Złota dola i inne opowiadania - Maria Rodziewiczówna - ebook

Złota dola i inne opowiadania ebook

Maria Rodziewiczówna

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór opowiadań Marii Rodziewiczówny, w których ujawnia się zamiłowanie autorki do dusz rogatych oraz uroku włóczęgi po szerokim gościńcu świata.

W tytułowym opowiadaniu zbioru została znakomicie ukazana postać wiejskiej piękności, Marynki, którą cechuje niepohamowana wręcz żywiołowość zmysłów. Surowość życia i charakterów wiejskich ma tu zresztą i poza tym barwy niemal naturalistyczne.

Zbiór zawiera utwory: „Złota dola”, „Znachor”, „Myśl”, „Południca”, „Czarny chleb”, „Jezioro”, „Kolega Szoll”, „Pierścień”, „Starzec”, „Pierwsza kula” i „Jedna noga”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 319

Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DanutaSzumska

Dobrze spędzony czas

Trudna,bale warta przeczytania
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Złota dola i inne opowiadania
Warszawa 2016
Złota dola

Piaszczystym traktem pocztowym w zapadłej okolicy szedł pieszo samotny wędrowiec. Przed godziną pociąg kolei żelaznej wyrzucił go na nędznej stacji, zagwizdał i popędził dalej. Pozostały – przez chwilę z żalem patrzył na biały obłoczek dymu na horyzoncie, potem westchnął, zapalił fajkę i ruszył przed siebie, nie pytając nikogo o drogę.

Żydek woźnica zaczepił go:

– Wy może do Jezierców, do miasteczka?

– A może.

– Nu, ja was zawiozę! Macie tam kogo?

– Mam w kieszeni dwa kułaki na ciebie! Nie wchodź mi w drogę! Żyd zaciął szkapę i uciekł. Wędrowiec nie wyglądał na bezpiecznego towarzysza. Szedł, kiwając się z nogi na nogę, wsunąwszy ręce po łokcie w kieszenie łatanych, wypłowiałych spodni. Na głowie miał czapkę starą z połową daszka, na nogach resztki butów, na sobie bluzę siną, pełną dziur i plam, przepasaną kawałkiem poszarpanego rzemienia, na plecach mizerny worek płócienny.

Młody był jeszcze, wybujały wzrostem i pewno niegdyś przystojny. Młodość i urodę osnuła nędza jak pajęczyna, zakryła wiek i krasę. Twarz smagła, oczy żywe i roztropne patrzyły na świat zza tej pajęczyny, jakieś zmęczone, posępne a zuchwałe. Przyrósł do tych rysów kurz drożny, dym karczemny i bezczelny uśmiech głodu.

Zmierzch zapadł jesienny – mglisty, pełny wilgoci i chłodu. Drobny deszczyk mżył z wiatrem, przejmując do kości nędzarza, naigrawając się z jego płótnianki dziurawej.

Stacja została daleko, brzozy gościńca szumiały resztkami liści, gdzieś w oddali grały trąby pastusze.

Wędrowiec przystanął chwilę i słuchał.

– Tak śpiewa, jak surma trębacza. Ladaco dął, jak miech w kuźni... – zamruczał, wstrząsając się z zimna.

Potem splunął i szedł dalej, przyśpieszając kroku.

W dali przez mgłę i zmierzch szary zapalały się czerwone światełka, nisko nad ziemią, niby sesja gromadna świętojańskich robaczków. Do światełek tych dążył podróżny.

Było to miasteczko, synonim kilkuset żydów, kilkudziesięciu karczem i błota. Nigdy piękne nie było; jesień uczyniła je obrzydliwym. Ogołociła mieszczańskie ogródki z zieleni, powlokła ściany, ulice, dachy brudną wilgocią. Nogi tonęły w śmietniskach i błocie.

Wędrowiec zwolnił kroku, rozglądał się wkoło.

Przez okienka świecił ogień kominków, snuły się cienie, zalatywała czasem na pustą ulicę śpiewka samouka, śmiech, kwilenie niemowląt, urywki rozmowy; deszcz trzymał każdego w domu, zresztą takie miasteczko umiera ze zmrokiem.

Parę razy podróżny się zatrzymywał, zajrzał w okno, chciał może wstąpić, zapytać o kogo, ogrzać się, spocząć, ale po chwili namysłu szedł dalej.

Twarz jego powlokła się chmurną zadumą; dawne wspomnienia widocznie rwały się ku niemu od tych chat i ognisk.

– Jakbym wczoraj odszedł! – zauważył – Jezioro szumi jak dawniej, a dym pachnie chlebem matuli! A w chacie pod świętym obrazkiem wisi pewnie harap ojcowski! Na mnie czeka! A ja idę! Ha, ha!

Z ulicy wszedł na plac obszerny. Wprost niego czerniał budynek, lipami otoczony; w prawo huczało jezioro, wzburzone wichrem jesiennym; na lewo buchał ogień z otwartej kuźni; środek zajmowały nędzne żydowskie sklepiki.

– Kuźnia Żmińskiego! – szepnął wędrowiec, podchodząc w tę stronę.

Nagle drzwi parkanu, otaczającego domostwo kowala, otworzyły się z cicha; na ulicę wysunęły się dwa czarne cienie: mężczyzna i kobieta. Mrok pokrywał obie postacie. Chwilę stali u furtki, rozmawiając półgłosem, potem on ją wziął wpół i pocałował, ona się szarpnęła, otuliła szczelniej chustką i pobiegła szybko przez plac w stronę jeziora. Mężczyzna, pogwizdując, poszedł do kuźni.

Wędrowiec z daleka stał i patrzył. Potrząsnął głową.

– Święta Helenka Żmińska pogodziła się z ludźmi! – rzekł do siebie, uśmiechając się mimo woli.

Zawrócił, kilku skokami dopędził kobietę i zaszedł jej drogę.

– Dobry wieczór! – przemówił do niej.

Spojrzała nań przerażona, potem rozgniewana. Nie była to jednak znana mu jasnowłosa córka kowala. Zza chustki mignęły ku niemu czarne jak węgiel źrenice i obcy głos zawołał niecierpliwie:

– Czego chcecie?

– Wy tutejsza pewnie... Czy znacie Adama Żużla?

– Mularza? Znałam, póki żył.

– To umarł?... Dawno? – spytał zmienionym głosem.

– Będzie dwa lata. Spadł z rusztowania i zabił się na miejscu.

– Zabił się! – powtórzył obcy powoli i dodał: – To teraz Józik rządzi w chacie? Ożenił się?

Spojrzała po nim zdziwiona.

– A wy skąd idziecie, że o samych umarłych pytacie? Józef Żużel ani rządzi, ani się nie ożenił! Wzięła go ziemia i tyfus... już pięć lat temu!

– To z nich nikt nie został? Może i chaty nie ma?

– Została matka Agnieszka... mularzowa. Pilnuje pustki, koszule szyje kawalerom, bieliznę pierze... na mogiłki w święta chodzi... nikogo więcej.

Wędrowiec głowę zwiesił i umilkł. Kobieta obrzuciła okiem jego łachmany i spytała:

– Znaliście ich, że się pytacie?

– Znam, jak wy swoją chatę i rodziców – odparł głucho.

– Toście im swojak?

– A swojak!... Zostańcie z Bogiem, dziewczyno czy kobieto!

Zawrócił i ruszył w lewo, w wąską uliczkę, biegnącą między zagrodami mieszczan, aż do szkoły, cmentarzyska i dalej w pola i głuszę.

Domy tu były niższe, okienka mniejsze, błoto głębsze, a przed idącym z każdego kąta występowały pamiątki z dzieciństwa, zrosłe z tą nędzą, z tymi lepiankami i tym ubogim otoczeniem. Tu się urodził i wzrósł, bawiąc się piaskiem i kamieniami, prześladując psy i koty, psocąc po ogrodach sąsiadów. Stąd odszedł przed laty w świat.

I oto wracał. Oczy jego nawykłe były do wielkich miejskich gmachów, do fabryk – rodzinna osada wyglądała teraz podwójnie nędzna i mała.

Zatrzymał się wreszcie. Na wpół rozwalony płot otaczał sadek malutki i w ziemię wrosła chatynę; obok pochyła furtka zapraszała wędrowca do wejścia.

On stał długo, zwiesiwszy głowę i ręce. Spod brwi patrzył na światło w okienku i nie śmiał przestąpić tego progu, deptanego stopami ojca nieboszczyka i matki wdowy. Syn marnotrawny nie wart był takiej zagrody.

Pchnął furtkę nieśmiałym ruchem. Pies nań wypadł, witając zajadłym szczekaniem. Dał mu szarpać swą odzież – pies przy swoim stał prawie. Stróż to był wierny, posłuszny i uczciwy – a on?...

Skrzypnęły drzwi sieni. Kobieta zgarbiona i siwa wyjrzała z chaty, nawołując psa. Wędrowiec zbliżył się do niej.

– Kto tam? – spytała, cofając się na widok czarnej postaci.

– Ja, matko... – odparł stłumionym głosem.

Kobieta zatrzęsła się całym ciałem. Przez dwanaście lat nie zapomniała dźwięków tej mowy.

– Kto? – powtórzyła, uszom nie wierząc.

– Ja matko, Paweł! – powtórzył.

Zapanowała chwila milczenia. Łojówka na stole i parę głowni w kominie oświetlało chatę i ich dwoje.

On stał w progu, pochylony, mnąc czapkę w ręku; ona naprzeciw niego, blada, drżąca, bez głosu.

Nagle poczerwieniała od gniewu i wstrętu, odstąpiła jeszcze dalej i spytała surowo:

– Skądże ty przychodzisz? Z więzienia, czy z szynku?

Po jego twarzy przeszedł żar rumieńca.

– Ja, matko, po więzieniach się nie walałem! – wyjąkał. – Pracowałem!

– Pracowałeś?... Kłamiesz! Kto pracuje, nie wygląda tak, jak ty! Tyś rabował chyba!

Wskazała pogardliwie na jego łachmany.

– I czegoś wrócił? – zawołała znowu. – Dość ja wstydu miałam przez ciebie i dość łez. Daj mi umrzeć w spokoju!

– Ja nie wiem, czegom ja przyszedł! – zaczął posępnie, przygnębiony surowym wzrokiem – Byłem stąd niedaleko... Coś mnie wzięło, przyszedłem!... Biedny ja matko, ale wy nie wiecie co we mnie żyje, jaki ja nieszczęśliwy! Nie ze szczęściem ja hulał i pił dawniej, nie ze szczęścia uciekł, jak złodziej w świat!... Oj, niedola to moja, niedola! Zamilkł, coś go w gardle ścisnęło: staruszka patrzyła surowo na niego, ale też milczała.

– Karzecie mnie słusznie, matko! Nie wart jestem niczego dobrego i nie spodziewałem się łaski, tu idąc! Nie zrobię wam więcej wstydu, pójdę sobie dalej; tylko wam oddam te trzydzieści rubli com ojcu wziął, jakem uciekał z domu.

Przystąpił do stołu, zdjął worek z pleców, sięgnął w zanadrze bluzy, dobył skórzany woreczek i wysypał z niego wszystko co do grosza – srebrniki, miedź i asygnaty. Pusty woreczek wsunął na powrót w bluzę i westchnął.

– Przeliczcie matko, i darujcie! Nie bójcie się tych pieniędzy!... Zarobiłem uczciwie rękoma w fabryce. I oto je wam odnoszę za tamte skradzione!... ojca w chacie nie ma... Za niego mi odpuśćcie, nim pójdę!

– Ojciec umarł i Józika nie ma! Pochowałam wszystkich – szepnęła kobieta.

On się cofnął do progu, wziął znowu worek na ramię, zamglonymi oczyma obejrzał ściany chaty, nieśmiało spuścił wzrok na matkę.

– Jam winien waszych łez, jam winien! – szepnął. – Za mną leży krzywda brata i jego narzeczonej, za mną swawola i kradzież... i ojcowskie przekleństwo! Och, matko! Jam grzeszył, ale i dobra nie zaznał, ni radości, ni spokoju! Boże mój, jaką ja mękę w sobie noszę, jaką mękę! Żebyście wiedzieli, matko! Coś tam we mnie pokutuje, szarpie, dręczy, jak w dzień, tak i w noc głuchą. Coś woła i pcha naprzód... jakaś nuda i tęsknica do szerokiego świata... Od dziecka mi tak! Chciałem zapić tę chorobę i nie mogłem; chciałem zakochać się, oszaleć... nic nie pomogło. Nie wstrzymała mnie chata, ani wy, ani dziewczyna, ani żadna moc! Taka chęć, matko, gorsza od śmierci... Gnała mnie ona po świecie przez te dwanaście lat, jak wilkołaka; nigdziem się nie ostał, nic nie przykuło. Chwytałem się roboty i szukałem śmierci! A męka nie wyszła ze mnie i nie wyjdzie, aż z życiem chyba!

Czoło jego nabiegło krwią. Słowa płynęły to cicho, to namiętnie, z żalem, to z rozpaczą. Ręce założył na piersi w pięść i cisnął tę moc straszliwą, co w niej huczała, jakby sam siebie chciał zadławić, zabić, poszarpać ten głód zmiany wrażeń, tego ducha niespokojnego a burzliwego.

Zmęczony urwał i ciężko dyszał, wodząc oczyma po ścianach lepianki. Ratunku, zda się, w nich szukał i politowania.

Mularzowa słuchała, nie przerywając. Kobieta to była uczciwa, surowa dla siebie i innych. Cnotę uważała za obowiązek, obowiązek za jedyne dobro i zadanie. Więc człowiek ten, który żadnego obowiązku nie uszanował, żadnej cnoty nie posiadał – wstrętnym jej był.

Ale to chłopak jej był – najmłodszy – jedyny teraz.

Stał przed nią wychudły, obdarty, głodny pewnie. Deszcz go przejął i chłód. Wypędzi go, więc pójdzie sobie dalej szukać kąta i łyżki strawy u obcych, jak żebrak. Ktoś mu z łaski rzuci chleba kawałek i złoży gdzieś na nocleg, na cudzej ławie, swą głowę ciemną i kędzierzawą, która niegdyś usypiała na jej kolanach.

Matczyne wnętrzności wstrząsnął żal i smutek. Spojrzała ukradkiem na niego.

– To iść się zabierasz? – wymówiła cicho.

– Pójdę – odparł głucho. – Noc i deszcz, nikt mnie nie widział jakem przyszedł, nikt odchodzącego nie zobaczy. Nie zakłócę wam, matko, spokoju. Nie wspomną wam ludzie złego syna. Pójdę już!...

Zawahał się, wreszcie zbliżył się do niej i padł do nóg.

– Oj, matko! Nie patrzcie tak źle! Ja bym życie dał, żeby naturę odmienić, a nie mogę, nie mogę!... Nie proszę ja was o darowanie, bom niewart; ale jak odejdę, poproście Pana Boga za mną, żeby ta moc ze mnie wyszła, żeby mnie to odstąpiło! Oj, matko, darujcie!

Ręce mularzowej opadły na jego głowę, oczy zaczęły mrugać, błyszczeć od łez.

– A coś ty robił przez te lata? Czyś hańbą szedł i wstydem, czyś swą duszę uszanował? Powiedz!

– Oj, matko, wy mnie nie znacie! Jak do roboty się porwę, to nikt mi nie sprosta, do krwi się zapracuję; ale mnie wnet ta nuda opada i ręce mdleją i w głowie się miesza. Rzucam wszystko! Alem się nie zhańbił. Na ojcowską krew się klnę... Nie wróciłbym wtedy do was!

A coś ty myślał, idąc tutaj?

– Po ratunek szedłem do was! – wyjąkał. – Czyja wiem? Coś mi mówiło: „Idź do chaty!”, to i przyszedłem!

– A zostałbyś ty na zawsze ze mną? – szepnęła.

– Oj, matulu! Zabijcie tę moc we mnie, dajcie mi lek jaki, a zostanę... na wieki zostanę!

– To wstań! Chata twoja, a ja cię nie wypędzę! Zostań! Na złe moce jest Bóg i praca! Zostań! A jak zrobisz kiedy co dobrego, czym mi duszę rozradujesz, to ci serce oddam, zapomnę wszystkiego. Synem mi będziesz i dzieckiem ukochanym. Pamiętaj!

– Pamiętam, matko! Służyć wam będę, ile mocy i nie odejdę; a pierwej, nim wam słowo złamię, na marach mnie ujrzycie! Chory ja, słaby i biedny, ale wy mi siłę dajcie, nauczcie dobrego! Zostanę z wami i wstyd dawny zamażę! Przysięgam!... – mówił Paweł.

Ciemne jego oczy wzniosły się ku niej oszklone łzami i widać w nich było duszę całą, zmęczoną, smutną, a pomimo tego błyskającą złowieszczo niespokojnym ogniem. Przysięga padała na ten ogień jak ołów, druzgotała nawyknienia i żądze. Zakuwała w niewolę.

Biedna dusza rogata!

*     *
*

Nazajutrz rano na cmentarzu odmówił pacierz za zmarłych i wstał z wilgotnej ziemi.

Mularzowa poprawiła krzak nasturcji, który kwitł jeszcze na grobie męża, z mogiły syna zerwała chwast dziki i spojrzała na Pawła.

– Proś Boga, żeby ci dał po śmierci taką cichą mogiłę i kogoś, co na niej we łzach uklęknie. Gdzie indziej dół znajdziesz, ale mogiły nigdy! A teraz idź między ludzi i roboty poszukaj! Do szynku nie zachodź i złej kompanii unikaj, a po pracy do domu wracaj!

– Dobrze matko! – rzekł, całując jej rękę. Odszedł kilka kroków. Zawołała go:

– Paweł, a dziewcząt nie zaczepiaj!

– Nie, matko! – odparł z daleka.

Ludzi snuło się wiele po rynku, ale go nikt nie poznawał. Wśród tych obcych twarzy przechodził posępny, rozmyślając, gdzie i kto da mu chleba kawałek, skoro powie, kim jest? Wstyd mu było.

Przystanął u drzwi kuźni Żmińskiego i zajrzał do wnętrza. Wysoki, barczysty, młody rzemieślnik stał u ogniska z papierosem w zębach, wziąwszy się pod bok jedną ręką, a drugą wybijając takt młotkiem po kowadle.

Rudy, piegowaty wyrostek dął miechem i coś opowiadał majstrowi. Kowal miał pierze w czarnej czuprynie, zapuchłą twarz, wzrok szklany. Był doskonałym typem miejskiego donżuana i pijaka. Co chwila wyjmował nędzny papieros z ust, spluwał i ziewał. Mdliło go po nocnej hulance i niewywczasie.

Paweł Żużel popatrzył nań. Radość przemknęła mu po twarzy, wszedł śmiało do kuźni.

– Majster, może mnie podkujecie? – zawołał.

– U mnie osłów nie kują! – odburknął kowal, nie oglądając się.

– A prawda, bo i wy nie kuci! – zaśmiał się Paweł.

Rzemieślnik spojrzał zagniewany.

– Guza szukacie? – krzyknął gromko.

– Ja guzów nie biorę, ale daję!

– No popróbujcie!

Kowal młot rzucił, zwrócił się frontem do obcego, zmierzył go wzrokiem i aż skoczył, nagle otrzeźwiony.

– Paweł! – wrzasnął – Nasz Paweł! Skądeś, kolego, bracie? Z grobu?... Gwałtu! On sam!

Porwał Żużla w ramiona i ściskał, tańcząc po kuźni na podziw piegowatego pomocnika.

– A ja!... Poznałeś? Bóg dał choć jedną starą twarz!

– Skądeś? – powtarzał kowal radośnie. – A wiesz ty, żem trzy msze fundował za twą duszę? Mówili, żeś zmarł...

– Taki, jak ja, nie ginie. Wczoraj wróciłem. A ty co tu robisz w tej kuźnicy? Kupiłeś?

– Diabła tam kupiłem! Dostałem darmo, z żoną w dodatku.

– Co? Oczepiłeś świętą Helenkę?

– Albo co? Myślisz, że ja byle co! Jestem całą gębą majster Hipolit Alchan, mąż żonie, ojciec dzieciom.

– Jak to? I dzieci masz?

– Jeszcze nie mam, ale święta Helenka i tę łaskę u Boga wymodli. Kobieta, bracie, jak chodzący ołtarz!

– Toż wiem! Zwali my ją Kantyczką. Wybrała sobie męża... no, no! Zdeptał czart siedem par butów, nim taką parę dobrał!

Skończenie świata! A coś z gospodarką zrobił?

– Żydy na mej gospodarce kugle pieką, bachory pejsy hodują... A ty skąd, bracie?

– Ze świata! Nie opowiedzieć, gdziem był... Cóż z naszymi słychać? gdzie kompania?

– Licha warte! Jakeś odszedł, popsuły się rządy! Narobiłeś ty chryi we młynie, że aż strach! Młynarz wściekał się, dziewczyna szlochała. Sądny dzień! Obejrzeli się starzy poniewczasie, matki wzięły się do pilnowania dziewcząt, ojcowie przebrali naszą kompanię. Nastała nuda i pustka. Tyle lat! Jedni do wojska poszli, inni się pożenili, reszta ścichła, lub wymarła... Tfu! Diabła warte wszystko bez ciebie! No, aleś wrócił, to grunt! Staniemy znów na nogi. Chodźmy do Aberbucha! Wiewiórka – dodał – gaś ogień, zamykaj kuźnię i wynoś się, gdzie pieprz rośnie!

Tu kowal zaczął naciągać surdut. Nagle się zatrzymał.

– U matkiś był? – zagadnął.

– Byłem. Kazała ustatkować się i pracy szukać.

– At! Oni wszyscy powariowali na punkcie statku i pracy. Głupstwo! Co robisz, to komuś; co wypijesz to sobie. Chodźmy Pawle, do Aberbucha, przypomnieć dawne czasy!

Żużel potrząsnął głową.

– Nie kuś, szatanie! Roboty mi trzeba dzisiaj. Nie pójdę pić, aż się zmorduję. Daj pracę jaką!

– Bodajeś się w wołu przemienił! Czyś ty do pracy stworzony? Innemu to gadaj, a nie mnie! Chodź, ja funduję!

– Jeszcze mi na poczęstunek nigdy nie brakło, ale znasz moje słowo. Jak mówię nie, to nie.

– A kat ją tam wie, tę robotę! – zamruczał kowal niechętnie.

Potem myślał chwilę, szukał w pamięci, wreszcie gwizdnął przeciągle i śmiejąc się, spojrzał na Żużla.

– Co mi dasz faktornego za nastręczenie służby? – spytał.

– Spoję cię czystym arakiem palonym.

– Nie chcę, arak mi zbrzydł. Tfu! Ot lepiej pomożesz mi w potrzebie. Słowo?

– Słowo! Ja ci zawsze pomagałem.

– No, to dobrze. Mam ci robotę, ale jaką! Radbym ja tam być na twoim miejscu!

– A gdzie?

– Na jeziorze, u Szymona.

– To stary żyje jeszcze?

– Oho! I nas przeżyje, a jaką ma córkę!

Oczy kowala zabłysły jak kotu. Mlasnął językiem.

– Z tego patyka, czarnego jak sadza, wyrosła dziewczyna? – zdziwił się Żużel.

– Cud, mówię ci, skończone ladaco! Gwałtu! W moim kominie nie ma takiego żaru, jak w jej oczach!

– Aha – rzekł Paweł przeciągle – tom ją widział wczoraj u furtki. Aha!

Kowal skrzywił się, udając dyskrecję.

– Bardzo się lubią z Helenką – rzekł niby naiwnie.

– To się wie! – parsknął śmiechem Żużel. – Nawet widziałem, jak się żegnała pod furtką... z Helenką.

– Frant z ciebie! – śmiał się Alchan cynicznie. – A wszystko dopatrzysz! Kupiłbyś ją na wagę złota.

– Dziewczynę? Ja? Toś chyba zapomniał, co ja jestem. U Szymona roboty poszukam, a córkę tobie zostawiam...

– I pomożesz czasem, bo stary jej pilnuje jak skarbu.

– Dobrze wczoraj upilnował Adrychter! Jak ryby swojej niegdyś przede mną. Pamiętasz?

– Oj, oj! To pójdziesz na jezioro?

– Pójdę, choć nie wiem, czy mnie zechce. Do zobaczyska, Hipek!

– Do zobaczyska! A wstąp wieczorem!

– Dobrze! Pozdrów tam Kantyczkę swoją ode mnie! My z nią trochę swojaki. Dobre z niej kobiecisko, tylko trochę zwariowana.

– Bodajby trochę! Żywcem mnie chce zanieść do nieba!

– Próżna fatyga! – zaśmiał się Paweł, wychodząc.

Kowal wrócił opieszale do kowadła, nawołując rudego wyrostka. Żużel ruszył w stronę jeziora.

Jezioro szeroko obejmowało miasteczko, dało mu nazwę, stanowiło sławę, wzniosło je i wzbogaciło. Wiankiem obejmowały je łozy, sitowia i oczerety, gdzieniegdzie chyliła się w nurt wierzba stara lub przyglądała się swej urodzie czarna olszyna. Z obawy przed wiosennym wylewem domy miejskie stały opodal i tylko jedna zagroda, umocowana wałem i palmami, znajdowała się tuż nad wodą – samotna jak strażnica. W głębi, gdzie strumyk wąskim gardłem wpadał w jezioro, czerniał młyn stary, wokoło, jak okiem spojrzeć, łąki i wypasy – jak morze zieleni.

W zagrodzie od stu lat żył jeden ród i dzierżawił rybne tonie. Weszło to w prawo, w obyczaj, w tradycję. Mówili ludzie, że kto chciał odebrać od rybaczej rodziny jej jezioro, ten źle kończył – i wreszcie nie stało ochotników. Syn po ojcu następował, jak pan dziedziczny, od dziecka zrastał się z jeziorem. Usypiało ono ich w kołysce szumem fal, towarzyszyło przez całe życie, śpiewało posępnie do śmierci. Zapomniano ich nazwiska. Okolica zwała każdego Rybakiem tylko. Był Piotr, Józef, Stefan, ale tych pamiętali starcy tylko. Od czterdziestu lat w zagrodzie nad jeziorem królował Szymon Rybak – dawniej z żoną – potem z córką jedynaczką. Synów nie miał. Żył w swej zagrodzie, jak borsuk, zapracowany, gderliwy, sknera. Nikt z nim długo nie wytrzymał, oprócz starej baby gospodyni i chłopca znajdy, na pół idioty, porzuconego niegdyś pod progiem.

Paweł Żużel znał dobrze starego. Wyrostkiem będąc, szedł nocą nad jezioro, wytrząsał kosze na psotę, albo w dzień z wędką drażnił rybaka, siadając na połów tuż pod chatą. A młodzieńcem? Wtedy wbiła najmocniej mu się w pamięć sina toń jeziora. O zmroku wykradał się z domu, porywał Szymonowi łódkę i wiosło i płynął w głąb, aż do młyna, gdzie narzeczona jego brata, jasnowłosa młynarzówna Joasia, śpiewała smętne pieśni, wyglądając narzeczonego.

Ale Józik był nieśmiały i cichy, a pracował ciężko. Więc wieczorem sen go zmorzył u komina i nie śmiał iść na schadzkę, czekał cierpliwie ślubu.

Dla Pawła nie było zmęczenia, nocy i strachu. Zakazany owoc, wzbroniona zabawa, były mu najmilsze. Zdawało się, że kocha dziewczynę.

I jak co rano znajdował Szymon swe czółno tam, gdzie je prąd zaniósł, często przewrócone, wiosła wyławiał i klął w suche kamienie nicponia mularczyka.

Nie ziściły się jego klątwy. Po latach dwunastu nicpoń mularczyk wracał pod rodzinne niebo i szedł do niego, nad jezioro znajome, ale go nikt już nie poznał.

Obdarty włóczęga stanął na wybrzeżu koło chaty i patrzył. Ruch tam panował gorączkowy. Ołowiane chmury wróżyły rychły śnieg i zimę, więc z jeziora ściągali większe łodzie na ląd, na zimowe leże, pod szopy, otaczające chatę. Ciężka to była praca. Drzewo namokłe, ciężkie jak ołów, grzęzło w piasku; parobcy przeziębli, w wodzie po kolana, ruszali się opieszale, obojętni na gderania starego, które słyszeli zawsze nad uszami przez cały rok. Nie robiło to na nich wielkiego wrażenia. Rybak w kożuszku, zaczerwieniony od wiatru i gniewu, krzyczał i krzyczał bez ustanku.

– Hultaje, obieżyświaty, śmiecie miasteczkowe, szubieniczniki! A nie ruszycie się to inaczej! Pieniądze brać, to galopem! A robić, to jak żółw! Ryba śnięta lepiej się rusza! Justyn! Małpo afrykańska! Co stoisz, jak kołek? Żywo!

– Aha, żywo! – powtórzył idiotycznie znajda, istota nieokreślonego wieku, straszna, kołtunowata, śmiejąca się głupkowato.

– Hej, hej! Razem, razem! – zachęcali się parobcy.

– Gospodarzu! – odezwał się Paweł zza płota. – Każcie podważyć krypę i podłożyć pod nią kołki! Będzie jechała jak na łyżwach.

Rybak się obejrzał na ten obcy głos i wnet się zaperzył.

– A ty tam, próżniaku, czego się gawronisz i rady dajesz? Kiedyś taki rozumny, to chodź i pokaż, jak robić!

– I owszem! – odparł wesoło, przyskakując do czółna. Porwał drąg z ziemi i zaważył za pięciu.

– Kołki pod krypę! – huknął donośnie! – Prędzej! Skoczyli gromadą. Głos miał w sobie energię i siłę równą ramionom – rozbudził ich do czynu.

Szymon mógł milczeć. Robota poszła piorunem.

Przybysz pracował jak olbrzym i od razu objął komendę. Parę razy pięścią przynaglił opieszałego, ale sam dawał przykład, w wodzie po pas, wpół nagi na tym wietrze jesiennym, zawsze wesoły.

– Chodź, ciotuchna, chodź! – interpelował łódź. – Dostaniesz kataru na jesieni... Dosyć ci kąpieli!... Aleś uparta, starucho! No, popróbujemy się!

I przeziębły, siny, mocował się z nią, aż chwilami na twarz występowały strugi potu i stygły zaraz od zimna, a członki naprężały się jak struny i wnet kostniały od wody i wiatru. A łódź ruszała się, jak żywa. Rybak założył ręce i uśmiechał się rozpromieniony.

– Ot, widzicie, jak się to robi! Ot, widzicie, kto chce uczciwie grosz zarobić! – fukał na parobków.

– Ot, widzicie! – powtarzał za nim, jak echo idiota Justyn, udając, że także pracuje.

Ostatnią łódź wepchnięto pod szopę; ale i dzień się już kończył. Biała jak mleko mgła wstawała z jeziora, zakryła miasteczko, młyn – rybacką zagrodę nawet. O krok nic widać nie było; chłód się wzmagał.

Parobcy, uwolnieni wreszcie przez noc, pobiegli kłusem do zagrody; za nimi pokulał Justyn, śpiewając fałszywym głosem jakieś urywki pastuszych pieśni bez sensu.

Żużel otarł rękawem twarz i oczy, zatulił szczelniej płótniankę na piersi, zabierał się do odwrotu.

– Ostańcie z Bogiem, gospodarzu! – rzekł, mijając Szymona.

– No, no! A zapłaty nie chcesz?

– Nie ma za co! Pół dnia robiłem... Ot tak, z ochoty! Nie było czym się ogrzać, to choć potem!

– No, pewnie... pół dnia to nie ma rachunku! – zamruczał stary, uszczęśliwiony, że grosza nie wyda. – Ale za usługę wypij choć wódki kieliszek! Zajdź do chaty!

– Dziękuję, gospodarzu!

Weszli w sień ogromną, dzielącą zagrodę na dwie połowy. W lewo, w izbie czeladnej, rozlegał się gwar parobków i pisk Justyna. Szymon otworzył drzwi prawe i wprowadził Żużla do własnej stancji.

Był to pokój obszerny i niski, służący za sypialnię, warsztat, jadalnię i salon zarazem.

Piec kaflowy z kominkiem zajmował ćwierć przestrzeni; dalej stały ławki i stół, w głębi posłanie gospodarza, wkoło ścian z pułapu wisiały sieci, więcierze, ościenie, haki, kosze na ryby, przeróżne sprzęty rybackie, na szafach błyszczały jaskrawe talerze, dzbanki i misy. Kute skrzynie zawierały zapewne odzież, płótna i srebrne pieniądze.

Wieczerza dymiła na stole, rozkoszną woń niosąc do nozdrzy i podniebienia zgłodniałego Żużla; przyjemne ciepło ogarniało jego skostniałe członki, a blask smolnych drzazg oświetlał tę izbę, tchnącą zamożnością i wygodą.

W blasku tym czerwonym i fantastycznym stała dziewczyna, ku której na wstępie spod brwi nieufnie poszły oczy włóczęgi.

Skrzyżowawszy ręce na piersi, patrzyła w ogień i nie raczyła się obejrzeć na wchodzących.

Wysoka, smukła, toczonych kształtów, miała na sobie barwny strój mieszczanki, krasną spódnicę, jak śnieg białą koszulę, wzorzysty fartuch, na ramionach siną, krótką świteczkę, rozwartą z przodu. Pęki korali i wstążek zdobimy szyję, spływały aż na piersi; głowę otaczały, jak diadem, czarne warkocze, spięte srebrnym grzebieniem.

Widać było od pierwszego spojrzenia, że urody jej nie tknęła praca, że istotnie skarbem była starego i królową zagrody, której każdy służył, pieścił i dogadzał.

Blask komina zaglądał w jej twarz i pokazał Żużlowi smagłą, cygańską cerę, nieregularne rysy, orli nos dziewczyny. Nieładna była, nawet brzydka, a jednak wzrok wracał raz po raz, na tę twarz i patrzącemu nabiegały mimo woli żarem policzki. Coś w niej było, co nęciło, pociągało, zmuszało do uwagi.

Było to coś nieokreślonego. Jakaś łuna, która snuła się ze śniadością policzków oraz czoła i nadawała im gorący koloryt, jakaś przepaść wrażeń i skier lotnych w głębinach oczu, jak piekło czarnych, jak piekło palących, jakiś dziwny uśmiech wilgotnych, purpurowych warg, wpół grymaśny, wpół namiętny! Dziewczyna ta miała coś więcej niż piękność, coś więcej niż rozum, niż skarby całego świata – miała urok nieprzeparty, tajemniczy wszechpotężny. Pierwszym wrażeniem Żużla był strach, nieznany dotąd. Miał ochotę zawrócić i uciec – spuścił oczy i milczał, gryząc usta.

Nie spojrzała na niego i nie powitała. Stała nieporuszona, z brwią ściągniętą, rozdrażniona i kapryśna, wpatrując się uparcie w ogień. Szymon zdjął zmokły kożuch i czapkę i zwrócił mowę do starej baby w chłopskim ubraniu na głowie, która na skrzyp drzwi ukazała zza pieca pomarszczoną twarz i kądziel lnu u prząśnicy.

– Daj wódki, Praksedo!

Stanął naprzeciw i córki i grzał dłonie, ważąc w głowie myśl kłopotliwą i zezem spoglądając na stojącego w progu Pawła.

– Jutro trzeba łodzie połatać – rzekł wreszcie. – Może przyjdziesz do tej roboty? Dzień krótki... dam ci dwadzieścia kopiejek.

– Jeżeli służby nie znajdę, to przyjdę! – odparł parobczyk.

– Aha, to służby szukasz! Hm, hm! A drogo ty siebie cenisz?

– A na co wam wiedzieć?

– Hm, hm! Może bym cię wziął na próbę.

– Ej, nie weźmiecie, ojcze Szymonie... bo mnie znacie i źle znacie z dawnych czasów.

– Ciebie? Pierwszy raz widzę... nie znam! – odparł stary, przypatrując się uważnie rysom stojącego.

– Był czas zapomnieć. Zestarzałem! Alem ten sam Paweł mularczyk, coście go klęli niegdyś codziennie.

Rybak aż skoczył i podszedł bliżej.

– Mularczyk! – zawołał, wytrzeszczając oczy. – Słyszana rzecz!

Toś wrócił! Awantura! Ho, pamiętam hultaja, jak dziś! A że to chwast nigdy nie zginie! Uczciwy by zmarniał sto razy, a temu nic. Jak dąb wyrósł i znowu jest! No, proszę! No, proszę! Aleś się zmizerował! Skóra i kości! Aha! Włóczęga nie tuczy! Widzisz: jednakowoż bieda cię przygnała!

– Chwast się biedy nie boi, gospodarzu. My z nią koledzy... i nie do rozkoszy ja wróciłem! Może i lepiej było tam, skąd idę.

– Broiłeś ty tam po świecie, broiłeś! Jakbym wiedział! Ale żeś przyszedł, to dobrze. Matczysko twoje od łez wyschło! Czas, byś ją chlebem nakarmił za tę zgryzotę, coś jej sprawił!

– Po to przyszedłem! – zamruczał Paweł.

– No, no! – dziwił się rybak, biorąc z rąk Praksedy, pękatą flaszkę z okowitą. – Wypijże, chłopcze! Nie musi być ci ciepło w tej bluzie! Ha, ha! Kto by cię poznał!

Młody wychylił kieliszek i skłonił się z podziękowaniem. Stara podała mu kromkę świeżego chleba, podniósł ją chciwie do ust i pożerał, jak wilk. Szymon wrócił do kominka i medytował, grzejąc palce i plecy.

– Co ci, Marynka? – zagadnął córkę. – Coś taka markotna?

– Jak by tatuś nie wiedział! – odburknęła niechętnie. – U Feliksów zaręczyny, muzyka, a ja tu siedzę jak grzyb! Tatuś to nade mną nie ma nijakiej litości! Więzienie ta chata!

– Więzienie? Doprawdy? Jakbyś ty kiedy tu siedziała! Wiecznie gdzieś latasz po miasteczku! Zachciało ci się iść w taką szarugę, co i pies by nie wylazł! Jeszcze się rozchorujesz!

– Ostańcie z Bogiem, ojcze Szymonie! – rzekł Paweł, biorąc za klamkę.

– Poczekaj – no, poczekaj! Na hulankę już ci się śpieszy? Tfu! Zatracony chłopiec!... A szkoda! – dodał ciszej.

– Matka czeka...

– Biedna ona! Toć jej nie przyniesiesz ani grosza, ani strawy, jeszcze odjesz kęs ostatni... Słuchaj – no! Nicpoń był z ciebie i łotr na pokaz, pamiętam, ale mi matki Agnieszki żal. Może bym cię i wziął na służbę, gdybyś się poprawił.

– Jak wasza wola gospodarzu. Chleba darmo jeść nie będę. Usłużę wam z miłą chęcią.

– No, no, byłeś robił jak dzisiaj, to ci dam rocznie pięćdziesiąt rubli i strawę.

– Zgoda, gospodarzu!

Stary się przestraszył, że ofiarował za wiele. Zaczął się cofać.

– Hm, hm! A umiesz ty sieci wiązać?

– Choć nie umiem, to się nauczę!

– Ehe! Toś fryc! Za naukę trzeba zapłacić dziesięć rubli.

– Niech będzie czterdzieści! – rzekł Paweł.

– I to za wiele, boś ty pewnie śpioch, a w niedzielę toś przepadł. Znam ja twoje sztuki! No, co robić? Dam czterdzieści, choć nie warto; za to mi i w święta dopatrzysz dobytku, drew urąbiesz i bez pozwolenia za próg się nie ruszysz!

Paweł pomyślał chwilę. Była to niewola pod ciężką ręką zrzędy i sknery, który z niego wyzyska każdą minutę, każdą odrobinę sił. Służba to była mozolna, utrapiona. Ale kto da lepszą, posłyszawszy jego imię, przypomniawszy wspomnienia młodości?... Zresztą, zawsze i wszędzie czeka go tutaj niewola.

Pochylił głowę. Matka się ucieszy.

– Niech będzie wasza wola gospodarzu! – szepnął.

– No to dobrze! Dam ci rubla zadatku, ale mi jutro o świcie przychodź na robotę! Rozumiesz?

– Przyjdę gospodarzu? – odparł, otwierając drzwi.

– Tatusiu! – zawołała dziewczyna z umizgiem. – Ja pójdę do Feliksa na godzinkę, na minutkę!

– Znam ja twoje minutki. Siadaj do wieczerzy i cicho!

– Nie będę jeść, nic nie chcę! – rzekła kapryśnie.

– Skaranie boskie z tą błaźnicą! – mruczał, ustępując widocznie. – Jeszcze cię kto napadnie po nocy!

– Nie, tatusiu mój złoty, mój śliczny! Ja na chwileczkę tylko! Mnie ten parobczak przeprowadzi... Jemu po drodze.

– Akurat, właśnie! Dobry opiekun! No, no, nie płacz, Marynka! Idź się zabaw uczciwie! Idź, idź!

Dziewczyna podskoczyła radośnie, jak ptaszek na swobodę; pochwyciwszy z ławki wełnianą chustkę, poczęła zapinać świteczkę. Śmiała się jej twarz cała.

Stary odwołał Pawła do sieni.

– Chłopcze, idźcie już razem lepiej! Zostawisz ją u Feliksów.

Młody człowiek nic nie odparł, ale czekał.

Wybiegła do sieni, nucąc przeistoczona radością; wyprzedziła go i ruszyła odważnie w stronę miasteczka.

Nie odzywali się wcale.

Ze strachu uczucia jego przeszły w niechęć i lekceważenie; wiedział, kogo ona szuka u Feliksów.

– Może po drodze wstąpicie do kuźni? – zagadnął wreszcie.

– Do kuźni? A czego? – odparła, ruszając ramionami.

– Ano, do Alchana – wtrącił szyderczo – jak wczoraj wieczorem. Nie będzie on dziś na zaręczynach, bo na mnie czeka! Próżna fatyga biegać do Feliksów!

Rzuciła mu piorunujące spojrzenie.

– A wam co do tego, gdzie idę? Odczepcie się ode mnie! Trafię sama. Nie wścibiajcie nosa tam, gdzie was nie wołają!

– Oho! Wymowy wam nie brak! Jeszcze ja o takie, jak wy, się nie zaczepiał! Mnie wszystko jedno, gdzie chodzicie!...

Zaczął gwizdać jakąś śpiewkę i nie uważał więcej na nią. Rubla rybackiego miął w garści i wahał się, co z nim zrobić. Czekała na niego matka, czekał Alchan – cisza i hulanka! Pieniądz drżał mu w dłoni.

Doprowadził dziewczynę do rynku i stanął przed żydowskim sklepikiem. Ona poszła dalej.

W pół godziny potem mularzowa na skrzyp drzwi podniosła głowę od szycia i spytała z widoczną radością:

– To ty, Pawle?

– Ja, matko.

– Robotę masz?

– Mam. Rybak mnie zgodził na parobka.

– To i chwała Bogu! Ciężka to będzie służba, ale właśnie tobie dobra! Szanuj ten chleb i starego Szymona! Człek jak złoto, choć jak krzemień wygląda. Co ty niesiesz?

– Kupiłem dla was mąki i kaszy – rzekł nieśmiało.

Nic nie odrzekła, ale spojrzała łagodniej.

– W kominie twoja wieczerza się grzeje. Spocznij! Zmokłeś. Zmień odzież! Twój worek w alkierzyku.

– Pusty; ale mi nic nie trzeba. Ciepło przy was!...

Usiadł na ławce obok niej, założył zmęczone ramiona i pochylony patrzył na jej ręce pracowite, migające igłą.

Pierwszy to był wieczór, który spędzał uczciwie i pierwsza noc pod rodzinnym dachem. Gdy światło zgasło i legł na tapczanie u pieca, długo zasnąć nie mógł. Zdawało mu się, że wstępował w wąski korytarz, ciasny, duszny i bez końca. Słońce gasło, świat się zamykał we cztery kamienne ściany, ginął wszelki swobodny dźwięk i ruch.

Zimny pot zgrozy i rozpaczy pokrył mu skronie. Czy on wytrzyma? Czy zniesie?

*     *
*

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.