Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przepiękna, zainspirowana prawdziwą historią, wstrząsająca powieść Carly Schabowski, autorki o polskich korzeniach, przedstawiająca życie w obozie koncentracyjnym.
Isaac Schüller trafił do obozu w Dachau, gdzie dzięki cennym umiejętnościom został przydzielony do domu Sturmbannführera Bechera, wielkiego pasjonata zegarków. Tutaj poznaje świat, w którym Niemcy żyją, jakby nie było wojny, a obok nie ginęli ludzie. Spotyka tu także Annę. Isaaca z Anną połączy zwykła ludzka uprzejmość, która później przerodzi się w uczucie.
Poruszająca książka, której nie zapomnisz!
Wizja okropności życia więźnia obozu koncentracyjnego z perspektywy zwykłego człowieka, z całą jego bezbronnością i ogromem emocji, które towarzyszą ekstremalnym wydarzeniom, łączy się z urzekającą, wzruszającą do głębi historią miłosną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Kornwalia
1980
Przez uchylone okno do sypialni wpadało lodowate zimowe powietrze, tak że zmarzła przez sen.
Obudziła się z zimnym nosem i naciągnęła kołdrę na głowę. Wiedziała, że mogłaby wstać i po prostu zamknąć okno, ale zostawiała je uchylone zawsze, nawet podczas deszczu, śniegu i kiedy na szybach pojawiały się pajęczyny z lodu. Uwielbiała wolność – możliwość decydowania o tym, czy otwierać okno, czy je zamykać. Głupota, ale tak weszło jej to w nawyk – właściwie było to już natręctwo – że nie potrafiła odpuścić.
W końcu odwróciła się na łóżku twarzą do okna i zsunęła kołdrę z twarzy. W pokoju panowała mglista szarość, jak zawsze w zimowe ranki, kiedy światło późno dociera do ziemi, a fioletowo-bure chmury śnieżne skutecznie blokują promienie słońca, by nie mogły się przebić.
Już czas.
Zadrżała, ale nie z zimna – uświadomiła sobie, że to się wreszcie stanie, że będzie musiała się z tym zmierzyć, stawić im czoło i pokazać, kim kiedyś była.
Szykując się na to, z gracją tancerki przerzuciła nogi i poruszyła palcami stóp, by poprawić krążenie krwi. Bez pośpiechu włożyła dopasowaną chabrową sukienkę i zebrała włosy w luźny kok. Przejrzała się w sięgającym podłogi lustrze. Patrząc na swoje odbicie, zmrużyła oczy i ujrzała siebie jako młodą kobietę. Potem otworzyła je szeroko i zobaczyła siebie taką, jaka była w rzeczywistości – siatka zmarszczek na twarzy i pasemka siwizny we włosach świadczyły o upływie czasu, minut, a nawet sekund; czas odcisnął piętno na całym jej ciele.
Nałożywszy jasnoróżową szminkę na usta i róż na blade policzki, uznała, że jest gotowa. Już miała wyjść z sypialni, gdy nagle prawą ręką złapała się za lewy nadgarstek; opuszkami palców wyczuła miękką skórę. Jak mogła zapomnieć?!
Otworzyła szkatułkę na biżuterię i wyjęła złoty zegarek; w bladym świetle słabo błysnęły klejnoty na pasku.
Zapinając pasek, wyjrzała na dwór.
Właśnie zaczął padać śnieg.
Isaac
Styczeń 1945
Niebo wyglądało jak pokłuty igłami aksamit, w którym skrzyły się punkciki światła. Isaac patrzył na gwiazdy, czekając, aż któraś zerwie się z kotwicy i pomknie przez gęstą pustkę, zostawiając za sobą smugę światła i życzenia na cały rok.
Nad nim wisiała para z jego oddechu, unosiła się krętą smugą niczym z pyska ziejącego smoka. Wkrótce musiał uznać się za pokonanego, zwiesił głowę i skupił się na każdym kroku po chrzęszczącym, zlodowaciałym śniegu.
Wokół niego panowała cisza, ale to nie wytrącało go z równowagi, wręcz przeciwnie, uspokajało. Cisza nie zapowiadała zagrożenia ani śmierci. Tylko w ciszy wiedział, że on i pozostali są bezpieczni.
Dotarł do rogu ulicy, którą znał od zawsze; teraz, zasypana śniegiem, wyglądała jak z innego świata, czystsza i jakby pogodniejsza. Jako młody chłopak bawił się na okolicznych ulicach z kolegami, a tymczasem jego ojciec pracował w warsztacie, naprawiając zegary, zamki i wszystko to, z czym inni nie mogli sobie poradzić. Był dumny z tego, że potrafi rozwikłać budowę mechanizmu zegara podróżnego albo, dajmy na to, skomplikowanej konstrukcji chińskiej szkatułki na biżuterię. Wieczorami jego twarz zawsze promieniała, gdy relacjonował, jak w końcu udało mu się wykonać najnowsze zlecenie – naprawić zegarek przysłany mu z Anglii przez kogoś, komu zarekomendowano jego nadzwyczajne umiejętności, albo zegar podróżny damy z Monachium, ozdobiony maleńką karuzelą ze złotymi myszkami. Isaac spędzał wieczory na wysłuchiwaniu opowieści ojca o mechanice czasu i o zamkniętych skrzyniach ze skarbami, dzięki którym odnosił wrażenie, że ojciec przeżywał przygody, a nie zwyczajnie naprawiał ludziom zepsute czasomierze.
Otrząsnął się ze wspomnień, przechodząc przez ulicę do sklepu, który teraz już należał do niego. Popatrzył w lewo, w prawo i przez chwilę stał bez ruchu, sprawdzając, czy cisza nadal jest jego przyjaciółką. Oczyścił ze śniegu dziurkę od klucza, ramieniem starł z drzwi warstwę lodowatego puchu, spod którego ukazał się róg gwiazdy, takiej samej, jaką nosił na ubraniu.
W ciszy ulicy szczęk zamka wydawał się za głośny. Isaac uciszył go niczym dziecko, które na dźwięk głosu ojca może się uspokoić.
Kiedy otworzył drzwi, z niskiego dachu spadła z łomotem bryła śniegu. Serce Isaaca zabiło szybciej. Powoli, starannie zamknął za sobą drzwi, patrząc, jak ślady, które zostawił na śniegu, zdążyły pokryć się bielą.
Nie odważył się włączyć światła – gołej żarówki zwisającej z sufitu na środku – zapalił tylko świeczkę, przekrzywioną przez ściekający z boku blady stopiony wosk.
Sklep był zamknięty od blisko roku; osiadający kurz już dawno zbił się w grubą warstwę pokrywającą szklane gabloty i zasłaniającą mieszkające w nich zegarki ze złota, brązu i srebra. Zegar szafkowy w rogu odmierzał cicho sekundy, w panującej ciszy jego tykanie odbijało się echem.
Deski podłogi zatrzeszczały pod stopami Isaaca, kiedy podchodził do krzesła za ladą. Usiadł, postawił świecę na blacie i pomasował nogę; na zimnie odniesiony w dzieciństwie uraz sprawiał, że noga sztywniała jeszcze bardziej, a mięśnie i ścięgna pod skórą zbijały się w węzeł, tak jak jego serce, które kurczyło się ze strachu.
Schylił się, przyklęknął powoli i artretycznymi palcami podważył małą deszczułkę, pod którą czekała nagroda – zegarek kieszonkowy jego dziadka. Wrócił na krzesło i nacisnął maleńki zameczek. Wieczko ze szczerego złota odskoczyło z lekkim trzaskiem i ukazał się cyferblat; wskazówki zatrzymały się na trzeciej dwadzieścia. Isaac postukał w szkiełko tak jak w dzieciństwie, jak gdyby tym lekkim puknięciem mógł natychmiast wprawić wskazówki w ruch.
– Głupi – powiedział w panującej ciszy. – Głupi staruch.
Korciło go, żeby schować zegarek do kieszeni i zabrać do domu, lecz wiedział, że nie może tego zrobić. Przyszedł tylko w odwiedziny do starego przyjaciela, wspomnień i tej części rodziny, która wciąż była blisko. Jego żona Hannah zmarła przed dziesięcioma laty, zanim jeszcze świat oszalał i zanim reszta jej rodziny w Berlinie trafiła na łapankę i rozpłynęła się w mroku nocy.
Teraz już wiedział, dokąd się udali, wtedy jednak wyglądało to tak, jakby po prostu zniknęli. I cieszył się, że Hannah nie dożyła tych czasów.
Zamknął zegarek i przesunął dłonią po gładkim metalowym krążku. Kiedyś chciał coś na nim wygrawerować, nie wiedział jednak, jaki napis mógłby umieścić. Teraz położył go na blacie i znalazł maleńkie rylce używane do rytowania. Bez pośpiechu, metodycznie, wypisał swoje imię i nazwisko „Isaac Schüller”, a poniżej „Nie zapomnijcie o mnie, styczeń 1945”.
Gdy skończył, zdmuchnął pył ze złocenia, odsłaniając swoje dzieło. Wytarł zegarek, a potem owinął go szmatką i z powrotem włożył do schowka, po czym przybił klepkę gwoździem ze złotą główką.
Ukończywszy zadanie, nie ociągał się, nie spojrzał na skarby, które tu zostawił, nie zerknął nawet na zdjęcie Hannah stojące obok oprawionych w niebieską skórę ksiąg rachunkowych.
Zdmuchnął świecę, powoli otworzył drzwi i przed wyjściem upewnił się, że na ulicy niczego i nikogo nie ma.
Nie zamknął drzwi na klucz, jak to zwykle robił – przecież teraz to bez znaczenia. Schował dłonie do kieszeni płaszcza, pochylił głowę na lodowatym wietrze i ruszył do domu; jego lewa noga, próbując dotrzymać kroku prawej, zostawiała nieco większe ślady na śniegu.
Isaac mieszkał w niewielkim domku przycupniętym w dolinie między pofałdowanymi wzgórzami, które wiosną i latem porastały sprężystą zieloną trawą; na wietrze falowały tam wtedy jaskrawoczerwone maki, niebieskie kręgi puszystych płatków chabrów, wysokie stokrotki. Przystanął i widząc przed sobą ciemną sylwetkę domu, patrzył na te wzgórza z nadzieją, że dożyje kolejnej wiosny. Może się uda, pomyślał. Wioska była mała, między polami uprawnymi mieszkało zaledwie kilkaset osób, a choć miejscowa policja pilnowała, żeby na rękawach mieli przyszyte gwiazdy Dawida i żeby każdy Żyd przekazał swój biznes Rzeszy, to jak dotąd nikt jeszcze po nich nie przyszedł. Nie tknęli nawet jego sklepu – najwidoczniej Rzeszy nie interesowały znajdujące się tam małe skarby.
Ruszywszy dalej, poczuł na karku mrowienie, takie jak wówczas, gdy Hannah całowała go tam szybko, kiedy w przyćmionym świetle ślęczał zgarbiony, majstrując przy zepsutym zegarku.
Odwrócił się, niemal spodziewając się – co za głupota! – ujrzeć ją za sobą, jej głowę z narzuconym kremowym wełnianym szalem i zaczerwienione na mrozie usta. Ale był sam.
– Głupi staruch – powiedział na głos i się roześmiał. Uznał, że z zimna i zmęczenia ma halucynacje. Już miał się odwrócić i pójść dalej, gdy naraz ujrzał dwa żółte reflektory pędzącego ku niemu samochodu, podskakującego na wybojach.
*
Isaacowi się śniło, że znowu jest dzieckiem. W lecie dolina pokrywała się grubym dywanem polnych kwiatów wśród drzew we wszystkich odcieniach zieleni, odcinających się na tle błękitu bezchmurnego nieba. Leżał na wznak, czując, jak źdźbła trawy łaskoczą go w plecy. Obok niego była Hannah. Ujął ją za rękę. Czuł ciepło jej skóry i jej słodki zapach, ale nie odważył się na nią spojrzeć, żeby nie uciekła.
Słyszał muczenie krów i ostrzegawcze skrzeczenie srok, broniących wśród drzew swojego potomstwa, przerywane ćwierkaniem i świergotem wróbli i sikorek modrych, które razem tworzyły łagodną melodię.
– Musisz już wstawać – odezwała się Hannah.
– Nie mogę – odburknął.
– Daj spokój, Isaacu. Możesz i musisz.
– Ale gdzie ty się podziejesz?
Isaac w końcu odwrócił się i spojrzał na nią, ale nie zobaczył jej twarzy – ukochanej, okrągłej jak u dziecka, z pulchnymi policzkami, maleńkim zadartym noskiem i szeroko otwartymi kocimi oczami w kształcie migdałów, błyszczącymi zielenią i bursztynem – tylko oblicze mężczyzny z sumiastym wąsem i skośnymi szarymi oczami.
– Pobudka! – krzyknął mężczyzna.
Isaac raptownie oprzytomniał.
– Gdzie ja jestem? – wymamrotał.
– Godzinami opierasz się o mnie. Aż mi ręka zdrętwiała. Dałbym ci jeszcze pospać, naprawdę, ale nie mogłem się ruszyć – wyjaśnił mężczyzna.
Isaacowi zdrętwiały nogi, kolana miał podciągnięte pod brodę, a kiedy próbował je rozprostować, przy najlżejszym ruchu czuł mrowienie pod skórą.
– Postój przez chwilę, ale niedługo, bo stracisz miejsce – powiedział mężczyzna o szarych oczach.
Isaac wstał chwiejnie, oparł się o deski wagonu bydlęcego i potrząsał raz jedną nogą, raz drugą. Jednocześnie się rozglądał. Sączące się między deskami łagodne promienie słońca dawały niewiele światła, zdołał jednak dojrzeć ludzi leżących na podłodze wagonu, przykrytych płaszczami albo kocami; trzymali głowy na swoich torbach, które służyły im jako poduszki. Leżeli ciasno ściśnięci, niczym miot kociąt przytulonych do matki w poszukiwaniu ciepła.
Isaac podmuchał w złożone dłonie. W wagonie panował lodowaty ziąb, a choć przez szczeliny wdzierało się powietrze, to nie usuwało stęchłego odoru ludzkiego potu i brudu.
– Późno wsiadłeś. – Mężczyzna o szarych oczach stanął obok Isaaca. – Jestem Elijah. Podałbym ci rękę, ale to by było nie na miejscu.
– Isaac. – Jeszcze raz chuchnął w skulone dłonie.
– Raczej Szczęściarz – sprostował Elijah.
– Szczęściarz?
– Jak mówiłem, siedzisz tu… bo ja wiem, parę godzin? Mnie zgarnęli chyba kilka dni temu, ale w sumie też mam szczęście… niektórzy są tu od tygodnia.
Isaac się rozejrzał. Podchwycił wzrok kobiety o wychudłej bladej twarzy, która trzymała w objęciach dwa śpiące maleństwa; ich powieki drgały we śnie. Miał nadzieję, że będą spały dalej, bo nie mógłby spojrzeć im w oczy.
– Z drugiej strony oni też mają szczęście – ciągnął Elijah. – Widziałem, że w innych wagonach ludzie stoją, bo nie mają jak usiąść. Wyobrażasz sobie, jak to jest, stać przez tydzień?
– Dokąd jedziemy? – szepnął Isaac. Ciepło jego oddechu sprawiło, że zawisł przed nim obłoczek pary.
– Kto wie? Mnie załadowali w Kolonii, ale o ile zrozumiałem, ci tutaj są z Czechosłowacji, no i jest też kilku Francuzów. Wiesz, że krwawi ci głowa?
Isaac pomacał potylicę – wyrósł mu guz, a ściekająca z małej rany krew zakrzepła na szyi. Odsunął dłoń i zobaczył na niej czerwoną plamę.
– Na początku byłeś w kiepskim stanie… kiedy cię tu wrzucili, wszyscy sądziliśmy, że nie żyjesz. Dlatego ci zazdrościłem. Pomyślałem, że chciałbym być taki jak ty… no wiesz, martwy.
Isaacowi trzęsła się ręka, poruszył więc palcami, by złagodzić sztywność stawów.
– Nie bardzo pamiętam, co się stało. Zapamiętałem tylko reflektory samochodu… Byłem blisko domu, a potem… pustka.
– I całe szczęście. – Elijah oparł się o Isaaca, bo pociąg zakręcał; gdy znów wyjechali na prostą, turkotanie kół nabrało tempa. – Ja przez cały czas byłem przytomny. Zaprowadzili mnie do jakiejś szkoły i kazali przynieść torbę z dobytkiem. Powiedzieli nam, że nas gdzieś przesiedlają.
– Ale my nie… – bąknął Isaac.
– Właśnie. Nie. Oni nas mają za durniów. Myślą, że nie słyszeliśmy o obozach. Ale ja wiem, dokąd jedziemy. Jak mówiłem, z dwojga złego wolałbym umrzeć.
Nagle pociąg ostro zwolnił. Zahamował tak raptownie, że wagony szarpnęły, a spod podwozia buchnęły kłęby pary. Isaac uczepił się płaszcza Elijaha, a ten przytrzymał się Isaaca, kiedy wokół nich stłoczeni ludzie siadali prosto, przecierając zmęczone, wystraszone oczy.
Pociąg zatrzymał się z szarpnięciem. Ludzie wstawali, ściskając dzieci, bagaże i dla otuchy podając sobie dłonie.
– Zatrzymaliśmy się – oznajmił Isaac bez sensu.
Jakieś dziecko przepchnęło się do przodu i przycisnęło buzię do desek drzwi, usiłując dojrzeć cokolwiek poprzez wąskie szpary.
– Widzisz coś? – zawołał ktoś z głębi wagonu.
– To chyba peron. Nie wiem. Są stopy. Widzę stopy! – krzyknął chłopiec z podnieceniem.
– Gołe stopy? – zapytało inne dziecko.
– Nie, w czarnych wysokich butach. Chyba idą.
– Wracaj. Wracaj tu i siadaj! – upomniała go matka.
– Nic ze sobą nie wziąłeś – zauważył Elijah, spoglądając na drżące puste dłonie Isaaca.
Ten obrzucił wzrokiem innych, kurczowo trzymających małe torby podróżne z materiału i skórzane walizki, po czym schował ręce do kieszeni płaszcza – pustych, nie licząc zimnego żelaznego klucza do frontowych drzwi domu.
– Nie przejmuj się – ciągnął Elijah. – A zresztą co można ze sobą zabrać w taką podróż? Książki? Ubrania? Jedzenie? Ja na spakowanie się miałem tak mało czasu, że wrzucałem do torby, co popadnie… na przykład czasopismo poświęcone stolarce! Wątpię, żebym kiedykolwiek do niego zajrzał, a jednak je zabrałem, wyobrażasz to sobie?
Isaac czuł, że ten potok słów przynosi mu pociechę. Dopóki Elijah mówił, nie wyobrażał sobie, że dzieje się coś złego.
– Miałem ochotę zabrać ze sobą nuty, ale uznałem, że tam, dokąd jadę, raczej nie dadzą mi fortepianu, więc je zostawiłem. A teraz myślę, że może jednak trzeba je było wziąć. Należały do mojej matki, więc pewnie miło byłoby mieć je przy sobie.
Isaac pomyślał o swoim dobytku – zielonym szlafroku wiszącym na oparciu bujanego fotela w sypialni oraz o należącym do żony zestawie składającym się z grzebienia i szczotki do włosów w srebrnej oprawie, który został na komódce obok flakoników z perfumami; czasami wąchał je, by jeszcze raz przywołać jej zapach.
