Zbliżenia. Julia - Anna Poinc-Chrabąszcz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zbliżenia. Julia ebook i audiobook

Anna Poinc-Chrabąszcz

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

21 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowy rok miał być dla Julii przełomowy. Właśnie zakończyła wieloletni związek i miała przed sobą zawodowe wyzwanie, które mogło zapewnić jej awans. Niestety wszystko potoczyło się nie tak, jak by chciała: odrzucając słynnego kompozytora, który pragnął, by ich relacja nie ograniczała się wyłącznie do kontaktów służbowych, naraziła się na jego gniew i zemstę. Straciła pracę, pozycję w branży i spokój. W swojej walce o godność i dobre imię mogła liczyć na przyjaciół i nowo poznanego prawnika Adama. Czy to właśnie ten mężczyzna wynagrodzi jej trudy przeszłości?

Perypetie Julii składają się na pierwszy tom serii „Zbliżenia”, opisującej losy trzech przyjaciółek. Julia, Hania i Aga zmagają się z życiem, ale zawsze mogą na siebie liczyć. Ich oddanie, humor i serdeczność pozwalają im przetrwać nawet najgorsze chwile i nie tracić nadziei, że po każdej burzy przychodzi słońce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 49 min

Lektor: Iwona KarlickaMonika PiaseckaMagda Zając
Oceny
4,9 (10 ocen)
9
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dianab

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobry debiut, z przyjemnością przeczytałam i czekam na dalsze książki
00
Annku90

Dobrze spędzony czas

PREMIERA 09.09.2024 "Zna­cie mnie. Przez całe ży­cie za­wsze wszyst­ko ana­li­zo­wa­łam, sto razy się za­sta­na­wia­łam nad każdą de­cy­zją, lu­bię dzia­łać we­dług planu. Ale czy to przy­nio­sło mi szczę­ście? Nie. Z Jac­kiem by­łam prze­cież w związ­ku przez pięć lat i osta­tecz­nie się roz­sta­li­śmy. Czas nie ma tu zna­cze­nia. Mi­łość ma." Zgadzacie się, że czasem czas nie ma żadnego znaczenia? Słyszałam o parach, które po 3 miesiącach wzięły ślub i żyły długo i szczęśliwie. A Wy? Julia, Hania i Aga to trzy przyjaciółki, które zawsze trzymają się blisko i są, kiedy ta kolejna tego potrzebuje. Pierwszy tom, jak nie trudno się domyślić jest właśnie o Julii, dla której kolejny rok miał być przełomowy. Zostawiła swojego partnera, po wielu latach, a wyzwanie zawodowe, które przed nią było, miało jej dać możliwość awansu. Niestety kompozytor, u którego Julia pracowała miał inne pomysł na ich znajomość i jej życie zamienił w tymczasowe piekło. Straciła pracę, swoją pozycję w branży...
00
Panserkatt

Nie oderwiesz się od lektury

Z jednej strony ciężka lektura o bardzo trudnym temacie, z drugiej momentami naiwna i bajkowa opowieść o tym, że dobro zawsze wygrywa. Fabularnie bardzo przewidywalna, jednak w tego typu powieści nie tyle liczy się element zaskoczenia, co sposób, w jaki wybrany temat zostanie ograny, a tutaj wypada on po prostu rewelacyjnie. Co prawda powieść nie jest wolna od pewnych głupotek i rzeczy z czapy, ale idzie jej wybaczyć przy tak dużej ilości lepszego kontentu.
00
basiaw1112

Nie oderwiesz się od lektury

PIĘKNE życiowe dylematy.Pisz proszę dalej .Życzę wielu sukcesów!
00

Popularność




Ty­tuł: Zbli­że­nia. Ju­lia

Co­py­ri­ght © Anna Po­inc-Chra­bąszcz, 2024

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-470-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Ta­cie,

który wie­rzy we mnie od sa­mego po­czątku

1

Ha­nia

Jak za­wsze trzy­dzie­stego pierw­szego grud­nia za­cho­dzę w głowę, dla­czego ktoś dawno temu do­szedł do wnio­sku, że ostatni dzień roku to oka­zja do świę­to­wa­nia. Hucz­nego w do­datku. Ten, kto wy­my­ślił taką bzdurę, chyba mu­siał się w ży­ciu mocno nu­dzić. Sie­dzę przy oknie w kuchni i ab­so­lut­nie nic mi się nie chce. Jest mi do­brze w mo­ich ge­trach, sta­now­czo za bar­dzo opię­tych na tyłku, i roz­wle­czo­nym swe­trze. Zresztą je­dyny męż­czy­zna, na któ­rym mi za­leży, i tak uważa mnie za naj­pięk­niej­szą z ko­biet.

Męż­czy­zna ów wła­śnie wy­cy­ga­nił ode mnie zgodę na włą­cze­nie ka­nału, który bez prze­rwy na­daje kre­skówki. W końcu jest syl­we­ster, a skoro już się utarło, że to ta­kie święto, niech so­bie młody po­świę­tuje. Niby za­rzeka się, że nie pój­dzie spać do pół­nocy i w tym roku wresz­cie zo­ba­czy te „fa­jer­dełki”, ale pew­nie znowu pad­nie tuż po dwu­dzie­stej pierw­szej i za­śnie snem tak twar­dym, że na­wet wy­strzał ar­matni nie po­sta­wiłby go na nogi.

Jem skrawki tortu, jed­nego z pier­dy­liona, które Aga wy­pro­du­ko­wała w ostat­nich dniach w ra­mach do­ra­bia­nia do nędz­nej pen­sji na­uczy­cielki pla­styki w pod­sta­wówce. Ma co­raz wię­cej za­mó­wień, ale też trudno się temu dzi­wić – two­rzy praw­dziwe cu­deńka, w do­datku pyszne. Nie ta­kie jak te, które mają tylko do­brze wy­glą­dać. Oczy­wi­ście dla nas zo­stają okrawki po­zba­wione mi­ster­nych zdo­bień, lecz osta­tecz­nie i tak wszystko staje się jed­no­litą papką, kiedy tylko trafi do ust, więc to bez zna­cze­nia.

Oho, chyba ścią­gnę­łam Agę my­ślami.

– No i jak tam, Julka wró­ciła? – Wpada do miesz­ka­nia jak bomba, nio­sąc ze sobą lo­do­waty po­dmuch.

– Nie. Boże, za­mknij szybko te drzwi! – wrzesz­czę do niej, bo wieje po no­gach i aż dresz­czy do­staję z tego zimna.

– Do­bra, do­bra, nie wście­kaj się. Nie mia­łam ręki, tasz­czę ty­siąc pięć­set siat. Ależ prze­mar­z­łam, wieje jak w Kie­lec­kiem.

No tak, te­raz wy­pa­dła jej ko­lej. Tyle razy jej mó­wi­łam, że nie­po­trzeb­nie dźwiga. Ja tam wolę za­mó­wić on­line i tylko ode­brać torby od pana, który targa je za mnie. Oszczęd­ność czasu, ener­gii i wszyst­kiego. Aga i Julka oczy­wi­ście się upie­rają, że na Rynku Dęb­nic­kim wa­rzywa i owoce są naj­lep­sze na ca­łej pla­ne­cie. No i nie po­doba im się, że in­ter­ne­towy su­per­mar­ket pod­mie­nia to­wary na od­po­wied­niki in­nej marki, je­śli aku­rat cze­goś wska­za­nego przeze mnie nie ma. A mnie to, szcze­rze mó­wiąc, zwisa i po­wiewa.

– A wiesz, cio­ciu, mój ko­lega, ten Ka­ro­lek, co mieszka nad nami, ma w Kiel­cach bab­cię. I po­do­bno tam na­prawdę wieje bez prze­rwy, na­wet jedno osie­dle na­zywa się Wi­chrowe Wzgó­rze – in­for­muje Agę Sta­szek, który za­wsze zni­kąd zja­wia się tam, gdzie kon­wer­suje co naj­mniej dwoje do­ro­słych. Pod­słu­chi­wa­nie roz­mów to ulu­bione za­ję­cie mo­jego syna.

– A ty nie mia­łeś cza­sem oglą­dać ja­kiejś bajki? Wiesz, że wolę, że­byś się nie krę­cił po kuchni, kiedy aku­rat stoi na pal­niku sa­gan z wrzącą zupą – upo­mi­nam go, bo rze­czy­wi­ście ob­se­syj­nie się boję, żeby się nie po­pa­rzył.

Wstaję ze swo­jego fo­tela pod oknem i idę niby to za­mie­szać w ga­rze, ale tak na­prawdę chcę od­gro­dzić swoje dziecko od źró­dła po­ten­cjal­nego nie­bez­pie­czeń­stwa. Ro­bię – jak to ją na­zy­wamy – zupę śmiet­nik. Dziś tro­chę po mek­sy­kań­sku, z ku­ku­ry­dzą i fa­solką z puszki, które, ku­pione w pro­mo­cji, miały już bar­dzo krótki ter­min przy­dat­no­ści. Pły­wają tam jesz­cze ka­wałki mięsa, ziem­niaki i inne po­kro­jone w kostkę wa­rzywa. Może mało wy­kwint­nie jak na tę uro­czy­stą oka­zję (ha, ha), ale przy­naj­mniej mam z głowy obiad na ko­lejne dwa dni.

– Bajka – pry­cha Sta­szek z naj­wyż­szą po­gardą. – Tu­taj jest cie­ka­wiej.

– Cie­ka­wie to się zrobi, jak wróci Julka. Co ona tak długo? Ileż można zry­wać z fa­ce­tem? – nie­po­koi się Aga.

– Ona wcale jesz­cze nie prze­są­dziła o ze­rwa­niu – za­uwa­żam. – Miała po­ga­dać z Jac­kiem naj­pierw. Zresztą dzi­siaj jest dzień nie naj­lep­szy na ta­kie po­su­nię­cia. Przy­naj­mniej zgod­nie z obie­gową opi­nią, któ­rej, jak wiesz, nie po­dzie­lam – do­daję szybko, żeby so­bie nie po­my­ślała znowu Bóg wie czego. – Lu­dzie chcą świę­to­wać, cie­szyć się, a nie prze­ży­wać ży­ciowe dra­maty.

– O, ode­zwała się opty­mistka, która aż kipi ra­do­ścią. Nie­na­wi­dzę tego ba­nału. „Cha­łupa im się spa­liła, i to na same święta”, tak jakby był na to lep­szy albo gor­szy mo­ment. A poza tym syl­we­ster to wła­śnie zna­ko­mita pora, żeby do­ko­ny­wać ży­cio­wych wy­bo­rów. Po co za­czy­nać ko­lejny rok związku, który i tak nie ma szans?

– A ja ci mó­wię, że ona z nim nie ze­rwie. Pięć lat to dzi­siaj ka­wał czasu, szkoda by było tak po pro­stu to prze­kre­ślić.

– Mama ma ra­cję. Sły­sza­łem u Ka­rolka, jak jego mama mó­wiła, że ko­biety bli­sko trzy­dziestki są zde­spe­rane i że­nią się z pierw­szym, co się tylko na­wi­nie – wtrąca się Sta­szek.

No tak. Za­po­mnia­łam, że to­wa­rzy­szy nam eks­pert od wszyst­kiego, po­wo­łu­jący się w do­datku na nie­kwe­stio­no­wany au­to­ry­tet. Ka­rolka, a do­kład­niej: jego mamę. To już w ogóle.

– Po pierw­sze, nie „zde­spe­rane”, tylko zde­spe­ro­wane. Po dru­gie, ko­biety się nie że­nią, tylko wy­cho­dzą za mąż. Po trze­cie, nie uży­waj słów, któ­rych zna­cze­nia nie znasz – wy­gła­szam ro­dzi­ciel­ską mowę.

– No to po­wiedz mi, co to zna­czy.

– Ju­tro, do­brze? – Nie mam po­ję­cia, jak to, do cho­lery, wy­tłu­ma­czyć pię­cio­lat­kowi.

Wiem, że po­zby­łam się pro­blemu tylko na chwilę. Sta­szek jest dziec­kiem, które ni­gdy nie od­pusz­cza. Ju­tro na pewno mi przy­po­mni, co mam mu wy­tłu­ma­czyć, ale na szczę­ście na półce stoi słow­nik.

– Ho, ho, żeby Ja­cuś ze­chciał się że­nić, to nie by­łoby sprawy – kwi­tuje Aga.

– Strasz­nie je­steś na niego na­je­żona – mó­wię. Nie da się tego nie za­uwa­żyć. – Wła­śnie po to mają się spo­tkać, żeby ta­kie rze­czy omó­wić. Może on się nie do­my­śla, czego Ju­lia ocze­kuje.

– No wiesz co, to te­mat wy­maga omó­wie­nia twoim zda­niem? – obu­rza się Aga. – Po tylu la­tach fa­cet po pro­stu po­wi­nien wie­dzieć, jak się na­leży przy­zwo­icie za­cho­wać. Kie­dyś to taki ku­po­wał pier­ścio­nek, wie­cheć pod pa­chę brał i klę­kał. Sam z sie­bie. A dzi­siaj co?

– Nie je­steś ty aby tro­chę sta­ro­świecka? – drwi Pio­trek, który nie­spo­dzie­wa­nie zja­wia się w kuchni. – Po kim jak po kim, ale po to­bie nie spo­dzie­wał­bym się ta­kich słów. Cześć wszyst­kim – re­flek­tuje się.

Pio­trek to nasz są­siad z na­prze­ciwka i przy­ja­ciel domu, zwany Pier­ro­tem ze względu na swoje me­lan­cho­lijne uspo­so­bie­nie, zdrob­niale Pie­roż­kiem z po­wodu mi­ło­ści do ma­mi­nych ru­skich od­sma­żo­nych na pa­telni na chrupko, tak żeby miały złotą sko­rupkę.

– A dla­czego aku­rat po mnie nie? I znowu wsze­dłeś bez pu­ka­nia! – Aga oskar­ży­ciel­sko wy­tyka go pal­cem.

– Za­wsze wcho­dzimy do sie­bie bez pu­ka­nia, więc nie rób afery. A po to­bie bym się nie spo­dzie­wał, bo o ile mi wia­domo, nie masz sta­łego fa­ceta i z nie­szczę­śni­kami, z któ­rymi rand­ku­jesz, roz­sta­jesz się bez mru­gnię­cia, kiedy tylko ci się znu­dzą. Czyli bar­dzo szybko.

– Bo wciąż szu­kam ide­ału, ale ja­koś zna­leźć nie mogę – sy­czy Aga. Jej czarne oczy nie­bez­piecz­nie błysz­czą. Kiedy się de­ner­wuje, daje o so­bie znać jej pa­su­jący do wło­skiej urody, którą jest ob­da­rzona, tem­pe­ra­ment. – I tak, ta­kie mam ma­rze­nie, żeby ten wła­ściwy ktoś kie­dyś przede mną klęk­nął. Że­byś wie­dział, Pie­rożku.

– Wy wszyst­kie ma­cie ta­kie ma­rze­nie – bur­czy Pio­trek. – Ju­lia jesz­cze nie wró­ciła?

– No wła­śnie nie. – Za­czy­nam się po­waż­nie mar­twić, przez co ner­wowo sku­bię kciuk, i tak już po­sku­bany pra­wie do ko­ści.

– Coś długo jej nie ma. Już po dwu­na­stej, a mie­li­śmy dzi­siaj ku­pić dla niej suk­nię na tę ju­trzej­szą wielką galę.

– Jezu Chry­ste, to ona jesz­cze nic nie ku­piła? Zwa­rio­wała? Dzi­siaj sklepy będą czynne naj­wy­żej do szes­na­stej, a ju­tro wszystko po­za­my­kane! – prze­ra­żam się szcze­rze, bo znam Ju­lię nie od dziś i wiem, jaka jest na za­ku­pach. Po­wie­dzieć, że wy­bredna i nie­zde­cy­do­wana, to nic nie po­wie­dzieć.

– Ha­niu, wy­lu­zuj – pró­buje mnie uspo­koić Aga. – Ja z nią by­łam w ze­szłym ty­go­dniu, Pie­ro­żek ma jej po­móc do­ko­nać osta­tecz­nego wy­boru spo­śród czte­rech wstęp­nie wy­bra­nych kre­acji. Umie chło­pak do­ra­dzić. – Mruga do niego.

– Nie pod­li­zuj się. – Pio­trek po­ka­zuje jej ję­zyk. – Ale mó­wię wam, że coś długo jej nie ma. Może do niej za­dzwo­nić? Może trzeba tam je­chać i mordę Jac­kowi skuć?

– Co wam obojgu od­biło? – Nie kryję obu­rze­nia. – Pew­nie się po­go­dzili, do­ga­dali i te­raz gru­chają w ja­kimś mi­ło­snym gniazdku.

Pio­trek po­chmur­nieje.

– A weź. Nie po­do­bał mi się ten Ja­cek od sa­mego po­czątku. Mar­nuje tylko dziew­czyna czas.

Na chwilę za­lega po­nure mil­cze­nie, jakby każdy z nas od­twa­rzał w pa­mięci sceny z udzia­łem Jacka. Te­raz to już na­prawdę mar­twię się o Ju­lię. Ze­gar brzmi ja­koś zło­wrogo, jakby nam – no­men omen – wy­ty­kał ko­lejne se­kundy. Ze stresu za­lewa mnie fala mdło­ści. Sta­szek jest po­chło­nięty ukła­da­niem kloc­ków. Ci­sza robi się nie do wy­trzy­ma­nia.

Na­gle – jakby na za­wo­ła­nie – prze­rywa ją chrzęst klamki drzwi wej­ścio­wych. Na­dal nikt nie ma śmia­ło­ści się ode­zwać. Za­raz po­tem Ju­lia wcho­dzi do kuchni i ciężko opada na krze­sło. Przy­nio­sła ze sobą za­pach kra­kow­skiego mrozu, ota­cza ją jesz­cze mgiełka chłodu, ma za­ró­żo­wione po­liczki. Pa­trzymy na nią py­ta­jąco. Wresz­cie Pio­trek robi długi wy­dech, jakby prze­trzy­my­wał w płu­cach haust po­wie­trza, i ośmiela się ode­zwać:

– Ju­lia…? Wszystko okej?

– Nic nie jest okej. – Ju­lia wy­bu­cha pła­czem.

Są ta­kie sy­tu­acje w ży­ciu, kiedy po­rządny płacz, taki z trzewi, oka­zuje się do­bry i oczysz­cza­jący. W ogóle – wbrew obie­go­wym opi­niom i ty­po­wym re­ak­cjom ty­sięcy ma­tek zbun­to­wa­nych kil­ku­lat­ków – płacz jest da­rem, a nie prze­kleń­stwem. Daje upust sku­mu­lo­wa­nym emo­cjom, po­zwala roz­ła­do­wać na­pię­cie, przy­nosi ulgę. Trwamy więc przy Ju­lii do­bry kwa­drans i po pro­stu po­zwa­lamy jej się wy­pła­kać. Aga gła­dzi ją po ple­cach, Pio­trek przy­krywa jej dłoń swoją dło­nią i co ja­kiś czas pod­suwa chu­s­teczki. Ja przy­no­szę świeżo za­pa­rzoną me­lisę.

Po chwili wy­gląda na to, że naj­gor­sza fala szlo­chu już od­pływa. Ju­lia ociera łzy, czy­ści nos i chli­piąc, obej­muje rę­kami cie­pły ku­bek. Wpa­truje się w lu­stro zio­ło­wego na­paru, co naj­mniej jakby usi­ło­wała wy­czy­tać z niego przy­szłość.

– Po­wiesz nam, co się wy­da­rzyło, ko­chana? – za­ga­jam, zaj­mu­jąc wolne miej­sce koło Pie­rożka.

– Wo­la­ła­bym o tym za­po­mnieć. Ale mu­szę się wam wy­ga­dać, bo ina­czej zwa­riuję – chrypi Ju­lia i upija łyk me­lisy, po czym się krzywi.

– Pij, pij, to ci do­brze zrobi – za­chę­cam ją.

Ju­lia wzdy­cha i przez mo­ment zbiera my­śli.

– Nie wie­dzia­łam, że to bę­dzie ta­kie trudne… – stwier­dza. – Wie­cie, że umó­wi­łam się z Jac­kiem, żeby po­roz­ma­wiać o nas. Zna­cie mnie, nie mia­łam za­miaru na niego na­ci­skać, nie ocze­ki­wa­łam żad­nych de­kla­ra­cji, chcia­łam tylko, żeby mi po­wie­dział, jak on wi­dzi nasz zwią­zek i co mo­żemy zro­bić, żeby go na­pra­wić. Ostat­nio było chłodno i głodno. – Uśmie­cha się gorzko. – Jak w ja­kimś sta­rym, znu­dzo­nym mał­żeń­stwie, z tą róż­nicą, że my się pra­wie nie wi­dy­wa­li­śmy.

– No wiesz, Ju­lia, ob­ser­wuję wa­szą re­la­cję od po­czątku i nie mogę po­wie­dzieć, żeby za­szła ja­kaś ko­lo­salna zmiana – wtrąca się Aga. – Ja­cek za­wsze był pie­kiel­nie nudny.

– Ra­czej po­ukła­dany – pró­buje go bro­nić Ju­lia.

– Jak zwał, tak zwał, nie od dziś twier­dzę, że ten twój fa­cet to taki ty­powy po­lo­ni­sta – pod­su­mo­wuje Aga.

– A co ty mo­żesz wie­dzieć o ty­po­wych po­lo­ni­stach, co? Prze­cież je­steś po ASP! – Ju­lia pa­trzy na przy­ja­ciółkę z bły­skiem gniewu w oku.

– A tu się zdzi­wisz, moja droga, bo spa… – Aga urywa pod wpły­wem mo­jego ostrze­gaw­czego spoj­rze­nia.

Sta­szek niby sie­dzi w ką­cie i bawi się kloc­kami, ale znam swoje dziecko i je­stem pewna, że jak za­wsze bacz­nie słu­cha na­szej roz­mowy.

– …ce­ro­wa­łam kie­dyś z jed­nym ta­kim po­lo­ni­stą – koń­czy.

– No i co? – oży­wia się Pie­ro­żek.

– No i taki ja­kiś był roz­la­zły. Niby wie­dział, do­kąd na­leży iść, ale… klu­czył okrężną drogą, cel za­czął się roz­my­wać, a mnie to tak znu­dziło, że… usnę­łam.

– Usnę­łaś na spa­ce­rze? – Oczy Fi­staszka ro­bią się okrą­głe z nie­opi­sa­nego zdu­mie­nia. – Jak to moż­liwe?

– Wła­śnie, jak to moż­liwe? – do­py­tuje zszo­ko­wana Ju­lia, zna­cząco za­glą­da­jąc Adze w oczy z od­le­gło­ści ja­kichś trzech cen­ty­me­trów.

– No bo on na­prawdę przy­nu­dzał…

– Nie no, to je­steś uspra­wie­dli­wiona – pry­cham. – Wspa­niale mu­siał się chło­pak po­czuć.

– Mógł się bar­dziej po­sta­rać.

– A może było ina­czej? – za­uważa Pio­truś. – Może on po­dał ci coś na sen, a po­tem usku­tecz­niał ja­kieś…

– Ekhem! – Znowu mu­szę chrząk­nąć.

– …eks­tre­malne eska­pady…

– Żeby to! Po­nio­sło cię, Pie­rożku. – Aga kiwa głową z po­li­to­wa­niem. – Obu­dzi­łam się, a wła­ści­wie on sam mnie obu­dził. Nie wiem, może za­czę­łam chra­pać, może mia­łam świsz­czący od­dech…

– A może pu­ści­łaś bąka? – pod­suwa usłuż­nie Sta­szek.

– Sta­ni­sław! – hu­czę.

– No co?! Na­wet Luna pusz­cza przez sen!

Usły­szaw­szy swoje imię, na­sza czarna kotka o oczach wiel­kich jak dwa księ­życe w pełni wcho­dzi do kuchni i mru­cząc, ociera się o nogi Sta­sia.

– Do­bra, bo scho­dzimy na ja­kieś nie­bez­pieczne re­wiry – ucina te dy­wa­ga­cje Aga. – No w każ­dym ra­zie zo­rien­to­wał się, w czym rzecz, i po­wie­dział to­nem peł­nym pre­ten­sji: „Agnieszko, ty śpisz? Ja się tak sta­ram, żeby ci było do­brze”. Coś tam mruk­nę­łam nie­przy­tom­nie, a on tylko zgar­nął swoje ubra­nia i uciekł.

– Hym, no bo w su­mie co miał zro­bić? Gość od­wa­lał pew­nie swój po­pi­sowy nu­mer, a ty od­sta­wi­łaś Śpiącą Kró­lewnę – stwier­dza Ju­lia.

– No i mógł się po­czuć tro­chę tak, jakby cię wy… – Pie­ro­żek urywa w pół słowa i za­sta­na­wia się przez mo­ment nad za­mien­ni­kiem, który bę­dzie neu­tralny i tym sa­mym nie wy­woła u mnie pal­pi­ta­cji – …pro­wa­dził na ma­nowce. Na tym spa­ce­rze.

– No dzię­kuję wam ser­decz­nie! Tak się uża­la­cie nad bied­nym roz­la­złym po­lo­ni­stą, a nikt na­wet nie po­my­ślał, jak ja się po­czu­łam!

– Ale, ale! O czym my w ogóle ga­damy? – Po­sta­na­wiam uciąć te­mat, za­nim ktoś ośmieli się jed­nak za­py­tać, jak się Aga czuła. – Prze­cież to Julka jest główną bo­ha­terką w tej chwili!

Wszyst­kie oczy znowu kie­rują się na Ju­lię. Ja­koś tak to za­wsze jest, że na­wet kiedy to fak­tycz­nie ona po­winna być w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia, uwaga ze­bra­nych szybko się roz­pra­sza, te­mat roz­mie­nia się na dy­wa­ga­cje pącz­ku­jące i wszy­scy za­po­mi­nają, jaki był punkt wyj­ścia. Wiem, że ona dawno do tego przy­wy­kła i to dla niej na­tu­ralny stan rze­czy.

– Zu­peł­nie stra­ci­łam wą­tek. – Ju­lia bez­rad­nie roz­kłada ręce.

– Mó­wi­łaś o tym, że ostat­nio w wa­szym związku nie było na­mięt­no­ści, rzadko się wi­dy­wa­li­ście i chcia­łaś po­roz­ma­wiać z Jac­kiem, jak to zmie­nić – pod­po­wia­dam jej spo­koj­nie.

