Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u - Filip Springer - ebook

Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u ebook

Filip Springer

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dworce w Warszawie i Katowicach, poznański Okrąglak, Obserwatorium Meteorologiczne na Śnieżce, warszawski Pawilon Chemii i Supersam, wreszcie głośne ostatnio Emilia i Cracovia. Zdaniem jednych – budynki zasługujące na podziw i uznanie, zdaniem innych – ohydne komunistyczne baraki, które należy zrównać z ziemią. Dlaczego budzą takie kontrowersje? Jakie były okoliczności ich powstania i dlaczego niektórych z nich już nie ma? Czy i jak w ciągu kilku lat od pierwszego wydania książki zmienił się status tej architektury?

Źle urodzone to fascynująca opowieść nie tylko o przedziwnych losach budynków, ale też o ich twórcach. Na kartach książki pojawiają się portrety czołowych postaci polskiej architektury, m.in. Marka Leykama, Henryka Buszki i Aleksandra Franty, Jerzego Hryniewieckiego, Zofii i Oskara Hansenów, Mieczysława Króla, Haliny Skibniewskiej, Jerzego Sołtana. Filip Springer przedstawia ich jako ludzi z krwi i kości, stara się zrozumieć ich motywacje i twórcze postawy oraz pokazuje, w jaki sposób realizowali oni swoje pomysły w systemie gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Całość ilustruje ponad dwieście kolorowych fotografii – archiwalnych oraz współcześnie wykonanych przez autora, dokumentujących obecny stan niegdysiejszych ikon nowoczesności.

Książka jest pokłosiem projektu Źle urodzone, którego współautorem jest architekt, Marek Woźniczka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 320

Oceny
4,4 (162 oceny)
91
52
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
horanghaes

Nie oderwiesz się od lektury

Jako historyk sztuki skupiony raczej na malarstwie staram się chociaż poza uczelnią poświęcić należytą uwagę co do naszej krajowej architektury. Może nie jestem w tych tematach całkowicie zielona, ale niestety nie posiadam takiej wiedzy jaka należy się tak bogatej gałęzi dziedzictwa. Moje upodobania kierują się właśnie do sztuki Polskiego wyboistego modernizmu. Historię tu opisane, życiorysy budynków powszechnie 'spisiałych', komunistycznych, biednych i brzydkich, zawierają w sobie, przynajmniej dla mnie, coś tak bliskiego, naszego, polskiego. To moje kolejne i na pewno nie ostatnie spotkanie z dziełem Filipa Springera. Nie jest to jednak reportaż, który podaje wszystko na tacy. Niektóre zagadnienia trzeba sobie samemu wyszukać, trzeba pewne rzeczy doczytać by zrozumieć cały sens. Mi personalnie to nie przeszkadza, wręcz zachęca mnie do większego researchu na tematy tu poruszane. Ogarnia mnie niesamowity smutek widząc na własne oczy jak modernistyczne budynki na terenie całej Polski ...
00
sotko

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga jak wszystko Springera
00
kukis

Nie oderwiesz się od lektury

Springer stworzył majstersztyk - zarówno pod względem technicznym, jak i językowym, a fantastyczne zdjęcia są kolejnym walorem książki. Nie da się mówić o niej inaczej, niż w superlatywach.
00
FranciszekBranica12
(edytowany)

Nie polecam

Przedstawienie dziejów bardziej architektów niż obiektów, brak kreatywności, tendencyjność i od czasu do czasu błędne informacje. Brakowało mi jakiejkolwiek interpretacji, zdania, jakiegoś wkładu autora do spisu zdarzeń dostępnych na Wikipedii, ale gdy ten w końcu się pojawiał, to skręcało mnie ze wstydu z powodu infantylności.
01

Popularność




Wstęp

Pro­jekt Źle uro­dzo­ne, któ­re­go po­kło­siem jest ta książ­ka, po­wstał w dwóch gło­wach. Pierw­sza z nich na­le­ży do Mar­ka Woź­nicz­ki, mło­de­go ślą­skie­go ar­chi­tek­ta. Dru­ga na­le­ży do mnie. Te dwie gło­wy, po­dró­żu­jąc wspól­nie po Pol­sce, czę­sto od­wra­ca­ły się w tym sa­mym kie­run­ku, w stro­nę szpet­nych na pierw­szy rzut oka bu­dyn­ków. Za­trzy­my­wa­li­śmy sa­mo­chód i pod­cho­dzi­li­śmy do nich. Pa­trzy­li­śmy zwy­kle w mil­cze­niu. Coś nas do nich przy­cią­ga­ło, ale tyl­ko Ma­rek, ja­ko ar­chi­tekt, umiał roz­po­znać, co to by­ło. W ta­kich sy­tu­acjach ma­wiał zwy­kle:

– Do­bra ar­chi­tek­tu­ra.

A po­tem je­cha­li­śmy da­lej.

Coś mi w tym wszyst­kim nie gra­ło. Sko­ro to ma być do­bra ar­chi­tek­tu­ra, dla­cze­go tak spsia­ła? Sko­ro spsia­ła, to dla­cze­go mi się po­do­ba? I co to w ogó­le zna­czy „do­bra”? Czy to su­biek­tyw­na oce­na, czy też obiek­tyw­na we­ry­fi­ka­cja? Ja je­stem tyl­ko la­ikiem – mnie po pro­stu coś się mo­że po­do­bać lub nie. On jest fa­chow­cem i mó­wiąc „do­bra ar­chi­tek­tu­ra”, mu­si do­kład­nie wie­dzieć, co ma na my­śli. Po­sta­no­wi­li­śmy więc zro­bić wy­sta­wę o tym, jak na tę ar­chi­tek­tu­rę po­wo­jen­ne­go mo­der­ni­zmu pa­trzy­my. Zro­bi­li­śmy – przy­szło tro­chę lu­dzi, oka­za­ło się, że my­ślą po­dob­nie jak my.

W cza­sie jed­nej z tych wspól­nych po­dró­ży pa­dło ha­sło „źle uro­dzo­ne”. Okre­śle­nie to do­brze od­da­je ro­do­wód tych obiek­tów. Uro­dzi­ły się w złym cza­sie, trud­nym, bo­le­snym, by­le ja­kim i par­szy­wym. I jak­by te­go wszyst­kie­go by­ło ma­ło, gdy cza­sy się zmie­ni­ły, ko­ja­rzo­no je już tyl­ko z tam­tą pe­ere­low­ską by­le­ja­ko­ścią. Nie­kie­dy do­kle­ja­no im też łat­kę to­ta­li­ta­ry­zmu, a to prze­cież mu­sia­ło ozna­czać ba­ni­cję. I na ta­ką wła­śnie ba­ni­cję ze­sła­no naj­lep­sze re­ali­za­cje z tam­te­go okre­su – za­po­mnie­li­śmy o ich ist­nie­niu, prze­sta­li­śmy o nie dbać, nie pa­trzy­li­śmy w ich stro­nę. Ist­nia­ły, lecz dla nas by­ły nie­wi­dzial­ne. Po­ja­wia­ły się na chwi­lę tyl­ko wte­dy, gdy mu­sie­li­śmy się z ni­mi zmie­rzyć. Tak dzia­ło się na Dwor­cu Cen­tral­nym, któ­re­go pod­zie­mia jesz­cze do nie­daw­na by­ły naj­praw­dziw­szym we­sty­bu­lem pie­kła. Nie­na­wi­dzi­li­śmy ich i da­wa­li­śmy tej nie­na­wi­ści upust.

Uro­dzi­łem się w 1982 ro­ku i nie pa­mię­tam PRL-u. Nie spo­tka­ło mnie w tam­tej schył­ko­wej je­go fa­zie nic złe­go. Dla­te­go ten spe­cy­ficz­ny ro­do­wód funk­cjo­na­li­zmu nie miał dla mnie spe­cjal­ne­go zna­cze­nia. Chcia­łem do­wie­dzieć się o tej ar­chi­tek­tu­rze jak naj­wię­cej, czu­łem po­trze­bę jej fo­to­gra­fo­wa­nia wła­śnie w ta­kim sta­nie, w ja­kim ak­tu­al­nie się znaj­du­je. Ro­biąc zdję­cia, za­czy­na­łem tro­chę le­piej ją ro­zu­mieć.

Ta książ­ka nie jest do­ku­men­ta­cją naj­wy­bit­niej­szych re­ali­za­cji obiek­tów bu­dow­la­nych po­wo­jen­ne­go mo­der­ni­zmu w Pol­sce. Zna­la­zły się w niej jed­nak obiek­ty, któ­re ro­dzą py­ta­nia re­pre­zen­ta­tyw­ne dla ca­łej ar­chi­tek­tu­ry tam­te­go okre­su. Spa­ce­ru­jąc po Sa­dach Żo­li­bor­skich, nie spo­sób nie za­sta­na­wiać się, jak Ha­li­nie Skib­niew­skiej uda­ło się za­pro­jek­to­wać osie­dle tak róż­ne od wiel­ko­pły­to­wych blo­ko­wisk. I czy rze­czy­wi­ście Po­la­cy by­li na te blo­ko­wi­ska ska­za­ni? Pró­bu­jąc zro­zu­mieć kon­cep­cje Zo­fii i Oska­ra Han­se­nów, trud­no nie wy­obra­żać so­bie, jak wy­glą­da­ła­by Pol­ska, gdy­by wte­dy, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, ktoś ich na­praw­dę po­słu­chał. I wresz­cie – sta­jąc na środ­ku ka­to­wic­kie­go ryn­ku, nie spo­sób nie za­dać so­bie py­ta­nia, czy na pew­no z wi­ny ar­chi­tek­tów miej­sce to wy­glą­da dziś tak, a nie ina­czej.

Książ­ka ta nie jest też opo­wie­ścią o naj­wy­bit­niej­szych ar­chi­tek­tach tam­tej epo­ki, choć na jej kar­tach po­ja­wia się wie­le po­sta­ci wiel­kie­go for­ma­tu. Mam jed­nak na­dzie­ję, że każ­da z opi­sa­nych tu hi­sto­rii uka­zu­je nie­co in­ny wy­ci­nek rze­czy­wi­sto­ści, w ja­kiej przy­szło funk­cjo­no­wać twór­com tam­tej epo­ki.

Nie jest to też książ­ka hi­sto­rycz­na ani tym bar­dziej kom­pen­dium. Re­por­taż rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi, jest ga­tun­kiem su­biek­tyw­nym i au­tor­skim. Roz­ma­wia­jąc z mo­imi bo­ha­te­ra­mi i zgłę­bia­jąc kon­kret­ne za­gad­nie­nia, nie mia­łem i nie mam aspi­ra­cji do od­kry­wa­nia je­dy­nej obo­wią­zu­ją­cej wer­sji prze­szło­ści. Ta książ­ka jest je­dy­nie za­pi­sem skrom­nej pró­by zro­zu­mie­nia ar­chi­tek­tu­ry wraz z oko­licz­no­ścia­mi jej po­wsta­nia i upad­ku. Być mo­że in­ni, sto­jąc kie­dyś przed świę­tej pa­mię­ci dwor­cem w Ka­to­wi­cach, mu­sie­li zmie­rzyć się z po­dob­ny­mi py­ta­nia­mi co ja. Być mo­że dziś, do­strze­ga­jąc je­go brak, bo­ry­ka­ją się z ko­lej­ny­mi. Mam na­dzie­ję, że tu­taj znaj­dą od­po­wiedź na część z nich.

Tej książ­ki by nie by­ło, gdy­by nie Ma­rek Woź­nicz­ka, i dla­te­go je­mu ją de­dy­ku­ję.