Ciekaw był, kto teraz zajmie się jego domem, czy ktoś w nim zamieszka, razem z jego ubraniami i książkami?
Nagle drzwi wagonu zaczęły się otwierać, więc przechylił głowę, chcąc zobaczyć, co jest na zewnątrz.
Wygoniono ich wszystkich na polną drogę wyłożoną kamiennymi płytami, między którymi wyrastały chwasty i trawa, jak gdyby życie wciąż próbowało się pokazać. Wokół wznosiły się pagórki zamarzniętego nocą szarego błota, w tym samym odcieniu co niebo zasnute gęstymi, zapowiadającymi następne opady śniegu chmurami.
W jednej chwili tory zaroiły się od ludzi, których strażnicy popychali i ustawiali w mniejszych grupach, a potem oddzielali mężczyzn od kobiet.
– Złóżcie swoje rzeczy tam! – Przed Isaakiem stanął mężczyzna w brązowym wełnianym płaszczu, z przyszytą na piersi gwiazdą Dawida i opaską na lewym ramieniu; policzki miał zaczerwienione z zimna. – Głuchy jesteś? Kazałem ci tam położyć swoje rzeczy! Jazda! Na furmankę!
Elijah zrobił krok w przód i położył na furmance małą brązową walizkę, która szybko zniknęła pod stertą bagażu.
– Nie martw się, spokojna głowa. Dostaniesz ją z powrotem – uspokoił go mężczyzna. – A ty – znów zwrócił się do Isaaca. – Kazałem ci położyć rzeczy na wóz.
– Ale ja nic nie mam – odparł Isaac.
– Nic? Żyd, który niczego nie ma? – Mężczyzna obrzucił wzrokiem żółtą gwiazdę na płaszczu Isaaca.
Ten tylko rozłożył ręce.
Mężczyzna uśmiechnął się do niego drwiąco, jak gdyby czekał na kogoś takiego. Zrobił kilka kroków w kierunku wysokiego esesmana, który stał na uboczu i palił papierosa, otulony grubym czarnym płaszczem z podniesionym kołnierzem, by nie marzła mu szyja. Zdaniem Isaaca wyglądał jak wrona.
Czarna wrona wysłuchał mężczyzny w brązowym płaszczu i jego wąsy drgnęły, zapewne pod wpływem uśmiechu. Wprawnie pstryknął niedopałek, tak że poszybował na kupkę śnieżnej brei. Isaac wyobrażał sobie, że pet zgasł z sykiem, niczym świece, których używał w domu.
Tamci dwaj podeszli do Isaaca i spojrzeli na Elijaha, który mamrotał kolejnemu człowiekowi o czasopiśmie i pytał, czy słusznie zrobił, biorąc go zamiast nut.
– Nazwisko? – Wąsacz stanął przed Isaakiem; przewyższał go co najmniej o głowę.
– Isaac. Isaac Schüller.
– Mój kapo twierdzi, że podobno nic nie masz?
– Nie mam.
– Nic a nic?
Isaac czuł, że poci się pod pachami, mimo że w lodowatym powietrzu z jego ust buchała para.
– Ani jednej rzeczy.
Wąsy znów drgnęły, po czym wrona odwrócił się do kapo i szepnął mu na ucho coś, co tamten skwitował uśmiechem.
I nagle końcówka pałki kapo wyrżnęła Isaaca w brzuch. Padł na ziemię, zwinął się w kłębek, a kapo okładał go w plecy i nerki.
– Wyprostuj się! – rozkazał kapo. – Rozłóż nogi!
Nie zważając na ból, Isaac rozciągnął się na ziemi na wznak; oddychał szybko, nierówno.
Kapo ukląkł nad nim i szybko przeszukał wewnętrzne kieszenie płaszcza – jego zawzięta twarz zdradzała rozczarowanie brakiem biżuterii, zegarka czy portfela. Nagle się uśmiechnął. Powoli wyciągnął skórzany woreczek, niewiele większy od zwykłej koperty. Pokazał go wąsaczowi niczym cenne trofeum.
– Aha. To jest to nic! – warknął wąsacz. – Wstawaj!
Isaac oparł dłonie o kamienne podłoże i podniósł się; stał zgięty wpół, obejmując brzuch w miejscu, gdzie otrzymał najsilniejszy cios.
Spojrzał w lewo z nadzieją, że jest tam Elijah czy ktoś inny, ktokolwiek, kto mógłby przyjść mu z pomocą, ale otaczało go około trzydziestu mężczyzn wpatrzonych w rząd baraków za drutem kolczastym.
Isaac znów spojrzał na esesmana. Wąsacz oglądał właśnie zawartość skórzanego woreczka – maleńkie srebrne i złote narzędzia. Wziął do ręki miniaturowy śrubokręt i przysunął go do oczu, by odczytać wygrawerowane malutkimi literami nazwisko Isaaca.
– Co to za rzeczy? – zapytał.
– Należały do mojego ojca – wykrztusił z trudem Isaac; miał wrażenie, że płuca ma całe w sińcach. – Teraz są moje.
– Twoje? A do czego ci są potrzebne?
– Naprawiam zegarki naręczne i duże zegary. Czasami pozytywki albo szkatułki na biżuterię. A bywa że i zabawki.
– Zabawki?
– Tak. Zabawki dziecięce.
– Lokomotywy?
Isaac skinął głową.
– I zegary, powiadasz? Szafkowe także? Potrafisz je uruchomić, jeżeli zamilkły?
– To wymaga czasu, bo są skomplikowane, ale owszem, potrafię.
Wyraźnie zaciekawiony wąsacz wrzucił z powrotem maleńki śrubokręt do woreczka.
– Co jeszcze?
Isaac próbował sobie przypomnieć wszelkie przedmioty, które naprawił przez te wszystkie lata.
– Czasami, choć rzadko, zamki… Także radioodbiorniki, ale przeważnie zegarki naręczne i stojące.
Wąsacz stracił zainteresowanie i schował woreczek z narzędziami Isaaca do kieszeni.
– Do szeregu! – rozkazał.
Ruchem głowy wskazał krótszą kolejkę mężczyzn, w której stał Elijah – z dala od pozostałych, maszerujących właśnie ku czarnej bramie i wieżyczkom strażniczym obsadzonym przez uzbrojonych wartowników.
– Czekaj w tym szeregu, dopóki nie każą ci się ruszyć. – Kapo popchnął Isaaca w stronę dygoczących z zimna mężczyzn; chowając ręce w kieszeniach, nie spuszczali wzroku z obozu oraz gęstych kłębów dymu buchających z budynków za ogrodzeniem.