Ta długa dy­gre­sja Agi miała jedną za­letę: at­mos­fera tro­chę się roz­ła­do­wała i Ju­lia wy­raź­nie się uspo­ko­iła.

– Dzięki, Ha­neczko. – Ju­lia wy­syła mi przez stół bu­ziaka. – Ja­cek mnie wy­słu­chał i oznaj­mił, że on nie wi­dzi pro­blemu. Już się ucie­szy­łam, że jest go­towy na ja­kieś po­ważne zmiany, ale szybko się oka­zało, że on nie wi­dzi pro­blemu do­słow­nie. Jego zda­niem do­brze jest, jak jest, on by ni­czego nie ru­szał, a już na pewno nie wy­pro­wa­dzi się od ma­musi, je­śli to mi cho­dzi po gło­wie, bo ONA nie jest na to go­towa.

– Kre­tyn! – pry­cha po­gar­dli­wie Pie­ro­żek.

– Za­py­ta­łam go, jak w ta­kim ra­zie wi­dzi na­szą przy­szłość. Jak so­bie wy­ob­raża nasz zwią­zek za pięć lat, bo ja mam wra­że­nie, że od dawna tkwimy na ja­kiejś cho­ler­nej mie­liź­nie. Stwier­dził, że nie robi aż tak DA­LE­KO­SIĘŻ­NYCH pla­nów, stara się po pro­stu żyć chwilą i mnie po­leca to samo.

– Taa, bo Ja­cek to jest król spon­tanu – drwi Aga.

Ju­lia spra­wia wra­że­nie, jakby nie sły­szała tych zło­śli­wo­ści, i nie­zra­żona cią­gnie:

– Po­wie­dzia­łam mu wprost, że od dawna nie je­stem z nim szczę­śliwa. I za­py­ta­łam, czy go to w ogóle ob­cho­dzi i czy ma po­mysł, co zro­bić, żeby ra­to­wać nasz zwią­zek. Spoj­rzał na mnie jak na ko­smitkę i stwier­dził, że skoro tak się UPIE­RAM, to on po­gada z mamą i ZA­PYTA, czy ewen­tu­al­nie mo­gła­bym się do nich wpro­wa­dzić. Wi­dzi­cie to? Ja­cek, moja nie­do­szła przy­szła te­ściowa, ja i jesz­cze ten ich nad­po­bu­dliwy sek­su­al­nie, ob­śli­niony bul­dog w mi­kro­sko­pij­nym M-2. W pierw­szym mo­men­cie po­my­śla­łam, że to ja­kiś żart, i za­czę­łam się roz­glą­dać za ukrytą ka­merą.

– Rany, by­łaś w ukry­tej ka­me­rze? – Sta­szek znowu się oży­wia.

Tylko kręcę głową i kładę pa­lec na ustach, żeby go uci­szyć. Wzdy­cha roz­dzie­ra­jąco i wraca do bu­do­wa­nia for­tecy.

– To i tak do­bra by­łaś, bo ja bym w tym mo­men­cie wstała, dała dra­niowi po py­sku i ob­ró­ciła się na pię­cie – de­kla­ruje bo­jowo Aga.

– Szcze­rze mó­wiąc, mia­łam wielką ochotę to zro­bić – przy­znaje Ju­lia.

– No i trzeba było – mru­czy pod no­sem Piotr.

– Na nic in­nego nie za­słu­żył – za­uwa­żam. – Ro­zu­miem, że w tym mo­men­cie z nim ze­rwa­łaś? – do­py­tuję.

– W pierw­szej chwili po pro­stu za­nie­mó­wi­łam – re­la­cjo­nuje Ju­lia. – I po­czu­łam się, jak­bym to ja zo­stała wła­śnie spo­licz­ko­wana, ewen­tu­al­nie opluta. Do­piero po do­brej chwili po­wie­dzia­łam mu, że naj­wy­raź­niej na­sze po­my­sły na wspólną przy­szłość się nie po­kry­wają i że w związku z tym le­piej bę­dzie, je­śli każde z nas pój­dzie swoją drogą. Chyba nie zro­zu­miał, bo za­czął do­py­ty­wać, co ja mam prze­ciwko jego ma­musi, i za­pew­niał mnie, że je­śli NIE BĘDĘ Z NIĄ DYS­KU­TO­WAĆ, to na pewno się do­ga­damy. Jak­bym roz­ma­wiała z zu­peł­nie ob­cym czło­wie­kiem. On za­wsze taki był, tylko ja tego nie do­strze­ga­łam?

– Tak – po­twier­dzają po­waż­nie, zgod­nym dwu­gło­sem Aga i Pio­trek.

– A wy to do­strze­ga­li­ście? – ra­czej stwier­dza, niż pyta Ju­lia.

– Tak. – Znowu pełna zgoda Agi i Pie­rożka.

– To dla­czego nic mi nie po­wie­dzie­li­ście?!

– Pró­bo­wa­li­śmy de­li­kat­nie – za­czyna Pie­ro­żek – ale nie chcie­li­śmy wyjść na ja­kichś wścib­skich bu­ra­ków. No wiesz, mi­łość nie wy­biera. Do­szli­śmy do wnio­sku, że skoro zdo­ła­łaś się w nim za­ko­chać, to naj­wy­raź­niej ma ja­kieś ukryte za­lety…

– Bar­dzo, bar­dzo głę­boko ukryte – pre­cy­zuje Aga.

– …a my jako twoi przy­ja­ciele mu­simy za­ak­cep­to­wać twój wy­bór – koń­czy swoją myśl Pio­trek.

– Uuuuch! – Ju­lia za­ta­pia palce we wło­sach i za­ci­ska je w ge­ście roz­pa­czy. – A wie­cie, co jest w tym wszyst­kim naj­gor­sze?

– No? – za­chę­cam ją.

– Że ja nie czuje ja­kiejś strasz­nej roz­pa­czy, nie mam zła­ma­nego serca. Na­prawdę nie pla­no­wa­łam tego ze­rwa­nia, my­śla­łam, że na­sza roz­mowa po­to­czy się zu­peł­nie ina­czej. A kiedy zo­sta­wi­łam go zba­ra­nia­łego nad fi­li­żanką her­baty, po­czu­łam ulgę. Tak, ulgę, jakby wielki ka­mień z hu­kiem spadł mi z serca.

– To chyba do­brze…? – za­uwa­żam ostroż­nie.

– Nie, Ha­niu, to bar­dzo źle, fa­tal­nie wręcz! – go­rącz­kuje się Julka. – Bo wiesz, co to ozna­cza? Że ja zmar­no­wa­łam pięć lat. Pięć lat by­łam z nud­nym ma­min­syn­kiem, ja­kimś dup­kiem za­py­zia­łym. Dzi­siaj so­bie to wszystko prze­my­śla­łam i do­cho­dzę do wnio­sku, że na­sze po­czątki to czas mo­jego wiel­kiego za­kom­plek­sie­nia, pa­niki na myśl o tym, że to już trzeci rok stu­diów, a ja ni­kogo nie mam. A te­raz wi­dzę, że przede wszyst­kim to nie mia­łam po­ję­cia o ży­ciu, o związ­kach. I że naj­wy­raź­niej po­my­li­łam so­bie mi­łość z eu­fo­rią, że ktoś wresz­cie zwró­cił na mnie uwagę. – Ju­lia na dłuż­szą chwilę prze­rywa. Robi taką minę, jakby wła­śnie do­tarła do niej straszna prawda, zresztą w za­sa­dzie tak jest. – Jak ja mo­głam się tak oszu­ki­wać? Jak mo­głam to so­bie zro­bić? Po ja­kimś cza­sie za­czę­łam so­bie uświa­da­miać, że nie tak po­winna wy­glą­dać mi­łość, zwią­zek. Łu­dzi­łam się, że coś z Jacka wy­krze­szę, że ja­koś się zmieni, że się roz­kręci. Na­wet te­raz, na­wet jesz­cze dziś!, wma­wia­łam so­bie, że matka go zdo­mi­no­wała, że kiedy się od niej wy­pro­wa­dzi, spró­bu­jemy ży­cia na wła­sną rękę, to wszystko bę­dzie ina­czej, że jesz­cze mamy szansę. Kom­pletna ze mnie idiotka.

– Wcale nie – mó­wię ła­god­nie. – Po pro­stu tak jak każdy po­trze­bu­jesz mi­ło­ści, bli­sko­ści, cze­goś sta­łego.

– To ra­czej nie idiotka, tylko cho­lerna de­spe­ratka – po­pra­wia się Ju­lia mrocz­nie.

– Je­steś dla sie­bie sta­now­czo zbyt su­rowa – prze­ko­nuję ją. – Ważne, że wresz­cie wszystko prze­my­śla­łaś i za­czy­nasz to so­bie ukła­dać.

– Nowy rok na pewno bę­dzie dla cie­bie po­cząt­kiem cze­goś do­brego – po­cie­sza ją Pio­trek. – Zwłasz­cza że za­czyna się na­prawdę z przy­tu­pem – za­uważa.

– Jak to z przy­tu­pem? – pyta nie­przy­tom­nie Ju­lia, po­cią­ga­jąc no­sem.

– No wielka gala przed tobą, za­po­mnia­łaś? – Aga sio­strza­nym ge­stem mierzwi Ju­lii włosy. – Te­raz tylko umyj bu­zię zimną wodą i zbie­raj się szybko, bo czas już wielki. Dzi­siaj ga­le­rie są kró­cej czynne.

– Ni­g­dzie nie idę – oznaj­mia Ju­lia.

– Ju­lia, mu­sisz so­bie ku­pić po­rządną su­kienkę. To ważna oka­zja, nie mo­żesz pójść w bia­łej blu­ze­czce i czar­nej spód­niczce! – per­swa­duję.

– Nie, ja nie idę ju­tro na żadną galę.

– Jak to: nie idziesz?! – ob­ru­szam się. – Ty nie masz wy­boru, mu­sisz się tam po­ja­wić. To bę­dzie wielka pro­mo­cja płyty zna­nego kom­po­zy­tora, a prze­cież TY je­steś jego me­ne­dżerką i od­po­wia­dasz za całą kam­pa­nię.

– Nie ma mowy – ma­ru­dzi Ju­lia. – Je­stem w to­tal­nej roz­sypce.

– Ale sama przed chwilą mó­wi­łaś, że nie żal ci roz­sta­nia z Jac­kiem – wy­po­mina Pie­ro­żek.

– Je­stem w roz­sypce ży­cio­wej. Moje ży­cie jest bez sensu, po­dej­muję same głu­pie de­cy­zje, nie wiem, czego chcę. W ogóle nic nie wiem.

– To może czas to zmie­nić? – pyta ła­god­nie Pio­trek. – I ta ju­trzej­sza gala może być, ba, na pewno bę­dzie, po­cząt­kiem two­jej no­wej drogi! Wej­dziesz w wielki świat, po­znasz wpły­wo­wych lu­dzi, bę­dziesz miała szansę za­bły­snąć.

– Nie wiem czym. Chyba tym świe­cą­cym czer­wo­nym no­sem. – Ju­lia znowu chli­pie.

– Ju­lia, jazda, nie ma­zgaj się! – ko­men­de­ruje lekko już znie­cier­pli­wiona Aga. – Łeb pod kran, nos wy­smar­kaj i leć. Nic tak nie po­pra­wia hu­moru jak stary, do­bry shop­ping.

– Nie mam ochoty.

– Ju­lia. – Zaj­muję miej­sce Agi, która te­raz ner­wowo krąży po kuchni, biorę Ju­lię za rękę i pa­trzę jej głę­boko w oczy. – Ju­tro masz ży­ciową szansę, a dzi­siaj chyba nie jest do­bry czas na po­dej­mo­wa­nie ży­cio­wych de­cy­zji. Jedną już zresztą pod­ję­łaś. Jedź na te za­kupy. Je­śli ju­tro stwier­dzisz, że nie chcesz iść na galę, to naj­wy­żej od­dasz su­kienkę. Ale je­śli te­raz się nie ru­szysz, a ju­tro zmie­nisz zda­nie, to nie bę­dziesz miała w czym pójść i za­prze­pa­ścisz swoją szansę.

Ju­lia tylko kiwa głową, wi­dzę, że udało mi się prze­ła­mać jej opór.

– Uszy do góry, ko­chana! – po­cie­szam ją. – Pod­ję­łaś dzi­siaj mą­drą, doj­rzałą de­cy­zję. Ten dzień ma być po­cząt­kiem wszyst­kiego, a nie koń­cem. Je­steś te­raz inną ko­bietą, niż by­łaś pięć lat temu. Bar­dziej świa­domą, bar­dziej pewną sie­bie. Tam­ten zwią­zek po­trak­tuj jak lek­cję, w końcu przez całe ży­cie się uczymy. Czas za­cząć nowy roz­dział.

– A… A je­śli nikt już ni­gdy…

– Ej, Ju­lia, jedna ży­ciowa re­wo­lu­cja dzien­nie, okej? – włą­cza się Pie­ro­żek. – Na ra­zie nie myśl o tym, co kie­dyś, nie mu­sisz dzi­siaj szu­kać so­bie księ­cia. Dziś mu­simy zna­leźć dla cie­bie su­kienkę, więc…

– …łeb pod kran i w drogę! – za­rzą­dza Agnieszka to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu.

2

Ju­lia

– Mo­żesz na­wet nie mie­rzyć, od razu ci mó­wię, że żadna z tych. – Piotr pa­trzy na mnie z uśmie­chem po tym, jak ob­da­rzył szyb­kim spoj­rze­niem za­re­zer­wo­wane dla mnie cztery su­kienki, które eks­pe­dientka roz­ło­żyła przed nami na la­dzie.

– Pio­trek, żar­tu­jesz so­bie? – py­tam zroz­pa­czona.

– Je­stem śmier­tel­nie po­ważny. Może je pani od­wie­sić – zwraca się do dziew­czyny.

Zba­ra­niała sprze­daw­czyni wo­dzi wzro­kiem po na­szych twa­rzach.

– T-to co mam zro­bić? – pyta w końcu, zwra­ca­jąc się do mnie.

– Pro­szę zo­sta­wić! – Się­gam po wie­szaki, ale Pie­ro­żek za­trzy­muje moją rękę.

– Żadna z nich nie jest dla cie­bie – prze­ko­nuje. – No po­patrz: ta jak dla za­kon­nicy, długa, zwy­czajna, za­bu­do­wana. No i w czar­nym bę­dziesz wy­glą­dała staro i smutno. Ta znów zdzi­ro­wata, za duży de­kolt, tan­detne ce­kiny. Ta nie na taką oka­zję, to ra­czej kok­taj­lówka na we­sele. A ostat­nia to w ogóle nie mam słów, wszystko nie ta­kie – per­swa­duje, wska­zu­jąc pal­cem ko­lejne kre­acje, które wy­bra­ły­śmy z Agą. – Po­dzię­ku­jemy – mówi do eks­pe­dientki.

– A-ale była re­zer­wa­cja – jąka się dziew­czyna, roz­pacz­li­wie przy­zy­wa­jąc wzro­kiem wła­ści­cielkę sklepu.

Wła­ści­cielka, za­dbana czter­dziestka ob­wie­szona zło­tem, w końcu re­je­struje sy­gnał SOS wy­sy­łany przez pra­cow­nicę i pę­dzi do nas jak tor­nado z dru­giego końca lo­kalu, po­trą­ca­jąc po dro­dze rzędy wie­sza­ków. W biegu orien­tuje się w sy­tu­acji, ob­da­rza­jąc wni­kli­wym spoj­rze­niem naj­pierw zde­gu­sto­wa­nego Piotrka, po­tem zdez­o­rien­to­waną mnie, i już po chwili z przy­kle­jo­nym do twa­rzy służ­bo­wym uśmie­chem zwraca się do nas:

– Może pani cho­ciaż przy­mie­rzy? Prze­cież to nic nie kosz­tuje, prawda?

– Nie mamy czasu – sprze­ci­wia się Pie­ro­żek. – Za go­dzinę za­my­kają ga­le­rię.

Eks­pe­dientka za­lot­nie prze­chyla głowę i mruży oczy.

– Ma pan taką piękną żonę – mówi – że we wszyst­kim bę­dzie wy­glą­dać do­sko­nale. Nie chce się pan prze­ko­nać?

Wy­bu­cham ner­wo­wym śmie­chem.

– Nie, nie, to nie jest mój mąż – pro­stuję gor­li­wie. – No nie wiem, może jed­nak przy­mie­rzę?

Pio­trek ka­pi­tu­luje.

– Do­bra, je­śli ko­niecz­nie chcesz… Tylko pio­ru­nem – do­daje po­spiesz­nie – bo mu­simy mieć czas na plan B.

– A mamy ja­kiś plan B? – py­tam.

Pie­ro­żek tylko się ta­jem­ni­czo uśmie­cha.

Po przy­mie­rze­niu czte­rech su­kie­nek i spoj­rze­niu z no­wej per­spek­tywy oczy­wi­ście prze­ko­nuję się, że w jed­nej kiecce wy­glą­dam za­kon­ni­co­wato i staro, w dru­giej dla od­miany zdzi­ro­wato, w trze­ciej jak baba z we­sela, a na czwartą to w ogóle brak słów. Świet­nie, tylko że to ozna­cza, że nie mam się w co ubrać, a w nie­całą go­dzinę nie zdą­żymy na­wet do­trzeć do zbyt wielu skle­pów tej prze­past­nej ga­le­rii, nie mó­wiąc już o przy­mie­rze­niu cze­go­kol­wiek i pod­ję­ciu ja­kiejś de­cy­zji.

– Wiesz co, ja w ogóle nie po­win­nam tam iść. To ko­lejny znak – stwier­dzam, z re­zy­gna­cją od­su­wa­jąc za­słonę przy­mie­rzalni.

Pie­ro­żek wy­daje się dziw­nie spo­kojny.

– Oczy­wi­ście, że po­win­naś tam iść. Mu­sisz wręcz. A te kiecki to co naj­wy­żej znak, że Aga jest kiep­ską sty­listką. I że na wszel­kie za­kupy po­win­naś za­bie­rać mnie.

– Do­bra, ale to cały czas nie roz­wią­zuje mo­jego pro­blemu. Skoro tak się znasz na mo­dzie, to może przy­naj­mniej mi po­wiedz, która z tych czte­rech jest naj­mniej zła – ję­czę.

– Wszyst­kie są tak samo złe. Duszno tu strasz­nie. Pora opu­ścić ten lo­kal – de­cy­duje Pie­ro­żek, po­ru­sza­jąc koł­nie­rzy­kiem ko­szuli dla do­da­nia so­bie ochłody.

– Jak opu­ścić, prze­cież nie zdą­żymy już te­raz ni­czego wy­brać!

– Nie mu­simy ni­czego wy­bie­rać – oznaj­mia Pio­trek, bio­rąc mnie pod ło­kieć i wy­pro­wa­dza­jąc ze sklepu. W prze­lo­cie ob­da­rza zdę­białe eks­pe­dientki uprzej­mym ski­nie­niem głowy. – Ja już dawno wy­bra­łem i za­re­zer­wo­wa­łem. Tak na wszelki wy­pa­dek.

– Że co?! – Staję jak wryta na środku świą­tecz­nie tan­det­nej alejki. – Za­kła­da­łeś, że źle wy­bie­rzemy?

– A tam, od razu za­kła­da­łem. – Pio­trek cią­gnie mnie za sobą w od­męty tego przy­bytku han­dlu. – Ra­czej do­pusz­cza­łem taką moż­li­wość. No raz, raz, na­prawdę mamy mało czasu – po­pę­dza mnie.

Mkniemy główną aleją, co chwilę ko­goś po­trą­ca­jąc. Jest duszno, z gło­śni­ków są­czy się te­raz ja­kaś skoczna, szybka mu­zyka, która – jak gdzieś prze­czy­ta­łam – są­czy się wtedy, kiedy jest za dużo lu­dzi albo mało czasu do za­mknię­cia, żeby pod­pro­gowo zmu­sić klien­tów do pod­ję­cia bły­ska­wicz­nych de­cy­zji i po­spiesz­nego opusz­cze­nia ga­le­rii. Ką­tem oka wi­dzę mi­ga­jące jak drzewa wzdłuż eks­pre­sówki ko­lo­rowe szyldy ko­lej­nych skle­pów. Za­czyna mi się od tego krę­cić w gło­wie.

Wresz­cie Pio­trek przy­staje i pusz­cza mnie przo­dem do rzę­si­ście oświe­tlo­nego bu­tiku. Je­stem tak sko­ło­wana, że na­wet nie za­uwa­żam na­zwy. Pie­ro­żek już z da­leka uśmie­cha się do sto­ją­cej za ladą ele­ganc­kiej sprze­daw­czyni. Na jej twa­rzy ma­luje się wy­raz roz­po­zna­nia, od­po­wiada Pio­trowi ski­nie­niem głowy i od­wraca się do sto­ją­cego za nią wie­szaka, by przy­go­to­wać dla nas kre­ację z kar­teczką „RE­ZER­WA­CJA – Wa­recki”. Uśmie­cham się, do­strze­ga­jąc na­zwi­sko Piotrka na su­kience, i już chcę się z nim po­dzie­lić ką­śliwą uwagą do­ty­czącą jego no­wej gar­de­roby, ale po­wstrzy­muje mnie wy­raz twa­rzy mo­jego przy­ja­ciela. Jest ja­kiś uro­czy­sty, na­bożny nie­mal. Po­sta­na­wiam, że nie będę psuła tej chwili.

Eks­pe­dientka pro­wa­dzi nas do przy­mie­rzalni. Eks­klu­zyw­nej. Za złotą bro­ka­tową za­słoną cze­kają na mnie bor­dowy szez­long i sty­lowa szafka na rze­czy, a na ścia­nie po pra­wej wisi krysz­ta­łowe lu­stro. Ten wy­strój mnie onie­śmiela. Sprze­daw­czyni umiesz­cza wie­szak na ozdob­nym ha­czyku i dys­kret­nie nas zo­sta­wia.

– Tylko jedna? – Pa­trzę na Pier­rota z pa­niką.

– A po co wię­cej? Ta bę­dzie do­sko­nała – za­pew­nia mnie Piotr z nie­zbitą pew­no­ścią.

Te­raz do­piero mam oka­zję przyj­rzeć się sukni. Jest w ko­lo­rze czer­wo­nego wina, długa i wy­daje się ra­czej do­pa­so­wana. Na cien­kich ra­miącz­kach, de­kolt woda. Ta­lia pod­kre­ślona czar­nym ko­ron­ko­wym pa­sem. Żad­nych do­dat­ko­wych ozdób. Od razu mi się po­doba.

Zdej­muję su­kienkę z wie­szaka z ja­kąś nie­okre­śloną tremą. Po­zwa­lam, by de­li­katny ma­te­riał ob­lał mnie przy­jem­nym chło­dem. Drżą­cymi pal­cami wal­czę z su­wa­kiem, ale nie udaje mi się pod­cią­gnąć go wy­żej niż do po­łowy ple­ców. Pro­szę o po­moc Piotrka.

Od­gar­nia za­słonę przy­mie­rzalni, upew­niw­szy się, że już może wejść. Stoję do niego ty­łem i po chwili czuję na skó­rze bi­jące od niego cie­pło, jego palce po­woli suną w górę mo­jego krę­go­słupa. Kiedy na ko­niec de­li­kat­nie od­gar­nia mi włosy z szyi na lewe ra­mię, mam gę­sią skórkę. Wszystko od­bywa się w ja­kiejś ry­tu­al­nej wręcz ci­szy, któ­rej żadne z nas nie ma od­wagi prze­rwać. Uświa­da­miam so­bie, że za­mknę­łam oczy.

Na­gle do­biega nas głos eks­pe­dientki, która pyta gdzieś z od­dali, jak leży su­kienka. Pio­trek od­ska­kuje ode mnie, jak­bym na­gle za­częła wy­twa­rzać silne pole elek­tro­ma­gne­tyczne.

– Pro­szę nam dać jesz­cze chwilę – od­krzy­kuje nie­swoim gło­sem.

Zbie­ram się na od­wagę, otwie­ram oczy i po­woli ob­ra­cam się w stronę lu­stra. Stoi przede mną ja­kaś zu­peł­nie obca ko­bieta. Piękna ko­bieta. Su­kienka leży na mnie jak druga, lep­sza skóra. Dość mocno, ale z klasą, eks­po­nuje biust, pod­kre­śla ta­lię, z le­wej strony od­sła­nia nogę mocno po­wy­żej ko­lana. I w tym ko­lo­rze wy­glą­dam tak ja­koś… bo ja wiem? Pro­mien­nie? Stoję oszo­ło­miona i wpa­truję się w sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. To na­prawdę ja?

– Chodź, tu jest więk­sze lu­stro. – Pio­trek chwyta moją dłoń, pro­wa­dzi mnie do ko­ry­ta­rza po­cze­kalni i sta­wia przed ol­brzy­mią krysz­ta­łową ta­flą. – Zja­wi­skowa… – szep­cze, wy­raź­nie dumny ze swo­jego wy­boru.

Za­raz po­tem do­łą­cza do nas sprze­daw­czyni i dzieli się z nami fa­cho­wym ko­men­ta­rzem:

– Wy­śmie­ni­cie. Krój ide­alny dla pani, pięk­nie się układa. Od­cień w sam raz do pani cery i ko­loru wło­sów, do tego bę­dzie pa­so­wał lekki ma­ki­jaż z ak­cen­tem na usta, naj­le­piej, gdyby szminka była jak naj­bar­dziej zbli­żona do ko­loru su­kienki. Dam pań­stwu jesz­cze chwilę, z tym że bar­dzo pro­szę o moż­li­wie szybką de­cy­zję. Po­win­ni­śmy już za­my­kać, dziś syl­we­ster…

– Och, prze­pra­szam. W za­sa­dzie już zde­cy­do­wa­li­śmy, za mo­ment bę­dziemy przy ka­sie – uspo­kaja eks­pe­dientkę Pie­ro­żek, a ja ob­da­rzam go wdzięcz­nym uśmie­chem.

Cho­ciaż mu­simy się spie­szyć, nie od­ma­wiam so­bie przy­jem­no­ści do­kład­nego przyj­rze­nia się so­bie z każ­dej strony. Chyba pierw­szy raz w ży­ciu je­stem na­prawdę za­do­wo­lona z tego, jak wy­glą­dam. Zer­kam przez ra­mię. Wow, jaki ja mam w tej su­kience ty­łek! Uśmie­cham się do sie­bie w lu­strze.

– Tylko bła­gam, po­wiedz mi, że masz czarne szpilki i czarną to­rebkę – od­zywa się Pio­trek.

– A ba­le­rinki się nie nada­dzą?

Na twa­rzy Piotrka ma­luje się pa­nika.

– Na rany ko­guta, te­raz to na­prawdę…

– Żar­tuję – wcho­dzę mu w słowo. – Chyba każda ko­bieta ma w swo­jej sza­fie taki ze­staw. Na­wet ja. – Nie mogę prze­stać się uśmie­chać.

Pio­trek przy­kłada dłoń do klatki pier­sio­wej gdzieś w oko­licy serca i robi głę­boki wy­dech. A po­tem wy­mow­nie pa­trzy na ze­ga­rek.

Z ocią­ga­niem wra­cam do przy­mie­rzalni, ostroż­nie i z pew­nym ża­lem zsu­wam swoją kre­ację, po czym z na­bożną czcią ukła­dam ją na szez­longu. Te­raz już wiem, po co tu jest. Pstryk, i znów za­mie­niam się w Kop­ciuszka. Zbie­ram swoje rze­czy, a na ko­niec sta­ran­nie umiesz­czam su­kienkę na wie­szaku. I uśmiech na mo­jej twa­rzy za­styga.

– Pio­trek, ja nie mogę jej ku­pić! – szep­czę z roz­pa­czą, wy­cho­dząc z ka­biny przy­mie­rzalni.

– Nie żar­tuj, coś nie tak? – dziwi się mój przy­ja­ciel. – Coś pu­ściło na szwie?

– Chyba ci w mó­zgu coś pu­ściło – stro­fuję go. – Wi­dzia­łeś cenę?

– A, to…

– No, ten szcze­gół. Dzie­sięć ty­sięcy? Na głowę upa­dłeś? To są dwie moje pen­sje! Brutto!

– Ale Ma­kiełło to nie jest ja­kiś tam gra­jek, tylko świa­to­wej sławy kom­po­zy­tor – per­swa­duje Pio­trek nie­udol­nie. – Nie mo­żesz się u niego po­ka­zać w byle ja­kich szmat­kach!

– Wszystko się zga­dza, tylko czym ja się będę ży­wiła przez naj­bliż­sze dwa mie­siące? Strawą du­chową w po­staci wspo­mnień wiel­kiej gali? A Hance za ra­chunki za­płacę opo­wie­ściami z wiel­kiego świata, pie­śnią waj­de­loty? I w ogóle ja na­wet nie mam tyle na kon­cie! Pio­trek, wra­camy do tego pierw­szego sklepu.

– Yyy, ra­czej nie. Już jest za­mknięty. I na­prawdę nie mo­gła­byś się po­ka­zać na ta­kiej im­pre­zie w żad­nej z tam­tych kie­cek. – Pie­ro­żek dra­pie się po gło­wie. – Słu­chaj, ja ci ku­pię tę su­kienkę. To bę­dzie pre­zent ode mnie.

– Osza­la­łeś? – wrzesz­czę szep­tem. – Nie zga­dzam się na ta­kie dro­gie pre­zenty!

– Słu­chaj, ale ja mam do­brą pracę, na­prawdę spoko za­robki. Nie mam co z tą kasą ro­bić na­wet.

– To od­daj na bez­do­mne psiaki albo se lo­katę za­łóż na przy­szłość – sy­czę. – Nie zga­dzam się i ko­niec.

– Pro­szę pań­stwa, czy wszystko w po­rządku? Mogę w czymś po­móc? – do­biega nas uprzejmy, choć za­bar­wiony znie­cier­pli­wie­niem głos eks­pe­dientki.

– Tak, tak, już idziemy! – woła Pio­trek. – No to ci po­ży­czę. Po­trak­tuj to jak po­życzkę – zwraca się do mnie.

– Dzięki, tylko że po­życzki na­leży spła­cać. A ja nie będę miała z czego – uświa­da­miam go.

– Julka, ale na­prawdę nie bę­dziesz się mu­siała spie­szyć. Od­dasz, kiedy bę­dziesz mo­gła. – Przy­ja­ciel krze­piąco kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu i za­gląda mi w oczy z nie­win­nie unie­sio­nymi brwiami.

– A jak nie będę mo­gła? Je­żeli ni­gdy nie będę mo­gła? – py­tam już bli­ska łez.

– To wtedy uznamy to za pre­zent.

Nie wiem, co mam ro­bić. Su­kienka jest ide­alna, jak uszyta dla mnie, i w naj­śmiel­szych ma­rze­niach nie śni­łam, że mogę w czym­kol­wiek wy­glą­dać tak jak w niej. Ale prze­cież nie wy­dam dzie­się­ciu ty­sięcy na ciuch, który za­łożę tylko raz! Na­wet je­śli po­tem tę kieckę sprze­dam, przy opty­mi­stycz­nym za­ło­że­niu, że ktoś ją ze­chce ku­pić, nie od­zy­skam pew­nie ani po­łowy pie­nię­dzy. Su­kienki, które wy­bra­ły­śmy z Agą, kosz­to­wały jedną dzie­siątą tej kwoty. Tyle że te­raz już stały się nie­do­stępne, bo za­mknęli sklep. Wi­dzę tylko jedno wyj­ście:

– Po pro­stu tam nie pójdę – szep­czę do Piotrka zre­zy­gno­wana, prze­ły­ka­jąc łzy.

– Nie mo­żesz nie pójść! – obu­rza się Pier­rot. – Prze­cież wiesz, ja­kie tam będą na­zwi­ska. To dla cie­bie wielka szansa na na­wią­za­nie no­wych kon­tak­tów, może do­sta­niesz ja­kieś cie­kawe pro­po­zy­cje, wy­bi­jesz się. No i w ogóle prze­cież mó­wi­łaś, że po suk­ce­sie tej płyty Ma­kiełły awans masz w kie­szeni, a wtedy to już na pewno da­dzą ci pod­wy­żkę i od­dasz mi za tę su­kienkę, skoro mu­sisz, ja­koś w pięć­dzie­się­ciu ra­tach. Hej, Julka! – Pio­trek unosi pal­cem wska­zu­ją­cym mój pod­bró­dek, a kciu­kiem wy­ciera spły­wa­jącą mi po po­liczku łzę.

Znowu robi się ci­cho. Pa­trzę w te jego do­bre, po­czciwe ciemne oczy, które uśmie­chają się te­raz do mnie. I za­lewa mnie ja­kiś dziwny spo­kój.

– Pro­szę pań­stwa – od­zywa się na­gle sprze­daw­czyni. – Ja bar­dzo pań­stwa prze­pra­szam, ale jest już po­nad pół go­dziny po za­mknię­ciu, ochrona już dzwo­niła…

– Tak, tak, wła­śnie wy­cho­dzi­li­śmy – bą­kam prze­pra­sza­jąco.

– A su­kienka? Zde­cy­do­wała się pani?

– Nie – szep­czę le­dwo do­sły­szal­nie.

– Tak, weź­miemy ją – mówi w tym sa­mym mo­men­cie Pio­trek i za­nim zdą­żam za­pro­te­sto­wać, sta­now­czo wyj­muje su­kienkę z mo­ich bez­wład­nych rąk, po czym ru­sza z nią do kasy.

Idziemy przez pu­stą ga­le­rię od­pro­wa­dzani nie­chęt­nymi spoj­rze­niami ochro­nia­rzy. Jest ci­cho, sły­chać tylko skrzy­pie­nie na­szych bu­tów na wy­po­le­ro­wa­nej po­sadzce, żadne z nas się nie od­zywa. Po za­ku­po­wym szale, ad­re­na­li­nie i ca­łej tej ner­wówce z su­kienką udało mi się na chwilę za­po­mnieć o roz­sta­niu z Jac­kiem, ale je­stem okrop­nie zmę­czona i znowu do­pa­dają mnie wąt­pli­wo­ści. Se­cond tho­ughts. Ładna eks­por­towa na­zwa dla mo­jego stanu.

Może ja źle zro­bi­łam? Może nie­po­trzeb­nie się po­spie­szy­łam z tym ze­rwa­niem? Mało to par żyje, tak jak my ży­li­śmy, i ma się świet­nie? Żad­nych zo­bo­wią­zań, za­wsze uchy­lona furtka, je­śli coś pój­dzie bar­dzo nie tak. Osobne ży­cie, osobne miesz­ka­nia, osobne konta – mniej kłótni, mniej stre­sów. A ten brak za­an­ga­żo­wa­nia i na­mięt­no­ści w na­szym związku? Może to moja wina? Może mam w so­bie coś, co znie­chęca męż­czyzn? W końcu przez tyle lat by­łam sama. Do tego wiecz­nie za­jęta: naj­pierw po­chła­niały mnie stu­dia, po­tem do­szły jesz­cze prak­tyki, nie­wiele póź­niej praca na zle­ce­nie. Może za mało czasu za­in­we­sto­wa­łam w to uczu­cie? Może to ja się nie­wy­star­cza­jąco sta­ra­łam? Za mało sek­sow­nej bie­li­zny, wy­pa­dów we dwoje, ko­la­cji przy świe­cach? Może gdy­bym była inna, roz­bu­dzi­ła­bym w nim pra­gnie­nie re­ali­za­cji tych na­tu­ral­nie ludz­kich po­trzeb: sta­bi­li­za­cji, bli­sko­ści, a w dal­szej per­spek­ty­wie prze­ka­za­nia ge­nów? Może to ze mną coś jest nie tak? A je­śli ni­kogo już ni­gdy nie znajdę i zo­stanę starą panną z sied­mioma ko­tami? Nie chcę umrzeć w sa­mot­no­ści…

Po chwili do­ciera do mnie, że po­chło­nięta tymi po­nu­rymi my­ślami, na­wet nie za­uwa­ży­łam, kiedy zna­leź­li­śmy się na pod­ziem­nym par­kingu. Pół­mrok i echo na­szych kro­ków przy­wo­łują w mo­jej pa­mięci wszyst­kie obej­rzane do­tąd hor­rory, a zimno tu tak, że aż prze­cho­dzi mnie dreszcz. Pie­ro­żek jak zwy­kle nie bar­dzo pa­mięta, gdzie za­par­ko­wał, ale zo­stało le­d­wie parę aut, więc wy­star­czy się ro­zej­rzeć. Idzie te­raz przo­dem, na­dal bez słowa, i dzierży suk­nię, za­bez­pie­czoną po­krow­cem i pla­sti­kową osłonką, jakby niósł Świę­tego Gra­ala. Kroki sta­wia nie­pew­nie, a zgiętą rękę, przez którą prze­wie­sił moją kre­ację, trzyma sztywną i nie­ru­chomą. Po­czciwy Pie­ro­żek wy­gląda tak po­ciesz­nie, że nie po­tra­fię po­wstrzy­mać uśmie­chu.

Wresz­cie do­cie­ramy do auta. Pio­trek otwiera drzwi pi­lo­tem i przez dłuż­szą chwilę stoi skon­ster­no­wany. Za­sta­na­wia się, bie­da­czek, gdzie ulo­ko­wać su­kienkę, żeby prze­trwała po­dróż bez uszczerbku na uro­dzie.

– Może po­wieś ją na ha­czyku na tej rączce nad drzwiami? – pro­po­nuję.

– Nie da rady, bę­dzie do­ty­kała pod­łogi – sprze­ci­wia się. – Może ją po­ło­żyć z tyłu?

– Zsu­nie się przy pierw­szym ha­mo­wa­niu, bo ta fo­lia jest śli­ska – kry­ty­kuję jego po­mysł. – Daj no ją – mó­wię w końcu. – Te­raz ja prze­kła­dam so­bie suk­nię przez zgięte ra­mię i wsia­dam do sa­mo­chodu.

Pie­ro­żek za­pina mi pasy. Boję się drgnąć. Je­stem ży­wym wie­sza­kiem na su­kienkę. W końcu oboje wy­bu­chamy śmie­chem i to dziwne na­pię­cie mię­dzy nami na­resz­cie się roz­ła­do­wuje. Za­nim ru­szamy, Pio­trek pa­trzy na mnie ba­daw­czo i pyta jesz­cze:

– Czemu tak za­re­ago­wa­łaś w skle­pie, kiedy eks­pe­dientka wzięła mnie za two­jego męża?

– Jak za­re­ago­wa­łam? – dzi­wię się.

– Za­czę­łaś się hi­ste­rycz­nie śmiać. Nie na­daję się na męża twoim zda­niem?

– Ojejku, nie, prze­cież wiesz, o co cho­dzi.

– No wła­śnie nie mam po­ję­cia, oświeć mnie – drąży skon­ster­no­wany Piotr.

– Słu­chaj, Pie­rożku, je­steś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i za­pew­niam cię, że każda ko­bieta ma­rzy o ta­kim mężu jak ty. Ale… No kur­czę, co by na to po­wie­dział Bog­dan?

Pio­trek ude­rza się otwartą dło­nią w czoło.

– Ja pier­dolę, Bog­dan, zu­peł­nie o nim za­po­mnia­łem! Prze­cież my mamy dzi­siaj wy­stęp, a za pięt­na­ście mi­nut umó­wi­li­śmy się na ostat­nią próbę!

Ru­szamy z pi­skiem opon.

– Ko­chany Pie­ro­żek, za­wsze, za­wsze można na niego li­czyć – ko­men­tuje moją opo­wieść Ha­nia.

Sie­dzimy te­raz we trzy − ja, ona i Aga − przy du­żym stole w kuchni, pi­jemy so­bie pyszną go­rącą her­batę z pla­strem po­ma­rań­czy i ka­wał­kiem cy­na­monu, a na­prze­ciw nas na drzwiach wisi moja prze­piękna suk­nia. Pa­trzymy na nią jak urze­czone.

– Och tak, nasz Pio­truś to wy­mie­ra­jący ga­tu­nek – po­twier­dza żar­li­wie Aga. – Ale nie­stety poza na­szym za­się­giem, jak wszyst­kie wiemy – za­uważa, z na­ci­skiem na słowo „na­szym”.

– I gust ma chło­pak jak pa­ry­ski sty­li­sta. – Ha­nia wzdy­cha z roz­ma­rze­niem. – Weź przy­mierz tę su­kienkę.

– Zu­peł­nie mi się nie chce, na­przy­mie­rza­łam się już dzi­siaj – pro­te­stuję. – Prze­cież zo­ba­czy­cie mnie ju­tro.

– A je­śli nam się nie spodo­basz? Je­śli coś bę­dzie nie w po­rządku? – pod­pusz­cza mnie Aga.

– To i tak nic z tym nie zro­bię – mó­wię le­ni­wie. – Ju­tro sklepy są za­mknięte, kraw­cowe nie pra­cują, w końcu ju­tro na­ro­dowe święto kaca. A poza tym tak mi tu do­brze w tym cie­pełku, że za nic na świe­cie nie zmu­si­cie mnie do ru­sze­nia się z miej­sca, nie mó­wiąc już o zdję­ciu choćby na chwilę mo­jego mięk­kiego swe­terka.

– Jak ro­zu­miem, syl­we­ster w kap­ciach? – upew­nia się Aga.

– Tak! – po­twier­dzamy zgod­nie z Hanką.

– Ja nie je­stem w na­stroju. Poza tym te za­kupy mnie wy­koń­czyły.

– A moje na­sta­wie­nie do świę­to­wa­nia ostat­niego dnia w roku wszy­scy znają – za­uważa słusz­nie Ha­nia.

– Ja z ko­lei mam trzy za­mó­wie­nia na ju­tro, wszyst­kie to torty na chrzciny – mówi Aga. – Tylko tro­chę głu­pio ze względu na Pie­rożka. Li­czył na nas w tym swoim klu­bie jaz­zo­wym, ma duży wy­stęp.

– Prze­żyje bez nas, prze­cież co ty­dzień tam gra – mówi Hanka.

– To może cho­ciaż te­raz po­słu­chajmy, jak chło­pa­kom idzie? – pro­po­nuję. – Le­cie­li­śmy tu na łeb, na szyję, bo Pie­ro­żek robi so­bie z Bo­dziem ostat­nią próbę. Dla niego mogę się po­świę­cić i opu­ścić tę swoją strefę kom­fortu.

– Żeby prze­nieść się do jego strefy kom­fortu – za­uważa z uśmie­chem Aga.

Daję jej kuk­sańca.

– Do­bry po­mysł – chwali mnie Hanka. – To wy już idź­cie, a ja sko­czę pię­tro wy­żej, żeby po­wie­dzieć Stasz­kowi, gdzie je­ste­śmy. Pie­cze z Ka­rol­kiem i jego bab­cią kru­che cia­steczka – wy­ja­śnia, na­po­ty­ka­jąc moje py­ta­jące spoj­rze­nie. – Bab­cia przy­je­chała do Ka­rolka z Kielc, bo jego ro­dzice oczy­wi­ście wy­bie­rają się na ja­kiś bal. – Prze­wraca z nie­sma­kiem oczami.

Już na klatce scho­do­wej sły­chać mu­zykę z miesz­ka­nia Piotrka. Wcho­dzimy bar­dzo ci­cho, żeby nie roz­pra­szać chło­pa­ków, i kie­ru­jemy się do sa­lonu, gdzie od­by­wają próbę. Pie­ro­żek opiera skroń o gryf swo­jej wio­lon­czeli, ale na nasz wi­dok od­rywa głowę od in­stru­mentu i uśmie­cha się do nas przy­jaź­nie. Bo­dek jest tak po­chło­nięty akom­pa­nio­wa­niem na pia­ni­nie, że na­wet nas nie za­uważa.

Sia­damy na wy­god­nej Pie­roż­ko­wej ka­na­pie. Lu­bię to jego oszczęd­nie urzą­dzone, prak­tyczne miesz­ka­nie. Wy­bór każ­dego przed­miotu jest tu po­dyk­to­wany prag­ma­ty­zmem i wy­godą, a ja­kimś cu­dem rów­no­cze­śnie wnę­trze spra­wia wra­że­nie przy­tul­nego. Wszy­scy się tu do­brze czują, ale może to po pro­stu kwe­stia go­spo­da­rza.

Da­jemy się po­nieść pięk­nej me­lo­dii. Chłonę mu­zykę, po­zwa­lam jej od­go­nić moje czarne my­śli, moją tremę przed ju­trem, moje dzi­siej­sze zmę­cze­nie. Dźwięk wio­lon­czeli wlewa się wprost do mo­jej du­szy jak ko­jący elik­sir. Czy­sty i płynny, wi­bruje w moim wnę­trzu. Pa­trzę na noc za oknem i na opa­da­jące po­woli na jej tle płatki śniegu.

Chło­paki sta­no­wią ide­al­nie zgrany duet, w swo­jej grze są per­fek­cyjni. Ro­bią jaz­zowe aran­ża­cje zna­nych i mniej zna­nych, ale za­wsze świet­nych pio­se­nek. Przy­słu­chuję się przez chwilę, żeby po kilku tak­tach roz­po­znać bal­ladę Ro­berta Ka­sprzyc­kiego List, a wła­ści­wie dwa. Wio­lon­czela pa­suje do niej ide­al­nie. Pio­trek z za­mknię­tymi oczami i zmarsz­czo­nymi brwiami pro­wa­dzi przej­mu­jącą in­stru­men­talną nar­ra­cję. Je­stem pewna, że na­wet ktoś, kto nie zna tek­stu, do­słu­cha się w tej me­lo­dii tę­sk­noty, roz­dar­cia, żalu za utra­coną mi­ło­ścią. Jak bar­dzo to pa­suje do uczuć, które wła­śnie prze­ży­wam, to jakby ko­men­tarz do mo­jego roz­sta­nia. Tyle że ja dziś po­grze­ba­łam je­dy­nie ma­rze­nie o praw­dzi­wej mi­ło­ści, opła­kuję pięć lat cze­ka­nia na coś, co nie miało prawa roz­kwit­nąć przy Jacku. Po krót­kim prze­ryw­niku na pia­ni­nie chłopcy prze­cho­dzą do re­frenu:

Kie­dyś by­li­śmy ra­zem, lecz

Tego nie można od­wró­cić.

Pre­cy­zyj­nie ciął lan­cet dwoje serc –

Wszyst­kie kłót­nie, plany, noce, nici, sny…

Pre­cy­zyj­nie ciął lan­cet każdą rzecz,

Która miała złą­czyć słowa „ja” i „ty”.

Na­gle wio­lon­czela milk­nie, po chwili także pia­nino ucina akom­pa­nia­ment. Od­ry­wam wzrok od tań­czą­cych na wie­trze płat­ków i spo­glą­dam na Piotrka z unie­sio­nymi brwiami. Pio­trek pa­trzy na mnie. Oka­zuje się, że nie tylko on. Wszy­scy pa­trzą.

– Co? – py­tam ze zdu­mie­niem.

– Czemu ty się ni­gdy nie po­chwa­li­łaś, że masz taki piękny głos?! – wy­krzy­kuje Pier­rot.

O rany… Więc ja ten re­fren za­śpie­wa­łam? To nie wy­brzmiało wy­łącz­nie w mo­jej gło­wie? Ten dzień był jed­nak cięż­szy, niż my­śla­łam.

– Matko, prze­pra­szam cię bar­dzo, Pio­tru­siu. Nie chcia­łam wam prze­szko­dzić, sama nie wiem, kiedy za­czę­łam śpie­wać…

– No co ty, dziew­czyno, nie prze­pra­szaj! Je­steś nie­sa­mo­wita, nie mia­łem po­ję­cia, że masz taki ta­lent! – od­zywa się Bo­dzio.

– Nikt z nas nie miał – za­uważa Aga. – Ona na­wet pod prysz­ni­cem nie nuci.

To prawda, mam od­wagę śpie­wać tylko wtedy, gdy je­stem sama. Już te dy­wa­ga­cje na te­mat mo­jego wąt­pli­wego wy­ko­na­nia są dla mnie strasz­nie krę­pu­jące. Czuję, że ob­la­łam się ru­mień­cem, który spływa na moją szyję i de­kolt.

– Ojejku, no prze­stań­cie – pro­te­stuję. – To nic wiel­kiego, tylko so­bie pod no­sem za­mru­cza­łam prze­cież.

– Tylko za­mru­cza­łaś? To weź za­śpie­waj to te­raz z nami peł­nym gło­sem – prosi Pio­trek. – No! Raz, dwa i… – Daje znak Bod­kowi i płyną pierw­sze takty pio­senki.

– Nie, nie, nie! – prze­ry­wam im, gwał­tow­nie wsta­jąc i ner­wowo ma­cha­jąc rę­kami. – To nie wyj­dzie, chłopcy, ja nie śpie­wam pu­blicz­nie.

– Nie wy­głu­piaj się – per­swa­duje Bo­dek – prze­cież sami swoi, nie żadna pu­blicz­ność!

– I z ta­kim gło­sem nie masz się czego wsty­dzić – prze­ko­nuje Pio­trek. – Masz prze­piękną barwę, z taką lekką jaz­zową mgiełką. Ani jed­nej fał­szy­wej nuty! Julka! Uczy­łaś się gdzieś śpiewu?

– Nie żar­tuj! – pry­cham z za­kło­po­ta­niem.

– No to mamy sa­mo­rodny ta­lent! – woła za­chwy­cona Aga.

Jesz­cze chwilę się tak prze­ko­ma­rzamy, oni za wszelką cenę sta­rają się mnie na­mó­wić, że­bym coś im za­śpie­wała, a ja wiem, że nie zgo­dzę się za żadne skarby. W po­koju robi się gwar. Nikt z nas nie do­strzega, kiedy wcho­dzi Ha­nia.

– Wie­cie co – jej głos le­d­wie się prze­bija przez na­szą ener­giczną wy­mianę zdań – jak się roz­nie­sie po mie­ście, że nie za­my­kamy drzwi na klucz, to ktoś w końcu wle­zie do cie­bie, Pie­rożku, albo do nas i w naj­lep­szym ra­zie nas okrad­nie, a na­wet tego nie za­uwa­żymy.

– A co się ma roz­nieść? – pyta bez­tro­sko Aga. – Tyle czasu się nie za­my­kamy i do­brze jest.

– Więc le­piej po pro­stu nie kracz – po­piera Agę Pie­ro­żek.

– A czemu wy nie gra­cie, nie mie­li­ście ćwi­czyć przed wie­czor­nym wy­stę­pem? – dziwi się Hanka.

Te­mat mo­jego wiel­kiego mar­no­wa­nego ta­lentu jest wał­ko­wany od nowa. Moi przy­ja­ciele, prze­krzy­ku­jąc się, zdają Hani re­la­cję z tego, co ją omi­nęło. Pie­ro­żek wróży mi wielką ka­rierę, bę­dącą na wy­cią­gnię­cie ręki, a Bog­dan stwier­dza, że po­win­nam do­łą­czyć do ich ze­społu. Ja nie mam już siły z nimi wal­czyć i po pro­stu słu­cham tego wszyst­kiego z uśmie­chem. Na­gle Ha­nia do­znaje olśnie­nia:

– Ja wiem, co ją ośmieli. Wi-na, wi-na, wiiiina daj­cie – śpiewa ochry­ple, pstry­ka­jąc do rytmu pal­cami.

– Po al­ko­holu też nie śpie­wam… – roz­cza­ro­wuję ich.

– Naj­wy­raź­niej ni­gdy nie osią­gnę­łaś od­po­wied­niego stę­że­nia od­po­wied­niego trunku – kon­sta­tuje Bo­dek.

– Naj­wy­raź­niej – po­twier­dzam. – Ale z tym wi­nem to jest na­wet nie­głu­pia myśl – przy­znaję.

– Już się robi!

Pio­trek znika w kuchni, a po chwili wraca, po­brzę­ku­jąc szkłem, i sta­wia na stole moje ulu­bione porto.

– A czemu tylko trzy kie­liszki? – dziwi się Aga.

– No prze­cież dzi­siaj gramy – przy­po­mina Bo­dzio. – A sza­nu­jemy swoją pu­blicz­ność i ni­gdy nie wy­cho­dzimy na scenę na­wet po jed­nym.

Pio­trek uj­muje bu­telkę i zbliża ją do pierw­szego kie­liszka.

– Pie­rożku, tylko ja tak sym­bo­licz­nie – za­strze­gam. – Wiesz, że ju­tro mu­szę być w for­mie.

– Ja też – re­flek­tuje się Aga. – Mam jesz­cze do­koń­czyć na ju­tro te swoje torty, a to prze­cież dłu­ba­nina. Mu­szę ule­pić z masy cu­kro­wej setki kwia­tusz­ków i in­nych mo­tyl­ków, a po­tem pre­cy­zyj­nie je roz­mie­ścić. Nie może mi ręka drgnąć.

– I ja też tylko kro­pelkę – za­zna­cza Hanka. – No wie­cie, mam pod opieką ma­ło­lata, mu­szę być w każ­dym mo­men­cie go­towa na wszystko.

– Z wami to tylko pić. – Pie­ro­żek się śmieje, ale po­słusz­nie na­lewa każ­dej z nas le­d­wie po pół kie­liszka.

– No, graj­cie, graj­cie, chłopcy – przy­po­mina Ha­nia. – Że­by­ście dzi­siaj plamy nie dali.

Płyną ko­lejne mi­nuty, które dla mnie – gdyby po­mi­nąć to, co się dzi­siaj stało, i to, co ma się stać ju­tro – są ucie­le­śnie­niem ide­al­nego syl­we­stra. Świetna mu­zyka w per­fek­cyj­nym wy­ko­na­niu na żywo, do­bre wino w kie­liszku i do­bo­rowe to­wa­rzy­stwo. Mo­głoby tak zo­stać już na za­wsze. Wy­brzmie­wają ostat­nie takty szkoc­kiej pie­śni Auld Lang Syne, tra­dy­cyj­nie śpie­wa­nej w Sta­nach w ostatni dzień roku tuż przed pół­nocą. To no­stal­giczna opo­wieść o przy­jaźni i znowu na­cho­dzi mnie myśl, że chłopcy wy­brali re­per­tuar ide­al­nie pa­su­jący do chwili. Za­lega ci­sza, którą na­gle prze­ry­wają do­bie­ga­jące od drzwi po­wolne kla­śnię­cia.

Prze­szywa mnie dreszcz złego prze­czu­cia. Kto to może być, skoro wszy­scy je­ste­śmy tu­taj? Czy Pio­trek się ko­goś spo­dziewa? Pa­trzę na niego i wi­dzę jego sze­roko otwarte ze zdu­mie­nia oczy oraz zmie­niony wy­raz twa­rzy. Od­wra­cam się, bo cie­ka­wość oka­zuje się sil­niej­sza niż strach przed tym, kogo tam zo­ba­czę. W drzwiach stoi wy­soki, opa­lony, po­ra­ża­jąco przy­stojny męż­czy­zna. Opiera się ra­mie­niem o fu­trynę i uśmie­cha się, tro­chę krzywo, z nutką drwiny.

– Adam? – od­zywa się Pio­trek wy­raź­nie od­mie­nio­nym gło­sem. – Adam, co ty tu ro­bisz?

3

Aga

Dawno już – ku ucie­sze oko­licz­nych zwie­rząt do­mo­wych oraz ich wła­ści­cieli – uci­chły ostat­nie wy­strzały pe­tard, a ja na­dal sie­dzę w kuchni i koń­czę ozda­biać swoje torty. Sta­szek – zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Hanki – na­wet się nie obu­dził, kiedy za­częto hucz­nie wi­tać nowy rok, dla­tego mia­ły­śmy mnó­stwo czasu tylko dla sie­bie i mo­gły­śmy spo­koj­nie po­ga­dać.

Dziew­czyny do późna po­ma­gały mi w pracy, jed­nak po dru­giej stwier­dziły, że czas do łó­żek. Ja też bym chęt­nie po­szła w kimę, ale mu­szę zdą­żyć z wszyst­kim na rano, bo wtedy klienci mają so­bie ode­brać go­towe dzieła. Ju­lia wy­ci­nała z masy cu­kro­wej li­terki i mo­tylki, a Ha­nia kwia­tuszki, po czym do każ­dego pre­cy­zyj­nie przy­kle­jała za po­mocą lu­kru złotą cu­krową pe­rełkę uda­jącą śro­dek. Ja wy­gła­dza­łam boki oraz wierzch tor­tów i mi­ster­nie roz­miesz­cza­łam go­towe ele­menty, a także for­mo­wa­łam pal­cami te, któ­rych nie da się wy­ciąć przy uży­ciu wy­kra­wa­czy. To żmudne za­ję­cie, ale kiedy we trzy wzię­ły­śmy się do pracy, wszystko udało się zro­bić o wiele szyb­ciej, mimo że dziew­czyny nie mają ta­kiej wprawy jak ja. Drę­czą mnie tylko wy­rzuty su­mie­nia – Hanka so­bie nie ode­śpi tej noc­nej dzier­ga­niny, bo Sta­szek na pewno obu­dzi ją jak za­wsze tuż po siód­mej, a Ju­lia po­winna ju­tro – a wła­ści­wie dzi­siaj – wy­glą­dać olśnie­wa­jąco i świeżo, a nie jak ra­tow­nik z ka­retki po ca­ło­do­bo­wym dy­żu­rze. Po­cie­sza mnie, że gala roz­po­czyna się o osiem­na­stej, więc zdąży się dziew­czyna do tego czasu zre­ge­ne­ro­wać.

Do­brze nam było ra­zem przy tym wie­ko­wym dę­bo­wym stole. I do­brze nam się ga­dało. Zu­peł­nie jak­by­śmy za daw­nych cza­sów darły ra­zem pie­rze albo przę­dły len. Trzy­ma­ły­śmy się nie­pi­sa­nej za­sady, żeby już ani sło­wem nie wspo­mi­nać o Jacku ani Jul­ko­wym ze­rwa­niu. Te­ma­tem nu­mer je­den pod­czas na­szego bab­skiego plot­ko­wa­nia był za­tem ta­jem­ni­czy Adam, który po­ja­wił się zni­kąd u Piotrka. Przyj­rza­ły­śmy się mu dość po­bież­nie, bo nie­długo po tym, jak nie­ocze­ki­wany gość sta­nął w drzwiach, Pie­ro­żek i Bo­dek mu­sieli się zbie­rać na ten swój syl­we­strowy wy­stęp. Nie mo­gły­śmy się na chło­paka ja­koś na­chal­nie ga­pić (cho­ciaż ku­siło, nie po­wiem), żeby nie po­my­ślał so­bie nie wia­domo czego, lecz na­wet rzut oka wy­star­czył, żeby stwier­dzić, że jest me­ga­przy­stojny. Blon­dyn z dwu­dnio­wym za­ro­stem, który jesz­cze do­daje mu mę­sko­ści, wy­soki i pięk­nie zbu­do­wany, z ta­kim in­try­gu­ją­cym bły­skiem w oku. Świet­nie ubrany – niby styl ca­su­alowy, ale wi­dać było, że fa­cet miał na so­bie dro­gie ciu­chy, ide­al­nie do­brane i per­fek­cyj­nie wy­pra­so­wane. Co chwilę od­sła­niał w lekko drwią­cym uśmie­chu swoje śnież­no­białe hol­ly­wo­odz­kie zęby. I wspa­niale pach­niał.

Wszyst­kie je­ste­śmy ocza­ro­wane Ada­mem od pierw­szego wej­rze­nia. Pie­ro­żek przed­sta­wił go jako swo­jego przy­ja­ciela i współ­lo­ka­tora z cza­sów stu­diów we Wro­cła­wiu. Trudno po­wie­dzieć, czy kryje się za tym coś wię­cej, ale je­żeli się okaże, że fa­cet jest do wzię­cia, to z przy­jem­no­ścią na niego za­po­luję. Skoro to przy­ja­ciel Piotrka, to pew­nie łą­czy ich ja­kieś po­kre­wień­stwo dusz, mu­szą być z jed­nej gliny ule­pieni, a nasz są­siad po­zo­staje dla mnie – w ogóle dla nas wszyst­kich – ucie­le­śnie­niem ide­ału męż­czy­zny.

Dziew­czyny zgod­nie stwier­dziły, że od­stę­pują mi Adama. Ju­lia po­wie­działa, że na ra­zie musi od­po­cząć od fa­ce­tów, ca­łego tego rand­ko­wa­nia i flir­to­wa­nia. Po­sta­no­wiła dać so­bie tro­chę czasu, wszystko na chłodno, grun­tow­nie prze­my­śleć, żeby znowu nie po­peł­nić ta­kiego błędu jak z Jac­kiem. Bi­dulka. Źle wy­brała, za długo tkwiła w po­my­lo­nym związku i te­raz my­śli, że wszy­scy męż­czyźni są tak denni jak jej eks. Ha­nia z ko­lei nie była na randce od cza­sów sprzed ciąży i nie za­mie­rza ni­czego w tej kwe­stii zmie­niać. Utrzy­muje, że je­dy­nym męż­czy­zną jej ży­cia jest Sta­szek, jemu od­dała całe serce i całą du­szę. Ja ci­cho po­dej­rze­wam, że ona jesz­cze wzdy­cha to tego swo­jego dok­torka, Ar­tura, który zmaj­stro­wał jej dziecko i zwiał za ocean. Mogę się oczy­wi­ście my­lić. Adam jed­nak olśnił ją do tego stop­nia, że do swo­jego zwy­cza­jo­wego stasz­ko­wego ar­gu­mentu prze­ciw rand­ko­wa­niu do­dała jesz­cze stwier­dze­nie, że prze­cież przy­ja­ciel Piotrka to dla niej nie ta liga i że ona po po­ro­dzie ni­gdy nie wró­ciła do wy­glądu z cza­sów swo­jej mło­dzień­czej świet­no­ści, więc z czym do lu­dzi. Grubo prze­sa­dza moim zda­niem, krą­gło­ści tu i ów­dzie nie uj­mują jej ani tro­chę urody, a jest na­prawdę nie­prze­cięt­nie piękna. Obie zresztą są i obie w rów­nym stop­niu mie­rzą się z po­tęż­nymi kom­plek­sami. Od dawna pra­cuję nad pod­nie­sie­niem ich sa­mo­oceny, ale nie jest to ła­twe za­da­nie.

W tej sy­tu­acji jed­nak nie mogę nie za­uwa­żyć, że ich nie­chęć (mam na­dzieję, że mimo wszystko chwi­lowa!) do fa­ce­tów działa na moją ko­rzyść. Skoro dały mi wolną rękę, będę mo­gła się za­krę­cić koło tego przy­stoj­niaczka. Mu­szę tylko ostroż­nie wy­ba­dać Piotrka, żeby nie tra­cić ener­gii, gdyby to i tak miało się oka­zać po­zba­wione sensu. No i chcia­ła­bym się cze­goś wię­cej o tym ta­jem­ni­czym nie­zna­jo­mym do­wie­dzieć. Pier­rot na wi­dok przy­ja­ciela prze­żył wielki szok, lecz za­sko­cze­nie chyba nie było do końca po­zy­tywne. Wy­da­wało mi się, że nasz po­czciwy Pie­ro­żek jest tro­chę zmie­szany. No ale prze­cież spę­dzili ra­zem mło­dość „górną i durną”, może na­ro­bili ja­kichś głu­pot po pi­jaku i nie chciałby, żeby to wy­pły­nęło. A może to wy­łącz­nie moje wra­że­nie. Kiedy do­ko­nano już wza­jem­nych pre­zen­ta­cji, wszel­kim kur­tu­azjom stało się za­dość i można było na chwilę ra­zem usiąść, Pio­trek za­czął wy­py­ty­wać przy­ja­ciela, skąd się tu w ogóle wziął. Jak się oka­zało, Adam jest praw­ni­kiem. Po stu­diach i ukoń­cze­niu apli­ka­cji wy­je­chał do An­glii i za­cze­pił się w ja­kiejś wiel­kiej mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie. Te­raz ta firma otwiera fi­lię w Kra­ko­wie i on zo­sta­nie tu­taj sze­fem. Czyli gruba ryba. Od razu wie­dzia­łam.

Ma miesz­ka­nie służ­bowe w apar­ta­men­towcu koło ronda Grun­waldz­kiego, rzut be­re­tem od nas. I coś mi się wy­daje, że bę­dzie tu czę­stym go­ściem. Już ja się po­sta­ram, żeby re­gu­lar­nie do nas wpa­dał. Nie mogę prze­stać o nim my­śleć. Zde­cy­do­wa­nie ma w so­bie ja­kąś za­gadkę, którą z przy­jem­no­ścią bym roz­wi­kłała. Oby tylko roz­wią­za­nie mnie nie roz­cza­ro­wało.

Może to nie przy­pa­dek, że Adam po­ja­wił się aku­rat dziś? Ju­lia już do­ko­nała ży­cio­wej zmiany, może przy­ja­ciel Piotrka bę­dzie przy­czyną wiel­kiego zwrotu w moim ży­ciu? Mam po­sta­no­wie­nie, żeby w tym roku zna­leźć tego je­dy­nego, wy­ma­rzo­nego fa­ceta, ustat­ko­wać się i prze­stać wresz­cie ska­kać z kwiatka na kwia­tek. Nie że­bym to lu­biła – po pro­stu chyba prze­śla­duje mnie pech i każdy nowy zwią­zek to dla mnie ko­lejny za­wód. Tyle że ja nie trwam w kiep­skiej re­la­cji la­tami tak jak Ju­lia – nie po­zwa­lam, żeby sy­tu­acja za bar­dzo się roz­wi­nęła, i umiem się wy­co­fać w do­brym mo­men­cie.

Nie za­py­ta­łam Hani, czy ona pla­nuje ja­kieś prze­wroty, zresztą chy­baby mnie wy­kpiła, zna­jąc jej na­sta­wie­nie do ma­gii syl­we­stro­wej nocy. Na pewno ja mu­szę się stać jej spi­ri­tus mo­vens i wresz­cie do­pro­wa­dzić do tego, żeby za­pi­sała Staszka do przed­szkola. Mały w czerwcu skoń­czy pięć lat, a cały czas sie­dzi w domu z mamą. Nie je­stem w tych spra­wach eks­per­tką, ale wy­daje mi się, że to ra­czej żad­nemu z nich nie służy. Wy­star­czy po­pa­trzeć, jak go cią­gnie do dzieci. Nie­za­prze­czal­nie też matka nie za­pewni ma­lu­chowi w domu ta­kich atrak­cji, ja­kie te­raz ofe­ruje się dzie­cia­kom w przed­szkolu, a to z ko­lei ne­ga­tyw­nie wpływa na jego roz­wój. Z kursu pe­da­go­gicz­nego pa­mię­tam zresztą, że dla dzieci ważny jest roz­wój zin­te­gro­wany, a ten spo­łeczny nie­stety w przy­padku na­szego Fi­staszka mocno ku­leje. W za­sa­dzie je­dy­nym rów­no­lat­kiem, z któ­rym Staś ma re­gu­larny kon­takt, po­zo­staje sza­lony Ka­ro­lek miesz­ka­jący pię­tro wy­żej, z tym że chłopcy wi­dują się tylko po­po­łu­dniami, bo on – w od­róż­nie­niu od synka Hanki – cho­dzi do przed­szkola.

Ta sprawa nie daje mi spo­koju także ze względu na na­szą przy­ja­ciółkę. Ona się zu­peł­nie za­mknęła w czte­rech ścia­nach. Zimą, kiedy spa­cery z ma­lu­chami przez więk­szość dni są nie­wska­zane ze względu na smog, w ogóle nie wy­cho­dzi z domu. Na­wet za­kupy za­ła­twia on­line, jakby kon­takt z trój­wy­mia­ro­wymi isto­tami (nie li­cząc oczy­wi­ście nas) był jej nie­miły. W se­zo­nie spa­ce­ro­wym też nie jest wiele le­piej, bo ona po pro­stu sku­pia się na Staszku, a je­śli już na­wet przy­sią­dzie gdzieś w parku na placu za­baw, to za­kłada na nos ciemne oku­lary i udaje, że czyta książkę (wi­dzia­łam to nie­raz, wiem, że udaje, bo tak na­prawdę nie spusz­cza oka ze swo­jego do­ka­zu­ją­cego w pia­skow­nicy dziecka), znie­chę­ca­jąc tym sa­mym lu­dzi wo­kół do na­wią­za­nia choćby bła­hego kon­taktu. Ona zresztą za­wsze po­wta­rza, że nie znosi tego świer­go­le­nia ma­tek o zup­kach, kup­kach i strup­kach, ale ja nie by­ła­bym w sto­sunku do nich aż taka kry­tyczna i do­szu­ki­wa­ła­bym się tu wy­miaru te­ra­peu­tycz­nego: można wy­lać swoje żale i jesz­cze się do­wie­dzieć, że wszy­scy mają w grun­cie rze­czy po­do­bne pro­blemy, tro­ski i wąt­pli­wo­ści. Jej pew­nie też by to do­brze zro­biło.

Mar­twię się o Hankę, bo ona sama sie­bie skre­śliła. Zdaje się, że za­kłada, że nic już jej w ży­ciu nie spo­tka, a je­dy­nym jej ce­lem i sen­sem ist­nie­nia jest wy­cho­wy­wa­nie dziecka. I o ile nie dzi­wię się, że ma bzika na punk­cie tego ma­lu­cha, o tyle bar­dzo się mar­twię, że ona za­nie­dbuje przy tym sie­bie. A to pro­wa­dzi do fru­stra­cji, zmę­cze­nia, znie­chę­ce­nia – je­den krok stam­tąd do de­pre­sji. My­ślę, że w przy­padku Hani to nie­stety na­wet nie krok, a kro­czek.

Mu­szę ja­koś spra­wić, żeby jej się za­chciało chcieć. Wy­słać ją wresz­cie do ko­sme­tyczki, do fry­zjera. Wy­pchnąć do lu­dzi. Bo ona nie po­trafi się wy­rwać z tego za­klę­tego kręgu: nie dba o sie­bie, więc wsty­dzi się gdzie­kol­wiek po­ka­zać, na­wią­zać nowe re­la­cje. Nie wy­cho­dzi do lu­dzi, to­też nie ma po­trzeby, żeby o sie­bie za­dbać. Poza tym jest zmę­czona: ca­łymi dniami zaj­muje się Stasz­kiem, a wie­czo­rami i no­cami pro­wa­dzi księ­go­wość kilku nie­du­żym fir­mom. Oczy­wi­ście on­line. Wy­sła­nie synka do przed­szkola na­prawdę bę­dzie dla obojga zba­wienne. A co naj­lep­sze, ja już mam plan, jak tego do­ko­nać.

Tym­cza­sem umiesz­czam na tor­cie ostat­nie mi­nia­tu­rowe mar­ge­rytki i ob­rzu­cam swoje dzieło zmę­czo­nym spoj­rze­niem. Jest okej, więc ostroż­nie prze­no­szę cia­sto do spe­cjal­nej nie­du­żej lo­dówki, w któ­rej trzy­mamy tylko torty dla mo­ich klien­tów. Jesz­cze raz spraw­dzam z li­stą, czy zga­dzają się wszyst­kie imiona z masy cu­kro­wej i wszel­kie za­mó­wione szcze­góły. Wy­gląda na to, że tak, dla­tego szybko sprzą­tam ze stołu na­rzę­dzia i omia­tam słodki ba­ła­gan, by po chwili z ulgą, wy­czer­pana, rzu­cić się do swo­jej chłod­nej, miło sze­lesz­czą­cej po­ścieli.

Wielki dzień Ju­lii roz­po­czął się dla nas wszyst­kich o siód­mej dwa­dzie­ścia trzy, kiedy to Sta­szek wstał z łóżka i po­sta­no­wił po­wi­tać nowy rok hucz­nie i z przy­tu­pem. Obiegł mia­no­wi­cie cały dom z tam­bu­ry­nem w dłoni i po­dzwa­nia­jąc nim ob­fi­cie do rytmu, na całe gar­dło wy­śpie­wał pio­senkę Przy­był Nowy Ro­czek ze­społu Fa­solki. Ha­nia pew­nie prze­klina dzień, w któ­rym po­sta­no­wiła za­po­znać swo­jego synka z re­per­tu­arem z wła­snego dzie­ciń­stwa.

Gdy udaje mi się do­czła­pać do kuchni, po nie­spełna czte­rech go­dzi­nach snu, Ha­nia już pichci Stasz­kowi owsiankę i pil­nuje po­sta­wio­nej na ga­zie ka­wiarki ci­śnie­nio­wej. Po chwili do­łą­cza do nas Ju­lia.

– O nie, cie­bie też Sta­szek obu­dził? – pyta zmar­twiona Hanka. – Mia­łaś spać do po­łu­dnia, żeby wie­czo­rem wy­glą­dać olśnie­wa­jąco. Może spró­buj się jesz­cze po­ło­żyć?

– To nie ma sensu, i tak nie za­snę – stwier­dza Ju­lia. – Zresztą tro­chę się jed­nak prze­spa­łam. Od razu pa­dłam jak za­bita, chyba uszedł ze mnie cały ten wczo­raj­szy stres.

– A jak się te­raz czu­jesz? Jak na­strój? – do­py­tuję.

– Cał­kiem nie­źle. Pew­nie by­łoby ina­czej, gdyby w grę wcho­dził ja­kiś dra­mat, zła­mane serce. W moim przy­padku na szczę­ście, a może: nie­stety, nie ma o tym mowy. No i po­sta­no­wi­łam się nie za­drę­czać roz­my­śla­niami o stra­co­nym cza­sie, w końcu „tych lat nie odda nikt”.

– Zuch dziew­czyna! – chwali na­szą przy­ja­ciółkę Hanka. – No a jak się czu­jesz przed dzi­siej­szą galą? Masz tremę?

– Jesz­cze jaką! Pie­kiel­nie mnie kusi, żeby spę­dzić ten wie­czór z wami… Czego oczy­wi­ście nie zro­bię, świa­doma wagi wy­da­rze­nia – za­pew­nia po­spiesz­nie, ale z lekką kpiną Ju­lia, w re­ak­cji na na­sze zde­spe­ro­wane jęk­nię­cie.

– No i git – chwalę ją. – Skoro nie idziesz spać, to mu­simy so­bie usta­lić, ja­kim za­bie­gom upięk­sza­ją­cym i w ja­kiej ko­lej­no­ści cię pod­damy.

– Za­bie­gom? Nie było wcze­śniej mowy o żad­nych za­bie­gach! – broni się Ju­lia.

– Mu­sisz wy­glą­dać pięk­nie, ko­chana! – prze­ko­nuję. – Kiedy ostat­nio ro­bi­łaś so­bie pe­eling? Ma­seczkę oczysz­cza­jącą?

– Yyy…

– Tak my­śla­łam! Dla­tego też za­opa­trzy­łam się we wszystko, co nie­zbędne, i za­mie­rzam za­pre­zen­to­wać światu naj­lep­szą wer­sję cie­bie. A przy oka­zji twoją, Hanka, szy­kuj się.

– Że co? – dziwi się Ha­nia. – A ja to po co? Nie zga­dzam się!

– Mu­sisz, bo przy oka­zji bę­dziesz moim kró­li­kiem do­świad­czal­nym. Obie ma­cie wraż­liwą cerę, a w przy­padku Ju­lii nie mo­żemy so­bie dzi­siaj po­zwo­lić na żadną gwał­towną re­ak­cję skórną. Dla­tego każdą ma­seczkę, każdy krem na­ło­żymy naj­pierw to­bie. Je­śli po upły­wie paru chwil nie spuch­niesz ani nie za­czer­wie­nisz się jak bu­rak, to samo za­apli­kuję Ju­lii – oświad­czam. Tak to so­bie spryt­nie wy­kon­cy­po­wa­łam.

– Ale co w tym cza­sie bę­dzie ro­bił Sta­szek? Kto się nim zaj­mie? – Ha­nia sięga po starą nie­za­wodną broń.

– Za­ła­twi­łam z Pie­roż­kiem, że za­bie­rze go do kina, a po­tem na ja­kiś obiad, więc do po­po­łu­dnia mamy ich obu z głowy.

– Obiad? Ale prze­cież ugo­to­wa­łam zupę śmiet­nik – opo­nuje Hanka.

– To co? Ju­tro ją do­jemy, nic jej się nie sta­nie, nam, miejmy na­dzieję, też nie. Ani Stasz­kowi, je­śli raz na sto lat zje frytki. A Ju­lia po­winna dzi­siaj uni­kać wszyst­kiego, co strącz­kowe, fa­sola i ku­ku­ry­dza z zupy nie są dla niej, bo nie do­pnie su­kienki.

– I tak do wie­czora nic nie prze­łknę – za­uważa Ju­lia słabo.

– No nie, coś mu­sisz zjeść, ina­czej tam ze­mdle­jesz albo się upi­jesz. Coś lek­kiego. Mammy nie pusz­czała Scar­lett na przy­ję­cia o gło­dzie, żeby nie rzu­cała się na ser­wo­wane tam po­siłki jak wy­głod­niała hiena. Może stara idea, ale słuszna, cho­ciaż dziś z in­nych po­wo­dów – za­uważa Ha­nia, fanka Prze­mi­nęło z wia­trem Mar­ga­ret Mit­chell.

– Czy ktoś tu się w ogóle li­czy z moim zda­niem? – wzdy­cha zre­zy­gno­wana Ju­lia.

– Tak, je­śli wpi­suje się w na­sze plany – oświad­czam tylko tro­chę żar­to­bli­wie.

Sama nie wiem, ile za­bie­gów upięk­sza­ją­cych póź­niej koń­czę ro­bić Ju­lii fry­zurę i przy­mie­rzam się do ma­ki­jażu. Obej­rza­łam kilka tu­to­riali na YouTu­bie, za­opa­trzy­łam się w od­po­wied­nie ko­sme­tyki i te­raz sta­ram się, jak mogę, żeby nie dać po so­bie po­znać, jaką mam ogromną tremę. Na­prawdę mocno trzy­mamy kciuki za swoją przy­ja­ciółkę i chcemy, żeby dziś wie­czo­rem czuła się i wy­glą­dała świet­nie. Pre­sja jest tak duża, że mam wiel­kie obawy, czy nie drgnie mi ręka.

Zdaje się, że naj­więk­szego po­świę­ce­nia do­ko­nała Hanka, po­zwa­la­jąc mi na­kła­dać na sie­bie ko­lejne ma­zi­dła, ma­seczki, la­kiery… Mu­szę przy­znać, że efekt prze­szedł moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia i rów­nie do­brze ona mo­głaby dziś wy­sko­czyć na ja­kiś wielki bal. Wy­gląda młodo i pro­mien­nie, czyli tak, jak po­winna każ­dego dnia.

– O rany, to na­prawdę ja? – pyta te­raz ze zdzi­wie­niem, prze­glą­da­jąc się w lu­strze.

– Po­cze­kaj, aż zro­bię ci ma­ki­jaż – mó­wię dumna z sie­bie.

– Nie, nie, ja prze­cież ni­g­dzie nie wy­cho­dzę – sprze­ci­wia się Ha­nia. – Zresztą skup się na Ju­lii, nie zo­stało wam już wiele czasu.