Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja powieści rozgrywa się na dwóch pozornie rozbieżnych planach. Pierwszy, zlokalizowany w międzywojennej Rumunii, to historia rodziny Oxenbergów, w którą wplecione są fakty znane z dokumentów i tajnych archiwów oraz wyrażone bez ogródek opinie na temat życia społeczno-politycznego i międzyetnicznych napięć tamtego okresu. Drugi plan jest zbudowany wokół żydowskiej rodziny mieszkającej w Ameryce na przełomie XX i XXI wieku. Bernsteinowie prowadzą dobrze prosperującą firmę specjalizującą się w handlu używanymi rzeczami. Żyją, jakby nie mieli przeszłości, kierują się jedynie pragmatyzmem naszych czasów, w których wszystko – od ubrań po idee, a nawet nostalgię – jest „z drugiej ręki”. Dwie kobiety o wyjątkowych osobowościach połączą te dwa plany, a klucz do ich historii znajdzie się na końcu opowieści, której siłą jest utrzymywanie niestabilnej równowagi między burleską a powagą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Prolog
Ameryka robi porządki. Ameryka składa ubrania. Ameryka pakuje towar. Ameryka przekazuje w darze.
Towarzystwa dobroczynne czekają na dary. Red Cross, Salvation Army, Planet Aid, Goodwill. Wszystkie uginają się pod ciężarem darów. Przejmują je od amerykańskich obywateli. Ładują na ciężarówki i sprzedają dalej. Niektóre z takich firm dobroczynnych umieją liczyć. Od roku 2000 współpracują z moją małą firmą rodzinną Bernstein Vintage Ltd.
Potrzebują pieniędzy na programy socjalne. Dla alkoholików, dla bezdomnych, dla byłych więźniów, dla weteranów wojennych. To dla nich zbierane są pieniądze. Ameryka zapewnia im terapię i troszczy się o ich społeczną reintegrację. Terapia i reintegracja jednej osoby kosztuje 40 000 dolarów. Kupa forsy. Nikt nie da sobie uciąć głowy, że zainwestowane pieniądze przyniosą efekt. Ale próbują.
Prowadzimy bardzo skrupulatną ewidencję wszystkiego. Mamy opasłe segregatory, kwitariusze, spisy rzeczy. Mamy katalogi. Wszystko zapisane, czarno na białym. Kupujemy miesięcznie 50, 60 tirów z darowaną odzieżą. 45 zatrudnionych hiszpańskojęzycznych z trudem nadąża z robotą. Rozładowują, sortują, wkładają do kartonów. Przez 50 godzin w tygodniu. Pracują, pracują, pracują. A podczas pracy gwiżdżą i śpiewają. Zezwalamy na to, tak po ludzku. Nie tak, jak antysemita Ford, który wydał na świat automobil. On nie pozwalał robotnikom ani gwizdać, ani śpiewać.
Sortujemy towar. Ubrania lądują obok ubrań, kapcie obok kapci. Walizki marki Samsonite i marki Niesamsonite odnajdują krewniaków. Elektronika, książki, płyty winylowe. Fotele, widelce, obrazy. Elementy wyposażenia mieszkań. Narty, szczudła, wózki inwalidzkie, rowery. Wszystko.
Towar kategorii vintage idzie oddzielnie. To jest towar gwiazdorski. Zajmuje miejsce w klasie business.
Od nas ubrania i pozostałe rzeczy jadą w dalszą drogę. Worki ładuje się do kontenerów przeznaczonych dla klientów szmateksów. Kontener waży dziesięć ton. Klientów mamy w Ameryce Środkowej, w Afryce, w Azji. W Europie Zachodniej, ale zwłaszcza we Wschodniej. Co kraj, to obyczaj. Holandia chce stare płyty winylowe i wszystko, co bardziej amerykańskie. Poczynając od dżinsów Levi’s. Japonia chce wyłącznie towar vintage. Japończycy są rozbrajający. Na tyle, na ile potrafią.
Kraje takie jak Rumunia żądają, by towar pochodzący z USA był wcześniej poddany procesowi gazowania. Gołodupiec bywa delikatnego zdrowia. Rumunia boi się amerykańskich czyraków. Jedziemy do firmy zajmującej się gazowaniem towaru. Uwaga, drzwi kontenera otwarte! Do środka wrzuca się kilka pojemników z gazem. Wybuchają dosyć anemicznie. Uwaga, drzwi się zamykają! Na 24 godziny. Potem drzwi się otwiera na kolejne 24. I znowu się zamyka. Plombujemy i gotowe. Towar jest zdezynfekowany i zdezynsekowany. Mucha nie siada.
Amerykanin oddaje, bo ma dobre serce. A poza tym oszczędza 500 dolarów rocznie na podatkach. Amerykanin kupuje, ale brakuje mu miejsca w szafie. Musi coś wyjąć, żeby móc włożyć coś nowego. Otwiera szafę i mówi fuck. Co za nudny sweter. A ta sukienka co tu jeszcze robi? Po byłej żonie? Żony zostawiają ślady. Do Goodwilla i Czerwonego Krzyża z nimi.
Alkoholicy, narkomani, bezdomni, weterani wojenni. Stoją na ulicy i czekają na reintegrację. Bez firm takich jak nasza mogliby tak sobie stać i stać. Mówię swoim dzieciom:
– Bądźcie dobre dla narkomanów, weteranów wojennych i bezdomnych. Oni nas utrzymują. Oni nam kupili limuzyny. Narkoman i bezdomny zapłacili za naszego lexusa. Oni płacą za nasze wakacje w Europie. Oni opłacą wasze czesne na uniwersytecie. Bez nich nasze życie byłoby ciężkie. Tak jak ich.
Od czasu do czasu wychodzimy do nich na ulicę. Zanosimy im ubrania i papierosy. Ben ma nad swoim biurkiem zdjęcie w ramce. Bezdomny dziękuje mu za podarowane ubranie. Na głowie nosi fez i trzyma papierosa w ustach. Ben uśmiecha się szarmancko do obiektywu.
Ben to mój mąż. Mógłby być mężem innej, ale jest moim. Opowiem, jak do tego doszło. Będę opowiadała powoli.
Ameryka przekazuje darowizny. Gdyby nie przekazywała, ta książka by nie powstała.
Dlaczego wybrałam Cătălina Mihuleaca, żeby nadał jaką taką formę literacką tej opowieści? Ponieważ z listy rumuńskich pisarzy, którą mi przedstawiono, jedynie on zgodził się rozmawiać ze mną bez pośrednictwa swojego agenta. Szczerze mówiąc, skądinąd nie bardzo wierzę, by mógł sobie pozwolić na agenta. Ale to inna historia. Poza tym doceniłam u niego brak dużego brzucha. Na kolejnych stronicach znajdziecie wyjaśnienie, dlaczego nie mam zaufania do brzuchatych artystów.
Miał do wypełnienia podwójną misję. Po pierwsze, wycyzelować tekst napisany przeze mnie, nie ujmując mu nic ze stylistyki raportu księgowego, która jest moim znakiem rozpoznawczym. Po drugie, powiązać moją opowieść z tą drugą w sposób pozwalający utrzymać napięcie narracyjne. Drugą opowieść dostałam gotową, zobaczycie kiedy i w jakich okolicznościach.
Na koniec pozwoliłam mu podpisać się pod „dziełem” swoim nazwiskiem. Żeby dać satysfakcję pisarskiemu ego, co w tym środowisku jest czymś oczywistym, ale też dla własnej asekuracji. Nie lubię podejmować ryzyka w dżungli, której nie znam.
Rozumie się, że nie mogę ocenić, na ile mój „wybraniec literacki” poradził sobie z zadaniem. Nie wiem nawet, w jakim stopniu moja powieść jest catchy. Przyznaję, że między mną i „autorem” były chwile napięcia, naznaczone pretensjami i wzajemnymi groźbami złożenia rezygnacji oraz wręczenia wypowiedzenia. Zdarzyły się też kilkakrotnie wymiany słów, które wolę przemilczeć. Jako kobieta interesu chcę wierzyć, że napięcia między nami okazały się konstruktywne i korzystne dla obu stron.
Kończę to słowo wstępne, dzieląc się moim najgłębszym pragnieniem. Mam nadzieję, że po przeczytaniu przez Państwa Czytelników stronic tej powieści, stanę się dla nich serdeczną przyjaciółką.
Suzy Bernstein
Waszyngton, D.C.