Friedrich
Kiedy samochód z chrzęstem wjeżdżał na żwirowy podjazd, okna miał zachlapane szarą breją, w którą zamienił się śnieg. Friedrich starł dłonią skroploną na szybie parę i ujrzał rozmazany obraz dwupiętrowego budynku z czerwonej cegły, którego wykuszowe okna wychodziły na podjazd. Popatrzył na jedno z nich, sprawdzając, czy ktoś zauważył jego przyjazd, ale zobaczył tylko palące się wewnątrz ciemnopomarańczowe światło.
– Jesteśmy na miejscu. – Kierowca odwrócił się do Friedricha. – Proszę tu zaczekać, pójdę po parasol.
Nie słuchając go, pasażer natychmiast otworzył drzwi i zadrżał, gdy lodowaty deszcz dostał mu się za kołnierz i spłynął po kręgosłupie. Podbiegł do lakierowanych na czarno drzwi frontowych i zastukał mosiężną kołatką.
– Friedrich! – Jego matka uśmiechnęła się, otwierając mu drzwi.
Już chciał ją uściskać, ona jednak wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego głowie, jakby go błogosławiła.
– Zmokłeś – powiedziała, wycierając rękę w kremową spódnicę.
– Gdzie ojciec? – zapytał.
– Zabrałeś wszystkie rzeczy? – Spojrzała nad jego głową na kierowcę taszczącego trzy walizki z brązowej skóry. – Książki? Będą ci potrzebne.
– Zabrałem. Gdzie jest ojciec?
– W pracy. – I udzieliła wskazówek kierowcy: – Pierwsze piętro, pokój po lewej. – A potem zwróciła się do syna: – Co ty robisz?
Friedrich nie był tego pewny. Ociekając wodą, stał na lakierowanym parkiecie obok niedziałającego zegara szafkowego. Skubał brzeg szkolnej marynarki i się rozglądał, jakby liczył, że znajdzie odpowiedź w korytarzu.
– Zamoczyłeś podłogę. – Spojrzała na jego stopy. – Idź się przebrać. Kolacja jest o siódmej, usłyszysz gong. – Ruszyła do drzwi pokoju z wielkimi wykuszowymi oknami, przystanęła w progu i obejrzała się na syna. – Jak miło cię widzieć, Friedrichu. Cieszę się, że jesteś w domu.
Kiedy zamknęła za sobą drzwi, chłopiec odetchnął głęboko, jakby przez cały czas wstrzymywał oddech. Nie uśmiechnęła się, zapewniając, że cieszy się z jego przyjazdu. Wcale się nie cieszyła i wiedział o tym. Aczkolwiek miał nadzieję, że chociaż raz będzie chciała mieć go przy sobie.
Ruszył schodami na pierwsze piętro i wszedł do swojego pokoju. Przed wąskim oknem wychodzącym na żwirowy podjazd stało pojedyncze łóżko, podłogę pokrywał puszysty zielony dywan w tym samym odcieniu co zasłony, a na biurku stało w ramce małe zdjęcie przedstawiające jego rodziców. Nawet w szkole miał więcej rzeczy – obrazy na ścianach, książki, zabawki. Spojrzał na walizki na podłodze. Spakował tyle, ile zdążył, ale musiał się zbierać w takim pośpiechu, że większość rzeczy zostawił. Wiedział, że jego szlafrok wciąż wisi na drzwiach pokoju w internacie, obok szlafroka Ottona, którego też ściągnięto do domu.
– Jak myślisz, o co tu chodzi? – zapytał Otto, gdy zaczerwienieni z wysiłku pakowali się szybko.
– O nic. Może dlatego, że nie jeździliśmy do nich na ferie świąteczne, tym razem pojedziemy do domu, gdzie będzie choinka i prezenty? – W głosie Friedricha brzmiała nadzieja, chociaż wcale w to nie wierzył.
– Wątpię. Wiesz, że połowa szkoły jedzie do domu. To pewnie przez te bomby z zeszłego tygodnia… rodzice najedli się strachu.
– Nie moi. – Friedrich usiadł, podciągnął kolana pod brodę i objął je ramionami. – Oni to mają w nosie. Idę o zakład, że ucieszyliby się, gdyby jakaś bomba spadła na naszą szkołę.
– Nie mów tak. – Otto żartobliwie szturchnął go pulchną ręką w ramię. – Są zajęci. No wiesz, przecież twój ojciec jest jakby prawą ręką Führera! Musi się przenosić z miejsca na miejsce i załatwiać różne sprawy. A twoja matka musi z nim jeździć, prawda? I w każdym nowym miejscu urządzać mu miły dom. Moja mama mówi, że dbanie o męża to najważniejszy obowiązek żony. Kiedyś właśnie takiej będę szukał.
– A co z jej synem?
– Daj spokój, Fried. Wcale nie jest tak źle. Pojedziesz, zobaczysz się z nimi i ani się obejrzysz, jak obaj będziemy z powrotem.
– A jeśli nie?
Otto wzruszył ramionami.
– Wtedy będziemy do siebie pisać, a zobaczymy się w lecie. Daj znać, jaki jest ten twój nowy dom. Może mógłbym do ciebie przyjechać na lato?
– Nowy to przesada. Mieszkają w nim już prawie dwa lata, a ja jeszcze go nie widziałem.
– Czyli dla ciebie jest nowy! Masz pojęcie, jakie możesz mieć tam przygody? Kurczę, mam nadzieję, że pomyśleli o ogrodzie dla ciebie. Moglibyśmy zbudować domek na drzewie!
Teraz Friedrich stał przy tym skrawku okna w swoim nowym domu na wsi pod Monachium, patrzył na szary żwirowy podjazd, na otaczający posiadłość szary kamienny mur i czarną kamienną bramę, solidnie broniącą dostępu. Czy tu wszystko jest szare? A gdzie ogród?
Wyszedł z pokoju i zaczął naciskać klamki drzwi po przeciwnej stronie korytarza – pewnie stamtąd jest widok na ogród – ale wszystkie trzy pokoje były zamknięte na klucz. Spróbował się dostać do każdego z nich, naciskał klamki po kilka razy, a nawet napierał chudym ciałem jedenastolatka na ciężkie dębowe drzwi, jak gdyby chciał je wyważyć.
Zirytowany wrócił do swojego pokoju, położył się na wąskim łóżku i zapadł w niespokojny sen; po jego zimnych policzkach cichutko płynęły łzy.
Zbudziły go trzy uderzenia w gong, których dźwięk odbił się echem od gołych ścian jego pokoju i korytarza z pozamykanymi drzwiami. Usiadł na brzegu łóżka, starł sen z oczu, otworzył walizkę i wyjął czystą jasnoniebieską koszulę i granatowe spodnie.
Przebrawszy się, zszedł po schodach, zwracając uwagę na wiszące na ścianach obrazy – akwarelę przedstawiającą pejzaż nadmorski, namalowaną ponoć przez jego matkę w dzieciństwie, oraz zbrązowiałą fotografię dziadka i jego ojca, kiedy był mały; ich czarne jak smoła oczy wydawały się martwe, a jednak śledziły go, kiedy je mijał.
– Pośpiesz się! – Słysząc donośny głos matki, przyśpieszył kroku na ostatnich schodkach i stanął w holu, rozglądając się za jadalnią. – Tutaj! I przestań się tak guzdrać.
Friedrich spojrzał w lewo i za uchylonymi drzwiami dostrzegł biały lniany obrus, srebrne sztućce oraz ojca.
Wszedł do pomieszczenia i zajął przygotowane dla niego miejsce pod oknem. Ojciec siedział u szczytu stołu, a naprzeciwko niego matka ubrana w suknię z tafty w kolorze śliwki, kontrastującym z jej niemal białymi blond włosami.
– Ojcze – powiedział Friedrich, kładąc serwetkę na kolanach.
Ojciec oderwał się od lektury sterty papierów.
– A więc przyjechałeś.
– Tak.
– Peter, nie czytamy przy stole. – Głos matki był wysoki i pogodny. Zachichotała, gdy mąż poklepał ją po ręce.
– Bardzo słusznie, moja droga. Masz rację. Nowa sukienka?
Wygładziła fałdy na kolanach.
– Uszyto ją na podstawie zdjęcia sukni Ewy, w której była w teatrze z Führerem. Moim zdaniem jest niemal identyczna!
– Wyglądasz doskonale, moja droga. Po prostu idealnie. – Znowu poklepał ją po dłoni.
Friedrich przesunął się na krześle.
Do jadalni weszła służąca w sukience w biało-niebieskie paski i z chabrowym czepkiem na głowie. Nie patrząc na chłopca, obeszła stół dookoła, nalewając do talerzy zupę.
Gdy doszła do Friedricha, poczuł jej zapach. Pachniała ziemią, na której bawił się jako małe dziecko, potem oraz stęchlizną, niczym wilgotna piwnica, jakby chowała się pomiędzy zakurzonymi butelkami wina i pudłami pełnymi starych ciuchów. Kiedy nalewała mu zupę, jej ręka lekko zadrżała; trochę płynu prysnęło z talerza i zachlapało obrus.
– Anno! No wiesz! – zawołała matka.
Anna nie podniosła wzroku, nie odezwała się. Jej ręka trzęsła się coraz bardziej. Friedrich widział pajęczynę niebieskich żył pod napiętą skórą na nadgarstku.
– Anno, idź sobie! Przyślij tu Gretę. I już mi się nie pokazuj wieczorem, na dzisiaj mam cię dość!
Friedrich spojrzał na ojca, który sprawiał wrażenie, jakby nie dostrzegał obecności służącej, i z apetytem jadł zupę. Co jakiś czas moczył w niej wąsy, a wtedy szybko jak wąż wysuwał język i zlizywał krople płynu.
– Peter, naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? – spytała jego matka, gdy Anna wyszła z jadalni. – Czemu nie możemy wziąć miejscowej dziewczyny, jak ostatnim razem? Z tej nic nie będzie, jest do niczego.
Ojciec puścił jej słowa mimo uszu i spojrzał na Friedricha. Krzaczaste brwi tak skutecznie zakrywały jego oczy, że syn właściwie nie wiedział, jakiego są koloru.
– Przywiozłeś ze sobą wszystkie podręczniki? – zapytał chłopca.
– Tak, ojcze.
– Dobrze. Zanim się zjawi korepetytor, minie kilka tygodni, więc liczę, że przez ten czas będziesz się uczył sam.
– Korepetytor? To już nie wrócę do szkoły? – Friedrich zamieszał łyżką zupę, myśląc o Ottonie.
– Nie.
– Dlaczego?
Friedrich najchętniej natychmiast cofnąłby to pytanie. Jego matka wstrzymała oddech, a ojciec odłożył łyżkę na stół obok talerza.
– Powiedziałem: nie. To ci powinno wystarczyć.
– Przepraszam – bąknął chłopiec. Czuł się, jakby znowu był małym brzdącem, wiecznie zadającym pytania. „Dlaczego niebo jest niebieskie?”. „Dlaczego nie mogę dostać ciasta?”. Nie miał prawa do zadawania pytań, ani wtedy, ani teraz.
– Siedź w swoim pokoju, czytaj, ucz się. I nie wchodź w drogę matce, ma ręce pełne roboty.
Drzwi jadalni otworzyły się powoli i wszedł niski mężczyzna. Brzuch zwisał mu nad czarnym paskiem, a grube uda rozpychały nogawki szarych spodni. Nie prosząc o zgodę na wejście do pokoju, nieznajomy podszedł do ojca Friedricha. Chłopiec patrzył, jak jego mały jak u Führera wąsik drga, gdy mężczyzna szuka właściwych słów.
– Przyniosłem je – wykrztusił w końcu, zwracając się do pana domu. W kącikach jego ust natychmiast pojawiły się białe kropelki śliny, co sprawiło, że chłopak odruchowo otarł usta serwetką.
– Dobra robota, Schmidt – pochwalił go ojciec Friedricha, biorąc od niego jakieś papiery.
– Już tu jest – zauważył Schmidt, ruchem głowy wskazując chłopaka, ale zwracając się teraz do jego matki.
– Przyjechał dzisiaj – odparła. W jej głosie słychać było zmęczenie.
Grubas wydał taki dźwięk, jak nauczyciel matematyki Friedricha, kiedy uczeń udzielał złej odpowiedzi.
Ojciec podniósł wzrok.
– Friedrichu, to jest mój asystent, Herr Schmidt. Kiedy wyjadę, czasami będzie przychodził i pracował w moim gabinecie. Nie kręć mu się pod nogami, zrozumiano?
Chłopak pokiwał głową.
– Pod moją nieobecność i jeśli matka będzie zajęta, masz się go słuchać. A on mi opowie o wszystkim, co robiłeś.
Friedrich spojrzał na tłustego Schmidta. Grubas wyginał w uśmiechu cienkie wargi, w kącikach jego ust nadal błyszczała ślina.
– Tak, ojcze.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Czy on będzie tu jutro? – zapytał ojciec.
– Sam go zabiorę – zapewnił Schmidt, odwrócił się od nich i szybko ruszył do drzwi; na parkiecie zadudniły jego ciężkie kroki.
