zerwa­łem się z pod­łogi, pró­bu­jąc unik­nąć ciosu roz­pę­dzo­nego rywala, z efek­tem jed­nak mniej niż mier­nym. Ogr wpadł na mnie z impe­tem i obaj zwa­li­li­śmy się na Nią.

Roz­dzie­lono nas, a na następ­nym przy­stanku drogi tram­waju i moja roze­szły się z nie­zno­śnym brzęk­nię­ciem umiesz­czo­nego nad drzwiami dzwonka. Wysia­dła też Ona.

Odda­lała się szyb­kim kro­kiem.

Patrzy­łem na jej zgrabne nogi, pra­cu­jące pod mate­ria­łem cia­snych spodni i zro­zu­mia­łem, że jeśli jej nie dogo­nię i cze­goś nie przed­się­we­zmę, to naj­praw­do­po­dob­niej będzie na zawsze stra­cona, a ja do końca życia będę tego żało­wał.

Ruszy­łem więc w dys­kretną pogoń, z każ­dym kro­kiem tra­cąc odwagę, aż wresz­cie, pozba­wiony jej zupeł­nie, cho­wa­łem się za murami, bud­kami i wta­pia­łem w grupki prze­chod­niów. Cicha goni­twa za tram­wa­jową pięk­no­ścią trwała aż do drzwi kamie­nicy, w któ­rej dziew­czyna z gra­cją znik­nęła mi z oczu.

Stra­piony bra­kiem pew­no­ści sie­bie, uda­łem się do aka­de­mika, gdzie w wiel­kim stylu – czy można ina­czej? – dołą­czy­łem do alko­ho­lo­wej liba­cji, zapo­mi­na­jąc o bożym świe­cie i wszyst­kich zamiesz­ku­ją­cych go przed­sta­wi­ciel­kach płci prze­ciw­nej.

Naza­jutrz zebra­łem się w sobie – prysz­nic, gole­nie, anty­per­spi­rant, świeże i wypra­so­wane ciu­chy, zaku­pi­łem też trzy dłu­gie róże i zna­la­złem się przed wia­do­mym budyn­kiem. Zaję­cia odpu­ści­łem.

Stra­wi­łem na tym chod­ni­kowo-par­kin­go­wym cze­ka­niu pra­wie cztery godziny, pod­czas któ­rych zdą­ży­łem zarzu­cić sobie wszystko, co męż­czy­zna cze­ka­jący cztery godziny na obcą kobietę może sobie zarzu­cić.

Wresz­cie zja­wiła się i była tak zdu­miona wido­kiem nie­zna­jo­mego cze­ka­ją­cego na nią z kwia­tami, że już choćby tylko z tego powodu zgo­dziła się umó­wić ze mną na wie­czór.

2

Na obiad był stro­go­now, spa­ła­szo­wa­łem dwa pełne tale­rze i zorien­to­wa­łem się, że jest pią­tek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki