Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
71 osób interesuje się tą książką
Grupa znajomych wyjeżdża do podkrakowskiej wsi na majówkę. Znają się od dwóch lat, pochodzą z całej Polski. Wiele ich różni, lecz łączy wataha, jak mówią o swojej grupie. Grupie, którą połączył youtuber robiący cosplay Wiedźmina i nagrywający wiedźmińskie filmy.
Majówka to ich drugie spotkanie, lecz pierwsze na taką skalę. Czy wyjazd przebiegnie pomyślnie?
Każda osoba z grupy jest zmęczona codziennością swojego życia. Każdy dzień to samo, praca-dom, praca-dom. Wyjazd jest szansą na złapanie oddechu, oderwanie się. Niestety dla nich, sielanką okaże się tylko na początku...
To nie jest kolejna książka o grupie przyjaciół, w której wszyscy będą ginąć jeden po drugim i przeżyje zaledwie garstka, bądź jeden szczęśliwiec.
Mściwy morderca, wieś kultywująca słowiańskie zwyczaje, rytuał, zadania przyprawiające o gęsią skórkę….
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I. SŁOWO OD AUTORA
Majówkę 2024 roku spędziłem wraz z żoną Dorotą i ekipą znajomych, z którymi poznaliśmy się pół roku wcześniej. Być może nie jest to zbyt długi czas, ale to kwestia indywidualnej oceny. Co istotne, pojechaliśmy razem do Krakowa, aby wypocząć i... działo się wiele, lecz spokojnie, nic podchodzącego pod kryminał. Nikt nie zginął, nikomu nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Było tak świetnie, że wracając pociągiem do domu, z żoną śpiącą na moim ramieniu, zadałem sobie pytanie: „A co gdybym wplótł do naszego wypadu trochę kryminału i napisał książkę?”. Puściłem wodze fantazji, a kiedy ukochana się przebudziła, porozmawialiśmy o tym i w następnej kolejności podzieliłem się pomysłem ze znajomymi z naszej majówki. Byli zachwyceni i wzruszeni, że chcę o nich pisać. Ich reakcje napawały mnie ogromnym zadowoleniem i sprawiły mi radość. Każdy oferował mi pomoc i wspierał mnie z całych sił. Niektórzy nawet, oczywiście żartem, a tak przynajmniej to odebrałem, sugerowali mojej żonie, żeby zajęła się czymś przez najbliższe miesiące i pozwoliła mi pracować w spokoju, ponieważ mimo że dopiero co zrodził się pomysł na książkę, oni już nie mogą się jej doczekać. Od początku towarzyszył nam entuzjazm, którym się ze sobą dzieliliśmy.
W dniu, w którym dostałem od grupy przyzwolenie na pisanie o naszym wyjeździe, rozpocząłem pracę. Poddałem swojej głowie multum materiałów i pomysłów. Ta przetrawiła wszystkie, przemieliła i tak oto powstał ogólny zarys Zlotu. Zaznaczę, że nie jest to książka oparta na faktach. Jest to książka inspirowana jedynie majówkowym wypadem przyjaciół i wszystkim, co się wówczas wydarzyło. Postaci bohaterów nie są rzeczywiste. Żadna z żyjących osób nie pojawia się na kartach powieści. Wygląd, charakter, podejście do życia, praca moich znajomych były dla mnie inspiracją do stworzenia fikcyjnych postaci o odmiennych imionach. Biorący udział w wyjeździe najpewniej odkryją swojego powieściowego odpowiednika, lecz myśli, decyzje, zachowania, jakie przedstawiłem w Zlocie niekoniecznie są takie, jakie dane osoby mogłyby podjąć w prawdziwym życiu. Tak samo przedstawiają się opisy relacji w grupie. Przykładowo, jeśli osoba A z osobą B coś do siebie czują, w żadnym razie nie oznacza to autentycznych ich odczuć. Tak jak wspomniałem, Zlot jest jedynie inspirowany majówkowym wyjazdem. Niekoniecznie odpowiednicy bohaterów książkowych zrobiliby to samo w swojej codzienności. Bardzo tutaj namieszałem. Wszelkie zmiany zostały przeze mnie wprowadzone na potrzeby stworzenia ciekawej fabuły. Zwykły wypad czternastoosobowej ekipy zamieniłem w kryminalną historię i mam ogromną nadzieję, że wszyscy będą z tej powieści czerpać przyjemność nie mniejszą niż nasza grupa ze wspólnie spędzonych dni.