Friedrich wzdrygnął się na myśl, że miałby zostać w domu sam na sam ze Schmidtem. Beznamiętne spojrzenie ciemnych świńskich oczu oraz sposób, w jaki grubas zwracał się do jego rodziców, przywodziły mu na myśl nauczyciela, który nie waha się używać trzcinki.
Powoli jadł zupę, usiłując nie myśleć o ślinie w kącikach ust Schmidta. W końcu ciszę przerwała matka, paplając o Ewie Braun, jej strojach i fryzurze.
– Czy jest tu ogród? – spytał chłopiec, kiedy na chwilę przestała mówić.
– Jest – odparł ojciec. – Za domem. Ciągnie się aż do strumyka i kępy drzew. Możesz się bawić aż do linii drzew, ale ani kroku dalej. Zrozumiano?
– Tak, ojcze.
– Świetnie.
– Czy mogę zbudować na drzewie domek? I może Otto mógłby mnie odwiedzić…? – zamilkł, widząc minę ojca.
– Otto cię nie odwiedzi – powiedziała matka. – I nie będzie żadnego domku na drzewie.
Chłopca korciło, żeby spytać o powody, ale wiedział, że to zły pomysł. Zmienił więc temat:
– Czy przywiozłaś tu moją kolejkę i tory?
– Friedrich! – Matka skubała sznur pereł na szyi. – Jesteś tu niecały dzień, a już mnie wymęczyłeś tymi wiecznymi pytaniami!
– Już dobrze, Liesl. – Ojciec wstał i pocałował ją w czubek głowy. – Sam wiesz, Friedrichu, że twoja matka szybko się męczy. Daj jej spokój.
– Chciałem poszukać kolejki, ale wszystkie inne pokoje były zamknięte na klucz – powiedział chłopiec.
– Już ją znalazłem. Jest w pokoju gościnnym. Jutro ci ją przyniosę.
– Jeśli mi dasz klucz, sam po nią pójdę – zaryzykował chłopiec. Chciał zobaczyć widok z drugiej strony domu, ogród i strumień, wyobrazić sobie, że kiedyś zbuduje na drzewie domek i usiądzie wysoko na gałęziach, niemal dotykając nieba. – Dzięki temu nie fatygowałbym ciebie ani matki.
Ojciec oparł się na krześle.
– Powiedziałem, że ci ją przyniosę. Skądinąd nie mam pojęcia, jak chcesz się nią bawić. Silnik jest zniszczony, a zresztą jesteś już na to o wiele za duży, jesteś niemal mężczyzną! – Ojciec sztucznie parsknął śmiechem i walnął ręką w stół, jakby właśnie opowiedział doskonały dowcip, a matka roześmiała się serdecznie wraz z nim. Friedrich podziękował, wstał i zostawił rodziców samych. Gdy tylko odszedł od stołu, oboje odprężyli się i zaczęli rozmawiać, ale opuszczając pokój, nie słyszał już, o czym mówią.
Rozpakował walizki, ustawił książki na pustej półce i przybił na ścianie zdjęcie, na którym on i Otto, ubrani w białe szorty, koszulki i czarne trampki, stoją na skraju bieżni. Uśmiechali się do obiektywu aparatu, obejmując się za ramiona. Na ich rękach widać było niewielkie ślady po tym, jak poprzedniej nocy ślubowali sobie braterstwo krwi i nożykiem do listów nacięli miękką skórę wnętrza dłoni – raptem centymetr – po czym wymienili uścisk rąk.
Czy jeszcze kiedyś zobaczy Ottona? Odczeka dzień czy dwa i pewnie będzie mógł wrócić do tematu i zaprosić go na wiosnę. A wtedy może uda im się potajemnie zbudować domek na drzewie, tak by rodzice nigdy go nie zauważyli.
Usłyszał ciche kroki w korytarzu i lekkie pukanie, więc zerwał się z łóżka z nadzieją, że to ojciec przyniósł mu kolejkę albo matka przyszła powiedzieć mu dobranoc.
Po drugiej stronie drzwi nie było jednak nikogo, na podłodze stała tylko srebrna taca, a na niej talerz z mięsem, chlebem i serem oraz szklanka mleka. Rozejrzał się w korytarzu i zobaczył znikający na schodach chabrowy czepek Anny, zmierzającej na dół, do jego rodziców oraz pustego holu domu, którego nie znał.
Anna
Anna wsunęła dłonie pod pachy, chroniąc je przed przenikliwym zimnem, od którego jej palce najpierw zbielały, a potem zsiniały. Szła za Schmidtem, noszącym gruby płaszcz i skórzane rękawiczki. Idąc, grubas palił cienkie cygaro i nucił nieznaną Annie piosenkę, która jej się nie podobała.
Stopy paliły ją żywym ogniem, gdy z chrzęstem brnęli po zmarzniętym śniegu – i tak już mokre skarpetki nasiąkały lodowatą wodą wpadającą do jej butów przez dziury w cienkich podeszwach. Dróżkę otaczały gęste sosny i przez chwilę, w świetle księżyca w pełni oraz punkcików gwiazd, wyobrażała sobie, że spaceruje po lesie, bezpieczna, bo Piotr trzyma ją za rękę, wyjaśniając, który gatunek sowy właśnie pohukuje wśród drzew, czym się żywi i gdzie mieszka. Gdyby był teraz przy niej, wiedziałby, jak uciec i schować się w lesie, jak wykopać dziurę, w której można by się ukryć, i jak zdobyć coś do jedzenia.
Nagle Schmidt stanął, odwrócił się do niej i uniósł rękę na znak, że ma się zatrzymać. Nerwowo przekręcał głowę z boku na bok, jakby nasłuchiwał czegoś w panującej ciszy.
– Co się dzieje? – szepnęła.
– Ciii!
Anna szczękała zębami, jej nogi dygotały z zimna, zmęczenia i głodu, miała wrażenie, że całe jej ciało żyje i działa niezależnie od niej.
– Kazałem ci być cicho! – syknął Schmidt.
Próbując nie dzwonić zębami, wstrzymała oddech i czekała.
Nagle, jakby wszystko wróciło do normy, Schmidt ruszył dalej, znowu paląc cygaro.
Mimo że obóz od domu dzieliło zaledwie półtora kilometra, Schmidt najwyraźniej czerpał przyjemność z poganiania Anny do pracy, docierała więc na miejsce zasapana, z twarzą zlaną potem, ale kiedy przychodziła pora powrotu, gdy mogła coś zjeść i się przespać, wlókł się noga za nogą.
Próbowała zwolnić, żeby dopasować się do jego tempa. Szła ze zwieszoną głową, wbijając wzrok w przemoczone brązowe buty, które wcale do niej nie należały. Była ciekawa, kto je nosił przed nią, ktoś młody czy stary? A potem przypomniała sobie zwłoki – taszczone, wleczone, rzucane na furmanki, a potem palone w wielkim dole niedaleko jej baraku – i zrobiło jej się niedobrze na myśl, czyje to były buty.
Przypomniała sobie twarz Piotra, ciemnozielone oczy, w których lśnił jego uśmiech, i jaki był szczęśliwy, będąc z nią. Pomyślała o jego obuwiu – o lichych butach bez jednej sznurówki, w których chodził, kiedy byli na wsi, i o wypastowanych półbutach, które wkładał, zabierając ją na kolację albo na tańce.
Wyobraziła sobie teraz jego stopy obok jej stóp, poruszające się w tym samym tempie niczym lustrzane odbicie, jak gdyby szli kościelną nawą, a ich rodziny uśmiechały się do nich.
– Guten Abend. – Głos Schmidta wyrwał ją z zamyślenia, więc uniosła głowę i zobaczyła przed sobą bramę z kutego żelaza, wartownię i strażników z przewieszonymi przez ramię karabinami.
Schmidt powiedział coś do strażników, którzy nie zwracali na Annę uwagi, dopóki nie wskazał jej ruchem głowy. Zrobiła może z dziesięć kroków do przodu i znalazła się za bramą, w mroku obozu.
*
Kiedy weszła do swojego baraku, żadna jeszcze nie spała; rozbierały się, prezentując chude ręce i nogi, z powodu zimna pokryte gęsią skórką. Anna podeszła do swojej pryczy, na górnym łóżku leżała już Nina, zakryta po szyję kocem i z zamkniętymi oczami.
– Wróciłaś! – zawołała Nina z takim przejęciem, jakby się nie widziały od tygodni, choć był to tylko jeden dzień.
– Myślałam, że już śpisz. – Anna przysiadła na brzegu swojej pryczy, zdjęła buty i ściągnęła mokre skarpetki.
– Czekałam na ciebie. I jak poszło? Dzisiaj było lepiej?
Anna przypomniała sobie, jak Liesl obrugała ją za rozlanie zupy.
– Nie bardzo.
– Myślisz, że jeszcze kiedyś cię tam wezmą? To chyba lepsze niż praca w pralni?
Anna położyła się na pryczy i naciągnęła cienki koc na przemarznięte ciało.
– Masz mokre skarpetki. – Nina zeszła i powiesiła przetarte skarpetki na skraju górnej pryczy; woda kapała z nich na drewnianą podłogę. – Naprawdę było aż tak źle?
– W ich obecności denerwuję się tak, że nie potrafię opanować rąk. – Anna wyciągnęła dłonie do Niny, by ta mogła zobaczyć, że nadal się trzęsą, choć nie była pewna, czy dygoczą z zimna, czy ze zmęczenia.
Nina ujęła jej dłonie i zaczęła je ogrzewać. Anna uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Przyjaciółka była od niej młodsza, a jednak miała na twarzy piętno niemal rocznego pobytu w Auschwitz przed przeniesieniem do tego obozu; kiedy się uśmiechnęła do Anny z otuchą, kości policzkowe napięły skórę na jej wychudłej twarzy.
– Wiesz, że inne ci zazdroszczą? – Nina przesiadła się na pryczę Anny, wciąż trzymając jej dłonie, by wpuścić w nie trochę ciepła.
– Nie mają czego – odparła Anna.
– Pewnie to dlatego, że ominął cię dzisiejszy apel. Przez trzy godziny musiałyśmy stać na śniegu. Przeliczyli nas dopiero po dwóch godzinach, a potem uznali, że się pomylili w rachunkach, i kazali nam czekać na następne sprawdzanie obecności.
– A mimo to nie śpisz, tylko mnie ogrzewasz – powiedziała Anna.
– Bo nie zapomnę, jak mi pomogłaś, kiedy tu przyjechałam. Dzieliłaś się ze mną jedzeniem i dzięki tobie przeżyłam, więc teraz może ja choć trochę będę ci się mogła odwdzięczyć.
Od wejścia dobiegł krzyk, że czas spać, i kilka sekund później barak pogrążył się w ciemności.
Anna poczuła, że Nina się odsuwa, usłyszała skrzypienie, kiedy przyjaciółka wchodziła na górną pryczę, potem cichutkie „dobranoc” i zapadła cisza, w której słychać było tylko głęboki oddech śpiących kobiet.
Anna obudziła się zwrócona twarzą do ściany. Otworzywszy oczy, spojrzała na deszczułki pryczy, w których wyryto rozmaite napisy. Przesunęła dłonią po drewnie; pod palcami wyczuwała nazwiska i daty, nie ośmieliła się jednak wypowiedzieć ich na głos.
Z powrotem zamknęła oczy. Pragnęła zasnąć, ale w ciemności pod powiekami widziała tylko tego chłopca z poprzedniego wieczoru, Friedricha – syna Sturmbannführera Bechera. Dzieciak był drobny i szczupły, a jednak po tym, jak się ruszał i jak siedział, widziała, że wyrośnie na wysokiego i silnego mężczyznę. Jego niebieskie oczy i jej czepek miały ten sam odcień, więc omal nie wybuchnęła śmiechem i nie powiedziała mu, że pasują do siebie jak bliźnięta. Kiedy rozlała zupę, Liesl Becher zezłościła się na nią, więc Anna spędziła resztę wieczoru w spiżarni, sortując i układając zapasy, aż w końcu Greta dała jej trochę chleba i gotowanych ziemniaków, po czym przyszedł Schmidt i odstawił ją z powrotem do obozu.
Słyszała, jak ostrożnie chłopiec zwraca się do rodziców, i wyobraziła go sobie jako małego jelonka w obliczu dwóch szykujących się do ataku tygrysów – przezornie kalkulował każdy ruch i dźwięk, jakby lada chwila mogły się na niego rzucić. Odszedł od stołu, zjadłszy tylko odrobinę zupy, więc przygotowała dla niego nowy talerz, chociaż Greta ostrzegała ją, żeby tego nie robiła – gdyby matka chciała nakarmić syna, sama by o to zadbała. Anna wiedziała jednak, że skoro mąż zjawił się w domu, Liesl w ogóle nie przyjdzie to na myśl. Będzie tylko gadała do męża, mimo że ten jej nie słucha, a potem usiądą w salonie i popijając wino albo whisky, będą się napawać muzyką dobiegającą z mosiężnej tuby gramofonu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki