Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwudziestolatek, za drogie, spokojne, dobre życie i brak sił żeby wstać rano z łóżka.
Dlaczego budowanie dobrej relacji z samym sobą jest takie trudne?
Dlaczego innych kocham, a siebie nienawidzę?
Problemy psychiczne w życiu dorosłym nie zawsze biorą się ze złego dzieciństwa, zaniedbania i braku miłości. Tak się czasem zdarza, że szczęśliwy człowiek przestaje takim być i nie ma na kogo zrzucić „prostej” winy. Wtedy staje przed najtrudniejszym wyzwaniem – rozmową z samym sobą. Pogłębiona analiza życia, codzienne dawki spokoju w pastylkach na receptę i trzymanie się kurczowo rutyny to jedna z dróg do sukcesu. A jaka na końcu czeka nagroda? Życie. Jedyne, jakie mamy. To, które przez depresję przelewa się przez palce, znika nam spod stóp. To, w którym śmierć nie jest najtrudniejszą z myśli.
Ten intymny dziennik ilustrujący rok życia z depresją trafnie pokazuje sinusoidę, jaką jest ścieżka do głębszego zrozumienia, zadowolenia i, być może do tego co najważniejsze, samoakceptacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 80
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztatAgata Czaplarska
Opracowanie graficzne i skład
Marzena Jeziak
Projekt okładki
Aleksandra Sobieraj
© Copyright by Kamil Lenczyk 2024© Copyright by Borgis 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2024
ISBN 978-83-67642-66-8
ISBN (e-book) 978-83-67642-67-5
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
Dla mnie
Spis treści
Ja, dzisiaj 9
Złość 19
Kiedyś 21
Męskość? 25
List miłosny 27
Ucieczka 41
Wywiad 43
Praca 47
Rytuał 49
Śmierć 55
Odrodzenie 57
Nadzieja 61
Zimny deszcz 63
Cisza 69
Lato 71
Pytanie 77
Sen 79
Wypis 85
Ciężar 87
Czas 95
Jest okej 97
Zwątpienie 105
Produkt dzisiejszego świata 107
Zrozumienie 111
Ja, rok później 113
Ja, dzisiaj
Zmartwychwstaję pół godziny przed budzikiem. Pająk w rogu sufitu przez noc nie drgnął ani o centymetr. Podmuch, który wpada do pokoju przez uchylone okno, lekko porusza lnianą firanką. Odsłaniam kołdrę, wstaję z łóżka, zakładam gumowe klapki Nike i zaglądam przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Na balkonie oprócz lekko zabrudzonego, granatowego roweru stoi kilka kartonów, niespecjalnie poukładanych. Skórzane siodełko roweru pokrywa cieniutka warstwa kurzu. Niebo usłane puszystymi, białymi chmurami, po chodniku spacerują ludzie w kurtkach. Chłodno. Podobno w chmurze może być tyle samo wody co w jeziorze. Cudowna rzecz – małe jeziora zawieszone w powietrzu.
Odwracam się i przez kilka sekund patrzę na pośladki Kai, wydają mi się zaskakująco duże i okrągłe. Jej klatka piersiowa unosi się spokojnie i opada – śpi.
Przymykam drzwi sypialni i idę do kuchni, pod stopami skrzypi drewniana podłoga. Piję dwie szklanki wody, połykam antydepresant – półtorej tabletki. Później kilka razy witam słońce, na kilka wdechów zamieniam się w psa, potem w motyla. Słyszałem kiedyś, że sen to nieśmiała śmierć.
Przyglądam się sobie w lustrze łazienkowym. Ostre światło sprawia, że atopowe przebarwienia na skórze są bardziej czerwone niż przy naturalnym świetle. Twarz przystojna, kilkudniowy zarost, krzaczaste brwi, duże, pełne wargi, jedno oko leciutko bardziej przymknięte – solidne osiem na dziesięć. Na szczęście nastoletni trądzik już mnie nie prześladuje. Ciało typowe dla studenta, kilka tatuaży, wątła kępa włosów na klacie, delikatny zarys mięśni na brzuchu. Choć tego nie widzę, plecy i uda pokryte są rozstępami. Przemywam twarz zimną wodą, po czym nakładam krem nawilżający.
Kuchnia; wyciągam naczynia ze zmywarki i przecieram blat wilgotną szmatką. Siadam na sofie, gdzie przez kolejną godzinę będę wegetował, patrząc nieobecnie w telewizor i czekając, aż Kaja się obudzi. Wąski pasek złotego światła wkrada się do pokoju przez okno.
Telewizor stoi na białym, metalowym regale zawieszonym na ścianie przez mojego tatę. Na spodzie każdej półki nadal jest naklejka z kodem kreskowym i numerem produktu. Jest to ten typ naklejki, który godzinami można zdrapywać, a klej i tak zostawia po sobie lepki, szarawy ślad. Przeszkadzają mi. Układ półek i to, co się na nich znajduje, zmieniłem już cztery razy od czasu przeprowadzki. Salon połączony jest z kuchnią, białe ściany, dużo światła, mleczne biele, beże, kremy. Dywan z juty, ciemnobrązowy taboret babci, drewniane krzesło od rodziców przy stole jadalnianym. Spokój.
Około 10:00 budzi się Kaja, zaspana uśmiecha się do mnie w drzwiach. Idzie do łazienki, potem razem zabieramy się za śniadanie. Otwieram lodówkę, a chłód robi krok w moją stronę i otula ciało. Wyciągam jogurt kokosowy, kobiałkę jajek, masło, pastę warzywną, szczypiorek i sok pomarańczowy. Kaja sprawnie rozbija dwa jajka na rozgrzaną patelnię, smaży jajecznicę, do tego kroi bułkę na pół, smaruje ją pastą z cieciorki i suszonych pomidorów. Zapach jajecznicy wypełnia kuchnię. Cicho skwierczy na patelni. Po przełożeniu jajecznicy na talerz szatkuje na desce szczypiorek i posypuje nim jajka. W międzyczasie ja łyżeczką przekładam jogurt do miski, po czym na oko dosypuję muesli.
Do śniadania oglądamy zwykle anime pobrane piracko na laptop Kai. Laptop podłączamy do telewizora kablem HDMI. Po jedzeniu odkładam naczynia do zmywarki i nalewam sobie ocet jabłkowy, mieszam go z wodą i przełykam, podobno pomaga na trawienie. Wykrzywiam twarz – cierpki. Tak przebiega większość moich poranków.
Podlewam podeschniętą roślinę stojącą na podłodze w studio. Kaja ogarnia się w łazience, po czym bierze się do pracy, a ja nie wiem, co ze sobą zrobić. Aktualnie nie mam pracy, studiuję zaocznie, więc mam dużo za dużo czasu dla siebie. Czuję, że moje życie leci, ale ja nie biorę w nim udziału. Siedzę na widowni i obserwuję, co dzieje się na ekranie. Nie jest mi z tego powodu jakoś szczególnie przykro. Jak dynia wypatroszona łyżką i zamieniona w lampion – jestem pusty. Są momenty, kiedy odczucia wracają, więc trochę życia wciąż we mnie jest. Zastanawiam się, czy antydepresanty w czymkolwiek mi pomagają. Nie wiem, czy chcę, żeby pomogły. Lubię myśleć o sobie jako o człowieku z depresją, dzięki niej czuję się specjalny, wyjątkowy.
*
Ubieram luźne, ciemnoszare spodnie z lnu i obszerny biały T-shirt. Na stopy zakładam znoszone trampki, na głowę granatową szyldówkę Ralph Lauren (na której Paddington kopie piłkę) i jakieś okulary z drugiej ręki, z czarną obramówką i żółtymi szkłami, a przez ramię zarzucam czarną, skórzaną torebkę. Nakrywam się puchową kurtką.
Wychodzę z mieszkania i idę na przystanek tramwajowy blisko mojego osiedla. W windzie patrzę w swoje zmęczone, bezbarwnie szare oczy. Na wyświetlaczu windy powoli spadają numery pięter. Idąc przez osiedle, obserwują mnie plastikowe kruki przyczepione do mieszkalnych balkonów. Zatrzymuję się na czerwonym świetle przy przejściu dla pieszych, wiem, że w sześćdziesiątej ósmej sekundzie zapali się zielone i będę mógł iść dalej. Na przystanku nad przepełnionym koszem na śmieci krążą małe muszki, obok ławki leżą dwie puste butelki po piwie, na szybie przystanku napis graffiti „kapitalizm nas zabija”.
Na tramwaj czekam siedem minut. Za bilet płacę telefonem i siadam na końcu wagonu. O tej porze dnia większość ludzi jest w pracy, więc oprócz dwóch starszych pań i menela bełkoczącego coś pod nosem jestem sam. Do uszu wkładam AirPodsy pierwszej generacji i czekam na sygnał, że połączyły się z moim telefonem. Włączam swoją playlistę, klikam „pomieszaj” i przełączam kilka pierwszych piosenek, aż trafię na tę, której chcę posłuchać. Trasa od mojego przystanku do kawiarni zajmuje około piętnastu minut – sześć przystanków. Po drodze patrzę przez zabrudzone okno tramwaju. Grupa młodszych ode mnie chłopaków gra w piłkę nożną na boisku przy jakiejś szkole podstawowej, dwóch kolorowo ubranych rowerzystów stoi na czerwonym świetle.
Kawiarnia znajduje się blisko jednego z przystanków, parę minut piechotą. Przed wejściem do środka wstępuję do Żabki, gdzie kupuję wrześniowe wydanie „Vogue’a”. Wnętrze kawiarni jest przytulne, pełne cegieł, książek i roślin, w rogach półek zadomowiły się przezroczyste pajęczyny, które oprócz muszek łapią światło lampy. Witam się z Emilią, zamawiam i obserwuję, jak sprawnie kręci się za barem, robiąc mi kawę. Oprócz mnie w środku siedzi jeden pan, którego często tu widuję; witam się z nim i siadam obok przy jedynym wewnątrz stoliku. Facet wygląda na zadowolonego, choć patrzy tylko nieobecnie przed siebie. Za barem jest jeszcze jedna dziewczyna, która cicho rozmawia z Emilią. Całkiem ładna. Do pomieszczenia wpada dużo światła przez okno, na którym niedawno Kaja wykonała rysunek na zamówienie. Po chwili wchodzi chłopak, mniej więcej w moim wieku, jest lekko zdyszany, pozdrawia wszystkich i znika za barem. Przyjaźnie się do mnie uśmiecha. Słyszę, jak wita się z dziewczynami.
Słońce opiera się na roślinie stojącej na parapecie. Kwiat jest intensywnie różowy, choć niektóre listki lekko zbrązowiały. Goździki – ulubione Kai. Kilka płatków odpadło z kwiatu i leży teraz bezwiednie na podłodze pod oknem, podnoszę je i wyrzucam do kosza.
Gdy Emilia przynosi mi kawę i wypiek, zaczynam przeglądać magazyn, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby przeczytać artykuły, które mnie zainteresują. Trendy na zimę, wywiad z jakimś facetem, sesja zdjęciowa, sutek, piękni ludzie, piękne ubrania, reklama, reklama, reklama.
Po jakimś czasie do środka wchodzi pani ze ślicznym jamnikiem. Uśmiecham się najpierw do merdającego ogonem psa, później do właścicielki. Pani zamawia kawę na miejscu. Ma ładne, szczupłe łydki. Ostrożnie strzepuję okruszki croissanta z T-shirtu na talerzyk.
*
Z Kają jesteśmy razem sześć lat – od pierwszej gimnazjum. W pierwszy dzień szkoły miała na sobie prostą czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, a na stopach popularne wtedy adidasy. Była bardzo opalona; myślałem, że jest obcokrajowcem. Ona chyba nawet nie zwróciła na mnie wtedy uwagi – byłem od niej o głowę niższy i ubrany jak każdy inny chłopak.
Pierwszy raz naprawdę rozmawialiśmy ze sobą na urodzinach wspólnego znajomego w styczniu, we włosy miała wpięte plastikowe rogi. Siedzieliśmy we dwoje w oknie jego sypialni i gadaliśmy, powoli się poznając. Potem obydwoje byliśmy przeziębieni, bo był koniec stycznia, a my zdecydowanie za lekko ubrani na przeciąg zimnego, styczniowego powietrza. Tego wieczoru dodaliśmy się na Snapchacie i zaczęliśmy pisać.
Pierwszy raz seks uprawialiśmy w lipcu, w jej pokoju, nadal mieliśmy piętnaście lat. Obydwoje uznaliśmy tamten moment za odpowiedni; patrząc wstecz, nie uważam, że zaczęliśmy za szybko, był to kolejny naturalny krok w naszym związku.
Ma piękne ciało, idealnie kształtne, 70 E, wąską talię i szerokie biodra. Cudownie pachnie. Delikatna skóra, lekko opalona, choć urodę ma bardziej azjatycką, co zawdzięcza wyjątkowo płytko osadzonym oczom i brakowi drugiej powieki. W porównaniu z nią ja jestem mlecznobiały. Obydwoje byliśmy napalonymi nastolatkami. Mnie tak zostało.
Pierwsze porno widziałem na początku gimnazjum. Rozgrzało mnie jak ogień rozgrzewa stal, po czym z łatwością skrzywiło światopogląd. Wbiło we mnie gwoździe żądzy, których do dziś nie potrafię wyjąć. Od tego momentu widziałem już chyba wszystko: drobne kobiety, wielkie kobiety, młode kobiety, stare kobiety, lesbijki, hentai, duże fiuty, małe fiuty, orgie, trójkąty. Za każdym razem po wszystkim brzydzę się sobą. Za każdym razem nienawidzę się bardziej. Za każdym razem obiecuję sobie, że to ostatni raz.
Teraz, mieszkając z Kają, nie oglądam pornografii – to znaczy oczywiście dopóki ona jest w mieszkaniu. W zeszłym tygodniu wróciła do swojego rodzinnego miasta na weekend, by odwiedzić mamę i brata (robi to dość regularnie, co najmniej dwa razy w miesiącu). Powiedziałem sobie, że będę silny, że dam radę się nie masturbować podczas jej nieobecności. Szło mi całkiem nieźle, zrobiłem sobie obiad – ryż z marchewką, groszkiem i cieciorką, smażony na oliwie i sosie sojowym. Pozmywałem i zaległem na kanapie, gdzie planowałem oglądać filmiki na YouTube. W połowie filmiku dwudziestosekundowa reklama, której nie można pominąć – skąpo ubrana pani reklamująca nowe buty. To ostatni raz, obiecuję.
Złość
12 października
Czuję, że wewnątrz mnie rośnie złość, krzyk. Jestem chyba zły na świat. Na to, że ciągle jest mi źle. Na to, że nieważne, jak się staram, zawsze kończę tutaj. Na to, że nawet jeśli jestem szczęśliwy, wracam tutaj. Mam już tego, kurwa, dosyć. Cały w środku jestem poskręcany, jakby moje organy grały jakąś okropną, nieznośną melodię. Jak dziecko tylko narzekam i złoszczę się, że nie jest tak, jak chcę. Jestem zły, że jest mi źle. Jestem zły, że nie rozumiem dlaczego. Jestem zły, że zachowuję się jak dziecko.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że świat dzieli się na dobrych i złych ludzi. Ciekawe, jakim ja jestem człowiekiem. Chyba niedobrym. Chyba taki obraz siebie tylko stworzyłem. Chyba próbuję być kimś, kim nie jestem. Chyba jestem przegniły, zepsuty.
Nie chcę być złym człowiekiem (w żadnym z dwóch znaczeń tego słowa). Próbuję sobie wmówić, że z natury jestem pomocny i dobry dla innych, ale tak naprawdę robię to, bo dzięki temu czuję się lepiej ze sobą. Żałosne. Czuję się lepszy od innych, a jednocześnie nienawidzę siebie. Dlaczego czuję się lepszy? Bo jestem przystojny? Bo mam pieniądze? Albo raczej: bo moi rodzice mają pieniądze? Bo jestem miły i dobry dla innych? Bo nie jestem głupi? Porażka. Skoro jestem zły, to czy mogę mówić, że nic nie czuję?
Ostatnio Kaja zapytała mnie, o czym marzę, a ja nie umiałem jej odpowiedzieć. Nie wiem, co robię, nie wiem, czego chcę, nie wiem, czego nie chcę. To też mnie złości. Wydaje mi się, że cała moja postać zamyka się w tych dwóch przeklętych słowach – nie wiem.