Zawsze będę cię strzec - Rachel Givney - ebook + audiobook + książka

Zawsze będę cię strzec ebook

Givney Rachel

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wkraczająca w dorosłość Maria odkrywa mroczny sekret ojca z przeszłości

Luty 1939 roku. Europę zasnuwa widmo wojny, a niemieccy żołnierze lada dzień mogą przekroczyć granice. Tymczasem siedemnastoletnią Marię Karską najmocniej zaprząta zniknięcie matki przed kilkunastu laty, tym bardziej że ojciec Marii mocno strzeże związanej z tym tajemnicy. Dominik Karski, ceniony krakowski lekarz, całe życie poświęcił córce, jednak dręczą go wybory, których dokonał, by ją chronić. Teraz, w obliczu zagrożenia, także musi podjąć mocno kontrowersyjną decyzję…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 530

Oceny
4,5 (41 ocen)
27
8
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszkakldg

Nie polecam

Kolejne bzdury
10
masaiko
(edytowany)

Całkiem niezła

Ciężko mi ocenić tą książkę. Za sam pomysł na powieść autorka powinna otrzymać 5 gwiazdek, natomiast wykonanie pracy w praktyce to chyba tylko 2+. Książka jest momentami beznadziejna. Trzeba uważać, żeby nie zacząć z nudów przekręcać kartek w poszukiwaniu ciekawszego kawałka. Główna bohaterka to osoba, którą ciężko polubić. Ani to dorosła kobieta, ani dziecko. Poza tym zaborczy rodzic, który nie pozwala rozwinąć skrzydeł i dorosnąć a wiemy dzieci muszą popełniać błędy, żeby uczyć się życia. Nie możemy przeżyć życia za nich, my dostaliśmy swoją szansę, więc dajmy ją też im. Gdy na kartach książki pojawia się Helena, zaczyna być ciekawiej. Pomału części układanki zaczynają do siebie pasować. Przestaje dziwić czytelnika dziwne zachowanie ojca Marii. Teoretycznie w momencie wyjazdu Marii do Lwowa i szkolenia wojskowego jej ojca wiemy już wszystko co powinniśmy aby rozwiązać zagadkę jej rodziny. Postawmy się w sytuacji Heleny. Czy żeby żyć godnie nie zrobilibyśmy czegoś podobnego. W krajach...
02

Popularność




1. Klepki

1

Klepki

KRA­KÓW, POL­SKA, LUTY 1939

Gdy Maria przy­mie­rzała się, by wtar­gnąć do sypialni ojca, czuła, jak wzbiera w niej poczu­cie winy z powodu tego braku lojal­no­ści. Pro­to­pla­sta cie­szył się na mie­ście sza­cun­kiem, nie wtrą­cał się do cudzych spraw i uczęsz­czał do kościoła osiem razy w tygo­dniu (co rano, a w nie­dzielę dwa razy). Nie inte­re­so­wało go nic poza ado­ra­cją Naj­święt­szego Sakra­mentu oraz cyklami repro­duk­cyj­nymi bak­te­rii. Nie zasłu­żył sobie na taki brak sza­cunku ze strony jedy­nej córki. Nie­stety Maria nie potra­fiła już poskro­mić palą­cego pra­gnie­nia, by dowie­dzieć się cze­goś – cze­go­kol­wiek – o swo­jej matce. Owo śro­dowe popo­łu­dnie, gdy oka­załe, grube kro­ple desz­czu spa­dały na bruk za oknem, sta­no­wiło zatem rów­nie dobry ter­min, żeby go zdra­dzić, jak każdy inny.

„Ludzie widzą tylko to, co chcą”. Tak zawsze powta­rzał ojciec. Rzadko kiedy udzie­lał ojcow­skich rad – był to jego jedyny flirt z bana­łem. Jeżeli przyj­muje się do wia­do­mo­ści jedy­nie naj­węż­sze zna­cze­nie osoby czy przed­miotu, świat staje się znacz­nie pośled­niej­szym i mniej cie­ka­wym miej­scem.

Nie była pewna, co ojciec miał na myśli ani dla­czego lubił to powta­rzać, ale teraz zamie­rzała wyko­rzy­stać powie­dzonko, by wedrzeć się do jego pokoju. Wyjęła wsuwkę z blond wło­sów. Nie miała doświad­cze­nia w zakre­sie wła­mań, ale Olaf, miej­scowy mło­do­ciany prze­stępca, który jeź­dził tym samym co Maria tram­wa­jem w te dni, gdy aku­rat posta­no­wił zawi­tać do szkoły, prze­chwa­lał się ostat­nio, że można otwo­rzyć zamek cien­kim kawał­kiem metalu. „Trzeba wsa­dzić i poru­szać”, cheł­pił się, krztu­sząc się cyga­retką.

Maria z uśmie­chem unio­sła mosiężny paty­czek. Więk­szość wła­ści­cie­lek wsu­wek widziała w nich wyłącz­nie coś, co przy­trzyma im włosy. Maria dostrze­gła w niej coś wię­cej. Klucz.

Nie spo­dzie­wała się cudów po poszu­ki­wa­niach w pokoju tatki, ale wie­działa, że coś się tam musi kryć. Listy, może nowy adres matki? Ojciec nie zamy­kał w domu żad­nego innego pomiesz­cze­nia, nawet swo­jego gabi­netu, gdzie leżały ważne notatki z badań nauko­wych. Prze­cież nikt nie ryglo­wałby drzwi, gdyby w środku nie znaj­do­wało się nic war­to­ścio­wego.

Kiedy wcho­dziła po scho­dach do pokoju ojca, z zewnątrz dobiegł ją zna­jomy odgłos, który dało się okre­ślić jedy­nie jako łoskot. Sąsiadka, pani Nowa­kowa, znów ukła­dała worki z pia­skiem w stosy. Kor­pu­lentną kobietę mie­rzącą nie­spełna pół­tora metra tra­wiła obse­sja, że Herr Hitler za dzień czy dwa naje­dzie Pol­skę. Od trzech lat prze­strze­gała sąsia­dów, przy­ja­ciół i każ­dego, kto tylko chciał słu­chać, przed nie­uchronną, rychłą wizytą Führera. Oto­cze­nie krę­ciło gło­wami i uzna­wało ją za pomy­loną, ona jed­nak nie usta­wała w pracy. Wokół głów­nego wej­ścia do domu budo­wała mur z wor­ków z pia­skiem, by zaba­ry­ka­do­wać się na noc… wraz z pozo­sta­łymi loka­to­rami budynku, nie bio­rąc pod uwagę, czy oni tego chcieli, czy nie. Odpra­wiała tę cere­mo­nię codzien­nie i dokła­dała na stertę kolejne worki, w miarę jak znaj­do­wała wię­cej pia­chu. Pada­jący dzi­siaj deszcz jej nie powstrzy­mał, nawet hura­gan nie sta­nąłby kobie­cie na prze­szko­dzie. Lecz mimo że huk wor­ków z pia­skiem draż­nił Marię, obec­nie miała waż­niej­sze sprawy na gło­wie. Dotarła pod drzwi sypialni ojca i schy­liła się, by się im przyj­rzeć.

Zamek był nowo­cze­sny i znaj­do­wał się we wnę­trzu klamki. Żadna inna klamka w domu nie została wypo­sa­żona w taki mecha­nizm, ojciec więc zapewne zamon­to­wał go samo­dziel­nie. Wyjęła z wło­sów drugą wsuwkę, jako że według ambit­nego mło­do­cia­nego prze­stępcy Olafa do otwar­cia zamka potrzebne były dwie. Uwol­niony przez usu­nię­cie wsuwki pukiel wło­sów opadł jej na twarz, zakrył lewe oko i utrud­nił widze­nie. Zdmuch­nęła włosy, a potem zatknęła je za ucho. Wsa­dziła wsuwki – jedną w dół zamka, a drugą tuż nad pierw­szą – i zgod­nie z zale­ce­niami Olafa poczęła nimi gme­rać.

Dłu­bała i dłu­bała. Wier­ciła nimi tak mocno, że aż roz­bo­lał ją łokieć. Nic to jed­nak nie dało. Gdy pra­co­wała, klamka się chyba polu­zo­wała, ale sam zamek ani drgnął. Co począć? Zer­k­nęła na zegar w głębi kory­ta­rza. Wska­zówki poka­zy­wały już nie­mal szó­stą po połu­dniu. Ojciec nie­ba­wem wróci do domu. Będzie musiała zre­zy­gno­wać z zamy­słu. Zwy­my­ślała sie­bie i wsuwki, które tyle jej naobie­cy­wały, zło­rze­czyła Ola­fowi za jego nie­sku­teczne rady, a na dobitkę rów­nież pani Nowa­ko­wej na­dal budu­ją­cej na zewnątrz pia­skowy mur. Spró­buje innym razem, gdy będzie miała wię­cej czasu na zmie­rze­nie się z tym zada­niem. Cof­nęła rękę, by wyjąć wsuwki z zamka. Jedna spa­dła jej na dłoń, druga jed­nak ani drgnęła. Maria pocią­gnęła za nią jesz­cze raz, ale zamek zła­pał metal w sidła swo­ich szczęk.

Zaparła się nogami, chwy­ciła wsuwkę mocno i szarp­nęła ze wszyst­kich sił. Z wysiłku prze­wró­ciła się na pod­łogę, ale wsuwka wyszła z drzwi. I to razem z zam­kiem. Cały mecha­nizm – w środku któ­rego na­dal tkwiła wsuwka – spo­czy­wał obec­nie w dłoni Marii. W drzwiach w miej­scu nie­gdy­siej­szej klamki ziała teraz poszar­pana dziura.

Popa­trzyła prze­lot­nie na zegar w kory­ta­rzu – dwie po szó­stej. Ojciec powi­nien być w domu o szó­stej czter­na­ście, a spóź­nial­stwo nie leżało w jego natu­rze.

Maria zasta­no­wiła się, czy jest szansa, że ojciec nie zauważy, co zro­biła. Był chi­rur­giem w szpi­talu miej­skim i dla roz­rywki stu­dio­wał na przy­kład maleń­kie orga­ni­zmy pod mikro­sko­pem. Praw­do­po­do­bień­stwo, że dostrzeże dzie­się­cio­cen­ty­me­trową dziurę w drzwiach do wła­snej sypialni, wyda­wało się bar­dzo wyso­kie.

Przy­mie­rzała się wła­śnie, by wsu­nąć klamkę z powro­tem na miej­sce, gdy drzwi się uchy­liły i dały jej wgląd do pokoju. Przez okno w głębi pomiesz­cze­nia do wnę­trza wpa­dała smuga popo­łu­dnio­wego świa­tła. Maria wyobra­żała sobie sypial­nię ojca wiele razy. Nie­kiedy, gdy leżała nocą w łóżku i sły­szała skrzy­pie­nie par­kietu, snuła fan­ta­zje o tym, co on wła­śnie robi. Pisuje sekretne listy do jej matki, w któ­rych błaga, by wró­ciła? Spraw­dziła godzinę. Nim zdą­żyła się roz­my­ślić, wpa­dła do środka. Rozej­rzy się prędko, a potem naprawi drzwi.

Powio­dła spoj­rze­niem po pokoju. Pod­łogę pokry­wał wypu­co­wany drew­niany par­kiet. Ze sztyw­nej od kroch­malu pościeli wzbi­jała się woń mydła kar­bo­lo­wego. W gło­wie łóżka leżała nie­równa poduszka – spra­wiała wra­że­nie, jakby ojciec wypchał ją kamie­niami. Ani odro­bina kurzu nie kalała para­pe­tów, żaden ślad pyłu nie bru­kał kle­pek – naj­traf­niej dałoby się opi­sać tę prze­strzeń jako „szpi­talną salę opa­trzoną przez zawziętą oddzia­łową”. Czuła roz­cza­ro­wa­nie, lecz zara­zem ulgę. W głębi serca zasta­na­wiała się, czy w alko­wie ojca nie natrafi przy­pad­kiem na jaski­nię nie­pra­wo­ści; może cho­wał u sie­bie ołtarz ku czci sił nie­czy­stych albo gro­ma­dził doku­menty z misji, jakie odbył, pra­cu­jąc w cha­rak­te­rze podwój­nego agenta na rzecz Sta­lina. Tym­cza­sem prze­ko­nała się, że w pry­wat­nej prze­strzeni ojciec zacho­wy­wał się tak samo jak w publicz­nej – niczym czło­wiek stro­niący od zbyt­ków, który łatał szkolne bluzki Marii i piekł dla niej chleb, a za zamknię­tymi drzwiami był tak samo pod­le­gły kon­we­nan­som jak na oczach świata. Jawił się jako sta­bilny towa­rzysz i nie­bez­za­sad­nie można by nazwać go nud­nym. Sto­sow­ność zacho­wa­nia ojca stała w jaskra­wym kon­tra­ście z roz­wią­złym ponoć postę­po­wa­niem jej matki, która, jak suge­ro­wała sytu­acja, opu­ściła ich z sobie zna­nych, samo­lub­nych i lubież­nych przy­czyn.

Ojciec spał na wąskim łóżku. Szafkę nocną zdo­biła jedna jedyna foto­gra­fia: zdję­cie w skó­rza­nej ramce przed­sta­wiało uśmiech­niętą sze­ścio­let­nią Marię. Jeśli w jej ciele kryły się jesz­cze jakieś zaka­marki, gdzie mogłyby się zagnieź­dzić nowe wyrzuty sumie­nia, teraz zostały zasie­dlone. Wszystko wska­zy­wało na to, że Maria była jedyną kobietą w życiu ojca, a wła­śnie wła­mała się mu do sypialni.

Zauwa­żyła komodę ze zma­to­wia­łego maho­niu. Otwo­rzyła górną szu­fladę, prze­grze­bała skar­petki i bie­li­znę uło­żone w dwóch rów­nych rzę­dach. Dziw­nie się czuła, oglą­da­jąc zwi­nięte skar­pety ojca – wcze­śniej widy­wała je wyłącz­nie na jego sto­pach. W sza­fie zna­la­zła wykroch­ma­loną na sztywno odzież i zapa­sowy gor­set, który nosił, by sko­ry­go­wać sko­liozę, jakiej naba­wił się w dzie­ciń­stwie. W szafce stały dwie pary skó­rza­nych butów, wypo­le­ro­wa­nych do skrom­nego poły­sku.

Wszyst­kie rze­czy, które poprze­sta­wiała, odło­żyła na miej­sce. Nie było to trudne, bo mate­ma­tyczna pre­cy­zja ich pier­wot­nego uło­że­nia poma­gała umie­ścić je pra­wi­dłowo. Maria zosta­wiła wnę­trze w takim sta­nie, w jakim je zastała. Była cie­kawa, po co ojciec zawraca sobie głowę zamy­ka­niem drzwi. Nie ist­niało tu nic, co warto by ukry­wać.

Nagle jed­nak nastą­piła na jakąś luźną klepkę i w pokoju roz­le­gło się iry­tu­jące skrzy­pie­nie. Zatrzy­mała się. Drugi raz naci­snęła pod­łogę stopą. Drew­niana klepka była polu­zo­wana.

Pomknęła na dół po nóż do sma­ro­wa­nia, by pod­wa­żyć nim drewno. Klepka się unio­sła. Odło­żyła ją na bok, a potem wytę­żyła wzrok, patrząc na otwór w pod­ło­dze. Przed oczyma Marii roz­cią­gała się spora prze­strzeń, ale ciem­ność utrud­niała roze­zna­nie się. Maria zaczęła oddy­chać szyb­ciej. Wsa­dziła rękę do dziury, a jej skórę musnęło cie­płe, suche powie­trze. Grze­bała w otwo­rze dło­nią po omacku, z głową i resztą ciała na górze.

Wycią­gnęła rękę wkoło i macała pod­łoże. Wzdry­gnęła się, czu­jąc pod pal­cami baweł­nianą, gąb­cza­stą, paję­czą sieć. Cof­nęła dłoń z prze­ra­że­niem i zoba­czyła, że spo­wi­jają ją białe nici.

Wytarła rękę do czy­sta o spód­nicę, zaci­snęła zęby i wsa­dziła dłoń z powro­tem pod pod­łogę. Skrzy­wiła się, prze­świad­czona, że paję­czyna czai się tam na nią, i już miała wyjąć rękę, gdy nagle natra­fiła na sze­ścienny przed­miot. Postu­kała w niego kilka razy, prze­ko­nała się, że nie jest to żywy orga­nizm, i wyjęła go.

Obej­rzała przed­miot ze wszyst­kich stron. W jej dłoni spo­czy­wało małe pude­łeczko na biżu­te­rię z wybla­kłego kasz­ta­no­wa­tego aksa­mitu. Serce zabiło jej w piersi moc­niej: to puz­derko nale­żało do jakiejś kobiety.

Już miała je otwo­rzyć, lecz się zawa­hała. Czy chciała wie­dzieć, co się w nim kryje? Klepka, zamek w drzwiach – wszystko nabrało głęb­szego zna­cze­nia. Nagle na dole roz­brzmiał nowy odgłos, zatrwa­ża­jąco zna­jomy. Do innego zamka wsu­nięto klucz, tym razem praw­dziwy. Usły­szała, jak ojciec otwiera drzwi fron­towe i wcho­dzi do domu.

– Mario? – zawo­łał.

Krew zasty­gła jej w żyłach. Odło­żyła klepkę na miej­sce i czmych­nęła z pokoju, wło­żyw­szy kasz­ta­no­wate pude­łeczko do kie­szeni.

Klamka na­dal leżała na pod­ło­dze. Marii zaparło dech z prze­ra­że­nia. Mecha­nizm klamki w isto­cie skła­dał się z dwóch czę­ści, czego dziew­czyna wcze­śniej nie spo­strze­gła. Pierw­sza część klamki wycho­dziła na zewnątrz, drugą sta­no­wił ele­ment skie­ro­wany do wewnątrz drzwi.

– Mario? – zawo­łał ponow­nie ojciec. Musiała się ode­zwać.

– Już idę, tatku – oznaj­miła pogod­nym tonem.

– Chcę ci coś poka­zać. – Usły­szała szczęk garnka; ojciec robił coś w kuchni. Maria w myślach zakli­nała go, by tam pozo­stał.

– Zaraz zejdę, tatku – zapew­niła.

Szanse, że się jej upie­cze, nie wyda­wały się duże. W drzwiach sypialni ojca ziała dziura. Nie dałoby się roz­sąd­nie wyja­śnić jej ist­nie­nia, chyba że powie­dzia­łaby prawdę.

Maria wyobra­ziła sobie, co by było, gdyby ojciec odkrył, że wtar­gnęła do jego pry­wat­nej prze­strzeni. Łączyła ją z nim cie­pła zaży­łość, jaką nie mogła się pochwa­lić więk­szość dziew­cząt w mie­ście wzglę­dem wła­snych rodzi­ców. Domi­nik Kar­ski dbał o swoją córkę i dobrze się nią opie­ko­wał. Obse­syj­nie wręcz zadrę­czał się jej odży­wia­niem i tęży­zną fizyczną, w stop­niu wykra­cza­ją­cym poza zawo­dową dumę i zakra­wa­ją­cym na tro­skę irra­cjo­nalną. Ile­kroć skar­żyła się na ból głowy czy uda­wała, że jest chora, przy­no­sił ste­to­skop i w nie­skoń­czo­ność ana­li­zo­wał brzmie­nie jej odde­chu oraz rytm serca, aż w końcu nawet Marię zaczy­nało to nużyć. Wygła­szał następ­nie dia­gnozę, jak zawsze, że córka jest w pełni zdrowa, a wyniki badań jej wzor­co­wych para­me­trów życio­wych prze­cho­wy­wał w teczce. Wyobra­ziła sobie wyraz jego twa­rzy, gdyby ją nakrył na wła­ma­niu do sypialni. Jej łagodny, wspa­nia­ło­myślny ojciec. Nie oka­załby gniewu, lecz coś znacz­nie gor­szego. Roz­cza­ro­wa­nie. Zadrżała na tę myśl – nie mogła do tego dopu­ścić.

Zebrała ele­menty klamki i przyj­rzała się im. Z jed­nego z nich zwi­sały luzem dwie śrubki. Nie roz­krę­ciła zamka, lecz wyjęła z drzwi cały mecha­nizm. Wsu­nęła dwie klamki z powro­tem na miej­sce i zaczęła je skrę­cać nożem do sma­ro­wa­nia.

– Skoń­czyli Świę­tego Bar­tło­mieja. Naresz­cie! – zawo­łał znów z dołu ojciec. Maria wzdry­gnęła się i upu­ściła nóż. Brzęk garn­ków na dole ustał. Prze­łknęła ślinę. Ojciec na­dal mówił o kościele, a głos roz­le­gał się coraz dono­śniej, bo fale dźwięku miały do poko­na­nia krót­szy dystans. Wcho­dził po scho­dach. Dłoń Marii spo­tniała i dziew­czyna zaklęła. Udało jej się upo­rać tylko z jedną śrubką. Wzięła nóż i zaczęła dokrę­cać drugą, ale ojciec wła­śnie dotarł na górę. Wsa­dziła więc śrubkę do kie­szeni i zerwała się na równe nogi.

Ojciec nie patrzył na nią, lecz na ulotkę, którą trzy­mał w ręku. Podał ją córce.

– Pro­szę.

Ulotka infor­mo­wała o ukoń­cze­niu okna w kościele, do któ­rego z ojcem cho­dzili. Na foto­gra­fii w peł­nej oka­za­ło­ści wid­niał witraż przed­sta­wia­jący Świę­tego Bar­tło­mieja żyw­cem obdzie­ra­nego ze skóry – oprawca odci­nał mu nożem pasma tkanki. Mimo że skóra odcho­dziła od ciała krwa­wymi zwo­jami niczym zwi­nięta kora od pnia, twarz Świę­tego Bar­tło­mieja wyra­żała spo­kój, a męczen­nik spo­glą­dał w górę ku Bogu z aniel­skim uśmie­chem. Maria usi­ło­wała wziąć z niego przy­kład i tak jak on zapa­no­wać nad sobą.

– Alle­luja – odparła, tłu­miąc zadyszkę. – Nie spie­szyli się – dodała.

– Mogło to potrwać jesz­cze dłu­żej – zauwa­żył ojciec. Zasia­dał w komi­sji, która miała nad­zo­ro­wać wyko­na­nie okna, uczęsz­czał więc na spo­tka­nia z biu­ro­kra­tami i kle­rem. Maria przy­pa­try­wała mu się badaw­czo, czy nie odkrył jej występku, ale on wodził wzro­kiem wyłącz­nie po swym skó­ro­wa­nym świę­tym. Głos miał jak zwy­kle łagodny i spo­kojny. – Co to takiego? – spy­tał, poka­zu­jąc coś, co miała z boku.

Oto nastała ta chwila, przy­ła­pał ją. On jed­nak się­gnął dło­nią ponad kie­szeń Marii i uniósł jej rękaw.

– Dżem tru­skaw­kowy – odpo­wie­działa z ukry­waną ulgą. Wcze­śniej wytarła usta man­kie­tem. – Prze­pra­szam, tatko.

Ojciec zapo­wie­dział, że kola­cja będzie o siód­mej, jak co wie­czór. Wyra­ził życze­nie, by namo­czyć przez noc bluzkę z tru­skaw­kową plamą, Maria poszła więc do sie­bie, żeby się prze­brać.

Serce dziew­czyny waliło jak mło­tem. Nie miała poję­cia, jakim cudem się jej upie­kło. Cze­kała, aż ojciec wma­sze­ruje do pokoju i oskarży ją o wła­ma­nie. Zauważy brak śrubki. Albo coś innego, czego nie odło­żyła we wła­ściwe miej­sce. Ale ojciec nie przy­szedł. Wes­tchnęła i się roze­brała.

Wyjęła kasz­ta­no­wate pudełko, które paliło ją w kie­szeni przez cały czas, gdy roz­ma­wiała z ojcem. W końcu znaj­dzie spo­sób, by zwró­cić je ojcu i umie­ścić tam, gdzie było. Teraz jed­nak obcho­dziło ją wyłącz­nie to, co znaj­dzie w środku. Przyj­rzała się puz­derku jesz­cze raz, obra­cała je w dłoni, a potem spró­bo­wała otwo­rzyć. Wieczko trzy­mało mocno – nie było skle­jone, lecz zabez­pie­czone czymś innym. Szarp­nęła ponow­nie, tym razem moc­niej, i puściło.

W środku leżało pasmo wło­sów.

Wyjęła je. Przy­po­mi­nało jej wła­sne zło­ci­sto­blond kosmyki, ale wyglą­dało na dłuż­sze i grub­sze – Maria nie miała ni­gdy tak dłu­gich pukli. Nie pocho­dziło z głowy dziecka, nie były to deli­katne loczki, które rodzic zacho­wałby po pierw­szym strzy­że­niu lato­ro­śli. Trzy­mała w dłoni grube pasmo blond wło­sów, sple­cione w war­kocz ciężki niczym sznur. Ktoś zwi­nął je i wci­snął do pudełka. Były to włosy doro­słej kobiety.

Ści­snęło ją w żołądku na myśl o tym, że ojciec ukry­wał pod pod­łogą jakąś cząstkę innej osoby, a ona to odkryła. Włosy ode­rwane od głowy, nawet nie­mow­lę­cej, miały w sobie coś ohyd­nego i choć czuła teraz podobny wstręt, nie mogła się oprzeć, dotknęła war­ko­cza i wtu­liła w niego nos. Pła­wiła się we wła­snym prze­ra­że­niu, porów­ny­wal­nym z pra­gnie­niem wyta­rza­nia się w bło­cie albo pową­cha­nia mleka, które wyglą­dało na zepsute – dla czy­stego dozna­nia i zdo­by­cia wie­dzy o czymś, czego się wcze­śniej nie zaznało. Roz­tarła splot mię­dzy pal­cami. Pasma wło­sów ustą­piły pod jej doty­kiem i się roz­dzie­liły, a na kolana opa­dły czą­steczki kurzu i pyłu. W powie­trze wzbiła się olśnie­wa­jąca nuta wody róża­nej. Słodka woń świe­żych płat­ków cof­nęła ją do chwili, gdy ostatni raz widziała matkę – teraz sobie przy­po­mi­nała, prze­cież jej matka pach­niała wodą różaną! Był to jeden z nie­licz­nych okru­chów wie­dzy o rodzi­cielce, które Maria posia­dała. Nabrała tchu gwał­tow­nie, gdy zaświ­tała jej w gło­wie myśl.

Włosy nale­żały do jej matki.

Maria odno­siła wra­że­nie, jakby trzy­mała ją żywą w dło­niach. Gdyby jesz­cze raz pową­chała włosy, może usły­sza­łaby jej śmiech. Nagle poczuła się jedy­nie na wpół ufor­mo­wana, niczym nie­pełna osoba, któ­rej od ciała odrą­bano frag­ment jeste­stwa. Maria pisała lewą ręką, ojciec prawą. Kim była lewo­ręczna osoba, która ofia­ro­wała jej połowę swo­ich genów i stwo­rzyła pięć­dzie­siąt pro­cent Marii? Palce Marii miały inny kształt niż palce ojca – jej paznok­cie były podłużne i zwień­czone ele­ganc­kimi pół­księ­ży­cami, pod­czas gdy kwa­dra­towe i kan­cia­ste paznok­cie rodzica osa­dzone były mocno na koń­cach pal­ców. Czy odzie­dzi­czyła je po matce? Ist­niały też inne, głęb­sze kwe­stie niż paznok­cie czy lewo­ręcz­ność. Jak na dłoni widać było, że Maria nie przy­po­mina ojca ani z wyglądu, ani z cha­rak­teru. O ile Domi­nik ni­gdy nie pod­no­sił głosu, o tyle Maria czer­pała satys­fak­cję z krzyku. Uwiel­biała się śmiać, pod­czas gdy jej dobry i wyzbyty rado­ści ojciec ni­gdy się nie uśmie­chał. Domi­nik trwał na podo­bień­stwo głę­bo­kiej sadzawki czy tysiąc­let­niego jeziora, któ­rego powierzchni ni­gdy nie zabu­rzały fale. Maria żyła niczym pożoga tra­wiąca napo­ty­kany po dro­dze las. Patrzyła nie­kiedy na rodzica i zasta­na­wiała się, czy w ogóle go zna. Marzyła o tym, by spo­tkać osobę, która obda­rzyła ją swym ogniem.

Maria prze­żyła na świe­cie nie­spełna dwa lata, gdy ode­szła jej matka. Od szes­na­stu lat ojciec utrzy­my­wał, że opu­ściła ich z przy­czyn nie­zna­nych. Ni­gdy nic wię­cej na ten temat nie mówił, a jeśli pró­bo­wała dopy­ty­wać, jesz­cze moc­niej się w sobie zamy­kał. Dla­czego prze­cho­wy­wał włosy matki przez te wszyst­kie lata? Ni­gdy nie uwa­żała go za roman­tyka. Czy mil­cząco i w skry­to­ści serca za nią tęsk­nił? Czy na­dal ją kochał?

Otarła wil­goć, która zebrała się jej w oku, po czym zmu­siła się, by z powro­tem zwi­nąć włosy i wło­żyć do pudełka. Doci­snęła wieczko, by jak naj­le­piej je zatrza­snąć. Tej nocy jesz­cze trzy razy otwie­rała puz­derko, aby pową­chać i pogła­dzić kosmyk. Następ­nego ranka odło­żyła włosy na miej­sce pod pod­łogę u ojca, gdy ten był w pracy, potem porząd­nie napra­wiła uszko­dzone drzwi i zamknęła je za sobą.

Maria wła­mała się do sypialni ojca w nadziei, że znaj­dzie strzęp infor­ma­cji, dzięki któ­remu oznajmi sąsia­dom, iż matka ode­szła ze szla­chet­nych pobu­dek, i zmaże zosta­wioną przez jej nie­obec­ność skazę na wła­snej repu­ta­cji. Teraz jed­nak, gdy zna­la­zła coś, co naprawdę nale­żało do matki, nie dbała już o zaspo­ko­je­nie wymo­gów popraw­no­ści w oczach miesz­czan, lecz poczuła chęć po sto­kroć gor­szą. Roz­warła się w niej otchłań tęsk­noty, z oko­wów wyrwał się potwór. Odkry­cie pukla wło­sów – tak maka­bryczne, oso­bliwe, nie­spo­dzie­wane – wszystko zmie­niło. Nie mogła już wró­cić do prze­szło­ści. Odło­żyła na bok docie­ka­nie przy­czyn odej­ścia matki i sku­piła się na tym, by ją odszu­kać.

Gdyby Maria Kar­ska wie­działa, ile przyj­dzie jej się dowie­dzieć w roku tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym, może życzy­łaby sobie cze­goś innego. Teraz jed­nak pewna była jed­nego: nie spo­cznie, dopóki nie odkryje, co spo­tkało jej matkę.

2. Bak­te­rio­bój­stwo

2

Bak­te­rio­bój­stwo

Domi­nik Kar­ski od pra­wie sze­ściu mie­sięcy nie stra­cił ani jed­nego pacjenta, co praw­do­po­dob­nie zakra­wało na rekord w szpi­talu, w któ­rym pra­co­wał. Kra­ków cie­szył się złą sławą ze względu na wysoką śmier­tel­ność, mia­sto nękały bowiem typowe dole­gli­wo­ści i plagi, jak rów­nież kilka egzo­tycz­nych przy­pa­dło­ści. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że spory odse­tek popu­la­cji sta­no­wili rol­nicy, któ­rzy naj­wy­raź­niej uparli się toczyć boje ze swo­imi żni­wiar­kami. Mimo to dok­tor Kar­ski w ciągu ostat­nich stu sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech dni nie był świad­kiem zgonu ani jed­nej osoby znaj­du­ją­cej się pod jego pie­czą. Rzadko kiedy można było liczyć na takie szczę­ście. Pie­lę­gniarki zakła­dały się nawet mię­dzy sobą, jak długo potrwa szczę­śliwa passa. Jed­nak gdy spoj­rzał na leżące na łóżku dziecko i jego spa­ni­ko­waną matkę, uznał, że nie­ba­wem ktoś zgar­nie pulę.

Chłop­czyk mar­niał w oczach na szpi­tal­nym łóżku. Matka ocie­rała mu brew, trzy­ma­jąc w drżą­cej dłoni fla­ne­lową ście­reczkę. Sio­stra Emi­lia ścią­gnęła Domi­nika z obchodu i zapro­wa­dziła go na oddział dzie­cięcy.

– Pomy­śla­ły­śmy, że może pan spoj­rzy, dok­to­rze – wymam­ro­tała. Nie patrzyła mu w oczy. Może było jej głu­pio, że prze­rwie jego mistrzow­ską serię.

Domi­nik sta­nął przy łóżku chłop­czyka i prze­su­nął oku­lary na nosie. Dziecko leżało bez­wład­nie, przy­kuc­nął więc, by popa­trzeć mu w oczy.

– Jak się nazy­wasz, mło­dzień­cze?

Chłop­czyk prze­to­czył głowę w jego stronę.

– Daniel – odparł ponu­rym tonem.

Tcha­wicę miał pełną śluzu. Gdy dziecko się ode­zwało, z jego ust dobył się paskudny fetor. Domi­nik nie wzdry­gnął się, czu­jąc odór, wręcz prze­ciw­nie – pochy­lił się w stronę pacjenta i zaczerp­nął tchu, by prze­ana­li­zo­wać cha­rak­ter infek­cji.

– Czy mogę osłu­chać ci płuca, Danielu?

Dziecko ski­nęło głową. Domi­nik zdjął ste­to­skop z szyi, roz­piął koszulę chłopca i obrzu­cił spoj­rze­niem tułów. W drob­nej syl­wetce podob­nej do ptaszka odzna­czał się ogromny, wysta­jący brzuch. Oboj­czyki ster­czały pod cie­niutką jak papier skórą, guzki wyła­ziły ku górze jak śle­dzie od namiotu. Ich zarys przy­po­mniał Domi­nikowi o daw­niej­szym życiu, które z wdzięcz­no­ścią zosta­wił za sobą.

Roz­grzał ste­to­skop chu­cha­niem, a potem wło­żył go dziecku pod koszulę i popro­sił, by chłop­czyk zro­bił wdech. Daniel nabrał powie­trza z łatwo­ścią, lecz skrzy­wił się, gdy je wypusz­czał. Domi­nik nasłu­chi­wał odgło­sów. Oddech zdro­wego czło­wieka rezo­nuje i szumi, uka­zu­jąc swo­bodny prze­pływ powie­trza przez płuca. Odde­chowi tego dziecka nie towa­rzy­szyły żadne dźwięki tego rodzaju – chrzę­ścił niczym opony na nie­utwar­dzo­nej nawierzchni drogi. Nie doce­nia się rado­ści pły­ną­cej ze swo­bod­nego oddy­cha­nia, dopóki się jej nie utraci. Ten chło­piec, bio­rąc haust powie­trza, musiał się czuć, jakby oddy­chał przez mokrą szmatę.

Każdy prak­ty­ku­jący lekarz przy­go­to­wuje się na znaki umie­ra­nia, które są zawsze takie same. Oddech przy­spie­sza i staje się płyt­szy, członki opa­dają. Trze­wia się roz­kur­czają. Jest jesz­cze jeden symp­tom, nieco bar­dziej sub­telny i swo­isty dla ssa­ków – spoj­rze­nie utkwione w nico­ści, sygna­li­zu­jące rezy­gna­cję ciała, zmianę nastroju, zgodę na to, że życie szy­kuje się do drogi. Wbrew domi­nu­ją­cym prze­świad­cze­niom więk­szość kona­ją­cych odcho­dzi łatwo, nie wyra­ża­jąc gniewu, lecz z akcep­ta­cją kolei rze­czy. U tego malu­cha widać było każdą pozy­cję na liście oznak śmierci oprócz tej jed­nej. Dziecko nie spo­glą­dało w dal, pogod­nie ocze­ku­jąc końca; nie chciało odcho­dzić. Oczy patrzą­cego na Domi­nika chłopca nie wyra­żały łagod­nej akcep­ta­cji, lecz gorący bunt. Przy­po­mi­nały parę gra­na­to­wych mar­mu­ro­wych kulek – kolo­rem dorów­ny­wały pió­rom modraszki. Lustro­wały szybko twarz leka­rza, wpa­try­wały się w niego dziko, roz­pacz­li­wie. Chło­piec nie oka­zy­wał nawet śladu chęci, by przejść na drugą stronę. Spoj­rzał za Domi­nika, jak gdyby sama Śmierć stała za jego ple­cami, zakap­tu­rzona i spo­wita pele­ryną, macha­jąc kosą, a on mie­rzył się z nią wzro­kiem buń­czucz­nie: „Dziś mnie nie zabie­rzesz”. Potem znów wbił sza­leń­cze spoj­rze­nie w leka­rza, jak gdyby zawie­rał umowę. „Pomóż mi”, mówił Daniel. „Pró­buj wszyst­kiego”. Wła­śnie ten wyraz oczu dziecka, rzadki w podob­nym kon­tek­ście i nie­po­ko­jący, wywarł na Domi­niku wra­że­nie tak wiel­kie, że lekarz poczuł się zmu­szony do dzia­ła­nia.

– Pokaż mi się na sie­dząco, mło­dzień­cze – roz­ka­zał Domi­nik.

Daniel popa­trzył na niego nie­pew­nie.

– On jest zmę­czony, panie dok­to­rze – zaopo­no­wała matka.

Lekarz wie­dział, że jego prośba jawi się jako para­dok­salna – pro­sić kona­ją­cego, by usiadł.

– Wiem, że wymaga to ogrom­nego wysiłku, lecz jesteś sil­nym chłop­cem. Pew­nie szybko bie­gasz i wysoko ska­czesz?

Chło­piec poki­wał głową z prze­ję­ciem, potwier­dza­jąc, że jest atletą, i spró­bo­wał się unieść do pozy­cji sie­dzą­cej. Chude ramiona chwiały się i trzę­sły, spo­cił się z wysiłku, nie udało mu się. Wysta­wił język bokiem z ust i zamie­rzył się jesz­cze raz. Zaparł się łok­ciami z deter­mi­na­cją i w końcu się pod­niósł. Spoj­rzał na Domi­nika, cze­ka­jąc na pochwałę.

– Dosko­nale – rzekł lekarz. W jed­nej chwili oddech się popra­wił, w miej­sce mokrego szmeru poja­wił się kla­row­niej­szy i bar­dziej suchy sze­lest. – Sio­stro. Pozy­cja Fow­lera.

Sio­stra Emi­lia pode­szła pospiesz­nie i unio­sła opar­cie łóżka do czter­dzie­stu pię­ciu stopni, by chło­piec mógł sie­dzieć.

Matka chłopca – sio­stra Emi­lia zwra­cała się do niej imie­niem Rut – uśmiech­nęła się z rado­ścią. Domi­nik skwi­to­wał roz­wój sytu­acji lek­kim ski­nię­ciem głowy, potem jed­nak na powrót sku­pił się na pacjen­cie, albo­wiem sku­tecz­ność tego roz­wią­za­nia miała się wyczer­pać. Obec­nie zaka­żony płyn zbie­rał się na dnie płuc, lecz jego poziom będzie wzra­stał i jeśli nie podej­mie się lecze­nia, obez­władni cały narząd. Ten pacjent utopi się od środka.

– Próżny trud, to przy­pa­dek bez­na­dziejny – oświad­czył jakiś męż­czy­zna za ich ple­cami. Domi­nik roz­po­znał głos i poha­mo­wał wes­tchnie­nie. Dok­tor Igor Wolań­ski poma­sze­ro­wał ku niemu z roz­sier­dzoną miną i pul­su­jącą na czole żyłką. – Ma zaawan­so­waną influ­encę – orzekł. Sły­sząc to słowo, matka Daniela zady­go­tała, jak gdyby zaklął albo wypo­wie­dział bluź­nier­stwo. Całe poko­le­nie Pola­ków przy­pła­ciło życiem tę zarazę. – Zabija go to – dodał dok­tor Wolań­ski nie­po­trzeb­nie. – Nic nie da się zro­bić. Po co go sadzasz? Musi się poło­żyć, żeby umrzeć w spo­koju. To mój oddział i mój pacjent. Wra­caj do sie­bie, Domi­niku.

Domi­nik był chi­rur­giem, lecz coraz czę­ściej pro­szono go o pomoc w spra­wie infek­cji. W zszytą ranę w ciągu kilku godzin może się wdać zaka­że­nie, jeżeli się o nią pra­wi­dłowo nie zadba. Z tego względu stał się wręcz eks­per­tem w tej dzie­dzi­nie, a pie­lę­gniarki z oddziału zakaź­nego – a wła­ści­wie każ­dego – czę­sto pro­siły, by zer­k­nął na ich pacjen­tów. Nie­rzadko oglą­dał nęka­nych gron­kow­cem czy pacior­kow­cem ludzi leżą­cych na oddzia­łach dla cho­rych na cho­roby wene­ryczne, płucne, a nie­kiedy na dzie­cię­cym.

Tutaj to dok­tor Wolań­ski ucho­dził za spe­cja­li­stę – był wszak pedia­trą – Domi­nik wkra­czał zatem na jego teren. Inny lekarz może oka­załby wdzięcz­ność za pomoc, ale nie dok­tor Wolań­ski. Kro­iła się kłót­nia.

– Co mu podano? – zapy­tał Domi­nik, zwra­ca­jąc się do pie­lę­gniarki i igno­ru­jąc Wolań­skiego.

– Lau­da­num. Cztery kro­ple – odparła.

Domi­nik mil­czał. Taka ilość opium zwa­li­łaby z nóg doro­słego męż­czy­znę.

– Po lau­da­num prze­sta­wał kasz­leć – wtrą­cił dok­tor Wolań­ski ostrym tonem. – I cier­pieć. Dziecko nie powinno zazna­wać bólu. Nie zamie­rzam się tłu­ma­czyć ze swo­ich decy­zji, Domi­niku – dodał, choć dokład­nie to wła­śnie robił.

– Ból jest przy­datny – odpo­wie­dział Kar­ski spo­koj­nie i ski­nął głową. – Zdra­dza, że coś jest nie tak, jak powinno. Kaszel także odgrywa istotną rolę. Usuwa tok­syny z orga­ni­zmu. – Mówił łagod­nym tonem, który przy­bie­rał pod­czas każ­dej roz­mowy z dok­to­rem Wolań­skim. Nie chciał go roz­draż­nić. – Zga­dzam się z two­imi począt­ko­wymi uwa­gami, lecz z całym sza­cun­kiem, z pozo­sta­łymi już nie.

Dok­tor Wolań­ski pio­ru­no­wał Domi­nika wzro­kiem.

– Może odbę­dziemy tę roz­mowę na osob­no­ści. – Kar­ski zer­k­nął prze­lot­nie na matkę chłopca, Rut, która gor­li­wie przy­słu­chi­wała się wymia­nie zdań.

– Wyklu­czone – odpa­ro­wał Wolań­ski. – Moja dia­gnoza i zasto­so­wane lecze­nie są wła­ściwe. Jeśli bra­kuje ci wie­dzy w tej mate­rii, to już twoje zmar­twie­nie.

– Dosko­nale. – Domi­nik popra­wił oku­lary na nosie i cią­gnął roz­mowę przy łóżku dziecka. – Twój pacjent ma zaawan­so­waną influ­encę. Lecz to nie grypa go zabija. I można by coś wskó­rać.

Pedia­tra się roze­śmiał.

– Twier­dzisz, że influ­enca nie zbiera śmier­tel­nego żniwa? Że cho­roba, która zmio­tła ćwierć naszych mło­dych żoł­nie­rzy, naj­sil­niej­szych i naj­dziel­niej wal­czą­cych pod­czas Wiel­kiej Wojny, nie zabija? – Czę­sto wygła­szał podobne tyrady, usta­wia­jąc się na tle sta­ty­styk i wyda­rzeń histo­rycz­nych, jak gdyby nie był leka­rzem, lecz poli­ty­kiem prze­ma­wia­ją­cym do tłumu i ubie­ga­ją­cym się o urzędy.

– Influ­enca rzadko pro­wa­dzi do zgonu – odparł Domi­nik. Takie uwagi na ogół wywo­ły­wały pogar­dliwe prych­nię­cia i dzi­siaj nie było ina­czej. Dok­tor Wolań­ski zaśmiał się drwiąco i cmok­nął, a matka chłopca popa­trzyła na Domi­nika, jakby osza­lał. Nawet Daniel na łożu bole­ści zadarł brew. – Ten chło­piec nie umrze na grypę, cho­ciaż rze­czy­wi­ście kona.

Dok­tor Wolań­ski zało­żył rękę na rękę.

– Na co więc umrze?

– Na zapa­le­nie płuc. – Domi­nik się rozej­rzał. Wszy­scy mil­czeli, więc cią­gnął: – Wirus grypy zaata­ko­wał i osła­bił jego sys­tem odpor­no­ściowy. Drob­no­ustroje opor­tu­ni­stycz­nie wyko­rzy­stały oka­zję i zało­żyły w jego płu­cach nie­wielką osadę.

Dok­tor Wolań­ski mach­nął ręką.

– Dobrze, w takim razie cierpi rów­nież na zapa­le­nie płuc. Co za róż­nica, zapa­le­nie płuc jest rów­nie śmier­telne jak grypa. Nie ist­nieje na to lekar­stwo. Już nie­ba­wem będzie tot.

Domi­nik ścierpł, sły­sząc nie­miecki wyraz. Dok­tor Wolań­ski miał zwy­czaj okra­szać dys­ku­sje ger­ma­ni­zmami. Podzi­wiał obecną nie­miecką poli­tykę medyczną, któ­rej pewne ele­menty można by uznać za anty­spo­łeczne.

– Mam lekar­stwo na zapa­le­nie płuc – odparł Domi­nik.

– Co pro­szę? – zapy­tał zdu­miony Wolań­ski.

– To nowy lek. – Domi­nik wbił wzrok w pod­łogę. – Sam go zro­bi­łem.

Dok­tor Wolań­ski wybuch­nął grom­kim śmie­chem.

– Oto pan i zbawca! – Zwró­cił się do Rut: – Sza­lony nauko­wiec, co warzy elik­siry u sie­bie w wychodku. Pro­szę go nie słu­chać, nic nie da się zro­bić. Niech pani nie naraża swo­jego chłopca na nie­po­trzebny ból.

Domi­nik pokrę­cił głową.

– Pro­szę wyba­czyć, dok­to­rze, ale jeśli będziemy kon­ty­nu­ować tera­pię bez zmian, dziecko umrze.

Wolań­ski znów zwró­cił się do matki dziecka:

– Wybór należy do dro­giej pani. Możemy kon­ty­nu­ować lecze­nie prze­pi­sane przez waszego leka­rza, zgod­nie z tym, co dla uśmie­rze­nia bólu od dzie­sią­tek lat zale­cają wszy­scy cie­szący się sza­cun­kiem fachowcy. Albo może pani pozwo­lić, by ten sza­le­niec zadał swoim toni­kiem wię­cej cier­pie­nia.

Kar­ski przy­glą­dał się kobie­cie, która wodziła wzro­kiem po leka­rzach, sta­ra­jąc się pod­jąć decy­zję. Gdyby opie­rać się wyłącz­nie na wyglą­dzie, wybór byłby oczy­wi­sty. Domi­nik nie spraw­dziłby się w roli pedia­try. Nie znał żar­tów, a minę robił tak kwa­śną, że na jej widok zsia­dłoby się mleko. Syl­wetkę miał drobną, lecz krzepką, nosił cięż­kie oku­lary w masyw­nych opraw­kach. Poza tym ni­gdy, przeni­gdy się nie uśmie­chał. Ponie­kąd przed kimś wła­śnie takim jak on matki mogłyby ostrze­gać swoje potom­stwo: był niczym zbir z bajki czy pory­wacz dzieci.

Jego kolega za to pre­zen­to­wał pozorną pogodę i jeśli się go dobrze nie znało, można było go uznać za wyba­wi­ciela dzia­twy. Policzki dok­tora Wolań­skiego kwi­tły weso­łym rumień­cem, a obli­cze miał nie­mal ide­al­nie okrą­głe. Z ramion i postury koja­rzył się mile z wańką-wstańką, a głowę zdo­biły mu puszy­ste blond włosy. Gdyby zapu­ścił brodę, byłby z niego zna­ko­mity Święty Miko­łaj na nowo­cze­sną modłę. Gdy szło zatem o sam wygląd, nale­żało roz­strzy­gnąć mię­dzy pory­wa­czem dzieci a Świę­tym Miko­łajem. Domi­nik nie dzi­wiłby się kobie­cie, gdyby wybrała jego prze­ciw­nika. Tak się jed­nak nie­szczę­śli­wie zło­żyło, że Święty Miko­łaj doko­ny­wał stop­nio­wej euta­na­zji jej dziecka za pomocą opium, pod­czas gdy pory­wacz chciał przy­naj­mniej spró­bo­wać ura­to­wać chłopcu życie.

Matka Daniela popa­trzyła na Wolań­skiego, na Domi­nika, a potem znowu na pedia­trę.

– Dzię­kuję, panie dok­to­rze – zwró­ciła się do niego. Mówiła cicho i z pokorą. – Ni­gdy nie zdo­łamy się panu odwdzię­czyć za oka­zaną tro­skę. – Domi­nik roz­po­zna­wał ten głos, ten układny, kobiecy ton. – Ale jestem córką pro­stego szewca – dodała. – Chcia­ła­bym wypró­bo­wać cza­ro­dziej­ski elik­sir.

Dok­tor Wolań­ski pokra­śniał jak burak. Zro­bił wdech, wydech, potem ski­nął głową, jak gdyby z nagła wez­brała w nim burza, która rów­nie szybko minęła. Czę­sto się tak zacho­wy­wał – ogar­niało go roz­tar­gnie­nie, popa­dał w obse­sję na jakimś punk­cie, a potem sku­piał się na czymś innym, jakby ni­gdy nic.

– Bie­daczko. Ale nie wie pani, co czyni. Modlę się za duszę pani syna. – Wolań­ski odwró­cił się do Domi­nika i wymam­ro­tał szorstko: – Niech ci będzie. Krew tego dziecka będziesz miał na rękach. – Potem ode­zwał się do pie­lę­gniarki: – Sio­stro, ja umy­wam ręce od tego przy­padku, a na akcie zgonu tego chłopca jako przy­czynę śmierci należy podać: „Mor­der­stwo doko­nane przez dok­tora Kar­skiego”.

Domi­nik zasta­na­wiał się, czy wspo­mnieć, że na akcie zgonu na ogół nie ma rubryczki na imię i nazwi­sko zabójcy, ale ugryzł się w język. Dok­tor Wolań­ski odda­lił się nie­zdar­nie kory­ta­rzem, poty­ka­jąc się po dro­dze o sta­lowy wózek z przy­rzą­dami medycz­nymi. Meta­liczny brzęk odbił się echem po całym oddziale.

Trzeba przy­znać uczci­wie, że w kwe­stii lecze­nia tego dziecka Domi­nik miał nad dok­to­rem Wolań­skim nie­jaką prze­wagę. Po pierw­sze, dawno temu widy­wał wiele podob­nych przy­pad­ków. Po dru­gie, przez ostat­nie jede­na­ście lat łączyła go ukrad­kowa zaży­łość z bak­te­riami, tymi nowymi zwie­rzę­tami, które choć drob­niej­sze niż główka szpilki, zdolne były oba­lić sło­nia. Podzi­wiał ich moc i stu­dio­wał ich oso­bliwe wędrówki przez ściany i tkanki, przez arte­rie do żył. Cza­sami nawet, gdy pie­lę­gniarki poszły już do domu, mówił do nich w swoim labo­ra­to­rium. „Spry­ciula z cie­bie”, rzu­cał do gram-dodat­niej komórki gron­kowca.

Pie­lę­gniarka nachy­liła się w jego stronę.

– Co pan zamie­rza, dok­to­rze?

– Podam mu lekar­stwo – odparł Domi­nik drżą­cym gło­sem.

– Które sam pan zro­bił?

Poki­wał głową.

– Z czego je pan zro­bił?

– Z ple­śni. – Odchrząk­nął.

– Z ple­śni? – powtó­rzyła pie­lę­gniarka, jakby dzięki temu słowa miały się oka­zać nie­praw­dziwe. – Zamie­rza pan wstrzyk­nąć dziecku pleśń? – Na­dal się w niego wpa­try­wała.

– Niech sio­stra przy­nie­sie z chłodni fiolkę z żółtą ety­kietą. Pro­szę nabrać sześć jed­no­stek. – Osza­co­wał wagę dziecka z namy­słem. – Osiem jed­no­stek. Igła dwu­dziestka szóstka.

Sio­stra Emi­lia wes­tchnęła i wyszła na kory­tarz.

Domi­nik, podob­nie jak zapewne co drugi lekarz w Euro­pie, prze­czy­tał pracę Szkota Ale­xan­dra Fle­minga o tym, jak zabić bak­te­rie za pomocą ple­śni. Więk­szość ją odrzu­ciła, jego jed­nak arty­kuł zafa­scy­no­wał. Jako nauko­wiec był sta­ro­świecki i wyzna­wał zasadę nul­lius in verba – nie wie­rzyć nikomu na słowo, wypró­bo­wał więc kon­cep­cję wysu­niętą przez Fle­minga. W pierw­szej kolej­no­ści odkrył, że Fle­ming nie znał się na che­mii orga­nicz­nej. Gdy umiesz­czało się pleśń na szalce Petriego, wbrew zapo­wie­dziom szkoc­kiego medyka nie zabi­jała ona bak­te­rii. W nie­któ­rych przy­pad­kach wręcz pod­no­siła dłu­gość życia drob­no­ustro­jów. Jed­nakże choć Fle­ming nie doli­czył się mole­kuł węgla, Domi­nik nie popeł­nił takiego błędu. Ponow­nie wymie­szał roz­twór i za dwu­na­stym razem pędz­lak zabił bak­te­rie. Było to raczej osią­gnię­cie inży­nie­ryjne niż zaawan­so­wane odkry­cie naukowe: pleśń prze­nik­nęła ścianę komór­kową i osła­biła ją, a komórka się zło­żyła i umarła.

Domi­nik popa­trzył na matkę chłopca. Nie miała na nogach poń­czoch. W ustach w miej­scu lewego sie­ka­cza ziała czarna dziura.

– Nie gwa­ran­tuję, że wszystko się powie­dzie, pro­szę pani – ode­zwał się do niej. – Nie­wy­klu­czone, że zabije to syna.

Brak zęba przy­da­wał jej swo­istego hartu, twar­do­ści niczym u ste­ra­nego przez bitwy żoł­nie­rza, który napa­trzył się, jak jego przy­ja­ciele idą na śmierć.

– A czy on i tak umrze? – zapy­tała.

– Tak – odparł.

Umil­kła i owi­nęła się cia­śniej płasz­czem. Mate­riał okry­cia zda­wał się zbyt cienki jak na luty. Zbli­żała się wio­sna, lecz w nocy był przy­mro­zek. Czy całą zimę cho­dziła w tym zno­szo­nym płasz­czu? Sły­szał, jak szczęka zębami, i wyobra­ził sobie, jakie to uczu­cie mar­z­nąć przez dłu­gie mie­siące, ni­gdy się nie roz­grze­wać. Popa­trzyła leka­rzowi w oczy, a on odniósł wra­że­nie, że odpy­tuje go spoj­rze­niem, tak samo jak wcze­śniej jej syn – się­ga­jąc w głąb niego. Wów­czas Domi­nik pomy­ślał o wła­snym dziecku; on także był rodzi­cem. Rozu­miał, co ta kobieta prze­żywa w tej chwili. Roz­wa­żała wielce praw­do­po­dobną per­spek­tywę rychłej utraty syna i prze­czu­wała bez­sens, który póź­niej może zawład­nąć jej życiem. Nie będzie już matką. Domi­nik prze­łknął ślinę, czu­jąc brze­mię czy­je­goś ist­nie­nia, które spo­czy­wało w jego rękach.

– Niech pan to zrobi – rze­kła w końcu, kiwa­jąc głową. – Niech pan mu poda mik­sturę.

Sio­stra Emi­lia wró­ciła ze strzy­kawką. Cze­kała na końcu kory­ta­rza, Domi­nik musiał więc do niej podejść, zosta­wia­jąc matkę przy leżą­cym w łóżku dziecku.

– Asy­sto­wał pan kie­dyś przy takim zabiegu? – zapy­tała go.

Spoj­rzał na nią.

– Sam pod­ją­łem próbę. Na świni.

– Jaki był rezul­tat?

Odkaszl­nął.

– Zwie­rzę zmarło. – Pie­lę­gniarka zro­biła minę, jakby żało­wała, że skie­ro­wała pacjenta do Domi­nika. – Choć nie­po­dobna z pew­no­ścią stwier­dzić, czy przy­czyną była pleśń – zauwa­żył pogod­nym tonem, chcąc dodać jej otu­chy. – Nie wycią­gam nauko­wych wnio­sków z próby ogra­ni­cza­ją­cej się do jed­nego wie­prza.

– Nie uważa pan, że nale­ża­łoby wypró­bo­wać pre­pa­rat na oso­bie doro­słej, zanim poda się go dziecku?

Domi­nik wes­tchnął.

– Próby kli­niczne potrwają dłu­gie mie­siące, sio­stro. Chło­piec umrze dziś po połu­dniu, nie­za­leż­nie od tego, czy podam mu zastrzyk.

Pie­lę­gniarka mil­czała. Wpa­try­wał się w nią przez chwilę, potem wes­tchnął ponow­nie. Wziął strzy­kawkę i prze­szedł za róg do pokoju zabie­go­wego, odsło­nił pośla­dek i wra­ził igłę we wła­sne ciało. Wci­snął tłok, a spo­rzą­dzona przez niego mik­stura roze­szła się pod skórą, gdzie wchłoną ją naczy­nia krwio­no­śne, następ­nie zaś powę­druje żyłami do jego serca, które będzie roz­pro­wa­dzać tru­jącą pleśń po jego ciele, aż trafi do każ­dego organu i wszyst­kich komó­rek. Wró­cił do pie­lę­gniarki.

– Co pan dok­tor zro­bił? – zapy­tała, wbi­ja­jąc wzrok w strzy­kawkę.

– Zgod­nie z zale­ce­niem poda­łem to naj­pierw oso­bie doro­słej, nim wypró­buję pre­pa­rat na dziecku.

Wyba­łu­szyła oczy.

– Co teraz będzie?

– Pro­szę odcze­kać pół godziny. – Domi­nik zer­k­nął na zega­rek. – Jeżeli w tym cza­sie mnie to nie zabije, pro­szę podać chłopcu połowę tej dawki.

Sio­stra Emi­lia spraw­dziła czas na wła­snym zegarku, który wisiał na łań­cuszku przy­pię­tym na jej piersi.

– Odcze­kajmy godzinę. Pan dok­tor jest więk­szy niż on. – Uśmiech­nęła się. – Uśmier­ce­nie pana może zająć mik­stu­rze wię­cej czasu.

Domi­nik ski­nął głową, wyszedł z dzie­cię­cego i wró­cił na obchód. Odwie­dził pacjenta, któ­remu dzień wcze­śniej wyciął śle­dzionę, oraz cię­żarną, któ­rej dziecko uło­żyło się poślad­kowo, więc nie­wy­klu­czone, że potrzebne będzie cesar­skie cię­cie. Gdy ją badał, by się prze­ko­nać, czy dziecko się odwró­ciło, wyobra­żał sobie, jak pleśń, którą sobie wstrzyk­nął, prze­miesz­cza się po jego ciele i wnika w każdą komórkę. Przed oczyma miał taką pleśń, jaką zdra­puje się z chleba – te zie­lo­no­szare kręgi wykwi­ta­jące pie­rza­stymi obło­kami, które obec­nie falo­wały w jego krwio­biegu. Po godzi­nie wciąż żył, wró­cił więc na dzie­cięcy. Pod jego dyk­tando sio­stra Emi­lia podała chłopcu cztery jed­nostki ple­śni z pędz­laka.

– I co teraz? – zapy­tała.

– Cze­kamy – odparł Domi­nik. Oboje odwró­cili się i obser­wo­wali chłopca.

Dziecko pode­rwało się w ataku kaszlu.

– Co się dzieje? – krzyk­nęła jego matka prze­szy­wa­jąco. – On się dławi!

– Panie dok­to­rze? – zapy­tała sio­stra Emi­lia oskar­ży­ciel­skim tonem. Mie­rzyła go takim wzro­kiem, jakby już zabił dziecko. – Czy pleśń wywo­łała u pacjenta nie­ko­rzystne skutki, ina­czej niż u pana? – Chło­piec krztu­sił się, oddy­cha­jąc głę­boko, z udręką. Potem poczer­wie­niał i zła­pał się za gar­dło, jak gdyby pró­bo­wał odpę­dzić duszącą go zjawę.

Domi­nik pokrę­cił głową.

– Nie sądzę. – Odsło­nił pierś dziecka i osłu­chał je ponow­nie ste­to­sko­pem. – To nie pędz­lak. Lau­da­num prze­stało dzia­łać. Tłu­miło skur­cze klatki pier­sio­wej, teraz jed­nak kaszel wraca. To dobrze. – Dziecko rzę­ziło. – Trzeba roz­bić flegmę, nim się w niej utopi.

Sio­stra Emi­lia wie­działa, co robić. Wzięła mied­nicę.

– Pluj! – roz­ka­zała.

To zwró­ciło uwagę dziecka, które pod­nio­sło na nią wzrok, jakby chciało się upew­nić co do nie­grzecz­nego nakazu. Pie­lę­gniarka poki­wała głową, a ból uległ wobec dzie­cię­cego impulsu. Chło­piec wypluł do miski dużą brą­zową grudkę flegmy. Przyj­rzał się ośli­zgłej kulce z uśmie­chem.

– Dosko­nale! – zakrzyk­nął Domi­nik. Dziecko wydęło wątłą, zajętą cho­robą pierś z dumą. – Nie prze­sta­waj, dopóki wszyst­kiego nie wykasz­lesz.

– W takim razie jesz­cze raz! – pole­ciła chłopcu pie­lę­gniarka niczym gene­rał wyda­jący roz­kaz naj­dziel­niej­szemu kapra­lowi. Pokle­pała go po ple­cach zde­cy­do­wa­nie i ryt­micz­nie jak do mar­sza.

Chło­piec chwy­cił mied­nicę. Pobu­dził płuca jesz­cze raz, tym razem moc­niej i głę­biej. Do miski wpa­dła kolejna grudka. W ciągu godziny wypluł jesz­cze dzie­sięć zie­lo­nych kulek, pod­bar­wio­nych czer­wo­na­wym, rdza­wym brą­zem.

Domi­nik poszedł do domu przy­go­to­wać dla córki kola­cję, a gdy poło­żyła się spać, wró­cił do szpi­tala. Gdy przy­szedł, dziecko spało spo­koj­nie. Gorączka zelżała. Skoro pierw­sza iniek­cja go nie zabiła, Domi­nik zle­cił, by o pół­nocy podano mu drugą, dwu­krot­nie więk­szą dawkę. Przy­niósł sobie skó­rzany fotel z gabi­netu i spał na dyżurce pie­lę­gnia­rek. Oddzia­łowa dzienna zbu­dziła go o siód­mej.

– Niech pan pój­dzie odwie­dzić pacjenta, dok­to­rze – powie­działa, kła­dąc mu dłoń na ramie­niu.

Domi­nik prze­łknął ślinę i poszedł szyb­kim, acz rów­nym kro­kiem, nie chcąc oka­zać paniki. Jeżeli dziecko zmarło, konieczna okaże się dal­sza praca, należy zmie­nić para­me­try. Będzie musiał nieco się cof­nąć. Dotarł na koniec kory­ta­rza i skrę­cił za róg. Szedł prędko, więc pośli­zgnął się i zatrzy­mał na skraju łóżka Daniela. Chło­piec sie­dział i pił z kubka rosół. Policzki miał zaru­mie­nione. Domi­nik pomo­dlił się w duchu z wdzięcz­no­ści.

Dziecko opu­ściło szpi­tal w pod­sko­kach cztery dni póź­niej. W ręku trzy­mało kan­dy­zo­wane jabłko, które dała mu sio­stra Emi­lia, i lizało je z ucie­chą. Zale­d­wie jeden na dzie­sięć tysięcy leka­rzy w Euro­pie wypró­bo­wał tech­nikę Fle­minga. Ponoć woj­sko ame­ry­kań­skie nad czymś pra­co­wało, podob­nie jak Wehr­macht. W ciągu wie­ków bak­te­rie zabiły miliardy ludzi. Teraz, w swoim jed­no­oso­bo­wym labo­ra­to­rium, Domi­nik opra­co­wał metodę, by je powstrzy­mać, przy uży­ciu kuchen­nej ple­śni. Ame­ry­ka­nie mówili na to „anty­bio­tyki”.

Gdy wycho­dzili, matka chłopca pode­szła do Domi­nika, a następ­nie uklę­kła przed nim na pod­ło­dze jak rycerz przed kró­lem. Leżący w łóż­kach pacjenci odwra­cali się i szep­tem komen­to­wali nie­sto­sowny widok.

– Niech pani wsta­nie – powie­dział do niej Domi­nik.

Pokrę­ciła głową i nie ruszyła się z pod­łogi, a potem zdjęła z szyi cynową bły­skotkę i wetknęła mu ją do ręki. Były to dwa trój­kąty – pierw­szy zwró­cony do góry, drugi w dół. Uło­żone jeden na dru­gim, two­rzyły gwiazdę Dawida.

– Jeśli czło­wiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby ura­to­wał cały świat – rze­kła do niego. Domi­nik roz­po­znał słowa z Tal­mudu, sły­szał je już wcze­śniej.

Ujął gwiazdę i musnął kciu­kiem jej powierzch­nię. Pro­mie­nie poran­nego słońca wpa­da­jące przez oprawne w ołów okna oddziału migo­tały na taniej lśnią­cej powierzchni. Chciał oddać kobie­cie gwiazdę, lecz ona zaopo­no­wała gwał­tow­nie.

– To moja zapłata – oznaj­miła. Nie pokry­łaby w ten spo­sób dzie­sią­tej czę­ści kosz­tów pobytu dziecka w szpi­talu.

Domi­nik poki­wał głową, a potem pomógł matce chłopca wstać z pod­łogi. Deli­katne zmarszczki na twa­rzy suge­ro­wały, że miała około trzy­dzie­stu lat, lecz praw­do­po­dob­nie była znacz­nie młod­sza. Gdy ujął ją pod rękę, jej łokieć ukłuł go jak igła. Pew­nie ważyła led­wie czter­dzie­ści kilo­gra­mów.

– Resztę długu odpra­cuję – oznaj­miła.

– Wszystko jest opła­cone. Pro­szę zabrać syna do domu.

Domi­nik przy­jął od reszty per­so­nelu gra­tu­la­cje, że ura­to­wał komuś życie, a pie­lę­gniarki powin­szo­wały mu nie­prze­rwa­nej zwy­cię­skiej passy. Potem udał się do swo­jego gabi­netu, by w ciszy i samot­no­ści świę­to­wać oca­lone życie. Osu­nął się na fotel i przez chwilę cie­szył się tym uczu­ciem, lecz potem prze­ko­nał się, że w ciszy jak zwy­kle ucie­kał myślami do wła­snego dziecka, Marii. Zna­lazł się w tym miej­scu ze względu na swoją córkę – wszystko to robił dla niej. I nagle zakra­dło się do niego wspo­mnie­nie tego, co uczy­nił, jak wiele lat temu usu­nął matkę Marii z życia córki. Owład­nęło nim zna­jome mroczne uczu­cie, popra­wił więc oku­lary i odwró­cił się w stronę okna, by je odpę­dzić. Był zły, że wła­śnie teraz wró­ciło do niego wspo­mnie­nie o tym wyda­rze­niu. W takie dni, gdy dopi­sał do bilansu czy­jąś duszę, powi­nien mieć prawo powie­dzieć, że warto było popeł­nić ten dwu­znaczny czyn, jakiego się dopu­ścił pięt­na­ście lat temu.

3. Moje wojaże po Niem­czech

3

Moje wojaże po Niem­czech

Dwa tygo­dnie wcze­śniej dyrek­tor do spraw medycz­nych – jak ele­gancko nazy­wano głów­nego kroj­czego i zszy­wa­cza w szpi­talu – zdra­dził Domi­ni­kowi, że z koń­cem lata wybiera się na eme­ry­turę. Była to zasłu­żona zmiana. Pro­fe­sor Jerzy Maklew­ski miał sie­dem­dzie­siąt pięć lat i god­nie słu­żył mia­stu. Pro­fe­sor, typ chi­rurga dżen­tel­mena ze sta­rej gwar­dii, cie­szył się wciąż kla­row­nym umy­słem, a ręce miał pewne i wolne od drże­nia, lecz czuł się zmę­czony i chciał wró­cić do domu, czy­tać i spę­dzać czas z żoną, która, gdy się ją lepiej poznało, oka­zy­wała się cał­kiem przy­jemną nie­wia­stą. Domi­nik na wła­sne oczy widział, jak pro­fe­sor napra­wia aortę za pomocą zale­d­wie trzech szwów i wyko­nuje cesar­skie cię­cie w nie­całe sie­dem minut. Bez zastrze­żeń twier­dził, że czło­wiek ów to wyjąt­kowy lekarz.

Star­szy kolega odwie­dził Domi­nika w gabi­ne­cie, by prze­ka­zać nowiny. Domi­nik oka­zał smu­tek wywo­łany tą decy­zją, lecz także radość, że dane mu było pra­co­wać pod kie­run­kiem tak wybit­nego chi­rurga. Win­szo­wał uda­nej zasłu­żo­nej eme­ry­tury. Pro­fe­sor ocią­gał się z wyj­ściem, jak gdyby miał jesz­cze coś do doda­nia. Przej­rzał biblio­teczkę młod­szego kolegi, lecz nie wybrał sobie nic do czy­ta­nia, wyglą­dał przez okno bez celu, zer­kał na akta pacjen­tów, nie mógł ich jed­nak czy­tać zbyt uważ­nie, bo leżały do góry nogami. Domi­nik zapro­po­no­wał mu her­batę, ale pro­fe­sor podzię­ko­wał. Wresz­cie odchrząk­nął i wygło­sił mowę.

– Trak­tuję cię jak syna, Domi­niku – zagaił.

Domi­nik zadarł brew.

– Nie­wiele to zna­czy, pro­fe­so­rze, ma pan same córki.

Star­szy lekarz wzru­szył ramio­nami.

– Cóż, no tak. Nie­mniej to prawda. I moim zda­niem lubisz tego słu­chać. – Uśmiech­nął się. – Chciał­bym, żebyś po moim odej­ściu prze­jął moje sta­no­wi­sko. Został ordy­na­to­rem.

– Schle­bia mi to – odparł Domi­nik zdę­biały. Przez chwilę cie­szył się zaszczy­tem, który go spo­tkał, a potem odmó­wił. – Oczy­wi­ście nie mogę się zgo­dzić. Naru­sza­łoby to regu­la­min.

W szpi­tal­nej hie­rar­chii Domi­nik pla­so­wał się na trze­ciej pozy­cji – wyprze­dzał go dok­tor Wolań­ski, czyli podobny do Świę­tego Miko­łaja pedia­tra sza­fu­jący lau­da­num. Wolań­ski świę­to­wał nie­dawno pięć­dzie­siąte piąte uro­dziny. Gdyby kto spraw­dził w aktach per­so­nal­nych Domi­nika, wyczy­tałby tam, że lekarz ma czter­dzie­ści cztery lata. Ponadto Wolań­ski pra­co­wał w szpi­talu o dzie­sięć lat dłu­żej niż Domi­nik. Wybu­chłby skan­dal – a przy­naj­mniej byłby wielki amba­ras – gdyby młod­szy lekarz wyprze­dził kolegę prze­wyż­sza­ją­cego go zarówno wie­kiem, jak i doświad­cze­niem.

– Zresztą i tak nie chcę tej funk­cji – powie­dział Domi­nik pro­fe­so­rowi. – Wymaga obco­wa­nia z doku­men­tami i udziału w spo­tka­niach. Wolał­bym spę­dzać ten czas z pacjen­tami. Był­bym zachwy­cony, gdyby któ­ryś z kole­gów wziął na sie­bie tę odpo­wie­dzial­ność. Okażę dok­to­rowi Wolań­skiemu pełne wspar­cie.

Star­szy czło­wiek poki­wał głową. Domi­nik sądził, że przyj­mie taką odpo­wiedź, więc zasko­czyło go, gdy pro­fe­sor nie ustą­pił.

– Zapew­niam, że nie stra­cił­byś czasu spę­dza­nego z pacjen­tami. Zapew­ni­li­by­śmy ci sekre­ta­rza, który peł­niłby obo­wiązki admi­ni­stra­cyjne.

Domi­nik zmarsz­czył brwi. Dla­czego men­tor nalega na tak nie­lo­giczne dzia­ła­nia?

– Pro­fe­so­rze, to z pew­no­ścią bar­dziej odpo­wia­da­łoby dok­to­rowi Wolań­skiemu – odparł bez ogró­dek. – Czuł­bym, że się ośmie­szam, uzur­pu­jąc sobie posadę, któ­rej wcale nie chcę.

W końcu Maklew­ski prze­szedł do sedna.

– Uwa­żamy, że ty lepiej byś się przy­słu­żył szpi­ta­lowi – oznaj­mił.

Spu­ścił oczy na swój far­tuch i pró­bo­wał zdra­pać z klapy żół­tawą plamę, może po twa­rogu. Pro­fe­sor jadał biały ser codzien­nie i zarze­kał się, że dobro­czynny wpływ twa­rogu na jelita to klucz do dłu­go­wiecz­no­ści. Bio­rąc pod uwagę, jak żwawy był pro­fe­sor mimo tylu lat na karku, Domi­nik nie miał powodu się z nim o to sprze­czać.

– Powiedz, byłeś kie­dyś na wykła­dzie dok­tora Wolań­skiego? – zapy­tał star­szy czło­wiek. – Raz w tygo­dniu wygła­sza poga­danki na tematy medyczne. Wstęp jest wolny, odby­wają się w auli imie­nia Pił­sud­skiego.

– Nie mia­łem tej przy­jem­no­ści – odparł Domi­nik. Prze­szył go dreszcz na myśl o tym, jak Wolań­ski może edu­ko­wać w zakre­sie medy­cyny.

Pro­fe­sor się uśmiech­nął.

– Ja byłem ze dwa razy.

– Czy wiele mnie omija?

– Tak. Lecz bez obaw, bo nie­ba­wem wysłu­chasz wykładu. Umówmy się, synu. Chodź ze mną na jego pre­lek­cję, a potem mi powiesz, czy twoim zda­niem dok­tor Wolań­ski to odpo­wiedni czło­wiek na funk­cję ordy­na­tora. Jeśli uznasz, że się nadaje, wię­cej o tym nie wspo­mnę. Jeśli doj­dziesz do prze­ko­na­nia, że nie powi­nien kie­ro­wać szpi­ta­lem, zgo­dzisz się ubie­gać się o tę posadę. Przy­sta­jesz na takie warunki?

Domi­nik mil­czał chwilę zain­try­go­wany.

– Dobrze.

Pro­fe­sor wycią­gnął rękę.

– Podajmy sobie dło­nie.

Domi­nik się zawa­hał. Uścisk dłoni nada­wał spra­wie nie­ocze­ki­wa­nie for­malny cha­rak­ter. Ujął rękę Maklew­skiego. Skóra pro­fe­sora była deli­katna i miękka jak u uko­cha­nego dziadka, ale chwyt miał na­dal pewny i mocny. – Chodź. Wykład się zaczyna.

Domi­nik poszedł za pro­fe­so­rem do auli Pił­sud­skiego. Na drzwiach wisiał napi­sany odręcz­nie afisz: „Moje wojaże po Niem­czech”.

– Och – wes­tchnął Domi­nik. – Cze­kają nas prze­źro­cza z waka­cji dok­tora Wolań­skiego? Zaata­kuje nas zdję­ciami, na któ­rych pozuje wśród fla­min­gów w Tier­gar­ten?

– Ponie­kąd – odparł star­szy lekarz i wpro­wa­dził go na salę.

W auli Pił­sud­skiego z przodu było miej­sce na zabiegi i sek­cje zwłok, oto­czone amfi­te­atral­nie uło­żo­nymi rzę­dami, z któ­rych leka­rze i pie­lę­gniarki mogli się przy­pa­try­wać. Na stole nie leżał jed­nak pacjent, bra­ko­wało tac z przy­szy­ko­wa­nymi narzę­dziami chi­rur­gicz­nymi. Scena była nie­mal pusta. Znaj­do­wał się na niej wyłącz­nie dok­tor Wolań­ski oraz szta­lugi z wyczu­ciem dra­ma­ty­zmu zakryte baweł­nia­nym szpi­tal­nym prze­ście­ra­dłem, które spo­wi­jało tajem­ni­czą zawar­tość. Dok­tor Wolań­ski uśmiech­nął się pro­mien­nie na ich widok.

– Witaj­cie! Jakże się cie­szę, że przy­szli­ście. Moje bada­nia naresz­cie zdo­będą zasłu­żone uzna­nie. Pro­fe­so­rze, zają­łem dla pana miej­sce tu z przodu. Domi­niku, ty też możesz ewen­tu­al­nie dołą­czyć.

Inni słu­cha­cze zajęli już mniej wię­cej jedną trze­cią miejsc. Kilku szpi­tal­nych woź­nych sie­działo w rzę­dzie przy drzwiach.

– Widzia­łem, jak dok­tor Wolań­ski każe im przyjść – zauwa­żył pro­fe­sor, kiwa­jąc głową w tamtą stronę.

Inny rząd zaj­mo­wały sekre­tarka Wolań­skiego oraz kilka pie­lę­gnia­rek. Po ich minach można było wno­sić, że znaj­dują się tu wbrew wła­snej woli. Wszy­scy się roz­sie­dli, a Wolań­ski zamknął drzwi i zagaił:

– Przed­sta­wiam pań­stwu moją podróż na nie­dawną wystawę w Mona­chium – ogło­sił publicz­no­ści, pod­cho­dząc do szta­lug. – Ubie­głej jesieni mia­łem szczę­ście odwie­dzić eks­po­zy­cję, która otwo­rzyła mi oczy na ogromną tra­ge­dię. Wybra­łem się tam na spe­cjalne zapro­sze­nie izby kul­tury Rze­szy, gdyż jej człon­kiem jest mój przy­ja­ciel. – Wydął pierś i uśmiech­nął się dum­nie. – Pozna­li­śmy się w zeszłym roku na kon­fe­ren­cji i pod­trzy­ma­łem tę zna­jo­mość. Zapre­zen­to­wał mi fascy­nu­jące doku­menty. Pro­szę spoj­rzeć.

Teatral­nie i z namasz­cze­niem odsu­nął szpi­talną pościel. Pod spodem krył się pla­kat. Wid­niał na nim gro­te­skowy męż­czy­zna odziany w czarny kaftan. Zmierz­wiona broda pora­stała mu twarz dłu­gimi czar­nymi kęp­kami. W pra­wej dłoni trzy­mał trzy złote monety, a w lewej bicz. Na gło­wie miał nie­dużą czarną czapkę, podobną do tych noszo­nych na wscho­dzie. Krą­głe obli­cze oka­lały tłu­ste pukle, a krzywy kar­to­flo­waty nos ster­czał wydat­nie. Postać sta­no­wiła ucie­le­śnie­nie kosz­ma­rów anty­se­mity – był to spo­cony poborca podat­kowy z kie­sze­niami peł­nymi sło­dy­czy, by zwa­biać młode dziew­częta, demon miaż­dżący blond nie­mow­lęta na macę. Ten kurio­zalny obra­zek zna­lazł w oso­bie dok­tora Wolań­skiego skwa­pli­wego odbiorcę. W pra­wym rogu znaj­do­wała się naszki­co­wana ręcz­nie mapa Nie­miec, na któ­rej z mocą przy­bito pie­częć z sier­pem i mło­tem. Czer­wony tusz ście­kał po rysunku niczym krew.

– Spójrz­cie na tego czło­wieka – powie­dział Wolań­ski do nie­wiel­kiego tłumu zgro­ma­dzo­nych. – Czy on was nie prze­raża?

Nie­któ­rzy widzo­wie poki­wali gło­wami z prze­ję­ciem. Pro­fe­sor uniósł brew i odwró­cił głowę w stronę Domi­nika. Ten poru­szył się na sie­dze­niu nie­spo­koj­nie.

Dok­tor Wolań­ski prze­szedł do rzut­nika i włą­czył go. Na ekra­nie uka­zała się foto­gra­fia przed­sta­wia­jąca małe dziecko. Kucało ono w rynsz­toku pod sze­re­giem brud­nych od sadzy kamie­nic. Chło­piec miał na sobie podarte krót­kie spodenki, cienką koszulę i był boso. Jego głowę pokry­wał puszy­sty meszek – ktoś ją nie­dawno ogo­lił. Osoba, która to zro­biła, ska­le­czyła chłopca na czubku głowy, a gojącą się ranę pokry­wał krwawy strup. Dzieci na ogół uwiel­biały, gdy robiło się im zdję­cia. Teraz apa­raty reje­stro­wały obrazy szybko i nie trzeba było stać bez ruchu, więc malu­chy prze­py­chały się wśród wrzawy i pozo­wały do zdjęć z uśmie­chami od ucha do ucha. Jed­nak ten chło­piec się nie uśmie­chał. W ogóle nie patrzył w obiek­tyw, lecz głę­biej – na foto­gra­fu­ją­cego – i wycią­gał rękę, żebrząc o pomoc.

Domi­nik widy­wał takie dzieci pod­czas klęsk głodu po Wiel­kiej Woj­nie i wie­dział z wła­snego doświad­cze­nia, co to zna­czy nie mieć co wło­żyć do ust. Kolana dziecka przy­po­mi­nały spodki w porów­na­niu z jego paty­ko­wa­tymi, cien­kimi łyd­kami. Domi­nik nie zdzi­wiłby się, gdyby dziecko zmarło wkrótce po wyko­na­niu zdję­cia, może tego samego popo­łu­dnia, gdy foto­graf wró­cił do pen­sjo­natu na kola­cję.

– Przyj­rzyj­cie się temu obra­zowi peł­nemu żało­ści – zaape­lo­wał Wolań­ski do zgro­ma­dzo­nych. – To dziecko utrzy­muje się z tego, co znaj­dzie w śmie­ciach, i ma objawy tyfusu. Nie trwoń­cie na niego lito­ści: para się ono zło­dziej­stwem, a matka przy­słu­ży­łaby się światu, gdyby po naro­dzi­nach je udu­siła.

– Dok­tor Wolań­ski nie może prze­cież ocze­ki­wać, że potrak­tu­jemy jego słowa poważ­nie – szep­nął Domi­nik do pro­fe­sora. Sta­rzec nie odpo­wie­dział.

– Byłem świad­kiem bul­wer­su­ją­cych przy­kła­dów cho­roby i degren­go­lady – oznaj­mił dok­tor Wolań­ski prze­ra­żo­nym tonem.

Dal­sze prze­źro­cza uka­zy­wały rosyj­skie wio­ski bez kana­li­za­cji, zbli­że­nia wychod­ków na wol­nym powie­trzu i kolejne chude bose dzieci, nie­zwra­ca­jące uwagi na apa­rat, bła­ga­jące foto­grafa o jedze­nie i pie­nią­dze.

– Żałuję, że pań­stwo tego nie widzieli – stwier­dził dok­tor Wolań­ski z prze­ję­ciem, wkła­da­jąc do rzut­nika kolejne prze­źro­cze. – Te zdję­cia nie oddają spra­wie­dli­wo­ści wysta­wie. W gło­wie się nie mie­ści taka nie­go­dzi­wość! W tych żydow­skich wio­skach higiena jest zupeł­nie zanie­dbana. Musimy bro­nić takim żywio­łom dostępu do szpi­tala. Już lep­sze rezul­taty bym osią­gnął, lecząc dżumę na statku peł­nym szczu­rów.

Prze­źro­cza nie­ustan­nie pre­zen­to­wały obsce­niczne wizje, żywe obrazy ludz­kiego cier­pie­nia. Zwłoki zagło­dzo­nych w rynsz­to­kach, bez­zębni ludzie ze zgnę­bio­nymi twa­rzami żebrzący o jedze­nie. Gdy wykład dobiegł końca, Domi­nik się skrzy­wił i mruk­nął:

– Cóż za oso­bliwy pokaz.

Skoń­czyw­szy, dok­tor Wolań­ski pod­szedł do nich.

– Jakie jest zda­nie panów?

– Grun­towna pre­zen­ta­cja, dok­to­rze. Nie mia­łem poję­cia, że żywi pan takie… pasje – odparł Domi­nik.

Dok­tor Wolań­ski poki­wał głową nie­pew­nie, potem posta­no­wił widocz­nie wziąć słowa za dobrą monetę.

– Dzię­kuję. A pan, panie pro­fe­so­rze?

– Tak, dok­to­rze. Gra­tu­luję – odparł pro­fe­sor.

– W poło­wie przed­sta­wi­łem treść nieco po łeb­kach. Nie­które z zapre­zen­to­wa­nych prze­źro­czy to nie są nawet moje naj­bar­dziej udane zdję­cia. Gdy­bym wie­dział, że pano­wie przyjdą, zor­ga­ni­zo­wał­bym jesz­cze dłuż­szy pokaz. Zapra­szam do swo­jego gabi­netu, pra­gnę poka­zać panom swoją bro­szurę.

Domi­nik oba­wiał się, że wię­cej nie zdzierży.

– Żałuję, dok­to­rze, ale jeste­śmy już umó­wieni – rzekł i chciał odejść.

– To może pocze­kać, Domi­niku – zaopo­no­wał stary pro­fe­sor, chwy­ta­jąc go za ramię. – Niech dok­tor Wolań­ski pokaże nam swoją pracę.

Kar­ski poszedł za nimi do gabi­netu. Gdy wszedł do środka, prze­łknął zdu­szony okrzyk. Nie zaglą­dał wcze­śniej do lokum Wolań­skiego. Wyglą­dało, jakby prze­szedł przez nie hura­gan. Papiery zale­gały na każ­dej półce i pokry­wały więk­szą część pod­łogi. W maszy­nie do pisa­nia tkwiła do połowy zapi­sana kartka. Skądś na biurko wycie­kał atra­ment. Kolejne sterty zapi­sa­nych na maszy­nie kar­tek pię­trzyły się na para­pe­cie. Fili­żanki z nie­do­pitą her­batą stały na rega­łach i pomię­dzy sto­sami doku­men­tów, stop­niowo zara­sta­jąc ple­śnią. Domi­nik zaj­rzał do jed­nej z nich ze zgrozą, lecz także zain­te­re­so­wa­niem – moż­liwe, że roz­wi­jał się tam nie­zgor­szy pędz­lak. W pokoju uno­sił się odór zepsu­tego jedze­nia. Prze­strzeń jawiła się nie jako gabi­net leka­rza, lecz buda sza­leńca, który zaba­ry­ka­do­wał się w środku i pisze mani­fest. Domi­nik zacho­dził w głowę, jak Wolań­ski znaj­duje czas dla pacjen­tów.

Gospo­darz poczę­sto­wał ich her­batą, którą przy­jęli z grzecz­no­ści. Podał im dwie brudne fili­żanki napeł­nione let­nią czarną cie­czą, a potem zaczął mysz­ko­wać po gabi­ne­cie, gesty­ku­lu­jąc z prze­ję­ciem i pod­nie­ce­niem.

– Tak! Naresz­cie zna­la­złem. Sekre­tarka mi je scho­wała, głu­pia krowa – rzu­cił. – Pro­szę, przy­jem­nej lek­tury. – Wrę­czył im po bro­szu­rze wydru­ko­wa­nej na zwy­kłym papie­rze. – Pro­szę sia­dać i czy­tać.

Zdjął stertę doku­men­tów z krze­sła i pod­su­nął je pro­fe­so­rowi. O Domi­nika się w ten spo­sób nie zatrosz­czył. Pro­fe­sor usiadł, a Domi­nik sta­nął obok niego. Roz­ło­żyli bro­szury i prze­glą­dali je w mil­cze­niu. Domi­nik prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Nie rozu­miem, dok­to­rze. Z tej ulotki wynika, że nie będziemy w szpi­talu leczyć żydow­skich pacjen­tów – zauwa­żył pro­fe­sor.

– Otóż to! – odparł Wolań­ski z bło­gim uśmie­chem. – Cóż, to oczy­wi­ście nie jest jesz­cze regu­la­mi­nowa zasada, lecz jedna ze zmian na lep­sze, które wpro­wa­dzę, uhm, gdy przyj­dzie na to pora.

– To nie­do­rzecz­ność, dok­to­rze – stwier­dził Domi­nik. – I tak nie­wielu tra­fia do nas. Więk­szość udaje się do szpi­tali żydow­skich.

– Ależ ow­szem! Nie zauwa­ży­łeś tego, bo w odróż­nie­niu ode mnie nie śle­dzisz takich kwe­stii. Dwa­dzie­ścia pro­cent leczo­nych u nas to Żydzi. Nie­kiedy nawet trzy­dzie­ści. To woła o pomstę do nieba.

– Jakie to ma zna­cze­nie, ilu Żydów, albo zresztą wyznaw­ców jakiej­kol­wiek innej reli­gii, leczymy u sie­bie? – zapy­tał pro­fe­sor.

– Żydzi roz­no­szą cho­roby. Było to tema­tem mojego wykładu. Przez nich źle wypa­damy, bo przy­cho­dzą tu na wpół żywi i nam umie­rają. Zani­żają sta­ty­styki.

– Nie zaob­ser­wo­wa­łem więk­szej zakaź­no­ści cho­rób – stwier­dził Domi­nik kate­go­rycz­nie.

– Oczy­wi­ście, ale prze­cież nie widzia­łeś tej wystawy – odciął się Wolań­ski z iry­ta­cją.

Domi­nik wró­cił myślami do swych nie­daw­nych pacjen­tów.

– W tym mie­ście jakieś trzy­dzie­ści pro­cent oby­wa­teli to Żydzi. Nic w tym dziw­nego. Z kolei pięć­dzie­siąt pro­cent to rol­nicy. Jeśli chcesz zmniej­szyć sta­ty­styki zapa­dal­no­ści na cho­roby, prze­stań leczyć chło­pów. Każda egzo­tyczna wysypka czy każdy czy­rak, który do nas tra­fia, pocho­dzi z zadka jakie­goś pańsz­czyź­niaka. – Zato­pił się na powrót w bro­szu­rze. – Ślij swo­ich żydow­skich pacjen­tów do mnie, dok­to­rze – dodał cicho. – Z przy­jem­no­ścią będę ich leczył.

– Dzię­kuję, dok­to­rze Wolań­ski. Czu­jemy się oświe­ceni – rzekł pro­fe­sor, wsta­jąc z tru­dem.

Wolań­ski rzu­cił się mu z pomocą, zła­pał za ramię i pocią­gnął mocno – zbyt rap­tow­nie jak na leka­rza, który powi­nien wie­dzieć, jak się obcho­dzić z mię­śniami i kośćmi starca. Maklew­ski skrzy­wił się, czu­jąc szarp­nię­cie.

Wyszli z walą­cego się gabi­netu i udali się do pokoi pro­fe­sora, gdzie Domi­nik przy­go­to­wał men­to­rowi drugą fili­żankę her­baty. Parzył her­batę dwie minuty, tak jak pro­fe­sor lubił.

– Czy teraz rozu­miesz, dla­czego się mar­twię? – ode­zwał się star­szy lekarz. – Dzię­kuję – dodał, gdy Kar­ski nalał her­batę.

– Na pewno nie mówi poważ­nie. – Domi­nik wska­zał zaka­zu­jącą Żydom wstępu bro­szurę Wolań­skiego, którą cisnęli na sto­lik. – To groch z kapu­stą. Źle napi­sał „higie­niczny”. Zarówno po pol­sku, jak i po nie­miecku. Kto mu to pisał? I dru­ko­wał?

– Naj­wy­raź­niej nie Man­del­bau­mo­wie. – Pro­fe­sor się zaśmiał.

– Ow­szem. Moj­sze Man­del­baum prze­pięk­nie składa książki. Dok­tor Wolań­ski ciął koszty. Okropna zecerka.

Pro­fe­sor upił łyk her­baty i ski­nął głową. Na jego twa­rzy malo­wał się nie­po­kój. Domi­nik sta­rał się go uspo­koić.

– Dok­tor Wolań­ski na pewno będzie zbyt zajęty spra­wami lekar­skimi, by wdra­żać jakieś regu­la­miny – powie­dział. – To zwy­kłe głu­poty, które jego zda­niem chciałby pan usły­szeć, zanim go pan nomi­nuje. Gdy już będzie miał tę posadę, pochło­nie go pre­stiż z nią zwią­zany i nie zabroni pacjen­tom dostępu do szpi­tala. To doprawdy idio­tyczny pomysł.

– Wręcz prze­ciw­nie: on nie będzie dużo leczył, o czym moim zda­niem dobrze wiesz – zaopo­no­wał pro­fe­sor. – Podej­rze­wam, że wolałby do końca życia nie tknąć ste­to­skopu. Naj­gorsi są tacy leka­rze jak on. To mizan­trop z głową w chmu­rach i nie­tę­gim umy­słem. Brak mu wytrwa­ło­ści i uporu. Sam widzia­łem, jak podał małej dziew­czynce podwójną dawkę lau­da­num, żeby ją uci­szyć. Spóź­nia się na obchody, a ile­kroć się pomyli, zawsze obar­cza winą kogoś innego. Nie nada­wałby się nawet na czy­ści­ciela okien, bo szyba zawsze byłaby brudna po prze­ciw­nej stro­nie. Jeżeli uda mu się prze­jąć moje sta­no­wi­sko, wdroży te reguły – rzu­cił, wska­zu­jąc bro­szurę.

– Nie dosta­nie prze­cież takiej wła­dzy.

Pro­fe­sor pokrę­cił głową.

– Pra­cuje tu jako lekarz wyłącz­nie dla­tego, że nie możemy się go pozbyć. Jego rodzina wspiera szpi­tal finan­sowo. Zna w mie­ście każ­dego. Prze­ko­nasz się, że mam rację: obsa­dzi zarząd szpi­tala swo­imi poplecz­ni­kami i współ­pra­cow­ni­kami ojca, a oni prze­gło­sują, co tylko zapro­po­nuje. Nie u wszyst­kich jego pomy­sły wzbu­dzają sprze­ciw. W mie­ście jest wiele osób, które chęt­nie zna­la­złyby win­nego swo­ich pro­ble­mów.

– Ja też znam w tym mie­ście wiele osób. – Domi­nik się nastro­szył. – Mam przy­ja­ciół. Dobrą pozy­cję.

– I w tym rzecz – stwier­dził star­szy czło­wiek. – Ty jako jedyny masz dość siły i cie­szysz się takim sza­cun­kiem, że mógł­byś się z nim zmie­rzyć. Nikt inny nie zdo­łałby go poko­nać.

– Nie jestem czło­wie­kiem ambit­nym – odparł Domi­nik, dra­piąc się po gło­wie.

Pro­fe­sor się uśmiech­nął.

– Nie znam nikogo ambit­niej­szego. – Popra­wił sobie muszkę. – Spo­koj­nie, Domi­niku, to kom­ple­ment. Jesteś ambitny, prze­cież sam o tym wiesz. Pło­nie w tobie ogień, który każe ci być naj­lep­szym. Na szczę­ście rze­czy­wi­ście taki jesteś. Potra­fisz odcze­kać i się zasta­no­wić, zanim zabie­rzesz głos. Słu­chasz swo­ich pacjen­tów. Roz­wa­żasz obie strony medalu. Cechuje cię wytrzy­ma­łość i dzia­łasz z tak­tem. Pora wyko­rzy­stać te dary. Musisz pokrzy­żo­wać plany Wolań­skiego.

Domi­nik wes­tchnął. Na samą myśl o tym poczuł się wyczer­pany.

– Nie chcę się anga­żo­wać w poli­tykę. Pra­gnę po pro­stu być leka­rzem – wyznał.

Pro­fe­sor ujął go za ramię.

– Nie pro­sił­bym cię o to, gdy­bym oba­wiał się jedy­nie, że będzie tyra­ni­zo­wał pie­lę­gniarki i urzą­dzał sobie dłu­gie prze­rwy obia­dowe. Ale on narobi praw­dzi­wych szkód. Jeżeli uda mu się otrzy­mać tę posadę, zacznie odpra­wiać pacjen­tów, a oni umrą. Zgło­sisz się?

Domi­nik pod­szedł do okna i roz­wa­żył sprawę. Doszedł do przy­krego wnio­sku, że nie­po­dobna pro­fe­so­rowi odmó­wić.

– Dobrze – rzekł z cięż­kim ser­cem. – Może mnie pan wysu­nąć na to sta­no­wi­sko.

– Zna­ko­mi­cie – odparł pro­fe­sor. – Latem odbę­dzie się spo­tka­nie. Wszy­scy kan­dy­daci przed­sta­wią odczyt przed obec­nym zarzą­dem oraz przede mną. Nie martw się. Przez pewien czas dok­tor Wolań­ski będzie się dąsał, że stra­cił sta­no­wi­sko na twoją rzecz, ale mu przej­dzie.

Domi­nik poki­wał głową. Ostat­nim, czym zaprzą­tał sobie myśli, były ewen­tu­alne nie­zręczne sto­sunki z kolegą. Znie­sie świ­dru­jące spoj­rze­nia Wolań­skiego i krę­pu­jące spo­tka­nia na sto­łówce dla per­so­nelu.

Nękała go wizja znacz­nie gor­szych kon­se­kwen­cji tej decy­zji. Zarząd szpi­tala, chcąc uza­sad­nić wybór Domi­nika na ordy­na­tora, będzie musiał z nale­żytą sta­ran­no­ścią zba­dać jego prze­szłość: zwierzch­nicy zapra­gną wie­dzieć, jaki lekarz ma kie­ro­wać ich szpi­ta­lem, zresztą słusz­nie. Zażą­dają przy­naj­mniej indeksu uni­wer­sy­tec­kiego, aktu uro­dze­nia. Doku­men­tów o prze­biegu służby woj­sko­wej. Będą pytać o jego córkę, o jej matkę, o to, co się z nią stało. A na to pyta­nie Domi­nik nie miał dobrej odpo­wie­dzi.

Godził się z myślą, że jego dni w szpi­talu są poli­czone.

4. Naj­strasz­niej­szy pokój w biblio­tece

4

Naj­strasz­niej­szy pokój w biblio­tece

Maria szła przez park szyb­kim kro­kiem. Dziś na­dal padał silny deszcz. Prze­mo­czył jej buty, lecz dziew­czy­nie to nie prze­szka­dzało. Ścieżka do matki stra­ciła na dłu­go­ści, a Maria zamie­rzała odszu­kać rodzi­cielkę. Na świe­cie żyły ponad dwa miliardy ludzi, a ona w razie potrzeby odpyta każ­dego z nich. Zacznie od biblio­teki.

– Cześć, Lolek – przy­wi­tała się z biblio­te­ka­rzem, wcho­dząc do potęż­nej gotyc­kiej budowli, która wyło­niła się zza drzew. Mło­dzie­niec za ladą czy­tał gazetę. Maria zer­k­nęła na pierw­szą stronę. – Co dziś zbroił Herr Hitler?

– Widzisz, wła­śnie na tym polega jego pro­blem – odparł Lolek. Wska­zał foto­gra­fię pod nagłów­kiem. Wąsaty przy­wódca krzy­czał na kogoś czy na coś z pod­wyż­sze­nia. – To wszystko przez archi­tek­turę. Zbu­do­wali pałac w Pocz­da­mie tak, że bal­kon wycho­dzi wprost na wschód. Ile­kroć Führer wygła­sza mowę, patrzy dokład­nie w naszą stronę. Gdyby jego taras wycho­dził na pół­noc, nie byłoby kło­potu. Tara­paty mia­łoby tylko morze. Biedne rybki w Bał­tyku musia­łyby się zbroić i wdzie­wać malut­kie hełmy.

– Może podał­byś mu tro­chę mszal­nego wina, Lolku – zasu­ge­ro­wała Maria.

Mło­dzie­niec ski­nął głową. Miał rumiane policzki i wło­ski niczym złote runo, co nada­wało mu apa­ry­cję mini­stranta. Korzy­stał z tych przy­mio­tów co rano, słu­żąc do mszy z księ­dzem Wik­to­rem w kościele Świę­tych Pio­tra i Pawła. Był ulu­bio­nym ako­litą Marii – nie ze względu na nie­winny wygląd czy sprawną obsługę kadziel­nicy, lecz przez pro­por­cje wina, jakie sto­so­wał w Naj­święt­szym Sakra­men­cie. Ksiądz Wik­tor lubił stra­szyć wier­nych pie­kłem i pluł, gdy z impe­tem odcho­dził, życząc wszyst­kim tygo­dnia peł­nego wyrzu­tów sumie­nia i wstydu. Odkąd jed­nak Lolek prze­jął obo­wiązki przy­go­to­wa­nia Sakra­mentu, po komu­nii ksiądz Wik­tor nabie­rał rumień­ców, uśmie­chał się w nie­okre­śloną stronę i win­szo­wał trzódce uda­nego dnia. Raz nawet przy­snął pod­czas cichej modli­twy.

– Nie­stety, Herr Hitler nie pije – odparł Lolek. – Cie­kawy język ten nie­miecki. – Wska­zał w swo­jej gaze­cie jakiś nie­miec­ko­ję­zyczny frag­ment.

– Ile ty znasz języ­ków, Lolku? Jede­na­ście? Dwa­na­ście?

– Wiel­kie nieba, skądże – zaopo­no­wał. – Dzie­sięć.

– Znasz każdą książkę w tej biblio­tece?

– Chciał­bym znać je wszyst­kie – przy­znał. – Na trze­cim pię­trze jest regał pełen ksią­żek z dzie­dziny geo­me­trii, a ja nie znam nawet trzech spo­śród nich. Mate­ma­tyka zawsze była moją piętą achil­le­sową. Pita­go­ras miał znacz­nie wię­cej cier­pli­wo­ści do trój­ką­tów niż ja.

– Ale znasz histo­rie dla dzieci? Legendy i klechdy. Baśnie.

– Te to znam.

– Więc mam dla cie­bie łatwe zada­nie. Szu­kam pew­nej baśni, książki dla dzieci.

– Cho­dzi o Bajki Ezopa? Baśnie braci… Grimm?

– Mam na myśli kon­kretną opo­wieść. O pew­nym czło­wieku. Wspina się… po czymś. – Zmarsz­czyła czoło. Wię­cej nie potra­fiła sobie przy­po­mnieć.

– Jaś i magiczna fasola? – pod­su­nął Lolek. – Jak można wywnio­sko­wać z tytułu, główny boha­ter wspina się po fasoli. Tro­chę to nacią­gane, no ale to prze­cież baśń.

– Nie. Cho­dzi o doro­słego, który pod­jął się misji.

– Dokąd się udał?

– Nie wiem.

– Czego szuka?

– Nie jestem pewna.

– Jakiego koloru ma włosy?

– Trudno powie­dzieć. – Maria przy­gry­zła wargę. Zasób infor­ma­cji, jakim dys­po­no­wała, oka­zał się szczu­plej­szy, niż sądziła. Spu­ściła głowę.

– Mniej­sza z tym. Pan Jezus nie miał mapy, a i tak wró­cił z pustyni. – Uśmiech­nął się pro­mien­nie i popro­wa­dził dziew­czynę w głąb budynku. – Uprze­dzam cię jed­nak, Mario, że choć mamy przed sobą prze­strzeń z lite­ra­turą dla dzieci, jest to w isto­cie naj­strasz­niej­sze miej­sce w biblio­tece. – Gdy dotarli do pomiesz­cze­nia w głębi, Lolek sze­ro­kim gestem zapro­sił ją do środka. – Spójrz. Oto zbiory nie­świa­do­mo­ści zachod­niego świata. I więk­szo­ści wschod­niego. Na tych rega­łach gnież­dżą się wszel­kie kosz­mary, morały i nadzieje.

Maria się rozej­rzała. W kącie leżało pudło z zabaw­kami, w któ­rym poukła­dane były rów­niutko lalki i wago­niki kolejki.

– To sala dla dzieci. A gdzie dzieci?

Lolek się zaśmiał.

– Ni­gdy tu nie przy­cho­dzą. Czy­ta­nie bajek orga­ni­zu­jemy od frontu. – Maria ścią­gnęła brwi. – Malu­chy uwa­żają, że ten pokój jest nawie­dzony, a ja ponie­kąd się z nimi zga­dzam.

Maria zaczerp­nęła tchu gwał­tow­nie. Jakaś poczciwa i pełna dobrych inten­cji, acz pomy­lona dusza przy­ozdo­biła ścianę w głębi kom­po­zy­cją baśnio­wych postaci. W rogu wilk ści­gał Czer­wo­nego Kap­turka przez las, obna­ża­jąc lśniące, żółte kły. Na dru­gim krańcu malo­wi­dła Baba-Jaga z Jasia i Mał­gosi pie­kła dzieci w piecu w swoim domku z pier­nika. Na środku stał Staś Stra­szy­dło, któ­rego paznok­cie uro­sły aż do ziemi i zda­wały się ostre jak brzy­twa. Chło­piec jedną ręką machał w górę, a drugą w dół, jakby pró­bo­wał ściąć komuś głowę. Maria zupeł­nie się nie dzi­wiła, że dzieci nie chciały tu wcho­dzić. Podobne malunki prze­ra­zi­łyby nawet doro­słego. W tej chwili sama się ich bała.

Na rega­łach uło­żono stosy zaku­rzo­nych ksią­żek róż­nych roz­mia­rów o popę­ka­nych skó­rza­nych grzbie­tach.

– Ja bym zaczął od tego – orzekł Lolek. Zdjął z półki baśnie braci Grimm i podał jej, życząc powo­dze­nia.

Maria polo­wała na baśń nie bez kozery. Aż do wczo­raj całość jej doświad­czeń z matką spro­wa­dzała się do jed­nego wspo­mnie­nia – tego, jak czy­tała Marii, gdy ta była malut­kim dziec­kiem. Nie pamię­tała, co to była za opo­wieść, kto w niej wystę­po­wał ani co się działo. Wię­cej tej histo­rii nie sły­szała. Istotna była nie sama baśń, lecz to, co matka powie­działa do córki póź­niej, tuż przed tym, jak ode­szła z jej życia na zawsze.

Matka powie­działa Marii, dokąd się udaje i dla­czego.

Od tam­tej pory Maria pie­lę­gno­wała to wspo­mnie­nie. Przez szes­na­ście lat pró­bo­wała przy­wo­łać słowa matki. Teraz zain­spi­ro­wało ją odkry­cie wody róża­nej i jej związku z tym, co pamię­tała. Jeżeli znaj­dzie tę baśń, może zdoła odtwo­rzyć w pamięci prze­bieg tam­tego dnia.

Maria usi­ło­wała wci­snąć się z powro­tem w swoje młod­sze ciało, ujrzeć tę scenę oczyma dziecka. Na razie odtwo­rzyła z pamięci roz­myte wizje mebli i wra­żeń. Pło­nął nie­wielki ogień. Żarzyła się samotna grudka węgla. Nie potra­fiła przy­pi­sać matce twa­rzy ani ubrań, ale teraz, po odkry­ciu, któ­rego doko­nała pod pod­łogą u ojca, mogła przy­ozdo­bić jej głowę blond wło­sami. Obraz tkwił na skraju jej świa­do­mo­ści i draż­nił się z nią. Gdy wycią­gała ku niemu rękę, odska­ki­wał i ucie­kał. Jeżeli jed­nak przy­po­mni sobie baśń, może uzu­pełni ramę dal­szymi szcze­gó­łami i raz na zawsze odzy­ska pełne wspo­mnie­nie, włącz­nie ze sło­wami, które zosta­wiła jej matka.

Maria zaczerp­nęła głę­boko tchu i otwo­rzyła książkę. Grzbiet zatrzesz­czał. Wzdry­gnęła się z pod­nie­ce­nia, czuła, jakby połknęła petardę. Czy wła­śnie tę książkę czy­tała jej matka? Zer­k­nęła na pierw­szą stronę i roz­ba­wił ją widok zasta­na­wia­ją­cej listy wypo­ży­czeń wkle­jo­nej po wewnętrz­nej stro­nie okładki. Jej uwagę zwró­ciło kilka nazwisk, które znała z mia­sta. Dok­tor Igor Wolań­ski, kli­ni­cy­sta pra­cu­jący z ojcem, za któ­rym tenże, jak podej­rze­wała, zbyt­nio nie prze­pa­dał, wypo­ży­czał tę książkę dwu­krot­nie, za każ­dym razem na mie­siąc. Pozo­stałe nazwi­ska w reje­strze budziły podobne zdzi­wie­nie. Jedną z lini­jek zaj­mo­wał czło­nek rady mia­sta, kolejne kilku księży i trzech człon­ków Naro­do­wego Zjed­no­cze­nia Ludo­wego. Oso­bliwa zbie­ra­nina miej­skich dygni­ta­rzy prze­ja­wiała zain­te­re­so­wa­nie nie­miec­kimi baśniami ludo­wymi. Maria pokrę­ciła głową, obró­ciła stronę i zaczęła prze­glą­dać spis tre­ści w poszu­ki­wa­niu opo­wie­ści, w któ­rych mógłby wystę­po­wać wspi­na­jący się czło­wiek.

Prze­czy­tała książkę od deski do deski. Doszły do głosu każda wróżka, zły duch czy potwór. Ludzie zwa­biali dzieci, gra­jąc na fle­cie, a potem zamy­kali je w ciem­nicy. Mon­stra poże­rały nie­mow­lęta, olbrzymy miaż­dżyły kości w pył. Zmu­szała się, by czy­tać szo­ku­jące opo­wie­ści. Po czymś takim przez mie­siąc nie zmruży oka.

Gdy była dziec­kiem, bała się ciem­no­ści. Mia­sto, w któ­rym miesz­kała, na­dal ją prze­ra­żało. Euro­pej­scy kró­lo­wie poczy­nali sobie z Kra­ko­wem śmiele, wpro­wa­dzali się, budo­wali zamki i domy, potem opusz­czali to miej­sce, zosta­wia­jąc lud­no­ści same ruiny, znisz­czone kanały i chy­lący się ku upad­kowi zamek. Z każ­dej sypią­cej się wieży zwi­sały gar­gulce pię­ciu róż­nych impe­riów. Syczały na prze­chod­niów w języ­kach ich panów: po nie­miecku, szwedzku, rosyj­sku. Teraz sadza z tysięcy pale­nisk czer­niła budynki, two­rząc tań­czące mię­dzy murami upiory. Od wzbi­ja­ją­cego się z roz­grza­nych ście­ków fetoru włosy sta­wały dęba. Nie­ustan­nie uno­siła się mgła. Jak gdyby w odpo­wie­dzi na cza­jące się wszę­dzie zło na każ­dym rogu wzno­sił się kościół. Kato­li­cyzm jed­nak budził w Marii jesz­cze więk­szą trwogę – ci wszy­scy oskó­ro­wani święci, zakon­nice goto­wane żyw­cem w kadziach z oliwą, suche kości i reli­kwie. W tej samej biblio­tece, w któ­rej wła­śnie sie­działa, znaj­do­wała się książka oprawna w ludzką skórę, wyko­nana zręcz­nymi pal­cami jakie­goś here­tyka.