Poczynię jeszcze jedną małą uwagę. Nie każdy książkowy bohater odpowiadający rzeczywistej osobie otrzymał tyle samo uwagi Autora i nie każdy pojawia się równie często. Było to po prostu niemożliwe. Musiałem wybrać kilkoro głównych bohaterów do narracji, o czym wszystkich swych przyjaciół uprzedziłem i wierzę, że nie obrażą się za to na mnie, jak mi obiecali.
A teraz zapraszam wszystkich na „Zlot” i życzę wypadu pełnego wrażeń. Jedna rada, zawsze oglądajcie się za siebie.
Daniel Komorowski
Autor
II. PROLOG
Jest ciemno. Długo czekałem na tę noc, a kiedy nareszcie objęła wszystko ramionami, w końcu mogłem przejść do rzeczy. Do rzeczy konkretnych. Do rzeczy krwawych i... należnych.
– Jesteśmy – odzywam się do półnagiego mężczyzny przywiązanego solidnie do metalowego słupa, wmurowanego głęboko w ziemię. Ani drgnie. Słup, nie facet. Ten trzęsie się jak osika na wietrze, lecz liczę, że tym razem nie obsika ani siebie, ani mnie. Nie znoszę, kiedy to robią. Leją w gacie i straszliwie od nich capi. Muszę wąchać ich smród dopóty, dopóki nie skończę, a z tym zawsze się schodzi i psują mi nastrój. Nieistotne, że znajdujemy się na świeżym powietrzu, na polanie w środku lasu. Mocz wszędzie wali tak samo, może w zamkniętym pomieszczeniu jeszcze bardziej. Po prostu nie znoszę tego odoru i tyle.
– Ty i ja – kontynuuję. – Ty, ja i... ofiara, którą zaraz się staniesz. Sam jesteś sobie winien. Tak się nie robi i powinieneś o tym wiedzieć. Nie jesteś dzieckiem, nie jesteś gnojem, który nie zna zasad, jakie obowiązują na tym świecie. Nie trzeba ci tłumaczyć, co jest złe, a co dobre, co można, a czego zdecydowanie nie powinno się robić. Nie będę dopytywał, czemu byłeś na tyle głupi, czy raczej durny... Gdybym wyjął ci szmatę z ust, z pewnością zacząłbyś zrzucać winę na wszystko, tylko nie dostrzegał jej u siebie. Na wszystko, byleby nie przyznać się do błędu. Eh, tacy już jesteście. Szkodzicie. Szkodzicie i co w tym najgorsze, uważacie, że wam wolno. Otóż nie. Nie na naszej warcie. Nie, kiedy stoimy na straży. Masz pecha, że na nas trafiłeś, a w zasadzie, że to my trafiliśmy na ciebie. Strzeżemy miejsca, w którym miałeś czelność postawić swe plugawe stopy i karzemy cię za to. Karzemy na całego. Bez litości. Bez opamiętania. Do końca. Wymierzana przez nas kara uczy poprawy, lecz ukarani nie mają już czasu się zmienić. Tak jak i ty nie będziesz go miał.
Facet szarpie się jak oparzony. Jest przerażony, a przecież tak naprawdę kara rozpoczęła się zaledwie przed chwilą. Dopiero co go tutaj przetransportowałem i rozebrałem. Nie zaczęła się jeszcze część główna całego przedsięwzięcia, a on jest już cały w spazmach. Podchodzi pod pięćdziesiątkę, a panikuje jak chłopaczek w rurkach na widok przypatrującego mu się ze wzgardą dresa.
– Człowieku – mówię do niego – nie wyciągnąłem jeszcze nawet tasaka. Siekiera też czeka w torbie, poczekaj chociaż, aż ją zobaczysz.
W odpowiedzi zarzęził jak stary samochód. Bez knebla mówiłby wyraźniej, ale nie chce mi się go już słuchać. Przepraszania, błagania... Nasłuchałem się tego już wystarczająco. Ulewa mi się od ich wynurzeń. Poza tym, po co tracić czas na coś, co nie ma teraz dla mnie żadnego znaczenia? Na coś, co w żaden sposób nie odmieni losu tego żałosnego typa? Ma dostać za swoje i czego by nie powiedział, to nic nie zmieni. Jasny szlag mnie trafia, kiedy zaczynają mówić o Bogu, co prędzej czy później robi każdy z nich. O tym „Bogu”, który nawet nie dorobił się porządnego imienia. Bogu, którego wzywają w dennej nadziei na ratunek, a On bezceremonialnie olewa każdego jednego idiotę. Mimo to ludzie wciąż wierzą... Miliony... Co ja mówię miliony? Miliardy żałosnych głupców. Wierzą w Boga, w którego do wiary trzeba było zmuszać siłą. Siłą i okrucieństwem. Żelazem i krwią. Na samą myśl o jebanej chrystianizacji, przybyłej z pierdolonego Zachodu, która rozlała się na nasze ziemie niczym plugawa zaraza, mam chęć wyrżnąć w pień tych wszystkich tępaków. Tępaków, którzy wyznają imię Boga, przez którego ginęły setki, tysiące, a nawet więcej naszych przodków. Nie wierzyłeś? Nie chciałeś wyrzec się swojej wiary wyznawanej na tych ziemiach od pokoleń? No to co? Ostrzem po gardle albo przebić takiego na wylot i koniec pieśni. Księża reklamowali bezimiennego jako wszechmogącego. Jeśli On taki jest, kurwa, wszechmogący, to czemu nie przekonał ludzi do siebie w cywilizowany sposób, lecz potrzebował ofiar? Co to za wiara, jeśli została wymuszona siłą? Ponoć miał być miłosierny... Jeśli tak, to chyba nie znam znaczenia tego słowa albo nie znali go misjonarze i cała ich zgraja. „Nasz Bóg jest miłosierny i żeby udowodnić wam jego dobroć, wyrżniemy w pień wszystkich, którzy przed nim nie uklękną. Co wy na to? Prawda, że Bóg jest święty?”. Pierdolone rewelacje z Zachodu...
Ale dobra. Wiara wiarą, a facet stygnie. On wybrał złą drogę, popełnił błąd i już zaraz ostygnie całkowicie, raz na zawsze. Pokażę mu, czym jest miłosierdzie. Okażę je światu, gdy pozbędę go tego syfu.
– Gotowy?
Facet bez chwili zwłoki pokiwał głową, lecz bądź tu mądry i oceń, czy pokiwał na zgodę, czy przeciwnie. Szamocze się jak ryba wyrzucona na brzeg, targa łbem w każdą stronę, jakby chciał go sobie urwać, pozbyć się go. No cóż, jeśli takie jest jego życzenie... I tak miałem zamiar to zrobić, więc upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu.
Stoję nad nim. Jest ciemno, lecz księżyc oświetla nas wystarczająco. Moja ofiara ma mnie zapewne za jakiegoś upiora. Być może kimś takim faktycznie jestem. Upiorem. Upiorem sprawiedliwości. Wymierzam karę.
Prostuję się. Czas zaczynać, dlatego zrobię to jak należy.
– Ty – zwracam się do związanego. Momentalnie drgnął. – Twoje imię i nazwisko są nieważne. Liczy się jedynie twoja przewina. Dopuściłeś się czynów niegodnych. Czynów wymierzonych w siły, w które nie wierzysz i lekceważysz. W siły, które były tu na długo przed tymi, do których obecnie wznosisz modły. Siły, które przetrwały pomimo tysiącletnich szkalowań i bezustannych prób wrzucania ich w zapomnienie. Przetrwały i chociaż ich znaczenie jest znacznie mniejsze, niż im należne, to istnieją i posiadają swych wiernych popleczników. Jestem jednym z nich. Naszą rolą jest zachowanie ich w pamięci i tępienie plugastwa, które na nie pluje.
Facet z każdą chwilą trząsł się coraz bardziej. Przyglądałem mu się przejęty, lecz nie z powodu żalu czy innych pierdół. Czułem misję. Czułem się częścią czegoś wielkiego. Uwielbiam uczucie, jakie towarzyszy mi, gdy odbieram życie tym gnidom. Czuję się wtedy ręką bogów. Jedynych prawdziwych. Jedynych słusznych.
Nachyliłem się nad torbą i wygrzebałem z niej siekierę o obłędnie ostrym ostrzu. Wchodzi w ludzkie ciało niczym nóż w masło. Kości pękają pod jego naporem niczym drobne gałązki. Typ wybałuszył oczy jeszcze mocniej niż dotychczas. Myślałem, że już bardziej nie będzie w stanie tego zrobić, a jednak. Miło, że ludzie potrafią mnie czasem pozytywnie zaskoczyć.
Przytwierdzony do słupa ze stopami wiszącymi tuż nad ziemią, z głową niewiele powyżej mojej i rękoma związanymi razem na górze sznurem. Ma je przywiązane do masywnego wypustu na skraju słupa. Dobrze go okręciłem, żeby ofiara się nie zsunęła. Facet ciągle próbuje się oswobodzić, lecz nie ma opcji, żeby mu się to udało. Niemniej wciąż próbuje i aż dziw, że do tej pory się nie poddał. Widać, łatwo nie rezygnuje.
Drugim sznurem uwiązałem go do słupa w pasie, trzecim przywiązałem nogi. Facet jest tak mocno przytwierdzony, jakbym go dosłownie przyspawał. Wygląda trochę niczym mucha, która wpadła w sieć pająka.
Uniosłem broń. Z czystą premedytacją zbliżyłem mu ją do twarzy. Zaczął płakać. No, tego się nie spodziewałem po dorosłym mężczyźnie...
– Poproś swojego Boga o pomoc, może przyjdzie i cię uratuje – zadrwiłem, będąc niemal przekonany, że typ zrobił to już wiele razy. I co? Jaki efekt? Póki co nikt się nie pojawił.
Odwróciłem wzrok od mężczyzny, kierując spojrzenie w przestrzeń pomiędzy drzewami i zakrzyknąłem:
– O, Leszy! Władco lasów i mój panie – zwróciłem się do rogatego demona, momentalnie wyczuwając jego obecność. Cofnąłem się o krok od pojmanego głupca i wskazałem na niego żeleźcem siekiery. – Ta ofiara jest dla ciebie! Bezcześcił twój dom, twoje królestwo. Wycinał twoje piękne drzewa, zabierając domy ich mieszkańcom. Przy tym niszczył młode drzewa, które kiedyś mogły zastąpić stare. Za to wszystko wymierzam mu karę – zakomunikowałem krótko i donośnie i wziąłem solidny zamach aż zza pleców, po czym uderzyłem w uwiązanego, mierząc w klatkę piersiową.
Trafiłem idealnie, a ostrze skryło się niemal całkowicie w ciele. Trysnęła krew. Obficie mnie obryzgała, plamiąc mi twarz, ręce i szatę. Tak, szatę. Nie miałem na sobie zwykłych ubrań, a szatę, w jakiej nasi kapłani, nazywani żercami, składali dawniej ofiary zarówno ze zwierząt, a w wyjątkowych przypadkach nawet z ludzi. Nie zważałem na tańczącą purpurę. Delektowałem się nią. Była znakiem, że właśnie na świecie będzie o jedno plugastwo mniej.
W chwili zadania ciosu mężczyzna jęknął gardłowo, a na twarzy widać było bezkresne przerażenie. Ból wyzierał mu z oczu, wzmacniany niekończącymi się łzami. Te spływały po policzkach i skapywały na pierś, mieszały się z krwią, tą życiodajną cieczą panicznie uciekającą z przebitego ciała. Nie skończyłem jeszcze swojej pracy. O, nie, nie. To ciało czeka tej nocy jeszcze sporo cierpienia.
Wyrwałem toporek. Utkwił mocno pomiędzy żebrami, lecz podołałem, i nie zwlekając, uderzyłem nim ponownie. Tym razem nieco wyżej. Facetem targnęło. Znowu jęknął, ponownie wystrzeliła jucha, jakby nie mogąc się doczekać, by wyrwać się i uwolnić z okowów pętającego ją ciała. Jej drobiny tańczyły w powietrzu, spadając to na mnie, to na swego niedawnego właściciela albo na ziemię. Głowa opadła mu na pierś i wydał ostatnie tchnienie.
W jednej chwili zerwał się wiatr. Zaszumiały drzewa. Leszy przyjął ofiarę. Dokonało się.
To teraz jeszcze finalizacja...
III. WTOREK, 30 IV 2024
1.Artur
I kolejna runda z torbami. Moja yariska w życiu nie widziała takich zakupów. Zapchany jest cały bagażnik, a i tak nie wszystko się do niego zmieściło i resztę musiałem załadować na tylne siedzenia. Do tego walizka z ubraniami oraz miecz treningowy na miejscu dla pasażera. Mogę się cieszyć, że sam się jakoś zmieściłem. Nie ma co, sukces pełną gębą.
Kochane autko obładowane jakby na wyjazd czteroosobowej rodziny nad morze. Jednak ja jechałem sam. Ciuchy oraz pozostały bagaż wypełniały zaledwie ułamek wolnej przestrzeni. Po co więc tyle jedzenia? Otóż wiozłem zaopatrzenie dla mojej watahy, z którą to zaplanowaliśmy wspólną wydłużoną majówkę w dworku. Czternaście sztuk gatunku ludzkiego, które muszą coś jeść i – co najważniejsze – pić, i nie mam na myśli wody. Szanujmy się. Do tego pozostaje kwestia, że wbrew pozorom nie szalałem jakoś z zakupami. Miałem zająć się zapasami w stopniu umożliwiającym przetrwanie zaledwie obecnego i następnego dnia, z lekkim hakiem na kolejny. Wtedy mieliśmy udać się na zakupy ponownie.
Nasze zasoby zawierają kilkadziesiąt jajek na jutrzejsze śniadanie, pieczywo, trochę wędlin oraz kiełbę i karkówkę na grilla. Na dzisiejszą zaś kolację coś zamówimy.
Zastukały torby, a w zasadzie ich zawartość. Dwie najważniejsze, a w nich wóda i łycha, a więc teraz ostrożnie. Ze szkłem trzeba delikatnie.
Na miejsce przyjechałem jako pierwszy. Wieś Borowy powitała mnie przyjemną pogodą. Dwadzieścia cztery stopnie w słońcu. Czy majówka mogła zapowiadać się lepiej? Otóż tak. Miałem ją spędzić ze znajomymi. To nasz pierwszy taki wypad. Głównie znamy się z internetu, chociaż już raz spotkaliśmy się w Krakowie, może nie w identycznym składzie, ale większość była obecna. Tamto spotkanie ochrzciliśmy zlotem, więc i ten nosi podobne miano, ale z dopiskiem adekwatnego numeru.
Skąd w ogóle pomysł na zloty? Wszystko zaczęło się jakieś dwa lata temu, w dniu, gdy zacząłem nagrywać filmy na TikToka i YouTube’a. Filmy, w których pod imieniem Wezyrian wcielam się w legendarnego Wiedźmina. Cosplay i te sprawy. Ubieram się, farbuję włosy, robię sztuczne blizny i przeważnie z mieczem w dłoni, którym już od dłuższego czasu uczę się walczyć, odtwarzam sceny z serialu dostępnego na Netfliksie lub tej starszej wersji z Michałem Żebrowskim. Na TikToku prowadzę live’y i tak się potoczyło, że z biegiem czasu utworzyłem na Discordzie, popularnym komunikatorze, grupę, do której zapraszałem najbardziej aktywne osoby nadające na tych samych falach co ja. I oto jesteśmy. Nazywamy siebie watahą i przed nami wspólna majówka, której mam nadzieję, że długo nie zapomnimy. Potrzebuję tego. Potrzebuję na maksa się wyluzować, wychillować, oderwać się od codzienności, w której każdy jeden dzień to praktycznie kopia poprzedniego. Z tego, co wiem, mamy podobne potrzeby, jeśli nie identyczne.
Wynajęliśmy cztery pokoje w klimatycznym dworku. Każdy z łazienką i wygodnymi łóżkami. Mamy do użytku pokaźną kuchnię oraz salon. Obok dworku znajduje się przynależna do niego stadnina, co jest kolejnym plusem, bo kto nie lubi koni? Jeszcze nie obszedłem całego terenu, ale już widziałem wybiegi dla tych pięknych i majestatycznych zwierząt. Planuję później zajrzeć i do boksów. Może wybiorę swoją wiedźmińską Płotkę? Cudownie byłoby mieć własnego konia, może kiedyś będzie to możliwe? Na razie jednak nie jest to przyjemność na moją kieszeń.
Ten dworek znalazła nam Basia. Zajęła się rezerwacją i zebraniem kasy od wszystkich. Należą się jej słowa uznania, bo dziewczyna się spisała. Jedynym minusem tego miejsca jest brak zasięgu i internetu, choć w ofercie przedstawione jest to jako plus gwarantujący ciszę i spokój od nowoczesności. Nie każdy z naszej grupy zgodzi się, że jest to walor, ale jakoś damy radę. Gdyby było ciężko, to na osłodę mamy przynajmniej telewizję. Niemniej ustaliliśmy wcześniej, że wobec tutejszych ograniczeń odcinamy się od świata i jesteśmy tylko my, wataha. Każdy wie, na co się pisze, a poza tym spędzenie kilku dni bez dzwonienia i internetu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Niemniej niektórzy zostawili w domu mężów czy dzieci i będą mieli trudniej, ale zobaczymy, jak to wyjdzie.
Jestem teraz w kuchni. Otwarta lodówka otula mnie przyjemnym chłodem. Pakuję do niej po pierwsze alkohol. Niech się kochany chłodzi, mamy przed sobą długi wieczór. Liczę na pełnię doznań i konkretne wejście w zlot.
Torby opróżnione, a więc czas wracać. Przede mną jeszcze jedna tura.
Spoglądam na godzinę w telefonie. Powoli dochodzi siedemnasta. Niedługo powinna pojawiać się reszta. Dzisiaj będzie nas dwunastka, a dwie osoby dołączą jutro.
2.
– Co jest, no? – mruknęła pod nosem Karolina, wpatrując się w ekran telefonu. Od dobrych kilku minut nie mogła dodzwonić się ani do Artura, ani do Basi. Nie było żadnego sygnału. Na grupę watahy wysłała wiadomość z informacją, że dotarła do Krakowa, ale chciała też do kogoś zadzwonić. Niepowodzenie ją irytowało, lecz starała się nie denerwować. W końcu przed nią upragniony wypoczynek, nie da się sprowokować pierwszemu lepszemu problemowi. Pamiętała, że tam, gdzie mają się zatrzymać, ma nie być między innymi zasięgu, lecz do ostatniej chwili jakoś nie brała tego pod uwagę. Bo niby dlaczego? Cywilizowany świat i takie ograniczenia? Teraz jednak otrzymała potwierdzenie tego faktu, dlatego wciąż powtarzała sobie, że to przecież nie jest jakaś wielka tragedia.
Na Discordzie odpisała jej Milena, informując, że niedługo dojedzie na miejsce. Pozostali jak na razie milczeli. Od osób, które były już na miejscu, nie oczekiwała wiadomości.
Opuściła krakowski dworzec. Na zewnątrz uderzyło w nią ciepło, od razu się ucieszyła, że w pociągu schowała skórzaną kurtkę do walizki.
Nie dzwoniła więcej do Artura i do Basi. Zamiast tego wybrała połączenie do męża, Łukasza, ponieważ zgodnie z przyjętą w grupie zasadą przez cały wyjazd mieli być odcięci od świata. Ten wypad to zerwanie z codziennością. W domu zostawiła męża i synka, a ten czas miał być tylko dla niej. Zero stresu, zero trosk. Pełen relaks.
Zadowolona, że tym razem usłyszała sygnał, potrząsnęła głową, sprawiając, że zafalowały jej drobne warkoczyki. Chciała powiadomić ukochanego, że dojechała, a ich pociechę poprosić raz jeszcze, żeby słuchała taty i była grzeczna. Łukasz odebrał, Karolina w międzyczasie włączyła aplikację Ubera i już po dziesięciu minutach ruszyli prosto do podkrakowskiej wsi Borowy.
3.Jagoda
– To tam – wskazuję Gabrielowi ulicę, na której ma nas odebrać Uber. Nie zareagował, więc powtarzam.
– Jasne, jasne – odparł po pewnym czasie mój mąż. Jest dzisiaj trochę wycofany, zamyślony. Nie potrafię go z tego wyrwać, chociaż próbuję. Jeszcze na domiar złego w Łodzi dostaliśmy jakiś zastępczy autobus, a że na dworzec dojechaliśmy na kilka minut przed planowanym odjazdem, to nie dostaliśmy miejsc obok siebie, mimo że zapłaciłam okrągłą dyszkę za możliwość ich wyboru. Gabriel zareagował na to ze spokojem, chociaż wiem, że wcale nie był z tego powodu zadowolony. Nie lubi, kiedy coś idzie inaczej, niż było zaplanowane.
Na szczęście dojechaliśmy do Krakowa bez żadnych dodatkowych problemów. Bardzo chciał tu przyjechać. Razem chcieliśmy. Co prawda, długo się wahaliśmy, czy pojechać ze względu na jego pracę, lecz jak tylko zapadła decyzja, wspólnie cieszyliśmy się na ten wypad. Obydwoje potrzebujemy odpoczynku. Ja od pracy w laboratorium, a Gabriel od ciągłego myślenia o nowych książkach. Ledwie przed dwoma tygodniami miała miejsce premiera jego kryminału, a on zamiast w pełni się z tego cieszyć, od razu skupił się na przygotowaniu kolejnej książki. Eh, ten człowiek nie potrafi nawet na chwilę wyłączyć się z pisarskiego życia. Mam nadzieję, że uda mu się to, jak już dojedziemy do dworku. Taki mieliśmy przede wszystkim cel wyjazdu. Znam dość dobrze mojego męża i wiem, że na każdym kroku będzie wypatrywał tematu na nową książkę, doszukując się potencjału dosłownie we wszystkim. Takie zboczenie zawodowe pisarza.
– Wszystko w porządku? – pytam, przyglądając mu się badawczo.
– Tak, a czemu ma nie być w porządku? – odpowiedział, spoglądając na mnie kątem oka.
– Jesteś jakiś taki zadumany, bez entuzjazmu. Myślisz o nowej książce?
– Po trochu o wszystkim.
Skinęłam głową, ale nie zamierzałam tak tego zostawić.
– Pamiętasz, że mieliśmy trochę wyluzować? Ja wiem, że pomysł na nowy kryminał jest ważny, ale nie przyjechaliśmy na majówkę, aby pracować. Postaraj się tak o tym nie myśleć, co?
– Spróbuję – odparł, lecz jakoś bez przekonania. Łypnęłam na niego znacząco. – Mocno się postaram, lepiej? – zapytał z uśmiechem, który odwzajemniłam. Jeśli Gabriel myśli, że tak łatwo mnie zbędzie, to się myli. Grubo się myli. Nie odpuszczę i będę czuwać. Nie praca, a chill. To ma być program na najbliższe dni.