Fi­lip Sprin­ger

Po­znań – War­sza­wa, gru­dzień 2011

Mgnie­nie

Je­go do­bry przy­ja­ciel i jed­no­cze­śnie wy­bit­ny kry­tyk ar­chi­tek­tu­ry, Le­wis Mum­ford, na­pi­sał o nim tak:

„Ci, któ­rzy zna­li z bli­ska pra­cę Ma­cie­ja No­wic­kie­go, któ­rzy mo­gą oce­nić za­rów­no je­go moż­li­wo­ści, jak i wy­ko­na­nie, nie ma­ją wąt­pli­wo­ści, że no­sił w so­bie za­ro­dek no­wej ery”1.

Trzy­dzie­ste­go sierp­nia 1950 ro­ku ten za­ro­dek, a mo­że już ca­ła no­wa era, wsiadł wraz z nim do sa­mo­lo­tu li­nii TWA, lot nu­mer 903, z Bom­ba­ju do No­we­go Jor­ku. Gdzieś nad Sa­ha­rą, w środ­ku no­cy, wszyst­ko się skoń­czy­ło, choć tak na­praw­dę na­wet się nie za­czę­ło.

Miał dwa­dzie­ścia je­den lat, gdy za­pro­jek­to­wał swój pierw­szy bu­dy­nek – dom ro­dzi­ców w War­sza­wie – i czter­dzie­ści lat, gdy swo­im ostat­nim pro­jek­tem zmie­nił bieg hi­sto­rii ar­chi­tek­tu­ry. Wszyst­ko, co by­ło po­mię­dzy, to nie­ustan­ny po­śpiech.

W cią­gu swo­je­go krót­kie­go ży­cia Ma­ciej No­wic­ki za­pro­jek­to­wał w Pol­sce kil­ka­na­ście bu­dyn­ków, ale więk­szość z nich star­ła na proch wo­jen­na za­wie­ru­cha. Po­zo­stał Dom Wy­ciecz­ko­wy w Au­gu­sto­wie i ka­wa­łek pło­tu cmen­ta­rza na war­szaw­skim Waw­rzy­sze­wie. Ucie­ka­jąc z wy­bu­rza­nej War­sza­wy, zna­lazł się na Pod­ha­lu i wraz ze skom­ple­to­wa­nym tam na­pręd­ce ze­spo­łem za­czął opra­co­wy­wać kon­cep­cję od­bu­do­wy sto­li­cy. Gdy woj­na się skoń­czy­ła, wziął wszyst­kie szki­ce i wy­ru­szył pie­szo z Za­ko­pa­ne­go do Kra­ko­wa, gdzie miał na nie­go cze­kać sa­mo­lot. To za­brzmi jak po­nu­ry żart, ale cze­ka­jąc na swój lot, po­wie­dział wte­dy przy­ja­ciół­ce, Wan­dzie Te­la­kow­skiej:

„Tak bar­dzo lu­bię la­tać sa­mo­lo­tem, że la­tał­bym na­wet wów­czas, gdy­bym wie­dział, że przy tym zgi­nę”2.

Po woj­nie Ma­ciej No­wic­ki pro­jek­tu­je: wzór gu­zi­ka mun­du­ru woj­sko­we­go, stem­pel pocz­to­wy dla War­sza­wy, ty­po­wą za­gro­dę wiej­ską, kon­cep­cję pro­wa­dze­nia miej­skiej in­fra­struk­tu­ry zbior­czej w ka­na­łach, li­no­wo-masz­to­wą kon­struk­cję prze­sło­nię­cia da­chu sa­li Sej­mu, dwu­po­zio­mo­we Ale­je Je­ro­zo­lim­skie, sce­na­riusz fil­mu o War­sza­wie oraz cykl ksią­że­czek opo­wia­da­ją­cych pe­ry­pe­tie kil­ku gą­sek. W tym cza­sie wy­no­si ku­bły z brud­ną wo­dą i sprzą­ta w za­im­pro­wi­zo­wa­nych sa­ni­ta­ria­tach swo­jej wi­la­now­skiej pra­cow­ni. Od­wie­dza­ją­cych go tam go­ści za­bie­ra do par­ku. Spa­ce­ru­ją alej­ka­mi, a on opo­wia­da z za­pa­łem. Cza­sa­mi ury­wa na­gle, spe­szo­ny, sta­je na sztyw­nych no­gach i cho­wa gło­wę w ra­mio­nach, lek­ko za­że­no­wa­ny swo­im nad­mier­nym en­tu­zja­zmem.

Tak, Ma­ciej No­wic­ki spie­szył się – dziś trud­no roz­są­dzić, czy sam tak chciał, czy zmu­si­ły go do te­go cza­sy, w któ­rych żył.

W grud­niu 1946 ro­ku wy­jeż­dża do Sta­nów Zjed­no­czo­nych ja­ko pol­ski przed­sta­wi­ciel przy ze­spo­le pro­jek­tu­ją­cym sie­dzi­bę ONZ, w skład któ­re­go wcho­dzą: Le Cor­bu­sier, Oscar Nie­mey­er, Sven Mar­ke­lius, Wal­la­ce Har­ri­son, Ho­ward Ro­bert­son i wła­śnie Ma­ciej No­wic­ki, któ­ry w tym gro­nie nie ma kom­plek­sów. W cza­sie kon­sul­ta­cji pre­zen­tu­je szki­ce, któ­re wpra­wia­ją świa­to­we sła­wy w praw­dzi­we zdu­mie­nie.

Ame­ry­ka go chce. Ja­ko ze­wnętrz­ny re­cen­zent za­czy­na współ­pra­co­wać z no­wo­jor­skim Pratt In­sti­tu­te i Scho­ol of De­sign w Ra­le­igh. Wła­śnie dla te­go mia­sta pro­jek­tu­je ha­lę, któ­ra zre­wo­lu­cjo­ni­zu­je ar­chi­tek­tu­rę. To Do­rton Are­na, obiekt, któ­ry umiesz­cza się dziś w każ­dym po­rząd­nym pod­ręcz­ni­ku dla przy­szłych ar­chi­tek­tów. Dwa gi­gan­tycz­ne żel­be­to­we łu­ki krzy­żu­ją­ce się tuż przy zie­mi, a pod ni­mi świe­tli­sta prze­strzeń, w któ­rej far­me­rzy sta­nu Ka­ro­li­na Pół­noc­na ma­ją pre­zen­to­wać swo­je kro­wy i ra­so­we bu­ha­je.

W Sta­nach współ­pra­cu­je z Eero Sa­ari­ne­nem i Al­ber­tem May­erem. Wkrót­ce otrzy­mu­je zle­ce­nie, o ja­kim jesz­cze nie­daw­no nie mógł na­wet ma­rzyć. Ma wy­bu­do­wać ca­łe mia­sto – Czan­di­garh, sto­li­cę Pen­dża­bu i Ha­ri­ja­ny. Le­ci do In­dii.

Je­go Czan­di­garh wy­glą­da jak mo­kry liść przy­kle­jo­ny do rów­ni­ny u stóp Hi­ma­la­jów. Pra­cu­je bez wy­tchnie­nia. Mi­mo że przy­je­chał do In­dii z go­to­wy­mi po­my­sła­mi, to ze­tknąw­szy się z lo­kal­ną at­mos­fe­rą, zmie­nia pla­ny i wy­my­śla nie­mal wszyst­ko od no­wa. Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go sierp­nia spo­ty­ka się ze swo­im współ­pra­cow­ni­kiem Al­ber­tem May­erem i po­ka­zu­je mu ry­sun­ki. Chwi­lę po­tem kon­cep­cja jest pre­zen­to­wa­na in­dyj­skim zle­ce­nio­daw­com. Są za­chwy­ce­ni, pro­po­nu­ją pol­skie­mu ar­chi­tek­to­wi miej­sce w ra­dzie mia­sta, by mógł nad­zo­ro­wać bu­do­wę na miej­scu. No­wic­ki się zga­dza, mu­si tyl­ko za­mknąć kil­ka spraw w Sta­nach.

Wsia­da więc do te­go cho­ler­ne­go sa­mo­lo­tu TWA, lot 903, re­la­cji Bom­baj – No­wy Jork z mię­dzy­lą­do­wa­nia­mi w Ka­irze i Rzy­mie.

Zo­sta­je po nim pust­ka tak wiel­ka, że Czan­di­garh mu­si po nim koń­czyć sam Le Cor­bu­sier.

No­wa era roz­po­czy­na się już bez nie­go3.

Zwią­zek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy

Część I. Sku­tek

Gdy po­ka­zu­je maj­strom pro­jekt swo­je­go pierw­sze­go do­mu, pa­trzą na nie­go jak na wa­ria­ta.

– Pa­nie ko­cha­ny, nam się z tru­dem uda­je po­sta­wić pro­stą ścia­nę, a co do­pie­ro coś ta­kie­go – mó­wią, a po­tem od­cho­dzą. Na ry­sun­ku jest naj­praw­dziw­sze igloo, ty­le że wy­bu­do­wa­ne z ce­gieł. Ma sta­nąć na wro­cław­skim Za­le­siu, jest po­czą­tek lat sześć­dzie­sią­tych. On wła­śnie ku­pił z uciu­ła­nych oszczęd­no­ści nie­wiel­ką dział­kę przy uli­cy Mo­niusz­ki. Na bu­do­wę nor­mal­ne­go do­mu go nie stać, w oko­li­cy wciąż trwa­ją jed­nak po­wo­jen­ne po­rząd­ki – re­mon­ty i roz­biór­ki po­nie­miec­kich do­mów. Zwo­zi więc zdo­bycz­ną ce­głę, a po­tem sam wzno­si ide­al­nie okrą­głą ko­pu­łę. Na sa­mej gó­rze umiesz­cza świe­tlik. Od we­wnątrz ocie­pla sa­mo­dziel­nie wy­my­ślo­ną ocie­pli­ną, z ze­wnątrz ob­kła­da ko­pu­łę pa­pą i bla­chą alu­mi­nio­wą. O ile z ze­wnątrz do­mek igloo bu­dzi tyl­ko za­in­te­re­so­wa­nie, o ty­le od we­wnątrz po pro­stu za­chwy­ca. Jest w nim wię­cej prze­strze­ni, niż mo­gło­by się wy­da­wać. Po­środ­ku prze­stron­ne­go sa­lo­nu z du­ży­mi okna­mi stoi ko­mi­nek. Na ob­wo­dzie ko­pu­ły roz­miesz­czo­no dwa po­ko­je, nie­wiel­ką ła­zien­kę oraz kuch­nię. Do­dat­ko­wa po­wierzch­nia użyt­ko­wa znaj­du­je się na an­tre­so­li. Tu­taj Wi­told Li­piń­ski pla­nu­je urzą­dzić swo­ją pra­cow­nię. Pro­wa­dzą­ce tam scho­dy po­wsta­ją z dę­bu zwa­lo­ne­go w cza­sie wy­cin­ki w po­bli­skim par­ku Szczyt­nic­kim.

– My­śmy na po­cząt­ku pa­trzy­li na to igloo jak na dom ka­wa­le­ra, miej­sce, któ­re ma im­po­no­wać. Na ko­bie­tach ta­ki dom mu­siał ro­bić ogrom­ne wra­że­nie, i z pew­no­ścią ro­bił. Ty­le że jak bu­do­wa się koń­czy­ła, Wi­told był już szczę­śli­wie za­rę­czo­ny i wia­do­mo by­ło, że dom po­wsta­je dla je­go przy­szłej ro­dzi­ny – wspo­mi­na pro­fe­sor Wal­de­mar Waw­rzy­niak, uczeń, a póź­niej współ­pra­cow­nik Li­piń­skie­go – i ja chy­ba do­pie­ro wte­dy za­czą­łem pa­trzeć na to miej­sce jak na schro­nie­nie, a nie ma­ni­fe­sta­cję cze­go­kol­wiek. I tro­chę le­piej zro­zu­mia­łem sa­me­go Wi­tol­da.

– To by­ła je­go wiel­ka idea – do­da­je Bo­że­na Li­piń­ska, wdo­wa po pro­fe­so­rze. – Przez wie­le lat pro­wa­dził w tym do­mu po­mia­ry tem­pe­ra­tu­ry i wil­got­no­ści, któ­re sta­ły się po­tem pod­sta­wą je­go pra­cy ha­bi­li­ta­cyj­nej. Roz­bu­do­wy­wał go, ulep­szał, do­dał oran­że­rię. Dom był eks­pe­ry­men­tem, któ­ry się po­wiódł.

Ten eks­pe­ry­ment do dziś po­zo­sta­je jed­nym z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych do­mów jed­no­ro­dzin­nych wy­bu­do­wa­nych w po­wo­jen­nej Pol­sce.

We Wro­cła­wiu po­wsta­ją jesz­cze dwa igloo je­go au­tor­stwa. Żad­ne z nich nie jest tak uda­ne jak je­go wła­sne. Ko­puł­ki przy­kry­te alu­mi­nium mia­ły też sta­nąć w jed­nym z ośrod­ków wcza­so­wych pod Wro­cła­wiem. Te do­my to jed­nak za­le­d­wie po­czą­tek. Pra­cu­jąc na Po­li­tech­ni­ce Wro­cław­skiej, Li­piń­ski za­czy­na się in­te­re­so­wać ar­chi­tek­tu­rą bio­kli­ma­tycz­ną, jest jed­nym z pio­nie­rów my­śle­nia eko­lo­gicz­ne­go w pol­skim bu­dow­nic­twie. W swo­ich ko­lej­nych pra­cach i kon­cep­cjach pró­bu­je stwo­rzyć do­my, któ­rych ogrza­nie i oświe­tle­nie kosz­tu­je jak naj­mniej. To on pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych i na po­cząt­ku sie­dem­dzie­sią­tych, w cza­sach try­um­fu wiel­kiej pły­ty i jed­no­ro­dzin­nej „kost­ki pol­skiej”, kła­dzie pod­wa­li­ny pod coś, co dziś na­zwa­li­by­śmy ar­chi­tek­tu­rą pa­syw­ną. Kon­cep­cje Li­piń­skie­go są pre­kur­sor­skie. Przy nie­mal każ­dym pro­jek­to­wa­nym przez nie­go do­mu znaj­du­je się nie­wiel­ka oran­że­ria, umoż­li­wia­ją­ca upra­wę wa­rzyw. Nie­któ­re obiek­ty ma­ją być choć­by czę­ścio­wo nie­za­leż­ne ener­ge­tycz­nie, są więc wy­po­sa­żo­ne w sło­necz­ne lub wia­tro­we ge­ne­ra­to­ry prą­du.

– Jak­by ca­ły czas się oba­wiał, że te­go wszyst­kie­go za­brak­nie, praw­da?– zwra­ca uwa­gę Ja­cek Frąc­kie­wicz, przy­ja­ciel ro­dzi­ny.

Jest rok 1960, gdy na biur­ko Wi­tol­da Li­piń­skie­go tra­fia zle­ce­nie za­pro­jek­to­wa­nia ob­ser­wa­to­rium me­te­oro­lo­gicz­ne­go na Śnież­ce. Od pierw­szej po­ło­wy XIX wie­ku na szczy­cie pro­wa­dzo­ne są po­mia­ry. Sto­ją­ce tam ka­mien­ne schro­ni­sko prze­sta­je jed­nak speł­niać swo­je funk­cje i pod wpły­wem wa­run­ków roz­pa­da się w oczach. Bo na Śnież­ce wszyst­ko jest bar­dziej. Przez trzy­sta pięć­dzie­siąt osiem dni w ro­ku wie­je tam wiatr, przez dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt sześć dni jest mgła, przez dwie­ście czter­dzie­ści dni coś pa­da, przez sto sie­dem­dzie­siąt pięć dni tem­pe­ra­tu­ra spa­da po­ni­żej ze­ra. Jak wie­je, to tak, że się nie da od­dy­chać. Jak mgła, to ta­ka, że przed sa­mo­cho­da­mi mu­szą iść ro­bot­ni­cy i ba­dać, czy da­lej jest dro­ga, czy już tyl­ko prze­paść. Jak pa­da, to zwy­kle deszcz al­bo deszcz ze śnie­giem, i to tak, że po­tem wy­le­wa się wo­dę z bu­tów. Śnie­gu nie ma tyl­ko w lip­cu4. Jak jest zim­no, to na­wet mi­nus trzy­dzie­ści. Śnież­ka – naj­wyż­szy szczyt Kar­ko­no­szy – to ty­siąc sześć­set dwa me­try pro­ble­mów.

No­we ob­ser­wa­to­rium ma być ta­nie, wy­god­ne i sta­nąć tak szyb­ko, jak się da. Li­piń­ski za­pra­sza do współ­pra­cy młod­sze­go ko­le­gę, Wal­de­ma­ra Waw­rzy­nia­ka:

– Kon­cep­cję wy­my­ślił Wi­told, ja by­łem je­go po­moc­ni­kiem, wy­ko­ny­wa­łem nie­zbęd­ną do­ku­men­ta­cję i ry­sun­ki. Gdy za­pro­po­no­wał, by­śmy wspól­nie pod­pi­sa­li się pod pro­jek­tem, by­łem za­szczy­co­ny. Nie spo­dzie­wa­łem się ta­kie­go wy­róż­nie­nia – opo­wia­da dziś pro­fe­sor Waw­rzy­niak.

Wstęp­ną kon­cep­cję ma­ją go­to­wą w li­sto­pa­dzie 1960 ro­ku. Pro­jekt za­kła­da po­wsta­nie na szczy­cie Śnież­ki trzech spodków spię­tych trzo­nem wie­ży o łącz­nej po­wierzch­ni użyt­ko­wej ty­sią­ca pię­ciu­set me­trów. Ma­ją po­mie­ścić re­stau­ra­cję, po­ko­je so­cjal­ne dla pra­cow­ni­ków i ga­bi­ne­ty na­uko­we wraz z nie­zbęd­ną apa­ra­tu­rą. Ca­łość ma być wkom­po­no­wa­na w szczyt Śnież­ki i po­ły­ski­wać w słoń­cu dzię­ki alu­mi­nio­wej ele­wa­cji. Kształt bu­dyn­ku wy­ni­ka z lo­ka­li­za­cji obiek­tu i wa­run­ków tam pa­nu­ją­cych. Śnież­ka jest omia­ta­na wi­chra­mi z każ­dej stro­ny, ich kie­run­ku nie spo­sób prze­wi­dzieć. Jed­no­cze­śnie to one są przed­mio­tem pro­wa­dzo­nych tu ba­dań. Bu­dy­nek nie mo­że w to in­ge­ro­wać.

„Za­su­ge­ro­wa­ły mnie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Kar­ko­no­szy gru­py skal­ne ufor­mo­wa­ne ero­zją. Ze spię­trzeń elip­tycz­nych gła­zów za­po­ży­czy­łem przy­szły kształt obiek­tu. W grę wcho­dził też aspekt ae­ro­dy­na­micz­ny, do­mi­nu­ją­cy przy kon­struk­cji sa­mo­lo­tów”5– tłu­ma­czy w jed­nym z wy­wia­dów.

Cha­rak­te­ry­stycz­ny kształt ob­ser­wa­to­rium przy­wo­dzi na myśl nie tyl­ko kar­ko­no­skie gła­zy. Co­raz czę­ściej mó­wi się, że na Śnież­ce wy­lą­du­je UFO. Opu­bli­ko­wa­ny w „Rocz­ni­ku Je­le­nio­gór­skim” tekst o bu­do­wie ob­ser­wa­to­rium no­si ty­tuł Mar­sjań­skie ta­le­rze. W wol­nej Pol­sce przy­lgnie do bu­dyn­ku jesz­cze jed­no okre­śle­nie – „trzy ham­bur­ge­ry”.

Kon­cep­cja Li­piń­skie­go oprócz za­in­te­re­so­wa­nia bu­dzi wie­le kon­tro­wer­sji, nikt z de­cy­den­tów nie spo­dzie­wał się chy­ba aż tak fu­tu­ry­stycz­nej for­my. Opi­niu­ją­cy pro­jekt pro­fe­sor Hry­nie­wiec­ki wy­gła­sza jed­nak pe­any na je­go cześć, wpro­wa­dza kil­ka nie­znacz­nych po­pra­wek i prze­ko­nu­je in­we­sto­ra, że obiekt war­to wy­bu­do­wać. Za­pa­da więc de­cy­zja: bu­du­je­my.

Pra­ce ru­sza­ją jed­nak do­pie­ro trzy la­ta póź­niej, w czerw­cu 1964 ro­ku. Za­nim ro­bot­ni­cy wej­dą na szczyt, mu­szą wy­bu­do­wać so­bie dro­gę. Po ro­ku ro­bo­ty zo­sta­ją wstrzy­ma­ne, bo Naj­wyż­sza Izba Kon­tro­li do­szu­ku­je się nie­pra­wi­dło­wo­ści w do­ku­men­ta­cji. W stycz­niu 1966 ro­ku pra­ce znów mo­gły­by ru­szyć, ale ja­koś nie ru­sza­ją, bo bra­ku­je sa­mo­cho­dów i lu­dzi. Głów­ny wy­ko­naw­ca ma do dys­po­zy­cji rap­tem dwa wy­słu­żo­ne i dwa po­ży­czo­ne ZiŁ-y, któ­re na kar­ko­no­skich pod­jaz­dach wy­ją, jak­by za­raz mia­ły wy­zio­nąć du­cha. Osta­tecz­nie umac­nia­nie dro­gi trwać bę­dzie do 1971 ro­ku.

Bu­do­wa sa­me­go ob­ser­wa­to­rium za­czy­na się do­pie­ro w 1967 ro­ku. Pro­ble­mem jest wszyst­ko – do­bór lu­dzi, któ­rzy nie chcą pra­co­wać w trud­nych wa­run­kach (ci, co chcą, nie bar­dzo się do te­go na­da­ją, bo nie­wie­le umie­ją; ci, co umie­ją, ucie­ka­ją z bu­do­wy po kil­ku dniach); miej­sce, w któ­rym mo­gli­by spać; po­go­da, któ­ra na Śnież­ce ni­ko­mu nie uła­twia ży­cia.

Dwa la­ta trwa bu­do­wa ho­te­lu ro­bot­ni­cze­go na Rów­ni pod Śnież­ką i prze­pom­pow­ni wo­dy na sa­mym szczy­cie. Po­wsta­je wo­do­ciąg na zbo­czu gó­ry, ro­ze­bra­ne zo­sta­je też sta­re schro­ni­sko. La­tem 1971 ro­ku za­czy­na­ją od­le­wać fun­da­men­ty ob­ser­wa­to­rium. Wkrót­ce po­tem po­ja­wia się ste­laż kon­struk­cji pierw­sze­go spodka. Pra­ce są co chwi­la prze­ry­wa­ne, bo przy wie­trze wie­ją­cym z pręd­ko­ścią stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę nie da się od­dy­chać. Gdy uda­je się za­mknąć pierw­szy spodek i wznieść ko­lej­ne, drga­nia kon­struk­cji, któ­rych przy­czy­ną są po­dmu­chy wia­tru, po­wo­du­ją sa­mo­czyn­ne otwie­ra­nie się okien. Wiatr wpy­cha też nie­któ­re szy­by do środ­ka, na­wie­wa­jąc przy oka­zji ca­łe gó­ry śnie­gu. W stycz­niu 1974 ro­ku set­ki uczniów, stu­den­tów, ra­tow­ni­ków GOPR-u i żoł­nie­rzy w czy­nie spo­łecz­nym od­śnie­ża­ją dro­gę na szczyt, by moż­na tam by­ło prze­trans­por­to­wać sześć­dzie­siąt trzy becz­ki z pa­li­wem nie­zbęd­nym do roz­ru­chu ogrze­wa­nia. Ich trud oka­zu­je się jed­nak próż­ny, bo in­sta­la­cja grzew­cza i tak nie dzia­ła, ru­sza do­pie­ro w kwiet­niu. Na­wet wte­dy jed­nak pra­ce wy­koń­cze­nio­we nie mo­gą się roz­po­cząć, bo na­dal wie­je i sy­pie śnieg. Osta­tecz­nie ob­ser­wa­to­rium zo­sta­je od­da­ne pod ko­niec 1974 ro­ku – je­de­na­ście lat po pla­no­wa­nym przez in­we­sto­ra ukoń­cze­niu bu­do­wy. Za­miast dzie­wię­ciu mi­lio­nów zło­tych in­we­sty­cja kosz­tu­je dwa ra­zy wię­cej.

– Na nad­zo­ry jeź­dzi­li­śmy na zmia­nę, bo na dłuż­szą me­tę to by­ło zbyt wy­czer­pu­ją­ce. Wa­run­ki by­ły naj­mniej­szym pro­ble­mem, naj­gor­sze by­ły nie­koń­czą­ce się ne­go­cja­cje z in­we­sto­ra­mi i fa­tal­ni fa­chow­cy. Na pal­cach jed­nej rę­ki moż­na po­li­czyć ta­kich, któ­rzy zna­li się na ro­bo­cie – wspo­mi­na Wal­de­mar Waw­rzy­niak. – Nikt z nas nie spo­dzie­wał się, że ty­le to po­trwa.

– Wi­told sam po­ka­zy­wał nie­któ­rym maj­strom, jak kłaść po­sadz­kę. Wal­dek przez ty­dzień sie­dział na szczy­cie i pa­trzył im na rę­ce, czy mur opo­ro­wy sta­wia­ją pro­sto. Tam się zde­rzy­ła fi­ne­zja ar­chi­tek­tów z pro­zą ży­cia w PRL-u – do­da­je Bo­że­na Li­piń­ska. – Gdy to się skoń­czy­ło, wszy­scy ode­tchnę­li z ulgą.

Pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych z za­kła­do­wą wy­ciecz­ką w Kar­ko­no­sze wy­bie­ra się Zdzi­sław Li­piń­ski, brat Wi­tol­da. Na szczyt Śnież­ki wspi­na się bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­ny niż in­ni, na koń­cu przy­spie­sza, chce być tam pierw­szy. Gdy zdy­sza­ni uczest­ni­cy wy­ciecz­ki w koń­cu do nie­go do­łą­cza­ją, Zdzi­sław Li­piń­ski stoi już tam dum­ny jak paw i go­to­wy do prze­mo­wy.

– To ob­ser­wa­to­rium za­pro­jek­to­wał mój brat – za­czy­na.

Ale ich bar­dziej in­te­re­su­je cie­pła her­ba­ta i fa­sol­ka po bre­toń­sku, któ­re sprze­da­wa­ne są w naj­więk­szym dys­ku, więc krę­cą tyl­ko grzecz­nie gło­wa­mi, wy­ra­ża­jąc uzna­nie, i wcho­dzą do środ­ka.

Szes­na­ste­go mar­ca 2009 ro­ku ta­ras naj­mniej­sze­go spodka ob­ser­wa­to­rium na Śnież­ce za­wa­la się pod cię­ża­rem za­le­ga­ją­ce­go na nim śnie­gu i lo­du. Na­tych­miast ewa­ku­owa­ni zo­sta­ją pra­cow­ni­cy sta­cji, na miej­scu po­ja­wia­ją się też in­spek­to­rzy bu­dow­la­ni. Me­dia hu­czą o ka­ta­stro­fie bu­dow­la­nej, któ­ra mo­że za­koń­czyć ży­wot „mar­sjań­skich ta­le­rzy”. Po­ja­wia­ją się też gło­sy, by przy tej smut­nej oka­zji ob­ser­wa­to­rium ro­ze­brać. Szko­dy oka­zu­ją się po­waż­ne, jed­nak mniej­sze, niż są­dzo­no. Roz­po­czy­na się re­mont6.

– Je­den z za­przy­jaź­nio­nych ma­te­ria­ło­znaw­ców po­wie­dział mi wte­dy, że to i tak cud, że ten bu­dy­nek wy­trzy­mał ty­le lat. Pa­ra­me­try sta­li, z ja­kiej go bu­do­wa­li­śmy, by­ły bra­ne zwy­kle z księ­ży­ca. Mo­gła być trzy ra­zy bar­dziej wy­trzy­ma­ła niż w do­ku­men­tach al­bo dwa ra­zy słab­sza. I nikt nie wie­dział, jak na­praw­dę jest – tłu­ma­czył Wal­de­mar Waw­rzy­niak.

Po­za do­ma­mi we Wro­cła­wiu i fla­go­wą Śnież­ką Wi­told Li­piń­ski nie ma na swo­im kon­cie zbyt wie­lu re­ali­za­cji. Naj­bar­dziej ża­ło­wał chy­ba te­go, że ni­g­dy nie za­pro­jek­to­wał ko­ścio­ła. Czę­sto o tym mó­wił. Je­cha­li przez Pol­skę, a on od cza­su do cza­su po­ka­zy­wał na ja­kiś współ­cze­sny ko­ściół i mó­wił tyl­ko lek­ko roz­cza­ro­wa­ny:

– A ta­kie to bu­du­ją!

– Był wie­rzą­cy, ale nie ma­ni­fe­sta­cyj­nie. Ar­chi­tek­tu­ra to by­ło jed­nak dla nie­go przede wszyst­kim roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów. A w ko­ście­le pro­ble­my do roz­wią­za­nia są prze­cież je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju, praw­da?– opo­wia­da Bo­że­na Li­piń­ska.

– Ta­ta był nie­zwy­kle kre­atyw­ny, dzie­ciń­stwo z nim nie mo­gło być nud­ne: bez prze­rwy wy­my­ślał no­we za­ba­wy i gry, uczył mnie maj­ster­ko­wa­nia, opo­wia­dał o lot­nic­twie, któ­rym się pa­sjo­no­wał. Nie­chęt­nie pa­trzył tyl­ko na za­ba­wę w woj­nę – wspo­mi­na Mi­łosz Li­piń­ski. – Dłu­go się za­sta­na­wia­łem, dla­cze­go bu­do­wał w ta­ki spo­sób, dla­cze­go ta­ki na­cisk kładł na sa­mo­wy­star­czal­ność bu­dyn­ków i ich od­por­ność na wa­run­ki. I dla­cze­go one by­ły tak ko­smicz­ne. Kie­dyś po­my­śla­łem so­bie, że te je­go wo­jen­ne do­świad­cze­nia mo­gą mieć z tym zwią­zek. To mo­że na­wet by­ło pod­świa­do­me, mo­że cho­dzi­ło o ta­ki we­wnętrz­ny im­pe­ra­tyw, by po­ra­dzić so­bie w każ­dej sy­tu­acji. A dom miał być do te­go na­rzę­dziem. Dla­te­go on bu­do­wał te sko­ru­py, nie­mal­że bun­kry.

– To mógł być wy­bieg w przy­szłość, od­cię­cie się od prze­szło­ści. Je­go po­my­sły by­ły skraj­nie fu­tu­ry­stycz­ne, jak­by chciał pa­trzeć tyl­ko do przo­du i nie spo­glą­dać za sie­bie – do­da­je Wal­de­mar Waw­rzy­niak:– My­śmy o tej je­go woj­nie ni­g­dy nie roz­ma­wia­li. Ja się do­wie­dzia­łem dość póź­no, co on ro­bił.

– Wi­told nie wra­cał zbyt chęt­nie do prze­szło­ści. Nie wiem, czy ona mia­ła wpływ na je­go pro­jek­ty. Je­śli tak, to ni­g­dy nie mó­wił o tym wprost – wspo­mi­na Bo­że­na Li­piń­ska.

Pro­fe­sor Wi­told Li­piń­ski zmarł w 2005 ro­ku.

Przy­pi­sy

1 Ta­de­usz My­cek, Spo­tka­nia z mi­strza­mi. Por­tre­ty 63 ar­chi­tek­tów pol­skich, War­sza­wa 1998, s. 27.

2 Ta­de­usz Ba­ruc­ki, Ma­ciej No­wic­ki, War­sza­wa 1980, s. 10.

3 Choć Ma­ciej No­wic­ki uzna­wa­ny jest za jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych ar­chi­tek­tów po­wo­jen­nej Pol­ski, je­go pro­jek­ty do­cze­ka­ły się w kra­ju nie­wie­lu opra­co­wań. Przy­go­to­wu­jąc ten tekst, ko­rzy­sta­łem ze wspo­mnia­nej wcze­śniej nie­wiel­kiej ksią­żecz­ki Ta­de­usza Ba­ruc­kie­go. Cen­nym źró­dłem in­for­ma­cji o No­wic­kim są też pra­ce dok­tor Mar­ty A. Urbań­skiej z Wy­dzia­łu Ar­chi­tek­tu­ry Po­li­tech­ni­ki Kra­kow­skiej (m.in. Ma­ciej No­wic­ki, hu­ma­ni­sta i wi­zjo­ner, Kra­ków 2000). Po­nad­to od­wo­łu­ję się do wy­wia­du prze­pro­wa­dzo­ne­go z Mar­tą Urbań­ską przez Nic­ka Hod­ge’a (Ma­ciej No­wic­ki: A Pas­sa­ge to In­dia, www.kra­kow­post.com).

4 Da­ne me­te­oro­lo­gicz­ne do­ty­czą­ce Śnież­ki z po­cząt­ku lat sześć­dzie­sią­tych XX wie­ku przy­ta­czam za tek­stem Ma­rii Jar­mo­lu­ko­wej Mar­sjań­skie ta­le­rze, opu­bli­ko­wa­nym w „Rocz­ni­ku Je­le­nio­gór­skim” 1974, t. XII.

5Ma­ria Jar­mo­lu­ko­wa, Mar­sjań­skie ta­le­rze, „Rocz­nik Je­le­nio­gór­ski” 1974, t. XII.

6 Re­mont znisz­czo­nej czę­ści ob­ser­wa­to­rium na Śnież­ce trwał do 2011 ro­ku.

Kon­sul­ta­cja me­ry­to­rycz­na: Ma­rek Woź­nicz­ka

Re­dak­cja na­uko­wa: An­na Po­ręb­ska

Ad­iu­sta­cja: Ewe­li­na La­so­ta

Ko­rek­ta: Mał­go­rza­ta Ku­śnierz, Mał­go­rza­ta Wi­dła

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Wy­daw­nic­two skła­da po­dzię­ko­wa­nia Ja­no­wi Cie­śli za po­moc w po­wsta­niu ni­niej­sze­go to­mu.

Co­py­ri­ght © by Fi­lip Sprin­ger, 2011, 2017, 2022

Co­py­ri­ght © for this Edi­tion by Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter, 2011, 2017, 2022

ISBN 978-83-67016-29-2

Wy­da­nie III

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31 - 126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl