Zamknięta w kalejdoskopie - Wanda Majer-Pietraszak - ebook

Zamknięta w kalejdoskopie ebook

Wanda Majer-Pietraszak

4,0

Opis

Gdy osiądziesz na życiowej mieliźnie, złap wiatr nadziei w żagle i wypłyń ponownie na szerokie wody szczęśliwości

Joanna doświadczyła zdrady małżeńskiej, poznając ją od dwóch stron – zarówno jako wiarołomna żona, jak i „ta druga”. W obu wypadkach nie potrafiła się pogodzić z niechlubną rolą, jaką przyszło jej odegrać. Narastające wątpliwości i wewnętrzny niepokój sprawiają, że Joanna postanawia odciąć się od toksycznej przeszłości i wyjechać. Dokąd? Tego nie zdradza nawet swojej ukochanej siostrze.

Joanna ma jednak dobrze przemyślany plan. Decyduje się na pobyt w Domu Pracy Twórczej, co ma pozwolić jej rozpocząć nowy etap w życiu. Długie rozmowy z nowo poznanymi ludźmi, dzielenie się trudnymi historiami i doświadczeniami, czas na refleksję i pogodzenie się z samą sobą – dzięki temu Joanna odzyskuje siłę i chęć do życia. Czy będzie potrafiła ponownie zaufać mężczyźnie, kiedy jeszcze raz los podaruje jej szansę na miłość?

Czy życie wraz z jego codziennością można porównać do kalejdoskopu? Wszystko wokół mnie, zawsze ze zmiennością kolorów, barwne czy szare, ale zawsze ruchome, nawet przemijające, ślady nienazwanego, świat realny, sny, ból, radość, krzywda, miłość, brzydota śmierci, inne układy w spotkaniach z ludźmi, zbliżających się, oddalających, obcych, bliskich. My i oni w smutkach, doznaniach miłosnych, zdradach, przyjmujący ciosy, wymieniający słowa, spojrzenia, gesty, a wokół płynący czas i w nim zanurzeni my, oni, nasze plany, zachwyty, krzyk, wyciąganie rąk po nieuchwytne, oddalenie, gorzkie smaki porażek, samotność. Siła i bezradność. To, co nas spotyka, w czym istniejemy. My wspaniali, przegrani, głupi, rzadko szlachetni, małostkowi, nikczemni, żywi i odchodzący.

Wanda Majer-Pietraszak
Aktorka. Autorka powieści: „Czy pani jest żoną tego aktora?!”, „Cztery pory roku Heleny Horn”, „Kwitnący krzew tamaryszku”, „Dom i dalekie ścieżki”, „Srebrny Widelec”, „Pejzaż nocnych rozmów”, „Trzymaj się kochanie” oraz kilku tomików wierszy, słuchowisk radiowych i tekstów piosenek. Współautorka serialu telewizyjnego „Siedlisko”. Mieszka z mężem pod Warszawą. Ceni przyjaźnie, autorytety, literaturę oraz stary, dobry jazz. Lubi swój ogród, pasjans, dialogi Woody’ego Allena, wino półwytrawne do posiłku, szparagi i kawę parzoną przez męża. Stara się zrozumieć swoje sny, wierzy w reinkarnację… zapewne ze strachu przed kosmosem.
 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




„Na dnie kalejdoskopu leżą bezwładnie kawałki kolorowego szkła, lecz dzięki błyskowi światła, grze luster i magii symetrii zaglądając do środka, widzimy wzór tak barwny, tak doskonale złożony, że wydaje się pewne, iż zaprojektowano go z największą dbałością. Potem leciutko poruszamy nadgarstkiem, a szkiełka poczynają się przesuwać, tworząc nowy układ – układ mający własną symetrię kształtów, własną złożoność kolorów, własne cechy przemyślanego projektu„ –

Amor Towles.

Przemyślenia

Czy życie wraz z jego codziennością można porównać do kalejdoskopu? Wszystko wokół mnie, zawsze ze zmiennością kolorów, barwne czy szare, ale zawsze ruchome, nawet przemijające, ślady nienazwanego, świat realny, sny, ból, radość, krzywda, miłość, brzydota śmierci, inne układy w spotkaniach z ludźmi, zbliżających się, oddalających, obcych, bliskich. My i oni w smutkach, doznaniach miłosnych, zdradach, przyjmujący ciosy, wymieniający słowa, spojrzenia, gesty, a wokół płynący czas i w nim zanurzeni my, oni, nasze plany, zachwyty, krzyk, wyciąganie rąk po nieuchwytne, oddalenie, gorzkie smaki porażek, samotność. Siła i bezradność. To, co nas spotyka, w czym istniejemy. My wspaniali, przegrani, głupi, rzadko szlachetni, małostkowi, nikczemni, żywi i odchodzący.

Świadomość tego, co sobie uzmysłowiłam, nie daje nadziei.

Kalejdoskop.

Nieznanym zrządzeniem Losu, nawet minimalnym ruchem jego ręki, otrzymuję przelotny lub trwały ślad. Wszystko, co idzie ku mnie, z czym walczę, godzę się, przełykam w upokorzeniu, daję się omamić szczęściem, nie pozwoli na ucieczkę.

Świadomość tego życia w kalejdoskopie, bezwzględnej powszedniości odkrywam z głęboką niechęcią i beznadziejnym uczuciem bezradności. Mogą zaistnieć tylko pozory mojego wpływu na cokolwiek. Jestem śmieszna w buncie, w planach, w wierze w siłę mojego, zdawałoby się, sprawnego umysłu. Igranie ze mną czy zagapienie Losu, gdy łaskawie pozwala mi na maleńką samodzielność, bezpodstawną wiarę w chwilę. Za moment zmieni wszystko, zgruchocze, ustawi według swoich planów. Zdecyduje sam. Tyran, ironista. Los.

***

Dzieciństwo, odległe już i nieprzywoływane, to była wielka irracjonalna miłość do pluszowego misia, bez którego nie umiała zasnąć, więc ten nieco za duży futrzany łepek przytulała na poduszce do policzka, pachnący czymś nieokreślonym, tajemniczym. I trocinami. Z czasem wyrosłaby z tego, gdyby nie zniknął, powodując nieomal traumę, gdy pies ojca, gładkowłosy wyżeł do polowań, wykradł go i wyniósł w nieznane.

Teraz dorosła, wieczorem, tuż przed wzięciem proszków na sen, mocnych, odcinających ją bezboleśnie od codzienności, przy brzegu poduszki, od strony lampki na stoliku, kładzie komórkę. Brzydki, płaski przedmiot, czarny i martwy, dopóki nie ma nic do powiedzenia.

Natrafi na niego bezbłędnie, gdy w końcówce nocy rozlegnie się sygnał. Zabawne mruczenie budzącego się niedźwiedzia. A więc miś, ale w tej postaci.

Budzi się natychmiast. Zawsze. Bo już wie.

Harry.

Harry z „dalekobieżnych dyliżansów”, jak kiedyś powiedziała. Zjawiał się niespodziewanie, oczekiwany zawsze, i znikał. Czekała. Telefon, krótki list, kartka. Nie pytała o nic. Przepełniała ją ogromna radość.

Harry…

On wie, że koło czwartej nad ranem wygasa siła nasennych proszków. Potem już tylko jej drzemka. Albo podróżowanie wzrokiem po suficie, wypatrywanie świtu w szparze aksamitnej zasłony.

– Śpisz? Powiedz, że nie, bo będę miał wyrzuty sumienia – prosi cicho tym swoim ciepłym, niepowtarzalnym głosem, który przywołuje obraz jego twarzy, oczu, ust w uśmiechu, a wtedy ona nurkuje z aparatem pod kołdrę. Jeżeli nie jest w domu sama. Ale bez sensu, bo gdy mąż jest w swojej sypialni, w drugim końcu domu, to śpi zgłuszony tym, bez czego nie umie się obejść. I gdyby nawet usłyszał, to ona nie sądzi, żeby zainteresował go sygnał uznany za pomyłkowy.

To było dawno i przedziwnie. Obie z jej młodszą siostrą Anną poznały mężczyzn, którzy stali się dla nich niezwykle ważni. Dzięki przypadkowi i książkom. Anna w księgarni wyciągnęła dłoń po ten sam egzemplarz jednocześnie ze stojącym obok nieznajomym, a potem swoją wielką miłością. Z Joanną było inaczej.

To była coraz chłodniejsza jesień z gasnącymi kolorami nielicznych drzew w parku, nieopodal sanatorium, gdzie pobyt Joanny dobiegał końca. Codziennie, popołudniami, bez względu na pogodę, udawała się na samotne spacery po parku. Lubiła to, właściwie to było jedyne, co lubiła w tym mieście i sanatorium. Ale powinna być wdzięczna, bo jej serce zaczynało się z nią zaprzyjaźniać, a to dzięki doskonałemu profesorowi, który się nią opiekował. Był bratem dziekana na jej uniwerku, który zgodził się na dwudziestoparodniowy urlop dla Joanny pomimo ostatniego roku studiów. Widocznie porozumieli się i uznali, że decyzja wyjazdu była konieczna. W sanatorium przebywała na specjalnych prawach, bo profesor przekazał w jej posiadanie swój gabinet, w którym zatrzymywał się, przyjeżdżając co jakiś czas na konsultacje. Co dyrekcja sanatorium, która bardzo liczyła się z profesorem, myślała na temat tej protekcji, było jej obojętne.

Pokój był niezbyt duży i zapewne latem bardzo zacieniony przez rosnącą pod oknem wiekową lipę, teraz o prawie bezlistnych, poplątanych gałęziach. Teraz mieszkała tu sama i to był komfort do pozazdroszczenia. Do tego przez okno widziała park, do którego wchodziła boczną furtką, co było niezwykle wygodne, z dala od zgiełku głównej ulicy. Tędy miała najbliżej z budynku sanatorium.

Park był piękny, zadbany, z ciekawym drzewostanem, jak choćby szereg wielkich tulipanowców, rozrośniętych magnolii i ogromnych krzewów rododendronów. W okresie kwitnienia musiały być zachwycające. Teraz smagane zimnym wiatrem i na tle nieba rysowały się ruchomą grafiką czarnych gałęzi i konarów.

Można powiedzieć, że szła po swoich śladach, zawsze tą samą alejką, dziś mocno otulając się długim płaszczem, żałując, że zapomniała wziąć beret, bo włosy uderzały ją po twarzy, a cienki woal szyfonowego szala otulający szyję nie stwarzał nawet pozorów ciepła. Wiatr był zimny i porywisty, uspokajał się na krótkie chwile, aby niespodziewanie uderzyć w pochylające się parkowe drzewa, zrywając resztki liści. Nie był to najlepszy czas na spacery. Rozpięła płaszcz i zsunęła z szyi szal z zamiarem związania nim włosów. Nie chciała jeszcze wracać, miała do okrążenia park, aż do głównej bramy. Była sama, a właśnie ta samotność była dla niej najcenniejsza.

Kiedy stara się zawiązać szal, niespodziewane uderzenie wiatru porywa go z jej zziębniętych rąk i unosi jak seledynowy obłok. Obracając i oddalając. Wygląda to pięknie i prawie rozbawiona szybko podąża za nim, bezradnie wyciągając rękę. Dociera aż do bramy głównego wejścia, niespokojna, bo jeżeli jest otwarta, szal poleci na ulicę i straci go. Z ulgą widzi, że brama jest zamknięta i tu, na żelaznych ozdobnych prętach, szal przytulony do nich, wciśnięty przez wiatr bezradnie nieruchomieje. Delikatnie zdejmuje go i widzi „plecy” wiszącego afisza. Zaciekawiona wychodzi na ulicę i wtedy staje zaskoczona. Grubą czcionką wypisane imię i nazwisko pisarza, którego książki są ważne dla niej, dla jej rozmyślań, powrotów do jego rozważań, widzenia świata i ludzkich poczynań, do stylu i języka. Nawet w swoim pokoju w sanatorium ma ze sobą jego ostatnią książkę, do której lubi powracać.

Na afiszu zapowiedź spotkania autorskiego w miejscowym domu kultury. Naprzeciwko, w hotelu, w oknie z widokiem na ozdobną bramę ogrodzenia parku, stoi mężczyzna ze szklaneczką i co pewien czas unosi ją do ust. Wtedy delikatnie podzwaniają kostki lodu, obijając się o szklane ścianki naczynia. Patrzy na parkowe drzewa, niechętnie potrząsające koronami głów, gdy o ich ruchu decydował wiatr.

Szczupły, wysoki, z głową lekko wtuloną w uniesione ramiona mężczyzna ma siwiejące skronie, a szkła jego okularów ujęte są w cienkie, złote oprawki. Twarz, starannie ogolona, jest bez wyrazu. Stoi nieruchomy, z lewą ręką opartą o framugę odsłoniętego okna.

Czuł pustkę, a może jałowość codzienności i mijającego czasu. Nie myślał o domu, który był daleko, na końcu świata i jego własnego świata.

Był tu na kolejnym i ostatnim spotkaniu autorskim, na które się zgodził, uzgadniając to z agentką i wydawcą. Kiedy wyjdzie książka, na którą czekał przed wyjazdem do domu, pożegna się z nimi, protestującymi, ale pogodzonymi. To już postanowione ostatecznie, kilka promujących spotkań i definitywnie koniec. Był znużony, nie wiedział, czy bardziej sobą, czy tymi pytaniami na spotkaniach, gdzie na kilkadziesiąt trafiały się dwa, w porywach trzy, na które warto było szerzej odpowiadać.

Wypił spory łyk. Czego tu jeszcze szukał? Na co oczekiwał, nawet bez cienia zapału? Ta powieść będzie ostatnią wydaną w kraju, z którym łączyło go coraz mniej. Resztki wypłowiałego sentymentu? Wewnętrzna konieczność podsumowania rozliczeń wspomnieniowych? Miał swoje miejsce i dom z dala od wszystkiego, co go tu już tylko pozornie trzymało, otaczało, było tylko inspiracją do przywoływania blaknącej przeszłości. Może też się starzał, choć przecież tak dobrze nawiązywał tam kontakt i porozumienie ze swoimi studentami na uczelni. Jeżeli jednak to było to, należało się stopniowo przyzwyczajać do tej myśli i godzić, nie widząc powodu do walki, bo o co? Czas upływał.

Był profesorem od literatury słowiańskiej, wziętym pisarzem tu i tam, jego powieści przekładane na tyle języków widniały na bestsellerowych listach „New York Timesa” i po wygaśnięciu kontraktu w kraju, miał już przygotowaną przez agencję w Stanach, w swoim liczącym się wydawnictwie, umowę na wszystko co powstanie.

Kończył z nieuzasadnionym sentymentem dla miejsca, gdzie się urodził, skończył studia, ożenił, pochował rodziców, wydał parę doskonale przyjętych powieści. Przyjął nagrody, nie przywiązując do nich wielkiego znaczenia. Wyjechał, a właściwie wyemigrowali oboje. Żona była dość przeciętną malarką, jak twierdziła – niedocenioną przez niedouczonych krytyków i czas, w którym ukończyła studia. Nie udało im się powiększyć rodziny, na czym jej tylko zależało i co ostatecznie popchnęło ją w ramiona depresji. On cenił sobie spokój, stanowisko na uczelni, zawodowe podróże, tenis i… no właśnie, co było poza tym „i”?

Miał poczucie upływającego czasu i samotności. Ale nie tragizował, z ironią przyglądając się otaczającemu światu i sobie na tym tle. Odrzucał awanse ze strony poznawanych kobiet, żadna nie wydała mu się interesująca i trochę głębsza, żeby w łóżku, czy poza nim, móc wymienić się myślami czy słowami, który niosły jakąś treść. Nie ulegał emocjom, w środowisku traktowany był jako chłodny racjonalista, ceniony za wartości intelektualne i pióro. Może tylko w ścisłych gronach komentowano drażniącą tak kobiety, jak i w pewnym stopniu mężczyzn, wierność żonie. Żadnych flirtów, przelotnych, marnie ukrywanych romansów, skandali.

Kiedy odbierał ją z kliniki, bo dalszy pobyt był bez sensu, pozornie, a raczej w jakimś minimalnym stopniu przywróconą codzienności, jednak zmienioną już na zawsze, jej kruchość i bezradność wzbudziła w nim ogromne współczucie, czego jakby nieobecna nie oczekiwała, i w jakiejś chwili bezradności głośno obiecał, że nigdy jej nie opuści. Nigdy. Patrzyła na niego wtedy z uprzejmym uśmiechem i spokojnie powiedziała – „dziękuję”.

Miał nadzieję, że wiedziała, że to on, może nawet dotarły do niej jego słowa. Chociaż… robiło to wrażenie podziękowania pielęgniarzowi za przyniesioną jej nową porcję antydepresantów.

Joanna stoi, uspokajając oddech i szybciej bijące serce, a potem wyciąga dłoń i przykrywa nią imię pisarza. Czuje martwy, zimny papier, ale irracjonalnie chciałaby mu przekazać ciepło i teraz delikatnie wolno przesuwa dłonią dalej, wzdłuż nazwiska.

– Jest pan tu, w tym śląskim mieście? Na wyciagnięcie ręki? – szepcze, uśmiechając się bezwiednie.

Szklanka w ręku mężczyzny nie sięga do ust. Niespodziewanie znieruchomiały, w niedokończonym geście patrzy na stojącą przed zawieszonym plakatem postać kobiety w długim płaszczu, której spoufalony wiatr rozczesywał piękne miedziane włosy. Dziwny, niepokojąco piękny obraz, jak kadr z ciekawego filmu.

Oboje, mężczyzna za szybą i kobieta przed bramą, przez chwilę trwali w bezruchu. Nieznajoma z powoli wyciągniętą otwartą dłonią, która zakrywała jego imię. Poruszył się, zaciekawiony. Nie wyczuwało się w sylwetce stojącej kobiety napięcia czy przyczajenia przed podjęciem jakiejś żywszej reakcji, a jednak pomyślał, że ona za chwilę zerwie plakat, nawet rozbawiony powiedział półgłosem:

– No? Na co czekasz?

Ale mylił się, bo teraz powoli i nie odrywając otwartej dłoni, przesuwała ją po imieniu i dalej po nazwisku, a łagodność gestu sugerowała, że zapewne tak gładziłaby futerko ulubionego zwierzęcia. Uśmiechnął się zaintrygowany. Stała jeszcze przez moment, jakby czując, że umyka ciepło płynące z jej dłoni, niestety nie odwróciła się, nie zobaczył jej twarzy, podniosła kołnierz, wtulając w ramiona pochyloną głowę, i szybkim krokiem weszła do parku. Przybliżył twarz do szyby, ale zniknęła już między drzewami. Powoli przechylił szklaneczkę do ust. Skrzywił się, bo lód już się rozpuścił i whisky była ciepła.

Dużo później przy jakiejś okazji przyzna, że zachwyciła go ta niespodziewana czułość jej gestu. A ona zawsze powracała myślą do tajemniczego lotu szala ku przeznaczeniu.

Zapowiadany wieczór autorski niezwykle ją poruszył. Oczywiście decyduje się bez wahania. Idzie. Przeprasza w kuchni, że być może spóźni się na kolację. Albo w ogóle zrezygnuje. Nie, nie jest głodna. Nie będzie.

Sala banalna i obskurna z tymi regałami meblościanki, z jakimiś potworkami okazjonalnych nagród na półkach, doniczkami omdlewających paprotek. Koniecznie na ścianie uwięziony orzeł bez tchu rozpłaszczony za szkłem, portrety dawno nieżyjących pisarzy narodowych i pracowicie wykonane akwarelki amatorów. Entuzjastycznie witająca pani kierownik, z niebieskim pasmem na platynowych włosach. Zaskakująco kolor dobrany do nieba na jednej z akwarel.

I On. Znany, wspaniały pisarz. Interesujący mężczyzna. Bliższy, wyraźniejszy, z tym samym łagodnym półuśmiechem jak na obwolutach książek.

Początkowo jakby bierny, bez zapału lustrujący twarze obecnych na sali, chyba niesłuchający płomiennych słów zapowiadającej go kierowniczki. Dopuszczony do głosu spokojnie mówi o potrzebie pisania, wypowiedzi, wątpliwościach i nawet o dopadającej pustce czy niemocy. Stopniowo coraz bardziej otwarty, kiedy nawet żartuje ze swojego psa, który zjadł mu kilka stron nowo rozpoczętej powieści, ale przeżył. Kontaktowy, wciąga i ją w dyskusję, gdy Joanna niespodziewanie odważa się zabrać głos. Jego oczy skierowane na nią, słowa uznania dla jej sądów, znajomości twórczości, za co poruszony dziękuje, uszczęśliwia ją. Kobieta odważa się i pod koniec wieczoru podejmuje decyzję – podchodzi i wyciąga z torby jego książkę. Prosi o autograf. To wczesne wydanie i Joanna widzi zaskoczenie pisarza. Przeprasza, bo pomimo szacunku, jaki żywi do książek, ta jest w wyraźny sposób „wyczytywana” częstym powracaniem do niej. Są też notatki z boku stron, „tylko ołówkiem” – jak zaznacza speszona. Ma nadzieję, że się nie czerwieni.

Za nią stoi w kolejce kilka osób, a autor rozmawia z nią niezwykle uważnie, spokojnie patrzy w jej oczy, co trochę ją płoszy. Nie tylko ten wieczór, ale i bliskość jest niezwykła. Jednak pisarz nie składa autografu. Płasko opiera na książce obie dłonie, tę ze złotym krążkiem obrączki i tę z trzymanym wiecznym piórem.

– Czy bardzo się pani śpieszy?

– Nie. – Joanna odpowiada zdziwiona.

– To proszę pozwolić mi pomyśleć chwilę, żeby to nie było kilka banalnych słów, na chybcika. Tak dobrze się z panią rozmawiało… chciałbym wyrazić moje uznanie.

Chyba jakoś tak wyglądała ta wymiana pierwszych słów, bardziej niż dosłowność został w niej nastrój, sens i jakby początek tajemnicy. Joanna odchodzi tam wtedy na bok, a on odkłada jej egzemplarz, ale nadal opiera na nim lewą rękę, tę z obrączką, ze starannie obciętymi paznokciami na wąskiej, chyba mocnej dłoni. Nieruchomą, tak jakby chciał coś zatrzymać.

Kończy podpisywanie książek wdzięczących się czytelniczek. A potem kierowniczkę domu kultury, która już przestępuje z nogi na nogę, żeby go zabrać do swojego gabinetu na kawkę i ciasteczka, prosi o zwłokę i zostają sami. Na krótką chwilę. Oddaje egzemplarz, jest wpis, miło o niej i o losach, które się spotykają czy przecinają przelotnie. Jakoś tak. Niestety później książka ginie w jakichś nieznanych okolicznościach, co do dziś napawa ją smutkiem. Musiała ją sobie przywłaszczyć któraś z niesolidnych przyjaciółek.

Na pytanie, czy Joanna bywa w Warszawie, odpowiada zgodnie z prawdą, że to miasto, w którym kończy studia, żyje. On, gdy przylatuje, zatrzymuje się w nim dość często, a teraz za kilka dni z wydawnictwa dostanie autorskie egzemplarze nowej powieści, ostatniej. I byłby szczęśliwy, mogąc jej ofiarować egzemplarz, jeszcze ciepły. Jest szczęśliwa. Nie umie ukryć wyrazu twarzy. Umawiają się, data, godzina, kawiarnia w Hotelu Europejskim. Uścisk jest mocny, a ręka ciepła. Spotkanie tych obu dłoni jest trochę dłuższe.

Kiedy pomógł jej włożyć płaszcz i odchodziła, odwróciła się jeszcze w drzwiach. Patrzył za nią i odniosła wrażenie, że chciałby może coś powiedzieć czy zapytać, ale ofiarowali sobie tylko uśmiechy. I odeszła. Dobrze, że w sanatorium podreperowano jej serce, bo teraz wystawione było na wielką próbę wytrzymałości.

Wtedy jeszcze nic albo prawie nic o sobie nie wiedzieli.

Istnieje bez „Harrego z dalekobieżnych dyliżansów”, który dziś jest daleko, a brał udział w jej życiu, definiując je, niegdyś znikający i pojawiający się niespodziewanie, powodujący bicie serca, czuły mężczyzna, którego kiedyś pokochała wielką miłością, w czasie kradzionym innej kobiecie.

Okrutne? Tak.

Nikczemne? Tak. I podłe.

Wie o tym. I wiedziała, że kiedyś przyjdzie jej za to boleśnie zapłacić. Ale tak go potrzebowała. Jego wiedzy, wrażliwości, uwagi i czułości. Jakby na wszystko inne oślepła i ogłuchła. Nie znała takiej siebie. Była wtedy kimś innym niż dotąd…

Był starszy od niej, dojrzalszy, co pozwalało mu na refleksyjne, wyważone spojrzenie na otaczający świat. Stanowił jakby siłę przewodnią dla niej. Potrzebowała rozmowy i wspólnego milczenia, które nie oddalało ich od siebie ani na krok. Zawsze byli świadomi bliskości. Kiedy był smutny czy zmęczony, oddalał się, ale powracał do niej, podejmując proponowane mu odprężające zauważanie mikroświata, wzbudzające życzliwy śmiech. Z jej strony celowo dziecinne i naiwne.

– O, grubaśny żuk omija nasze stopy na drodze z głazami ziarnka piasku. Dokąd? Do apteki. Skończyła mu się pasta do zębów. Spójrz, tam za oknem! Rudzik. Znasz go pod nazwą robin. Tam u ciebie są robiny, tu rudziki. Ma czerwoną kamizelkę. Jest troszkę próżny. To nic, ratuje go wdzięk. Czy wiesz, dlaczego przelatujący samolot zostawia przedziałek na głowie nieba? Bo żona pilota jest fryzjerką.

A wszystko to niepoważne bardzo poważnie, żeby potem wybuchnąć śmiechem. Wspólnym.

Nie zastanawiała się, czyż niedziwnie beztrosko, nad tym, jak ten układ ma wyglądać dalej, ile jeszcze trwać. Żyła istniejącą chwilą i od do. Czy beztrosko? Jednak i tak, i nie. Kiedy pojawiała się myśl o tamtej kobiecie, nic bliżej o niej nie wiedząc, nie wypytując, nie oczekując żadnych szczegółów, wiedząc tylko, że ona jest jego żoną i jak kiedyś w przelotnej rozmowie wyznał, obiecał jej czy przysiągł, że jej nigdy nie porzuci. Tej kobiety, do której należał.

Słysząc to, przyjęła jako coś, co dotyczy tylko tamtych dwojga, jej bliskość z Harrym była inna, a właściwie nie umiałaby jej określić dosłownością. I nie potrzebowała. Ale jak w przypowieści o beczce miodu i łyżce dziegciu powracała myśl o nikczemności wobec tamtej. Głuszyła wyrzuty sumienia w momencie, gdy się zjawiał, telefonował, zapowiadał przyjazd, ale i powracały, gdy odwoływał przylot, nie podając powodu.

Dużo później musiał nadejść i nadszedł taki czas, w którym trzeba było odbyć tragiczną, ostatnią rozmowę, bo znaleźli się po drugiej stronie cienkiej granicy, która pozornie ich chroniła. Której nie chcieli przekroczyć, a jednocześnie kiedyś musieli, zostawiając ją i odległy już nienależący do nich czas.

I stało się.

To ona powiedziała – „Koniec, Harry. To koniec. Nie wolno nam przedłużać tej chwili, która między nami była i mogła być tylko chwilą. To trzęsienie ziemi, a my, tamci, zginęliśmy pod gruzami. Nas już nie ma. Wracasz tam, gdzie padły twoje słowa, że będziesz z nią na zawsze”.

A pomyślała – Co to znaczy z kimś na zawsze? Przecież nie chodzi tylko o obecność fizyczną. Jeżeli pojawia się ktoś, z kim podobnie zauważasz świat, wydarzenia, tak samo oceniasz sposób myślenia, przeżywasz coś razem, myślisz o kimś, a on o tobie, czyż nie jest to już nieobecność? Zdrada wobec tamtej, nawet nie odczuwającej, bo pozornie bezpiecznej… zdrada psychiczna. Czyż nie silniejsza? Bardziej okrutna? Na pewno tak. Więc to koniec.

Dał jej możliwość podjęcia decyzji, ale czy kochałaby go tak samo, gdyby byli razem? Joanna z niegasnącą świadomością, że świat tamtej zawalił się, że nic nie znaczyła jego niegdysiejsza przysięga, tamte teraz nieważne słowa, że wezmą jeszcze to wszystko na siebie, wplotą we wspólną codzienność, poza kradzionym obecnie czasem szczęśliwych chwil. Ale też nie było tak, że on powiedział – „Biorę wszystko na siebie, podejmuję decyzję, odchodzę, mimo że kiedyś dałem słowo”.

Czy każdy mężczyzna jest choć trochę tchórzem podszyty? Przecież wiedział, ile dla Joanny znaczy, a patrząc jej w twarz, powiedział – „Zdecyduj”. Chciał się podzielić odpowiedzialnością przy podjęciu decyzji? Czy raczej całą odpowiedzialność złożyć w jej ręce? Ale uderzyło ją to dużo później, kiedy szukała skazy na jego wizerunku, żeby ból wydał się inny, a cios o mniejszej skali rażenia.

Odeszła. Tropił jej ślady, przywoływał, nie wiedząc o tym, płakali oboje. Ale ona nie mogła już dłużej ani inaczej. Myślała, że zwariuje, umrze, bo nie da sobie rady z życiem, rozpaczą, pracą, ze sobą. Dziś po latach wie, że nigdy więcej nie udało jej się kochać tak głęboko. Należałoby i za to, co raz się wydarzyło, dziękować losowi. Zapewne. Tak też czyni. I będzie to robić zawsze.

Musiał upłynąć długi czas, bardzo oddalony, gdy już wróciła z obcego miasta, do którego uciekła i z którego później wyjechała, bo nie umiała tam zapuścić korzeni, żeby mogli przypadkowo, przelotnie się widząc, przez nieco dłuższą chwilę spojrzeć sobie w oczy, ale nie mogli wyczytać z nich zapowiedzi jakiejś nadziei na zmianę decyzji, bo nie było to możliwe.

Jednak na zawsze pozostał obecny w jej myślach, ba, wbrew wewnętrznemu zakazowi posunęła się do granicy niedozwolonej, w chwilach słabości, porażki właśnie takiej, jakim okazało się jej małżeństwo z Borysem, potrzebowała go. Przywoływała w myślach, naiwnie czepiając się wspomnień, że kiedyś był, że przeżyła coś znaczącego, wielkiego. Teraz daleki i nieosiągalny, ale jest. Tak, był. Dojrzały, partnerski, który nigdy jej nie upokorzył i darzył uczuciem. A w jakiś sposób ją stworzył. Chociaż przekazując siłę, nie pozbawił wrodzonej słabości czy niskiej samooceny, dowodem jej bolesne zanurzenie w bezradnym poczuciu przegranej i samotności w małżeństwie z Borysem. Poddała się po słabej walce ze sobą, zgodziła na jego krótkie, przelotne telefony. Nie proponują sobie spotkań, następuje tylko wymiana kilku zdań, krótkie informacje o sobie, niezobowiązujące. Wystarczają. Zachłanność na dźwięk głosu.

Niespodziewanie dla samej siebie, podczas którejś wizyty u profesora W. znanego w mieście psychiatry, u którego szuka pomocy i zrozumienia siebie, odczuwa bezwzględną konieczność otwarcia się i mówi o sobie tamtej, o tamtym związku uczuciowym z Harrym, o szczęśliwości i rozpaczy, o nieodwołalnie podjętej decyzji. Potem analizując tę potrzebę, dochodzi do wniosku, że ona, ta przegrana, pozbawiona znaczenia jako kobieta w swoim małżeństwie, upokorzony i zawiedziony człowiek, chciała i było to jakby krzykiem, opowiedzieć siebie tamtą, którą ktoś kochał. Z wzajemnością. Nie mówiąc wszystkiego, nie kłamał. Podzielił się w jakiejś części swoim światem. Że była warta miłości.

To był ostatni wspólny wypad. Nie przeczuwała końca. Poprosiła:

– Harry, proszę, chciałabym zobaczyć z tobą wiosenny przylot ptaków, ciszę oczekiwania, a potem… O, są! Coraz bliższy klangor głosów, trzepot skrzydeł. Zwalniają, zniżają lot przysiadają na tafli jeziora, spokojne już i tylko za nimi ciągnące się koronkowe smugi na gładkiej powierzchni jeziora, jeszcze lekki ruch szuwarów. Zapach zielonej świeżości i my nieruchomi, zapatrzeni, ściskasz moją rękę, uśmiechasz się… jeżeli nawet zabzyczy komar, to nic, nie ruszamy się, nie płoszmy ptaków i chwili. Jesteśmy częścią, maluśką częścią zielonego świata. Świt. Zza lasu zaraz wyjdzie słońce. Jeżeli będziesz ziewał, to cichutko… O, kochany, znajdź dla mnie czas…

– A jeżeli będzie deszcz?

– To weźmiemy kalosze i parasole.

Pojechali do leśniczówki, którą znał. Nie pytała skąd, bo i po co. Daleko, schowana w sosnach z zielonym dachem, jakby chciała się wtopić w tę zieloność dookoła. Mieli dla siebie, dla swojej bliskości trzy dni i trzy noce. Na poddaszu pachnącym suchymi kolbami kukurydzy i pękami mięty pod sufitem i ze złotymi pyłkami kurzu o świcie, gdy w małe dwa okienka zaglądały pierwsze promienie słońca. Po dachu, nad ich głowami przemykały wiewiórki, tupiąc zabawnie jak w jakimś leśnym tańcu.

Nie niszczyła tego lękiem o mijający czas, byli tacy szczęśliwi, ładowała szczęśliwość na zapas, tak na wszelki wypadek, jeżeli przyjdzie jej długo czekać na następne spotkanie czy telefon. Nie padały słowa miłości, nie musiały, jej siła w nich była wystarczająco obecna, a oczy, dłonie, oni sobą nienasyceni. Niekończące się rozmowy o tylu ważnych sprawach, o literaturze, o kondycji człowieka, o ludzkiej potrzebie i niezaspokojonej tęsknocie za autorytetami. Traktował ją jak zawsze poważnie, jak równorzędnego partnera, cierpliwie tłumaczył. Uspokajał podekscytowaną w zbyt szybkich osądach, może miała się nauczyć spokojności rozważań, uznawania innych poglądów w sensie ich prawa do zaistnienia, godzenia się z ewentualną porażką, spokojnie sięgać po racjonalizm. Przyjmowała od niego wszystko, ufając, otwierając się i nie chcąc zawieść.

Ostatniej nocy, przed wyjazdem z leśniczówki, leżeli wpatrzeni w wielką sosnę za oknem, którą delikatnie czesał wiatr, a wtedy ona jednostajnie głaskała ciemne niebo.

Niespodziewanie powiedział:

– Joanno, chcę być z tobą. Zdecyduj.

A te słowa zapadły w jakąś głęboką ciszę, która zawisła nad nimi. Słowa cudowne, ale i straszne jak cios. I to one zerwały to, co ich zatrzymywało przy sobie, co było kruchym oplotem i to ich ciężar zerwał te nici. Stało się.

Zagryzła usta, znieruchomiała z drętwiejącym, ciężkim, jakby nienależącym do niej ciałem. Tak, w tym momencie wszystko mogła mieć. Na zawsze. Harry’ego i jego cały świat. Wszystko! Wystarczyło otworzyć usta i…

I wtedy wróciło, wdarło się pod czaszkę, przecież zawsze jakoś obecne, tylko odepchnięte najgłębiej to, że dał słowo tamtej chorej kobiecie, żonie, że jej nigdy nie opuści. Nie zostawi. A teraz? Teraz był blisko o krok. O jeden krok stał przed podjęciem ostatecznej decyzji, był gotów na złamanie obietnicy. „Zdecyduj”.

Nawet nie pomyślała – Najmilszy… przecież zdradzając, opuściłeś ją wystarczająco. Może bez walizek, książek, ulubionych jazzowych płyt, psa, ogrodu z basenem, bez zostawienia kluczy, ale… Więc może tylko przelotnie, na jakiś czas, ale przecież jednak.

Milczeli nie dlatego, żeby szukać jakichś słów, argumentów, naświetlań niepowiedzianego, lecz żeby przyjąć w siebie to, co padło, co bezapelacyjnie szło ku nim. Czy miał wtedy nadzieję, że ona z rozjaśnioną twarzą odwróci się ku niemu i powie…

Milczała.

– To koniec, Harry – powiedziała wreszcie. – To nasz… To dla nas koniec.

– Posłuchaj.

– Nie.

– Kocham cię. Musisz mnie… Powiem ci, jak wygląda…

– Nie! – prawie krzyknęła i dodała po chwili: – Nic nie musisz. Nic! Dałeś jej słowo.

– Ale…

– Nie. Już niczego nie zmienisz. To koniec.

I on zamilkł. Chyba pomyślał tak samo.

Leżał obok niej, też w bezruchu, i już nigdy nie należący do niej, nawet przez moment. Jakby nagle zagubili się w ciemności, a przelotnie widząc swoje twarze, przeszli obok jak obcy. Nie zasnęli do rana, nie dotknęli się i żadne z nich nie zapłakało głośno.

Wracali wczesnym rankiem, jeszcze nie wstało słońce, a rosa na trawie była matowa jak sztuczne perły, zamglonym, zimnym świtem, od którego zapewne drżała, nie mogąc opanować dygotu, nie rozmawiając, tylko czując swoją obecność obok, coraz dalszą jednak. Gdy podwiózł ją pod jej dom, zanim wysiadła, powiedział z ciemniejącymi oczami, z rozpaczą, której siłę od tego momentu nazywa rozpaczną:

– Nie mogę ciebie stracić!!!

Ale to już się stało. A strata była obopólna. Zburzyli ten kruchy mur ich kradzionego świata. Posunęli się za daleko. To było tak, jakby dotąd żyli w osłonie kokonu, który nagle przez nieostrożny ruch został przez nich rozerwany, i obojgu zabrakło tchu. Zaszli za daleko, był gotów zmienić swoje życie, a ona stawała się otwarcie powodem nieszczęścia nieznanej jej kobiety. Nie było już powrotu ani drogi przed nimi. Mogli być dla siebie przez chwilę, a ta chwila minęła.

Zrobiła wszystko, żeby go więcej nie zobaczyć, nie spotkać, nie usłyszeć. Po jego ostatnim telefonie – „Tracę bez ciebie oddech, Joasiu”, powiedziała, zaciskając zęby – „Błagam na wszystko, nie dzwoń do mnie. Już nigdy! Nigdy! Nas nie ma”.

Była pewna wtedy, że wytrwa. I prawie w jakimś stopniu tak się stało. Na jakiś czas uciekła ze swojego miasta do obcego, dostała się do redakcji miejscowego dziennika. Zdziwiona, że żyje, pracuje, wypełnia swoje obowiązki, rozmawia, nie oślepła, nie straciła rozumu, choć ból był tak wierny. Środowisko miejscowe wkrótce uznało ją za osobę bez poczucia humoru, zamkniętą i zrezygnowało z wciągnięcia jej w życie towarzyskie. Stała się samotnicą z wyboru, trochę słabszą wobec życia, bo zabrakło tego, co było tak istotne, jego obecności obok niej i dla niej. Może to wtedy przerabiała też pierwszą lekcję, która jej się przyda w małżeństwie z Borysem – lekcję umiejętnej oceny sytuacji, a gdy trzeba – rozdwajania się. Na tę wewnętrzną dla siebie, zamkniętą i tę zewnętrzną, z obecnością pozorną.

Przypadkowo od wspólnych znajomych, nie pytając, dowiedziała się, że wrócił do domu, do Stanów. Dziwiono się, że wcześniej niż planował. Nigdy już nie kochała nikogo bardziej niż jego.

– To było bardzo, bardzo dawno temu – powiedziała, patrząc na milczącego Profesora, którego twarz ginęła w mroku. – Męża poznałam później. Ale w trakcie trwałej rozpaczy. Poddając się nowemu uczuciu, bardzo chciałam się zakochać, uratować i dać coś z siebie, być choć trochę szczęśliwą, chociaż trochę. Uwierzyłam, że mogę jeszcze coś takiego przeżyć… poniosłam klęskę.

Dlaczego zastrzegła, że to było dawno? W poczuciu jakiejś niezawinionej winy wobec męża? A może, żeby oddzielić wszystko, rozkroić jak jabłko? Tamtą i tę obecną sytuację, bo w tej to nie miało znaczenia. Tu było wszystko inne. Bo tamto w niej ciągle trwało, bo nie stać jej było na taką siłę miłości, jaka obezwładniała ją z Harrym. Dwaj diametralnie różni mężczyźni i uczucie. Bardzo chciała głęboko zakochać się w Borysie, potrzebowała miłości, czułości, uwagi. Tak wspaniale rozbawiał ją, obrzucał kwiatami, zabiegał uroczo o jej uwagę, nie przyjmujący odtrącania, ciągle obecny wokół niej. Uwierzyła, że to nowe uczucie ją podniesie, odbuduje choć w jakiejś części nadzieję na wyprostowanie się. Okazała się pierwszą naiwną, jak się taką określa w teatrze.

A tego wieczoru Profesor nie powiedział jak podczas poprzednich spotkań, że „pani oczy nie mogą być tak rozpaczliwie smutne”. Chociaż to były te same, które poznał na pierwszej wizycie. Uważnie patrzył w nie nieco dłużej, jakby zawiedziony nią, nienaprawioną.

BORYS

Oficjalnie zatrzymał się na trzydziestu ośmiu, a niechętną świadomość przekroczonej czterdziestki zachował dla siebie. Szczupły, bez cienia brzucha, wysoki, z gęstą, niesiwiejącą czupryną, którą wystudiowanym gestem zgrabnie odrzucał otwartą dłonią z czoła ku karkowi. Miał zniewalający uśmiech i niebieskie oczy w czarnej oprawie. Działał na kobiety, trzy razy rozwiedziony, zostawiał rozczarowanym żonom przemożną chęć wyparcia wspomnień, wewnętrzną walkę pozbierania się z upokorzeń, mieszkania, a raz nawet świetny samochód. Nie umiał być wierny i nie umiał powiedzieć sobie stop, także gdy pił. Z niechęcią zauważył, że z czasem po pierwszym kieliszku niespodziewanie na jego twarzy zaczęły się pojawiać czerwone plamy. Na policzkach i kształtnym nosie. Typowe dla tych, którzy nadużywali alkoholu. Cenił sobie swoją urodę, a do tego był bardzo znany, nie mógł na to pozwolić.

Jeśli nie był naturalnie opalony, przed występami stosował delikatny ideal cover make up, lekki cielisty puder i nawet te wszystkie wpatrzone w niego zachłannie starsze i młodsze fanki w pierwszych rzędach zachwycały się nim bez cienia wątpliwości. Nie cierpiał tego malowania się, ale nie miał innego wyjścia. To znaczy mógłby mieć, gdyby… ale nie było takiej możliwości.

Pił. Lubił. Bardzo. Na początku każdego małżeństwa bywały dni, kiedy ilość wypitych szklaneczek, była na tyle ograniczona, że one, a teraz Joanna, ta jego ostatnia żona, długo żyły w baśniowej nieświadomości. Już nawet sam się zastanawiał, kiedy kolejna z żon otworzy szeroko oczy i zacznie dramatyzować. Ale nigdy nie zdarzyło mu się upić czy zbyt wiele wychylić, gdy miał koncert. To było jedyne, czego przestrzegał, nawet nie ze strachu, a z wrodzonego i zadziwiająco silnego szacunku do swojego zawodu piosenkarza. I do sławy. Zawsze śpiewał czysto i pięknie, a że potem pił… to było potem.

Borys był uwielbiany, niezwykle popularny i miał swój wygodny fotel na górze sławy. Posiadał piękny głos, był cenionym przez krytyków królem rytmu i muzykalności. Tak teksty, jak i muzykę pisali dla niego ci z górnej półki. Miał złote płyty, zawsze entuzjastyczne krytyki i kalendarz zapełniony występami, zarówno w kraju, jak i za granicą. Dostawał dowody żarliwych uczuć od klubu fanek, począwszy od podrzucanych głupawych maskotek, listów z miłosnymi zaklęciami i propozycje małżeństw. Potrafiły jeździć za nim po różnych miastach, na ogół podobno niedopuszczane przez ochroniarzy przed jego oblicze. Piękny mężczyzna śpiewający ciemnym, zmysłowym głosem, w którym odczytywały dla siebie zapowiedź szczęścia, a sen o nim mógł się zmaterializować. Były nawet próby przekupstwa obstawy, gdy bocznym wyjściem po koncercie szedł do samochodu.

Borys kwitował to łaskawo-ironicznym uśmiechem, czasem nawet niewybrednym komentarzem, choć takie sytuacje były dla niego jak pożywka dla rośliny. Zapewne bywało, że na wyjazdach z dala od domu niektóre wytrwałe fanki dostępowały zaszczytu uczestniczenia w bankietach czy wieczornym życiu hotelowym. Doznawały przelotnego szczęścia. To oczywiście było niedostępne dla paparazzich, choć czasem udawało się im zdobyć ciekawostki dla plotkarskich pisemek, cenne mimo nawet niszczonych aparatów czy wręcz bójek z ochroną.

Joanna nie była czytelniczką kolorowych szmatek. Ona, jego obecna żona, ta trzecia, była dla Borysa pociągającą nowością na samotnym etapie jego życia. Do tego kimś zupełnie innym od innych, nie zabiegała o jego uwagę, jak dotąd te wszystkie kobiety. Na ich tle była nie tylko piękna, ale niesamowicie autentyczna, delikatna i mądra. Od pierwszego zetknięcia się z Joanną pozostawał pod jej wrażeniem, niezwykłym urokiem. Ale postępować z nią musiał inaczej. Uznał za konieczne pokazanie się z jak najlepszej strony. No, może nie ideał, ale ktoś wart jej uwagi i oby uczucia. Musiał dopiąć swego, inaczej jego ambicja, ego i coraz silniejsze zainteresowanie poniosłoby klęskę, na którą on, król życia, nie miał zamiaru sobie pozwolić! Była zbyt piękna, pociągająco inna. Wiedział, że od pierwszego zadziwiającego spotkania zrobi wszystko, żeby ją zdobyć. Zabiegać o jej uwagę, czarująco oswoić z jego obecnością, stawać się niezbędnym aż w końcu kimś bliskim. Była tajemnicza i odnosił wrażenie, że może po przejściach, ale nie wypytywał, starał się być delikatny i bardzo zabawny. Był pewien, że z czasem jego urok zadziała. Tak bywało zawsze.

Do pewnego dnia właściwie nic o Borysie nie wiedziała. Kończyła polonistykę, a na swoim roku była chyba jedną z nielicznych studentek, które nie brały udziału w szalonych prywatkach, nie flirtowała, nie dawała powodów do plotek. Uważano ją za zbyt serio traktującą życie, a może trochę podejrzaną? Ale nikt nie przyłapał jej na interesowaniu się kobietami. Bo nie mógł. Nie dzieliła się swoim życiem prywatnym, nie wystawiała wszystkiego na sprzedaż. Ale miała paczkę prawie zaprzyjaźnionych dziewczyn. Pięć różnych, trochę przecież innych niż ona, które aktywnie doceniały uroki życia, spotykała się z nimi na wspólnie obchodzonych imieninach, wypadach do teatrów czy kin i na posiadówach przy winie w ulubionym Krokodylu na Starym Mieście. Mimo iż niestrudzenie starały się wyciągnąć z niej jakieś zwierzenia z utajonego życia prywatnego, a nie udawało im się, istniała jako kumpel, ale i kujon, troszkę w ich pojęciu „zimna ryba” i idealny zadatek na starą pannę. Kiedyś nawet przyrównały ją do hermetycznie zamkniętej puszki, przyjęło się i zwracały się do niej częściej Puszka niż Ruda. Śmieszyło to Joannę i oczywiście nie protestowała. Lubiły ją za dyskrecję, pomoc w każdej sytuacji, ucho na szukanie rady czy zwierzenia, zawsze otwartą szafę i możność skorzystania z jej starannych notatek z wykładów.

Zaskoczyły ją w dzień imienin, zaproszone do Krokodyla. Została postawiona przed faktem dokonanym. Miały dla niej bilet na koncert tego, który czarująco uśmiechał się z plakatów rozklejanych wszędzie, nawet na murze ich czcigodnego uniwerku. Podekscytowane tonęły w temacie piosenkarza. Wiedziały o nim wszystko – głośne romanse, przerywane małżeństwa rozczarowanych kobiet… A teraz był wolny.

A więc poszły. Spotkały się pod Pałacem, czekały na nią niecierpliwie pod kolumnami, przy tych monstrualnych drzwiach do Sali Kongresowej, konsekwentnie paskudnych jak cały Pałac. Eleganckie, starannie umalowane. Skrytykowały ją bezlitośnie za zwykłą suknię i za marny makijaż. Broniła się ironicznie, zapewniając, że wyszorowała uszy i będzie uważnie chłonąć muzyczne rozkosze. Usiadły w rzędzie blisko sceny, Joanna z boku, pewna, że jeżeli nie wytrzyma tego nużącego koncertu, wymknie się szerokim przejściem między rzędami foteli.

Powoli wyciszał się gwar widowni, orkiestra w głębi sceny zaczęła grać jakiś motyw swingujący i na scenę wszedł rozjarzony w uśmiechu konferansjer. Nużący i banalny, pożegnany łaskawymi oklaskami, zszedł. Światło przygasło, zapalił się reflektor punktowy, ciepły, światło rzucono na kurtynę w głębi sceny. Kurtyna z wściekle czerwonego aksamitu, łapczywie łowiąca światło, rozsunęła się i na scenę wkroczył Król Wieczoru. Zerwała się burza oklasków i jakieś okrzyki. Widzowie, w przewadze kobiety, wstały z miejsc, a on, smukły szatyn w eleganckim garniturze, niebieskiej koszuli lekko rozpiętej pod szyją, idzie w kierunku stojącego mikrofonu. W kieszonce marynarki mały, czerwony akcent. Wystający róg chusteczki? Nie. To była maleńka, czerwona róża. Elegancja i dopuszczalna nonszalancja.

Szedł powoli z miłym, chłopięcym uśmiechem, którym sprawiedliwie obdzielał parter widowni i balkon, unosząc dłoń. Spokojna, wyważona pewność siebie, poczucie wartości i przyjmowanie aplauzu jako czegoś naturalnego, na co dawno zapracował. Tłum kobiet szalał. Joanna zasłonięta przez stojących przywitała go spokojnymi brawami. Oczekującymi. Przyszła posłuchać artysty, mężczyzna jej nie interesował.

Powoli widownia cichła. Piosenkarz zdjął mikrofon ze statywu, powiedział kilka słów na powitanie, wyczekał na ucichnięcie braw i wszedł w grany utwór. Pięknie. Musiała to przyznać. Porywające były solówki muzyka, który grał na jej ulubionym instrumencie, na klarnecie. Poruszał ją ten przejmujący, rozszlochany dźwięk, w którym doszukiwała się wszystkiego, jakiejś tęsknoty, rozmowy ze sobą, nawet kiedy towarzyszyły mu inne instrumenty. Magia, a sprawcą był klarnet i czuły dla niego człowiek. Uśmiech na jej ustach wywołały przypomniane słowa Władysława Kopalińskiego – „Instrument muzyczny, dęty, drewniany ze stożkowatą czarą głosową u wylotu, z otworami bocznymi, zaopatrzonymi w system klap”. No, panie Władysławie… tak prozaicznie.

Koncert trwał. Czy żałowała, że dała się zaprosić przyjaciółkom? Nie. Na pewno nie. Kiedy występ się kończył, nie wiedziała, że jej twarz rozjaśnia uśmiech. Ten piosenkarz był świetny, to pewne. Napełnił ją ciepłem, wzruszeniem, a tylko bolesna była tęsknota za Harrym. Były bisy i podchwycone przez widownię słowa w utworach im znanych. Artysta podszedł na przód sceny i stanął blisko rampy, a potem zrobił coś, co w tym momencie zaskoczyło ją, a co miało dalsze konsekwencje, zupełnie nieprzewidziane…

Powoli, nadal śpiewając, zszedł po kilku schodkach na widownię i nieco efekciarsko, kroczył środkiem przejścia między fotelami. Zatrzymał się. Stanął przed Joanną. Patrzyli na siebie, ona z nieśmiałym, spłoszonym uśmiechem, on jakoś czujnie czy uważnie. Nachylił się lekko, jakby w półukłonie wyciągnął rękę. Prawą otwartą, bo do lewej dłoni przełożył mikrofon. I stał tak, czekając. Na co? Witał się? Zaskoczona bez namysłu podała mu swoją.

Widocznie taki jest obyczaj na jego koncertach. A on ujął jej dłoń, zacisnął palce i lekko, ale stanowczo pociągnął ku sobie, zmuszając do wychylenia się. Aż wstała. Oparcie fotela strzeliło za nią głośno, a może tylko tak jej się wydało. Objął ją delikatnie, przygarniając do siebie. Zaczęli tańczyć na tych kilkunastu centymetrach podłogi. Jakby rozwijała się nić z wełnianego kłębka – pomyślała – tak oplata nas muzyka, a mnie ramię obcego mężczyzny.

Orkiestra powtarzała zakończenie, a reflektor nadal podążał za nimi. Odchyliła głowę. Był wysoki. Nad sobą miała obcą, ale bardzo interesującą twarz mężczyzny, usta śpiewające jakby tylko dla niej i czujne spojrzenie zmrużonych, głęboko niebieskich oczu. Z tak bliska. Uśmiechnęła się. Do niego. Dlaczego poddała się tak zadziwiająco łatwo? Zaskoczona? No pewnie! Kierując się tylko ciekawością, nieco spłoszona i rozbawiona niecodzienną sytuacją. Jasne.

Zamilkł. Orkiestra zakończyła ten sentymentalny utwór i na zrywających się brawach pocałował ją w rękę, a odchylając w bok mikrofon, żeby widownia nie usłyszała, zapytał:

– Jak masz na imię, piękna?

A ona speszona powiedziała jak grzeczna uczennica:

– Joanna.

– Jest pani piękna, Joanno. Pani włosy płoną złotem – uśmiechnął się z uznaniem.

Nie kontrolując wyrazu twarzy, skrzywiła się. Cofnął się o krok, odwrócił do widowni i rzucił głośno do mikrofonu:

– Te brawa są dla Joanny! – I uniósł ich splecione dłonie.

Skłonił się lekko, odwrócił i prowadzony światłem reflektora powoli wszedł po schodkach na scenę. Ukłonem podziękował za owację, z ręką na sercu schylił się w kierunku Joanny i zniknął za purpurową kotarą w głębi sceny.

A przyjaciółki rzuciły się na nią jak sępy:

– Co ci powiedział?! Co powiedział?!

– Spytał, która godzina – zaśmiała się speszona.

– Nie wygłupiaj się! Mów! Daj dotknąć miejsca na plecach, gdzie trzymał rękę!

Ale ona strząsnęła je z siebie i nieco rozbawiona ruszyła wraz z wychodzącymi. Szła z opuszczoną głową, unikając spojrzeń wychodzących kobiet. Sobie obiecała, że nigdy więcej żadnych imprez, a przyjaciółkom kawę w Krokodylu i zdanie sprawozdania z tych kilku wymienionych słów z artystą. Ale niespodziewanie wyłuskał je w szatni jakiś młody człowiek z trzymanym w ręku bukietem konwalii przewiązanych złotą wstążką.

– Od pana Borysa podziękowanie za taniec – powiedział szybko, wciskając kwiaty w ręce Joanny – z prośbą o telefon.

– Co?! Nie. Proszę zabrać te kwiaty!

Mężczyzna cofnął się, chowając ręce za siebie.

– Telefon! Bardzo panią proszę!

A wtedy któraś nieproszona, bez sensu gorliwa, podała numer.

– Dziękuję!! – I zniknął.

Joanna odwróciła się do stojących obok i rzuciła w nie bukietem.

– To było obrzydliwe! Kto wam pozwolił?!

I wybiegła. Przez długi czas stosunki między nimi wydawały się nie do naprawienia, jednak jakoś stopniowo wszystko wróciło do normy.

A dużo… dużo później wszystko potoczyło się zadziwiająco i wręcz nieprawdopodobnie. Pomijając zasypywanie jej kwiatami, telefony, troska, służenie pomocą i urocze rozbawianie, co podnosiło ją na duchu. Stopniowo sama była zaskoczona, jak zaczęła oczekiwać kontaktów z Borysem. I powiedziała „tak”. Wyszła za Borysa.

***

Postawił walizkę w przedpokoju, wrócił, cicho wszedł do jej sypialni i zatrzymał się na progu.

Przez aksamitne zasłony sączyło się światło wstającego poranka. Spała z twarzą wtuloną w zgięte ramię. Wyglądała, jakby chciała ukryć zasłonięte usta, zamknięte oczy, oddaloną rękę w stronę ściany. Jego żona. Joanna.

Wąska smużka pierwszego promienia słonecznego, wpadająca przez niestarannie dosuniętą zasłonę, wplotła się w jej wspaniałe, miedziane bardziej niż rude włosy, lekko zmierzwione na poduszce. Wyjątkowa kobieta, która nawet rano nie potrzebowała makijażu.

Stał chwilę, a potem cicho podszedł bliżej. Wyglądała na dziwnie przyczajoną, jakby podążającą za utajnioną konstrukcją snu. Zastanawiał się, czy końcami palców nie odsłonić jej skroni, na którą zsunęło się nieposłuszne pasmo włosów. Miała taką delikatną skórę, za której dotykiem niespodziewanie zatęsknił. Za bliskością, która kiedyś była tak oczywista. Aż go to zaskoczyło. Poczuł niespodziewaną niechęć do samego siebie i bezsilność. Mieli kilka ważnych dla obojga, głęboko uczuciowych lat za sobą. No właśnie, za sobą.

Stał nieruchomy, bezwiednie zagryzając usta. A gdyby tak zerwać koncert, zostać, przytulić się do Joanny, odnaleźć ją, siebie, tamten czas. Powiedzieć otwarcie: „Jestem sukinsynem, pomóż, przebacz…”. Przecież kochał ją. A ona? Gdy przed laty oświadczył się, powiedziała „tak”, kochała go na pewno.

Nachylił się, ale natychmiast wyprostował. W kieszeni kurtki, którą miał na sobie, zawarczała jak niechętny pies komórka, a poruszając się, uderzała go w udo. Jakby mówiły do niego dwuznaczne gesty kobiecych palców. Cofnął się i wyszedł, cicho zamykając drzwi.

Idąc korytarzem, wyłuskał telefon z kieszeni i spojrzał na ekran. Oczywiście to była Kata. Jak zwykle. Odczytał wiadomość – ”Kochany. Twoja taksówka czeka przed domem, ja czekam w autokarze. Odezwij się! Całuję mocno, K.”.

Wykasował SMS-a, schował komórkę, schylił się, wyciągnął rączkę walizki i otworzył drzwi wyjściowe. Nie pocałował żony przed wyjazdem. Wiedział, że nie chciała tego. Nie godziła się na żadne pocałunki. Na jakąkolwiek bliskość.

– „Źle się dzieje w państwie duńskim*”. – Skrzywił się, cicho zamykając wejściowe drzwi.

Idąc chodnikiem przed domem, przez ogród, za furtką zobaczył stojącą na ulicy taksówkę. Podszedł do samochodu i sięgnął do klamki. Otworzył. Owionął go tandetny zapach odświeżacza powietrza.

– Cześć, Nowak – powiedział, wstawiając do środka walizkę.

– Szanowanko, Borysku. – Łysy mężczyzna odwrócił się z uśmiechem.

Spoufalał się, bo znali się. Kata miała z tą korporacją układy i na ogół korzystała z usług tych samych kierowców. A ci kierowcy widzieli swoich pasażerów w niejednej sytuacji.

Kata. W jej przezwisku, nadanym przez muzyków z zespołu, mieściło się częściowo jej imię i rodzaj żeński od kata, bezwzględnego, zdecydowanego faceta z toporem. Pasowało do niej, tej chudej, ostrej organizatorki, kobiety, która wiedziała, czego chce, miała świadomość upływającego czasu, siostry „ryczących czterdziestek”, nienaturalnej blondynki z podgolonymi włosami na skroniach i farbowanym na platynowo czubem na głowie.

To dziwne, ale nigdy nie miała pretensji do muzyków o tę Katę, a nawet jakby jej to pasowało. Oczywiście nie rościły sobie prawa do nazywania jej ksywą te trzy doangażowane dziewczyny z chórku. Były na innych, ograniczonych prawach i dla nich istniała jako pani Kadey. Tylko tak. Nie lubiła ich za młodość i to wszystko, co jeszcze przed nimi, ale godziła się na ich zaangażowanie, były przydatne i zdecydowanie nie najgorsze w tych chórkach.

W ustach Borysa, gdy używał jej przezwiska, nieco na siłę dopatrywała się nawet jakiejś intymności, bo bardzo jej chciała. Nie licząc się z mężem, zresztą jak zawsze, bezbarwnym, milczącym mężczyzną, była pewna, że ten obecny romans – usilnie, ale jednak marnie ukrywany, bo w tej sytuacji nie było to możliwe – z czasem zmieni się w trwały związek. Niosący pożegnanie dla obecnego męża i żony tamtego. Doskonale wiedziała o Borysa słabościach i nałogu, ale po pierwsze założyła, że da sobie z tym radę, po prostu wymagał silnej ręki i stałej przy nim obecności, a po drugie, co niezwykle ważne, wręcz najważniejsze, liczyły się jego sukcesy, nazwisko, zabezpieczenie finansowe i on sam, który pociągał ją jako mężczyzna i miał być ostatnim przystankiem w jej życiu. I to oficjalnym. Na razie jeszcze żonaty.

Ale czasem wyraźnie wyczuwała, że jakby grunt pod nogami nie był zbyt pewny. Znudziła mu się albo nie była już tak atrakcyjna jak na początku. Już? Tak szybko? Nie chciała się z tym pogodzić. Traktowała ten układ i plany na wszelkie zmiany zbyt poważnie. Dbała o siebie i atrakcyjność troskliwej, czasem aż zanadto, kobiety i organizatorki i ta dbałość powinna być już zapowiedzią pierwszych kroków dobrej zmiany. Co trzymało go przy żonie, niebrzydkiej, rudej? Z lekceważeniem myślała o niej „rudy wypłosz”, naiwnej, zbyt ufnej, niebudującej jego kariery, tak jak ona? Niech to diabli! A raczej tamtą. No cóż, cierpliwości.

Borys oparł się wygodnie i przymknął oczy. Zrobił to celowo, bo Nowak, fascynat piłki nożnej, znany był z nużących sprawozdań sportowych. Teraz, nim przekręcił kluczyk w stacyjce, rzucił spojrzenie w lusterko, pokiwał głową, a potem sięgnął do schowka przy kierownicy. Wyciągnął opakowanie tabletek i potrząsnął nim, kierując w stronę Borysa. Znał życie.

– Aspirynka?

– Spadaj, pieprzony farmaceuto – mruknął Borys, nie otwierając oczu.

– Coś takiego – zaśmiał się kierowca. Odwrócił się i ruszyli.

Było jeszcze wcześnie, słońce powolutku zbierało się do obchodu po dachach samochodów włączających się do ruchu. Miasto ruszało do pracy. Zapowiadał się ładny letni dzień, ale dla Borysa nie miało to najmniejszego znaczenia. Z taksówki przesiądzie się do autokaru i będzie grzał siedzisko przez parę godzin. Odruchowo oparł dłoń na lewej piersi i wyczuł twardy, bo metalowy kształt piersiówki. Napełniona, była na swoim miejscu.

Nagłe szarpnięcie hamującego samochodu kazało mu otworzyć oczy i oprzeć wyciągnięte dłonie na oparciu fotela przed sobą.

– Jak jeździsz, krowo! – krzyknął chamsko kierowca, uchylając okno, i zatrąbił kilkakrotnie. – Widziałeś ją?

– Nie – zaprzeczył Borys.

Zielone audi gwałtownie odbiło w bok. Zobaczył spanikowaną młodą kobietę.

– Walnęłaby jełopa – stwierdził Nowak i dorzucił przez uchylone okno: – Do garów, babo!

Borys stęknął niechętnie, a kierowca był pewien, że z aprobatą. Ale mylił się, piosenkarz nie opowiedział się po żadnej stronie. Generalnie uważał, że bez względu na płeć są źli kierowcy i dobrzy. Świetni, tacy jak Joanna.

Westchnął. Powrócił obraz śpiącej żony, jej delikatnej twarzy, bezradnego gestu otwartych dłoni, jakiegoś sieroctwa. Dlaczego wszystko tak się cholernie spieprzyło? Samo. Inna sprawa, że ona traktuje życie i codzienność zbyt serio, przesadza i buduje jakieś wymyślone podejrzenia, a w każdym razie, jeżeli nawet jest coś na rzeczy, to bez znaczenia. Przecież trwał przy niej i naprawdę ona była najważniejsza. A wszystko inne przelotne i warte wzruszenia ramionami.

Zatrzymali się na czerwonym świetle. Spojrzał przez okno i po przeciwnej stronie ulicy zobaczył duży, zachęcający napis na oszklonym pawilonie, reklamujący znane biuro podróży. A gdyby tak Joanna zechciała zakopać topór wojenny i zgodziła się na jakąś podróż w wybranym przez siebie kierunku? Inne tło, inne rozmowy, odzyskiwanie tej, której nie mógł i nie chciał stracić, całe zło, które jej podobno ofiarowywał, byłoby jakby lżejszego gatunku, niezależne od niego, nieistotne, i powinna wiedzieć, że potrzebował jej obecności w codziennym życiu.

Stała się inna, drażliwa, oddalająca się coraz bardziej, nie obca tak do końca, ale jakby w pierwszej fazie wrogości. Tak, powinien zaplanować przerwę chyba dwutygodniową, zapowie, że czekają go gruntowne badania, potem po powrocie przyzna się do ich wspólnego wyjazdu, co nieludzko wkurzy Katę i przyspieszy ich rozstanie. Bo chociaż nie będzie to wygodne w ich dalszych relacjach zawodowych, ale atrakcyjność tego zbliżenia, czy jak to nazwać, mieli coraz bardziej za sobą, czyż nie?

A kiedy zblednie z czerwonymi plamami na szyi, jak zwykle w trudnych sytuacjach, będzie zgiętym palcem pocierać czubek nosa, ktoś znowu powie – „Uwaga, kondor ostrzy dziób!”. I ci najbliżej mówiącego zaśmieją się z satysfakcją. Jak zawsze. Gdyby wiedziała, że porównują ją do tego paskudnego ptaka z oskubaną szyją, z ostrym dziobem, bezwzględnego padlinożercę, niewątpliwie przypłaciłaby to atakiem serca, ale przed tym podniosła pięść na autora.

Teraz czekała na niego, stojąc z kierowcą autokaru, przy otwartym luku, gdzie upchnięto instrumenty i bagaże chłopaków. Właśnie jeden z nich, Struna, z pomocą kierowcy wpakował swoje i stał na schodkach pojazdu, cicho rozmawiając przez komórkę i uśmiechając się. Pewno z żoną – pomyślała z niechęcią. Był taki wyjątkowy.

Spojrzała na zegarek, automatycznie dotykając złotej bransolety. Miała nadzieję, że Borys nie zaspał, że już jedzie, chociaż nie raczył potwierdzić wiadomości od niej. Odwróciła się i wtedy zobaczyła podjeżdżającą taksówkę. Uśmiechnęła się promiennie, widząc przez szybę pojazdu jego przystojną twarz z chmurnym czołem, gdy przelotnie spojrzał na nią, i z tym pięknym, teraz lekko skrzywionym rysunkiem ust, które znała tak dobrze. Przez chwilę zastanowiła się, jaki będzie dzisiaj i dzień, i on.

Wyprostowała się i stała, patrząc, jak wysiada, mówi coś jeszcze do Nowaka, sięga do wnętrza po swoją walizkę, wyciąga jej uchwyt, ujmuje, zatrzaskuje drzwi i kołysząc się lekko jak John Wayne, byle bez broni, idzie do autokaru z twarzą bez wyrazu. Wzięła głęboki oddech, a kiedy podszedł, położyła dłoń na jego plecach, klepiąc je delikatnie, nie mogąc sobie pozwolić na bardziej poufałe powitanie, bo w oknach widziała twarze siedzących muzyków.

– No, jesteś! – Nie odrywała oczu od jego twarzy i teraz już była pewna, że przyjechał w nie najlepszym nastroju. – Witaj, moje kochanie – dodała cicho, a tembr jej głosu sygnalizował tęsknotę.

Nachylony kierowca umieszczał w luku jego walizkę.

– Cześć – powiedział Borys obojętnie, a ona na próżno doszukiwała się czegoś tylko dla niej w jego głosie.

Nie widzieli się parę dni i znowu przewagę mógł mieć jego dom, żona, ale teraz, w te dni ona będzie go miała dla siebie. Co jednak przeklętego było w tym, że ciągle musiała zdobywać go na nowo? Kiedyś pojawiła się myśl, że gdy już wszystko ułoży się tak, jak sobie zaplanowała i do czego dążyła, będzie musiał w jakiś sposób może nie tyle zapłacić, co wynagrodzić jej te momenty upokorzenia, na które nie zasługiwała.

Odwrócił się, wyprostował, jakby niechcący strącając jej dłoń z pleców, i wszedł do środka autokaru.

– Cześć, narodzie! – rzucił. – Nie ma to jak znowu znaleźć się w doborowym towarzystwie!

Lubili się, znali aż za dobrze, często mieli siebie dosyć, ale już po latach wspólnej pracy nie było w nich konkurencyjności czy niedomówień. Znali i doceniali tych, którzy byli najlepsi.

Odpowiedzieli śmiechem, a on jak zawsze zajął miejsce z przodu, za kierowcą. Po prawej ręce, naprzeciwko stałe miejsce miała Kata. Właśnie wchodziła za nim.

– Wszyscy? – Rozejrzała się uważnie.

Chudy perkusista, zwany „Mentol”, bo nieustannie gryzł cukierki mentolowe dla zwodniczej wiary, że nie do odczytania jest woń wczorajszego czy dzisiejszego alkoholu, zawołał z udawaną rozpaczą:

– Kurna! Brak kierowcy!

I wszyscy się zaśmiali, nawet wchodzący kierowca. Jednak jedna z dziewczyn z chórku powiedziała szybko:

– Jeszcze Iwonka.

Kata zagryzła usta i wychyliła się w jej stronę.

– Proszę?

– Na pewno zaraz… – próbowała dziewczyna, a ta druga przylepiła twarz do szyby.

– Co jest, do cholery?!

Ale nie było odpowiedzi. One wiedziały, ale nie powiedziałyby za żadne pieniądze, że Iwka odwozi do żłobka niemowlę albo podrzuca do sąsiadki i ledwo może zdążyć ze wszystkim. Była samotną matką i miała pod górkę. To nie byłoby taryfą ulgową według tej cholernej pani Kadey. Wręcz przeciwnie. Płaciła i wymagała, a nie, to spadaj! Na twoje miejsce czekają lepsze! Czasami były pewne, że w jej żyłach wraz z krwią płynie okrucieństwo. Ale cóż, „żyje się za pieniądze”, jak filozoficznie stwierdzał Mentol, a one ich potrzebowały.

– Jest! Jest! Biegnie! – z ulgą zawołała ta przy oknie, otwartą dłonią stukając w szybę.

Spóźniona, zdyszana, ze spoconymi włosami przylepionymi do czoła wpadła do autokaru, uderzając się o stopnie i mocując z torbą. Bez słowa zagryzła usta.

Borys wstał, zrobił ruch w jej kierunku, ale kierowca był szybszy i pomógł jej.

– Dziękuję! Przepraszam, bardzo przepraszam – mówiła, dysząc i unosząc twarz w kierunku Katy. Jej uśmiech był bolesnym grymasem. Wyglądała na skrzywdzoną dziewczynkę.

– Co to – wycedziła z uśmiechem Kata – królewna zaspała?

– Kata… – jęknął niechętnie Borys, ale to dolało oliwy do ognia.

Wstawia się za tą gówniarą o ładnym pyszczku? A cóż to znaczy? Czyżby zainteresowało go to nic nieznaczące stworzenie? Przecież zawsze była czujna i nie, Borys nigdy nie zwracał uwagi na te z chórku, tylko wtedy, gdy coś mu nie pasowało w jego występie. Czuła, jak wzbiera w niej złość skomasowana z tą poranną, spowodowaną aroganckim chłodem Borysa.

– Kłopot z autobusem – skłamała dziewczyna, uspokajając przyspieszony oddech.

– Nie zależy ci na tej robocie? – ciągnęła Kata, jakby z wyraźną satysfakcją, że ma przewagę nad tą dużo młodszą, zbyt ładną dziewczyną. Tamta tylko pokręciła głową z bezradnym uśmiechem. – Nie zależy?

– Bardzo zależy. Bardzo przepraszam. – Nie mogła przejść na tył autokaru, gdzie siedziały na swoich stałych miejscach te z chórku, bo Kata stała jej na drodze. Ostrożnie postawiła przy stopach ciężką torbę. Te kostiumy ważyły chyba tonę albo traciła siły. Brała krótkie oddechy z nieśmiałym uśmiechem.

I tu Struna nie wytrzymał:

– Kata! Daj małej usiąść – zawołał – to wreszcie pojedziemy.

Natychmiast odwróciła się w jego kierunku. Nie chciała z nim zadzierać, był zawsze w porządku, wszyscy się z nim liczyli i wojna się nie opłacała. Ale podważał jej autorytet i była podwójnie wkurzona. Mimo to zagrała tylko ciut za ostre zdziwienie:

– Adwokat?

– Tak! Właśnie otwieram adwokacką kancelarię, zniżki dla znajomych, otwieranie testamentów, podziały majątków, błyskawiczne rozwody – rzucił Struna, jakby przypadkowo akcentując to ostatnie, a wszyscy ryknęli głośnym śmiechem. A potem uśmiechnął się do niej i zawołał: – No prowadź, kacie! E… Kata! Naprzód, wodzu!

Patrzyła na niego uważnie, ale wyszłaby na idiotkę, gdyby się obraziła, więc tylko przygryzła usta, próbując się uśmiechnąć. Już bez dalszych komentarzy pozwoliła przejść zdyszanej dziewczynie.

– Żeby mi to było ostatni raz! – rzuciła w jej plecy. – Jak jeszcze raz spóźnisz się o sekundę, to będzie koniec naszej współpracy i znajomości.

– Tak – odparła tamta przez ramię, popychając torbę tym niestłuczonym kolanem. – Jeszcze raz bardzo prze…

Ale nie skończyła, bo Kata przerwała jej, odwracając się do kierowcy, który już grzał motor.

– Jedziemy! – A potem rzuciła spojrzenie na Borysa, ale on patrzył przez okno, nie zwracając na nią uwagi.

Nie dosłyszała, że któryś z muzyków mruknął dramatycznie: „kapo”, a ktoś inny parsknął śmiechem. Nie przepadali za nią, doceniając jednak jej sprawną organizację. Kasa dzięki jej zapobiegliwości była w porządku. Owszem, manipulowała nimi, może należało trzymać ich twardą ręką, ale brakowało jej do tego choćby odrobinę klasy czy nawet wdzięku. Traktowanie tych dorosłych mężczyzn jak młodzieży z poprawczaka wkurzało ich często otwarcie i dochodziło wtedy do ostrych utarczek i nieparlamentarnych słów. Borysa, może nie tak otwartego jak oni, mieli po swojej stronie, choć to on ze Struną starał się uspokajać wzburzone morze. Po koncertach i trasach koncertowych wszyscy rozstawali się z ulgą. Ona zapewne też, jeżeli chodzi o zespół.

Ruszyli. Kata nie zauważyła, że ta mała spóźnialska wychyliła się do siedzącego Struny i powiedziała cicho:

– Bardzo panu dziękuję, panie Struna.

– Trzymaj się – rzucił przez ramię. – Rozkwasiłaś kolano?

– Troszeczkę. To nic – uśmiechnęła się.

– Chcesz plaster?

– Nie, to tylko zadrapanie. Dziękuję.

– A miętówkę? – spytał siedzący za Struną Mentol.

– Nie. Też dziękuję.

– Nie musi – zabawnie westchnął.

Wszystkie trzy uśmiechnęły się do nich. Struna był inny niż pozostali. A Mentol do wytrzymania. Borys był na samej górze i nie interesował się chórkiem. Tylko w sprawach wykonawczych. Miały dobrze wyglądać i śpiewać swoje, tak jak ustalone było na próbach.

Kata stała jeszcze chwilę, zaciskając dłonie na poręczy oparcia. Przez ten epizod z dziewczyną z chórku dopiero teraz obrzuciła czujnym spojrzeniem siedzących mężczyzn. Tak, byli wszyscy. Zawsze siadali jakby w ustalonym grafiku. Za nią Struna, za nim Mentol, naprzeciwko Bliźniakowski, zwany Bliźniakiem, świetny pianista, teraz pochylony nad krzyżówką, dalej rozparty obok swojej gitary, której nigdy nie oddawał do schowka w autokarze, Grześ Grzechocki, w głębi obaj techniczni, którzy podczas trwania koncertu stanowili też ochronę, a młodszy, elektryk z zawodu, lubił też parzyć dla zespołu herbatę czy rozpuszczalną kawę, natomiast latem dbał o mineralną. Nawet jakoś tam sympatyczny. Drugiego nie lubiła. Właśnie wybuchnął śmiechem, który przypominał dławiącą się hienę. Zawsze ją irytował. Ale był też użyteczny i nie zbyt kosztowny. Naprzeciwko te z chórku, jak zawsze zajęte sobą, za nimi łysiejący Piotrowski o ksywce Śpiocho, wspaniały trąbkarz wtulony w wiszący płaszcz, drzemał. Wykorzystywał każdą okazję na drzemkę i zasypiał momentalnie. Frankowski, najstarszy w zespole skrzypek, z instrumentem w pokrowcu zawsze dziwacznie przypiętym do fotela, i już Borys, na swoim stałym miejscu za kierowcą, naprzeciwko niej. Byli wszyscy i wyglądało na to, że w dobrej formie, czyli nieźle. No, może poza nastrojem Borysa, oby przelotnym, więc była spokojna. Czekała ich teraz kilkugodzinna jazda, a potem w planie trzy pracowite dni.

– Przypominam państwu… – zaczęła. – Hej, panie Piotrowski, proszę przerwać drzemkę, mam komunikat.

Śpiocho rozsunął poły wiszącego płaszcza i mruknął niechętnie:

– Słucham, słucham.

– Dobrze. Hotel mamy zarezerwowany. Bardzo przyzwoity. Przed wojną to w nim będąc przejazdem, zatrzymał się sam prezydent Mościcki. Jest na budynku tablica pamiątkowa.

– To teraz wykosztują się na naszą – wtrącił Bliźniakowski, a reszta wybuchła śmiechem.

Nie skomentowała, kontynuując:

– Bez względu na godzinę przyjazdu, od dwunastej do panów dyspozycji jest czynna scena w teatrze na jakąś próbę czy sprawdzenie akustyki i tak dalej, oczywiście garderoby są otwarte. Obiad w hotelu o czternastej i dziś dwa koncerty. Siedemnasta i dwudziesta. Na wieczornym zapowiedziany jest prezydent…

– Mościcki – zawołał Mentol – jego ciało astralne.

W milczeniu wytrzymała czyjś śmiech, nie spuszczając spojrzenia z Mentola, który teraz lekko się skłonił.

– Sorry! To był gość w porządku. Sorry.

– On tak – powiedziała znacząco. – Na widowni obecni prezydent miasta i jego goście. Oczywiście oba koncerty są dla nas ważne i będą, mam nadzieję, równie udane. Odwołuję się do państwa profesjonalizmu, licząc, że nie będzie… – zawiesiła głos – żadnych potknięć. Niestety przypominam, że zabraniam stosowania jakichkolwiek używek, a kary finansowe podnoszę o sto procent.

– Pani Kadey… – zaczął najwyraźniej dotknięty Frankowski, ale ona powstrzymała go uniesioną dłonią.

– Przykro mi. Nauczona doświadczeniem zostałam zmuszona do mówienia o tym. Obowiązuje stan wyjątkowy – zażartowała dość bezradnie – w czasie wszystkich koncertów. Po ostatnim, jak zawsze czas i okoliczności są do panów dyspozycji. To wszystko. A, kolacja po spektaklu w hotelowej restauracji.

Odwróciła się i omiatając spojrzeniem Borysa wpatrzonego w komórkę, usiadła. Nie było żadnych komentarzy.

– Niech to diabli – niespodziewanie powiedział Borys półgłosem.

– Co mówisz? – Kata wychyliła się w jego stronę.

– Nie do ciebie – warknął. – Nie wziąłem kanapek.

– Dostaniesz… – rzuciła gorliwym szeptem.

– Nie. Dzięki. Po drodze gdzieś staniemy. – Zanurzył się w tekstach na ekranie komórki.

– No proszę cię.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

* Hamlet – W. Szekspir.

Zamknięta w kalejdoskopie

ISBN: 978-83-8313-322-5

© Wanda Majer-Pietraszak i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Marta Grochowska

KOREKTA: Marta Martynowicz

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk