Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy polujesz na drapieżcę, musisz się liczyć z konsekwencjami
Jan Bogucki po dziesięciu latach wraca do rodzinnego miasta. Zamierza się ustatkować i wyleczyć złamane serce. Po drodze chce jeszcze odwiedzić swoją siostrę, która właśnie kończy archeologiczne praktyki. Kiedy dociera na miejsce, dowiaduje się, że Kasia i jej kolega zniknęli. Wśród studentów aż huczy od plotek o ich romansie i nietypowym odkryciu. Wygląda na to, że po parze młodych pasjonatów został tylko wykopany przez nich szkielet o cechach niepokojąco sprzecznych z tym, co spodziewano się znaleźć w tej ukrytej wśród lasów wiosce.
Rozpoczynają się poszukiwania. Okazuje się, że jedyny trop prowadzi do rozwiązanej przed laty sekty kierowanej przez tajemniczego guru. Janek musi nie tylko rozwikłać zagadkę, której sens rozmywa się w medialnym zamieszaniu, lecz także stoczyć walkę z samym sobą – z własną porywczością i demonami, które prześladują go od lat. W prywatnym śledztwie wspiera go emerytowany policjant Horst Miller, dla którego ta sprawa ma wymiar osobisty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 642
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł, Lingventa/Aleksandra Zok-Smoła
Zdjęcia wykorzystane na okładce
© Andrew Ly on Unsplash
© Pat Whelen on Unsplash
© by Michał Wierzba
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2347-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Życie jest rozrzutne i ślepe. Nie zna pojęcia sprawiedliwości. Może sobie pozwolić na marnotrawstwo.
CARL SAGAN
Kiedyś chciał mnie umieścić w swojej rubryce wachmistrz ze spisu powszechnego. Zjadłem jego wątrobę z fasolą i dużą ilością przypraw.
HANNIBAL LECTER
LUDWIKOWO
25 września, poniedziałek
Dron zachwiał się, smagnięty podmuchem wiatru, a potem opadł dziesięć, może dwadzieścia metrów, muskając mgłę, która zbierała się nad taflą wody. Odzyskał sterowność i szerokim łukiem okrążył północny brzeg jeziora. Kierował się na zachód, ku wiszącemu nad sosnowym lasem słońcu. Przez chwilę wyglądał jak czarna plamka na tle ognistej kuli, ale zaraz się powiększył, a jego brzęczenie sprawiło, że klucz dzikich gęsi rozpadł się na dwie części i zmienił kierunek.
Dron był coraz bliżej. Kilka osób podniosło głowy. Z drobiny zamienił się w kształt. Z kształtu w błyskającą czerwonymi diodami kulę, po chwili można już było rozpoznać skrzydła i podwieszoną do konstrukcji kamerę. Dźwięk mechanicznego trzmiela był na tyle drażniący, że jeden z policjantów podszedł do sterującego nim chłopaka i najwidoczniej kazał mu się odsunąć, bo dron ponownie poszybował w górę, ludzie opuścili głowy i znowu patrzyli na plażę ukrytego w leśnej głuszy jeziora, którą oddzielono od nich szerokimi żółtymi taśmami.
Zmierzchało.
Na plaży pracowali ludzie. Trzynaście osób, nie licząc strażaków na pontonie. Jeden z nich właśnie podawał linę komuś zanurzonemu w wodzie. Dobywające się spod powierzchni światło było całkiem wyraźne, jak utopiony w jeziorze księżyc. Pracowali w ciszy, w migotliwym błękicie policyjnych kogutów. Nawet gapie zebrani w miejscu, gdzie leśna droga zamieniała się w schodzącą ku plaży polankę, stali w zupełnym milczeniu. Gdyby nie błyski telefonów komórkowych, można by ich wziąć za gromadkę przybyłych z lasu duchów.
Chwilami, kiedy cichł plusk wody i cichły krótkie komendy wydawane przez faceta stojącego na brzegu, odgłos elektrycznych skrzydeł był jedynym dźwiękiem na oświetlonej reflektorami plaży.
Anatol, jeden ze studentów archeologii, na co dzień używał drona do fotogrametrii. Teraz obserwował akcję poszukiwawczą na ekranie monitora. Milczał, podobnie jak reszta. Ciekawość pozwalała skutecznie zamaskować inne uczucia, ale gdyby się odezwał, musiałby przyznać, że to, co widzi, jest absurdalne i pokręcone. Tylko patrząc na to wszystko jak na film albo jak na widziany z lotu ptaka obraz, można próbować poukładać w głowie najważniejsze fakty. A te były porażające.
Stał w tłumie nic nierozumiejących gapiów, pozwalając komarom, żeby najadły się do syta. Nikt się nie odzywał. Na plaży leżało otoczone parawanem ciało. Intensywna praca służb zapowiadała, że za chwilę wyłowią kolejne. Albo znajdą coś równie dziwnego. Świadczyły o tym rzucane komendy i poruszenie wśród zebranych wokół ludzi.
Ponownie spojrzał na ekran.
Zrobił zbliżenie na pomost i na to, co znajdowało się tuż za nim. Dokładnie widział dochodzące spod wody światło. Powierzchnia jeziora nagle się wzburzyła. Podwodne światło zadrgało, w końcu rozproszyło się w blasku reflektorów, które nakierowano na ten sam punkt. Ktoś włączył silnik pontonu, ale starał się przekrzyczeć jego warkot. Ponton płynął w stronę brzegu, w końcu zagrzebał się w piachu. Podbiegło do niego sześciu ludzi. Potem jeszcze czterech. Chwycili linę, którą ponton holował za sobą, i ciągnęli z całych sił.
Z wody zaczął wyłaniać się kształt.
Najpierw pojawił się błysk chromu. Potem wysoka na metr kierownica, a chwilę później reszta motocykla. Harley-davidson. Był duży, ciężki i w całkiem dobrym stanie. Światło reflektorów, podobnie jak spojrzenia zebranych wokół ludzi, skupiło się na nim. Na czarnym baku znajdowało się srebrne logo. Na filtrze powietrza widniała płaskorzeźba z głową wilka. Na końcówkach manetek tkwiły chromowane kolce. Na podnóżkach – niewielkie czaszki. Gdyby nie wodorosty oplatające kierownicę i uszkodzone przez wyciągarkę koło, można by sądzić, że harley jeszcze wczoraj był na motocyklowym zlocie.
Ktoś krzyknął, żeby niczego nie dotykać.
Anatol oddalił obraz.
Pozwolił dronowi wznieść się kilkanaście metrów wyżej. Do motocykla podbiegli technicy. Wyglądali jak kosmonauci albo naukowcy badający skażenie gleby. Poruszali się metodycznie i nienaturalnie. W centralnym punkcie ekranu jeszcze raz pojawiły się wyłowione godzinę wcześniej zwłoki. Leżały na piasku, obojętne i ciche jak porzucona kukła. Ociekały wodą, widać było rozczochrane włosy i otwarte usta.
Dron nadal się wznosił.
Wierzchołki drzew kołysały się lekko. Zabudowania gospodarcze wyglądały jak zabawki. Ośrodek wczasowy w pobliżu zarośniętego trzcinami jeziora był opustoszały, ale Anatol wiedział, że jeszcze dwa dni temu prezentował się zupełnie inaczej. Na sznurkach wisiało pranie. Z komina umieszczonej przy świetlicy kuchni unosił się dym. Przy domkach, w miejscu dawnego boiska do siatkówki, rozpalono wieczorne ognisko.
Śmiech, echa rozmów i studencka krzątanina. Anatol pamiętał to dokładnie. Był jednym z nich.
Teraz ośrodek wyglądał jak popadający w ruinę relikt minionej epoki. Rozpad. Cisza. Półmrok. To stało się bardzo szybko, wręcz wczoraj, najdalej dzisiaj do południa. Z brzóz opadły niemal wszystkie liście. Jakby w ciągu jednego dnia zmieniły się pory roku. Tylko namiot, harcerska sypialnia zamieniona na archeologiczne laboratorium, stał, jak dotąd. Powinien być złożony, ale być może ze względu na wczorajsze zamieszanie nikt o tym nie pamiętał.
Anatol wpatrywał się w ekran. Nie wiedział, czy w namiocie ciągle jeszcze znajdował się szkielet. Miał nadzieję, że już go tam nie ma. Że ponura aura zniknęła razem z nim.
Starał się nie mieć żadnych wspomnień.
Starał się nie mieć żadnych uczuć.
Podszedł jeden z policjantów i znowu kazał mu się odsunąć, ale on spojrzał na niego takim wzrokiem, że tamten cofnął się, zmieszany.
Skupiał się teraz tylko na tym, co widział na ekranie.
Duży harcerski namiot. Przed namiotem ktoś stał.
Powiększenie.
Mężczyzna. Wysoki. Szeroki w barkach. Długie dredy. Miał na sobie znoszoną wojskową kurtkę. Nie pasował tu, a jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby tylko on był na swoim miejscu. Mężczyzna podniósł głowę, najwidoczniej zaniepokojony widokiem kamery.
Powiększenie.
Mężczyzna wpatrywał się w obiektyw. Oczy miał wilgotne od łez. Zaciągał się papierosem i uśmiechał smutno. Anatolowi wydawało się, że patrzy wprost na niego. Gdyby tak było, pewnie by się przywitał, bo zdążyli się już poznać. Wcześniej mężczyzna przedstawił się jako Janek i powiedział, że przyjechał po siostrę. Anatolowi zrobiło się głupio, podobnie jak kilku innym chłopakom, bo dla wszystkich było już jasne, że Kasia zniknęła. „Szukamy jej, na pewno nic jej nie będzie”.
Teraz, trzy godziny po tym, jak wyłowiono ciało, nikt już nie uwierzyłby w takie zapewnienia.
17 września, niedziela
Na zewnątrz było już jasno. Smuga światła, która wpadała przez uchyloną zasłonę, wydobywała z półmroku zarys foteli i przerzuconych przez oparcia ubrań. Kasia leżała odkryta, słyszała spadające na parapet krople deszczu. Wygrzebała się spod męskiego kolana, które uciskało jej pęcherz, wsparła się na łokciach i spróbowała odnaleźć podkoszulek. Leżał na ławie zaledwie metr od niej. Sięgnęła po niego leniwym ruchem. Usiadła na skraju łóżka i rozejrzała się po pokoju.
Wszystkie domki, które zajmowali w czasie praktyk, były jednakowo obskurne. Ten sprawiał wrażenie nieco większego, ale tylko dlatego, że aneks kuchenny zastąpiono kącikiem biurowym. Ściany zrobione z dykty w wielu miejscach się wybrzuszyły i wyglądały, jakby byle uderzenie mogło je przebić na wylot. Ich powierzchnia, podobnie jak szafa w nogach łóżka, pokryta była wyznaniami miłości, złotymi myślami albo informacjami, kto mieszkał tutaj wcześniej i do której klasy chodził. Czysta dziecinada, pomyślała. Po chwili stwierdziła, że nie wie, czy ma na myśli nastoletnie gryzmoły, czy siebie.
Wstała z kanapy i włożyła podkoszulek. Facet, z którym spędziła noc, był dwa razy starszy od niej. Teraz spał w najlepsze odwrócony twarzą do ściany. Natknęła się na jego buty. Wsunęła w nie stopy, przydeptała pięty i poczłapała do toalety. Zamknęła drzwi na metalowy skobel i przyjrzała się sobie w zakurzonym lustrze.
Zmrużyła oczy i wykrzywiła usta w grymasie, który tylko dzięki jej urodzie przypominał uśmiech. Na podkoszulku czuła zapach fajek, męskich perfum i marihuany. Głowa pękała jej z niewyspania i przepicia. Najchętniej poszłaby do siebie, położyła się i spała dalej, ale dziewczyny nie dałyby jej spokoju. Nie chciała też zostawać tutaj.
Tutaj był on.
Zimny gnojek, który posuwał ją, nie licząc się z jej potrzebami, a po wszystkim poklepał w tyłek, przydusił ramieniem i zasnął.
Głupi błąd. Lekkomyślność. Jeszcze jedna zła decyzja, która miała poprawić jej samopoczucie, a skończyła się jak zwykle. Podniosła klapę sedesu, uklękła i objęła muszlę rękami. Zwymiotowała dopiero, kiedy włożyła sobie palec do gardła. Strużka śliny i soku żołądkowego − nic, co przyniosłoby ulgę.
Przy oknie, obok kratki ściekowej, leżała słuchawka prysznica. Zamocowała ją na końcu gumowego węża i odkręciła kurki. Najpierw jeden, potem drugi. Z żadnego nie poleciała ciepła woda. Obmyła się w pół minuty, krzywiąc się z zimna i cedząc przekleństwa. Namoczyła dłonie i zwilżyła twarz. Opłukała usta. Nie znalazła ręcznika. Usiadła na sedesie, czując, że targające ciałem dreszcze przywracają jej trzeźwość myślenia. A miało być jak w bajce…
Spuściła wodę. Wymieniła ze swoim odbiciem w lustrze porozumiewawcze spojrzenie, podniosła skobel i uchyliła skrzypiące drzwi.
Ubrała się bezszelestnie. Zgarnęła swój telefon i wyszła na zewnątrz. Poszła do siebie. Zignorowała porozumiewawcze uśmiechy koleżanek, spakowała portfel i kosmetyki. Postanowiła, że zaraz wróci do Poznania.
Gdy tylko znalazła się w swoim wynajętym mieszkaniu, nakarmiła kota, zjadła to, co znalazła w lodówce, i niemal natychmiast zasnęła.
18 września, poniedziałek
Justynowi jedynym pozytywem tegorocznych praktyk wydawała się pogoda, do minionego weekendu słoneczna i stabilna. Temperatura codziennie przekraczała dwadzieścia stopni. Woda w okolicznych jeziorach była wciąż nagrzana, a noce ciepłe i pełne nadziei. Wszystko zaczęło się psuć w sobotę wieczorem. Opady zapowiadano już od czwartku, ale nie spodziewano się, że będą tak intensywne. Nie zwiastowały ich wiatr, zwiększone ciśnienie ani nawet cirrusy. Na dobre zachmurzyło się około osiemnastej, kiedy skończyli pracę. Burza przyszła przed dwudziestą drugą. Właśnie tak to pamięta. Przyszła burza i nic już nie było takie samo…
Nawet teraz, dwa dni później, Justyn miał wrażenie, że w powietrzu ciągle czuć elektryczne wyładowania. Dochodziło południe. Poranne zimno zamieniło się w majową duchotę, mżawka przypominała raczej mgiełkę w ogrodzie botanicznym, ale on ciągle miał wrażenie, że jakaś samotna burzowa chmura wisi dokładnie nad nim, odbierając mu dobry nastrój i chęć do życia. W dodatku pracował na uboczu, a z wyręby, która wbijała się tępym klinem w jezioro, dobiegały muzyka i echa rozmów.
Justyn wydawał się całkowicie obojętny na otoczenie. Gdyby choć na chwilę oderwał się od kopania i spojrzał w górę, ujrzałby klucz dzikich gęsi, dwie smugi zostawione przez wojskowe odrzutowce i nieruchome korony sosen. Gdyby rozejrzał się wokół, zobaczyłby, że jezioro opodal jego stanowiska jest płytkim, zarastającym trzciną i glonami akwenem, który powoli zamienia się w bagno.
Justyn był zbyt zajęty, żeby widzieć cokolwiek poza szpadlem, który miarowo wbijał w ziemię. Nie obchodził go śmiech kolegów dobiegający falami z niewielkiego półwyspu. Komuś, kto obserwowałby go z bezpiecznej odległości, tak jak teraz Kasia, jego zachowanie wydałoby się dziwne. Tym bardziej że jeszcze w sobotę, owego burzowego wieczoru, pił z kumplami wódkę i dziękował im za składane życzenia. Kończył dwadzieścia dwa lata. Świat wydawał mu się piękny, a przyszłość pełna wrażeń. Koledzy kupili mu archeologiczny T-shirt, a Justyn śmiał się, kiedy go rozpakował.
Teraz od kilku godzin stał w przemoczonym podkoszulku z napisem W GRUNCIE RZECZY SZUKAM i odrzucał za siebie grudy mokrej ziemi. Wyglądał jak smutna parodia tamtej chwili. Machał szpadlem, chociaż barki mu zesztywniały, a na dłoniach pojawiły się pęcherze. Bolała go głowa. Może od wypalonych wczoraj papierosów, a może od ciągłego przypominania sobie urywków sobotniej imprezy.
Bo prawda była taka, że jego urodziny udane były dla wszystkich z wyjątkiem jego samego. Za oknem szalała burza. W świetlicy, pamiętającej czasy, kiedy ośrodek wczasowy był własnością miejscowej spółdzielni mleczarskiej, zebrało się ze dwadzieścia osób. Siedzieli i pili więcej niż zazwyczaj. On sam z okazji urodzin postawił dużą flaszkę wódki, a reszta dorzuciła kilka kolejnych. Kiedy alkohol się kończył, a oni byli rozochoceni, ale zdecydowanie niedopici, zjawił się Śmiały. Miał ze sobą dużą skrzynkę piwa. Ktoś wyciągnął zioło. Zrobiło się jeszcze weselej.
Justyn cały czas kombinował, jak zbliżyć się do Kasi. Miał na to ochotę już od pierwszego roku, ale wtedy, kiedy był jeszcze prawiczkiem, wydawała mu się nieosiągalna. Miał wrażenie, że jakimś szóstym zmysłem wyczuwa jego brak doświadczenia, i nawet gdyby zebrał się na odwagę i spróbował ją pocałować, ona z dyplomatycznym uśmiechem wzięłaby to za przejaw koleżeńskiej sympatii. No i ciągle była z kimś związana. Dopiero ostatnio Justyn zwietrzył swoją szansę. Lubili się. Spędzali ze sobą sporo czasu. Kasi podobały się jego pisarskie próby, a odkąd byli na praktykach, częściej niż dotąd uśmiechała się do niego. Zaczęła też go dotykać. Owszem, nieco przypadkowo, ale prawda była taka, że ktoś inny być może zapytałby: „Jak można dotknąć kogoś przypadkowo?”. Bo kiedy ją coś rozbawiło, opierała dłoń na jego ramieniu, a potem trzymała ją tam o sekundę dłużej, niż trwał jej śmiech. Z boku mogło to wyglądać na przyjacielskie gesty, ale Justyn, rozważając to wieczorami, dochodził do wniosku, że kryje się za tym coś więcej. Miał nadzieję, że na suto zakrapianej imprezie uda mu się do niej zbliżyć. Srodze się zawiódł. Kasia, kiedy tylko zapaliła jointa, zrobiła się inna niż pozostali. Zamiast śmiać się z absurdalnego żartu albo przekręconego przez kogoś tytułu filmu, zrobiła się rozanielona, błogo uśmiechnięta i, jak określił to Szuwar, który nigdy niczego nie owijał w bawełnę − solidnie napalona. Tyle że całkowicie zignorowała Justyna, chociaż siedziała dokładnie naprzeciwko, za to całą swoją uwagę skupiła na Śmiałym. Zaczęła tulić się do niego, a ich wykładowca głaskał ją po plecach, śmiejąc się razem z innymi. Justyn nie cierpiał tego fałszywca. Obserwował ich uważnie, miał wrażenie, że cały wypity alkohol wyparował mu z głowy. Kasia i Śmiały tylko szukali okazji, żeby znaleźć się sam na sam, a kiedy ustała ulewa, wymknęli się i już nie wrócili. Justyn, zasypiając, wyobrażał sobie, co i w jakich pozycjach mogli robić, i te uciążliwe obrazy nie znikały nawet teraz, kiedy ze złością przerzucał grudy mokrej ziemi, tkwiąc po szyję we wczesnośredniowiecznej latrynie.
Doskonała metafora mojego losu, pomyślał.
Kasia przyglądała mu się uważnie. Szybko stwierdziła, że jej kolega jest wyjątkowo ironiczną reklamą archeologa: zły, z przemoczonymi włosami, które oblepiły czoło i policzki, w spodniach po pas utytłanych błotem i w nowej koszulce, na której napis pod wpływem brudu skrócił się do W GRU. Zdecydowała się podejść bliżej.
Ukucnęła na hałdzie ziemi i zatopiła zęby w jabłku.
– Jak idzie? − zapytała, uroczo się uśmiechając.
Justyn podniósł głowę i ledwo omiótł ją spojrzeniem, jakby wypatrywał czegoś na horyzoncie. Kiedy nie dostrzegł w dali nic godnego uwagi, bez słowa wrócił do pracy.
– Czyli tak sobie… − Kasia jadła, nadal go obserwując. Kiedy skończyła, z kieszeni bojówek wyjęła paczkę marlboro. − Chcesz jednego?
Justyn wbił łopatę w ziemię, przydeptał ją nogą jak tupiące ze złości dziecko, a potem wyrzucił jej zawartość tuż koło ramienia dziewczyny.
– Nie, to nie − powiedziała, pstrykając zapalniczką. Pochyliła się i zajrzała do wykopu. − Śmiały powiedział, że dostałeś najlepszą działkę, ale cholera wie, on lubi sobie pożartować…
Spojrzał na nią. Spojrzenie miał zimne, a usta zaciśnięte.
Kasia uśmiechnęła się raz jeszcze. Potem zmarszczyła nos i ostentacyjnie wciągnęła powietrze.
– Trochę wali, co nie? Niby tysiącletnie gówno, a wystarczy trochę wody i czuć, że jedli podobnie do nas.
Justyn zastanawiał się, czy Kasia drażni go specjalnie, czy naprawdę jest taka głupia. Nie zmieniało to faktu, że ignorowanie jej męczyło go niemal fizycznie i powodowało ucisk w dolnej części żołądka.
– Nudno tu jak cholera − kontynuowała, zaciągając się papierosem. − Znowu nic nie znaleźliśmy. Nie licząc fragmentów naczyń, które można odkryć wszędzie, nie mamy kompletnie nic. Chłopcy żartują, że to musiało być najnudniejsze grodzisko na świecie… Kto wie, może było tu jakieś sanatorium, gdzie wysyłali pedantycznych staruszków, żeby w spokoju mogli dożywać swoich dni. „I na Peruna, tylko nic nie zgub”, mówili im, kiedy ruszali w drogę…
Justyn uparcie milczał.
– Ej, facet, co cię ugryzło? − zapytała, poirytowana.
Wyrzuciła niedopałek, a wobec braku odpowiedzi zbierała się do odejścia.
Justynowi wydało się, że trochę posmutniała, ale nie był już pewien, czy to sprawia mu satysfakcję. Czuł, że trochę przegina. Przecież nic sobie nie obiecywali, a on zachowuje się jak rozkapryszony poeta. Bardziej niż urażona duma drażniła go obawa, że ona naprawdę odejdzie, że prychnie, obróci się na pięcie i pójdzie do tamtych, a to tajemnicze ciepło, które bije od niej, kiedy jest blisko, zniknie i nie wróci.
– Kasia…
Zatrzymała się.
– Ja się wcale nie… nuuudzę… − powiedział, przeciągając samogłoski. − Do piątku muszę to opisać, a nie przekopałem nawet połowy. − Opierając się na łopacie, obiegł wzrokiem podłużny wykop, na jego brzegach wbił drewniane znaczniki. Potem opuścił głowę i wpatrywał się w czubek swojego buta, który poruszał się to w lewo, to w prawo, jak jaszczurka z przydepniętym ogonem. − Inaczej Śmiały nie da mi zaliczenia. Mam już warunek z łaciny. Nie mogę mieć drugiego.
– Znalazłeś coś?
– Kilka kości. Pewnie ptasich. Kawałek drewna, który może być fragmentem łyżki… − Justyn się zawahał. Po chwili namysłu wyciągnął z kieszeni połowę miedzianej obręczy i podał jej z namaszczeniem. − I to…
Kasia wzięła od niego niepozorny przedmiot.
Justyn poczuł, jak między ich dłońmi przechodzi iskra. Na wysokości twarzy miał jej nogi. Jej trekkingowe buty były pokryte warstwą błota. Noszona na gołe ciało bluzka miała widoczne pod rozpiętą kurtką logo Led Zeppelinów. Było tak sugestywne, że mógłby kupić wszystkie ich płyty…
Kasia bez słowa oddała mu to, co miała w ręku.
– To fragment bransolety − powiedział. − Kiedy znajdę drugą połówkę, mogę ci ją dać. To nielegalne, ale… − Zawstydził się, jakby dopiero teraz usłyszał, co mówi. − Jest mała, ale można ją skleić, przepleść rzemieniem i zawiesić na szyi. Jak amulet…
– Amulet… − Kasia jeszcze raz przyjrzała się umorusanemu od stóp do głów chłopakowi i przekopywanej przez niego latrynie. − Znalazłeś to tutaj?
Justyn z zapałem przytaknął.
– Dzisiaj rano. Ma żłobienia. Może to jakieś zaklęcia…
– Kurwa, dzięki, wprost nie mogę się doczekać… Wiesz, dlaczego ją tu znalazłeś?
– Bo miałem szczęście?
Kasia sceptycznie pokręciła głową.
– Nie, Justyn. Znalazłeś ją, bo spadła komuś podczas podcierania dupy i była na tyle pospolita, że temu komuś nawet nie chciało się po nią schylić. Doskonała pamiątka − powiedziała ze śmiechem Kasia. − Zawieszę ją sobie na szyi, a patrząc w lustro, będę wyobrażała sobie jakąś średniowieczną łapę, którą ktoś raczył umyć raz na pół roku. Dzięki, zawsze o tym marzyłam.
Kiedy przebrzmiał jej śmiech, zapadła cisza. Przerwał ją odgłos rzucanej w błoto bransolety.
Justyn poczerwieniał na twarzy. Przynajmniej tak mu się wydało, zanim opuścił głowę i wrócił do pracy. Przez chwilę czuł, jak spalające go od wewnątrz pożądanie nakazuje mu się uśmiechnąć, uznać to wszystko za żart i rozmawiać z nią dalej, patrzeć na jej nogi, na zarys piersi, na jej śliczne usta i spróbować oczarować ją czymś innym. Jednocześnie czuł, że nie ma na to siły, bo Kasia od razu poznałaby się na takiej taniej zagrywce. Stwierdził, że najrozsądniej będzie, jeśli ukryje swoje emocje i wróci do pracy. Wbił łopatę w ziemię. Podniósł wyładowany błotem szpadel, zawahał się, wyrzucił jego zawartość tuż koło jej butów. Był wściekły. Na siebie, na nią, na całe te pieprzone praktyki… Kiedy poczuł, że mu się przygląda, wycedził:
– Powodzenia ze Śmiałym… Wybacz, ale mam tutaj dużo pracy.
Kasia prychnęła i wstała.
– Miłego dnia, głupku – powiedziała, zanim odeszła.
Kiedy zniknęła wśród sosen, Justyn rzucił w tamtym kierunku wściekłe spojrzenie.
– Dziwka – syknął przez zaciśnięte zęby. Wziął kilka głębokich oddechów i oparty o ścianę wykopu postanowił wrócić do pracy.
Rozpogodziło się. Do obiadu, który zwykle podawano o trzeciej, zostały jeszcze dwie godziny. Plan Justyna był prosty: jak najmniej myśleć, jak najwięcej pracować. Kolorowe znaczniki na jednej ze ścian wskazywały, że już niedługo dokopie się do epoki, która go interesowała. Wtedy odłoży łopatę i będzie mógł garść po garści sprawdzać, czy w dawnej latrynie zachowało się jeszcze coś godnego uwagi. Pracował bardzo ciężko, ale ku własnemu zdumieniu odkrył, że coraz więcej myśli o Kasi. Przed oczami ponownie stawały mu jej gładkie jak jedwab uda i najpiękniejsze usta, jakie kiedykolwiek widział. Zaczął też się zastanawiać, jak można być tak głupim jak on. Dochodził do wniosku, że to w istocie dość trudne. Do niewybrednych określeń samego siebie dodawał przekleństwa pod adresem wykopalisk i całej tej zabitej dechami dziury niedaleko Mosiny. Tylko taki sknerus jak Śmiały mógł ulokować ich w tym miejscu. Podstarzały casanova, myślał, coraz bardziej nienawidząc swojego wykładowcy. Wiedział, że Kamil Śmiałkowski pracę na wydziale archeologii traktuje jak wyszukiwarkę zleceń dla swojej prywatnej firmy, i czuł się wykorzystany. Wykorzystany i upokorzony. Mimo to wkładał w machanie szpadlem dużo wysiłku. Pracował bez wytchnienia, chcąc ukarać siebie za płonne nadzieje. Tylko czasem, kiedy spoglądał na usypaną obok hałdę błota i gówna, upewniał się po raz kolejny, że zasada trzech jedności, o której truli mu w liceum, sprawdza się także w życiu. Jego nastrój, czas i miejsce zgrywały się doskonale.
Na obiad były kluski na parze i sos, w którym pływały całkiem spore kawałki pieczonego schabu. Podany na deser jabłecznik obficie posypano kruszonką. Studenci, którzy od śniadania zdążyli solidnie zgłodnieć, pałaszowali wszystko z dużym apetytem. Oficjalnie zajęcia trwały do szóstej, ale rzeczywistość wyglądała nieco inaczej. Po obiedzie Śmiały gdzieś znikał i każdy robił to, na co miał ochotę. Większość studentów udawała się na poobiednią drzemkę, niektórzy robili zakupy albo pranie, tak żeby po kolacji rozpocząć część integracyjną.
Justyn, który nie miał ochoty przebywać w pobliżu nikogo ze swojej grupy, ledwie tknął posiłek i wrócił na swoje stanowisko. Miał zamiar pracować do późna i zmęczyć się tak, żeby przed zaśnięciem nie myśleć o niczym. Po godzinie kopania i przesiewania podłoże się zmieniło. Kiedy wbijał łopatę, zamiast mułu napotykał mazistą glinę. Ona też miała zapach. Mógłby przysiąc, że do jego nozdrzy dolatuje smród przesuszonych wydzielin.
Musiał zwolnić tempo. Teraz każdą większą partię ziemi rozdrabniał i wrzucał na murarskie sito. Niektórzy jego koledzy na tym etapie pracy używali wykrywaczy metali, ale on był na to zbyt skrupulatny. Wiedział, że w ten sposób może pominąć dużą część kostnych i glinianych artefaktów, które zazwyczaj nie były cenne, jednak mogły mieć dużą wartość historyczną.
Kiedy kopał, zobaczył, że spomiędzy drzew przypatruje mu się Stuknięta Lelka, dziewczyna z sąsiedniej wioski. Mogła mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Była średnio ładna i z całą pewnością solidnie rąbnięta. Raz widział ją z bliska. Zawołała „leli-leli-leli” i pobiegła w las. To jej bełkotliwe jodłowanie sprawiało, że mówiono na nią Lelka. Była opóźniona w rozwoju, ale dotyczyło to tylko jej umysłowości, bo podobno miała już dwójkę dzieci, którymi opiekowali się jej rodzice. Obserwowała go przez jakiś czas, a potem, kiedy wsparty na łopacie wyłowił jej spojrzenie, obróciła się, lekko pochyliła do przodu i zadarła spódnicę. Potem pobiegła w las, zanosząc się szalonym śmiechem, który sprawił, że Justynowi zrobiło się nieprzyjemnie. Przynajmniej wiem, jak podrywa chłopaków, pomyślał.
Przez następną godzinę pracy wykopał trzy fragmenty glinianego kubka, które stanowiły mniej więcej połowę naczynia, i skrawek skóry, który mógł być mokasynem. Niewiele tego, ale zawsze coś, myślał. Usiadł na brzegu wykopu. Przez jakiś czas rozgniatał saperką co większe grudy ziemi, które wydobył z usypanej hałdy. Poczucie, że coś przegapił, okazało się złudne. Wziął w obolałe ręce szpadel i wrócił do kopania. Wbijał go w ziemię, przydeptywał, podnosił, wysypywał jego zawartość na sito, które przetrząsał kilkoma wprawnymi ruchami. Rutyna i nuda. Zbliżał się do granicy zmęczenia, za którą − czuł to coraz wyraźniej − czeka pozbawiony myśli spokój.
Kiedy wbił szpadel po raz kolejny, ostrze zachrobotało. Dobrze znał odgłos, kiedy łopata uderza o kamienie, gruz albo korzenie. Ten był inny. Justyn ostrożnie kopał dalej. Pochylił się i saperką odgarnął ciemną ziemię.
Zobaczył zęby.
Poczuł dreszcz emocji. Kopał dalej. Po chwili wyłoniła się dobrze zachowana żuchwa. Ostatni raz czuł się tak, kiedy mając osiem lat, rozpakowywał prezent od ulubionej ciotki. Wpadł w rodzaj amoku. Czas i otoczenie przestały się liczyć. Pochylony i całkowicie skupiony na pracy, odgarniał coraz mniejsze porcje mułu. Nawet nie zauważył, że na niebie pojawiły się czerwone smugi zachodzącego słońca.
Kiedy zapadł zmrok, nad Justynem stało już kilku kolegów. Doświetlali jego stanowisko czołówkami i telefonami i ze zdumieniem obserwowali znalezisko.
Kasia zrozumiała, że dzieje się coś, czego nikt nie chce przegapić. Wszyscy wychodzili z domków i kierowali się nad jezioro, ku tysiącletniej latrynie, w której do dzisiaj nikt nie spodziewał się znaleźć niczego ciekawego. Kasia podążyła za nimi. W dole, w kręgu światła nad świetnie zachowanym znaleziskiem klęczał Justyn.
Jeszcze nigdy nie widzieli szkieletu tych rozmiarów. Ktoś szepnął Kasi, że ten człowiek miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Justyn wyprostował się i z uśmiechem powiódł po zgromadzonych półprzytomnym ze zmęczenia wzrokiem.
Następnego dnia przy szkielecie pracowały już cztery osoby, w tym Śmiały.
– Nieboszczyk, kimkolwiek był, został umieszczony w kloacznym dole bez ubrania i rzeczy osobistych − zawyrokował, kiedy po wielogodzinnym przesiewaniu przez sito nie znaleziono fragmentów broni i ozdób. − Ma ręce nad głową, bo go tutaj wrzucili.
– Od razu mówiłem, że zaciukali go gdzieś indziej i wrzucili tutaj − powiedział Szuwar.
– Kto wrzucałby trupa do kibla? − zastanawiała się Kasia, wskakując do wykopu.
– Ktoś, kto nim gardził − powiedział Justyn. − Zrobili to specjalnie. Chcieli, żeby padł twarzą do góry. Ułożyli go w ten sposób, żeby pohańbić go najbardziej, jak to możliwe.
– Za daleko idący wniosek − stwierdził Śmiały. − Ale wart odnotowania.
– Nie ma broni, amuletów… − zastanawiał się głośno Justyn. − Nie ma nic, co pomogłoby mu na tamtym świecie.
– Może coś jeszcze znajdziemy. Ktoś takiego wzrostu na pewno był wojem − stwierdził Szuwar.
Śmiały przecząco pokręcił głową.
– Nie był wojem − powiedział Justyn. − Nie takim, jakiego znamy z opisów.
– Dlaczego tak myślisz? – spytał wykładowca.
Justyn zignorował pytanie.
Kasia w tym czasie obmacywała częściowo odkopaną czaszkę. Usunęła nadmiar ziemi, spojrzała w puste oczodoły, zakołysała nią, wreszcie wygrzebała spod spodu niewielki przedmiot. Podniosła czaszkę.
– Patrzcie! – zawołała.
Zebrani zobaczyli, że na części potylicznej widnieje kilkucentymetrowa dziura o równomiernych krawędziach.
Nie widzieli, że Kasia zwinnym ruchem chowa coś do kieszeni spodni.
– Mamy przyczynę śmierci − zawyrokował Szuwar.
– Niekoniecznie − stwierdził Śmiały.
Kasia wzięła głęboki oddech.
– Może zamiast się wymądrzać, powiesz, co on tutaj właściwie robi − zaproponowała.
Dał się słyszeć stłumiony chichot. Całe towarzystwo zorientowało się już, że romans Śmiałego i Kasi był dość krótki.
– Tego jeszcze nie wiemy − odparł spokojnie wykładowca. Justyn, co masz na myśli, mówiąc, że nie był wojem?
– To stanowisko z dziesiątego wieku. Może wcześniejsze…
Śmiały skinął głową.
– Moim zdaniem to handlarz niewolników, najemnik albo jeden z wojskowych, którzy działali na własną rękę.
– Zapomniałeś, że nie ma broni.
– Zabrali mu ją.
– Ciuchy też?
– Zabrali mu wszystko. − Justyn się zamyślił. − Nie wiem tylko, co zrobili z jego rzeczami. Czy rozgrabili, bo były zbyt cenne, czy ukryli gdzieś, bo nie chcieli, żeby druhowie tego nieszczęśnika, kimkolwiek byli, dowiedzieli się, że ich kompan ugrzązł właśnie tutaj.
– To fantastyka, a nie nauka − żachnął się Śmiały.
– To wyobraźnia i wyciąganie wniosków.
– Zbyt wczesnych. A wyobraźnię zostaw na potem. Przyda się do ustalenia, jak zginął.
Justyn zacisnął zęby. Ależ nie cierpiał swojego wykładowcy. Teraz wydał mu się jeszcze bardziej sztuczny niż zazwyczaj. W Kamilu Śmiałkowskim wkurzało go wszystko − tatuaże na przedramionach, wyrzeźbiona na siłowni sylwetka, naszyjnik stylizowany na biżuterię wikingów. Miał image filmowego amanta, ale u niego, faceta po czterdziestce otoczonego grupką studentów, wyglądało to groteskowo i niesmacznie.
Śmiały nic sobie nie robił z zuchwałego spojrzenia Justyna. Pewnym siebie tonem zapytał:
– Nie wiemy, kto to jest, jak zginął i co tu robi. Macie jakieś propozycje?
– Może był wikingiem? − podsunął jeden ze studentów.
– Czemu tak myślisz? − spytał Śmiały.
– Był wielki…
– Aha…
Kilka osób się zaśmiało.
– Może zrobił coś złego. Wygląda na to, że zalazł komuś za skórę − stwierdził Anatol.
– A może to był zwykły chłop? − Śmiały prowokował ich, chcąc zmusić do myślenia. − Bo chyba nie hydraulik, prawda?
Szuwar podchwycił żart.
– Hydraulik. Upił się, poszedł srać, zatoczył się i został tak, jak jest.
– A może to było bagno, a nie żadna latryna? − spytała jedna ze studentek.
– Latryna. Przekopałam ich pięć… − stwierdziła inna.
– Na pewno latryna − rzekł Anatol. − Ten brzeg jeziora był dość wysoki. Wiedzieli, że nieczystości tak prędko nie przedostaną się do wody…
– Myślę, że Justyn ma rację − powiedziała Kasia z takim zdecydowaniem, że rozważania na temat tego, czy to latryna, czy nie, zupełnie ucichły. − Nawet jeśli nie był to nikt znaczący, musiał ich tak wkurzyć, że przestali się obawiać ewentualnej zemsty jego kompanów. No i ułożenie zwłok. Trudno wpaść do dziury w ten sposób, na plecy. A do kibla to już na pewno…
Justyn pochylił się nad szkieletem.
– Ktoś zaatakował go od tyłu. Ale nie w głowę. Ma pęknięte żebro, które nie zdążyło się zrosnąć. Może trafili go oszczepem, zatoczył się i upadł. Na pewno nie chciano, żeby trafił po śmierci tam, dokąd trafiali wojownicy…
– Znowu wyciągasz zbyt pochopne wnioski − stwierdził Śmiały. − Dowiemy się, jak zginął, kiedy przeniesiemy go do laboratorium.
– A wiesz, dlaczego nie pochowali go z szacunkiem? − zapytała Kasia, która znajdowała złośliwą satysfakcję w mówieniu mu „na ty”.
Śmiały nie dał się sprowokować.
Justyn owszem. Poczuł, że mógłby ją udusić gołymi rękami. Co prawda wcześniej przyznała mu rację, ale był pewien, że zrobiła to tylko po to, żeby nie przepraszać za nazwanie go głupkiem.
– Pewnie chodziło o pohańbienie zwłok − powiedział Śmiały. − Większość historii to opowieści o heroicznych czynach. Jak widać nie zawsze było tak pięknie.
– Dokładnie to powiedziałem − żachnął się Justyn.
Kasia spojrzała na niego.
Justynowi wydało się, że widzi jej złośliwy uśmieszek.
– Możemy ustalić, jak zginął? − spytała.
– Tak − odpowiedział Śmiały.
– Tak – potwierdził Justyn.
– Rozłożymy namiot, dokładnie obejrzymy szkielet, a potem złożymy wniosek o fundusze na badania. W laboratorium można ustalić, kim był, co jadł, skąd pochodził…
– Ile kobiet zgwałcił… − wtrącił Justyn.
– Masz jakąś obsesję? − spytał Śmiały. Po chwili zwrócił się do wszystkich: − Nigdy nie dowiemy się o nim niczego istotnego oprócz podstawowych faktów. Ale w jednym macie rację. Bardzo dziwne, że znaleźliśmy go właśnie tutaj. Kasia, opiszesz znalezisko?
– Justyn go odkopał i on powinien to zrobić.
– Jak chcesz…
– Sam go opiszę − oświadczył Justyn.
– Ale ja ci pomogę − powiedziała Kasia z przekąsem.
Co za złośnica, pomyślał Justyn, dostrzegając niewyraźną minę wykładowcy. Napuszcza nas na siebie dla czystej przyjemności. Ale serce i tak biło mu szybciej na samą myśl, że spędzi z Kaśką więcej czasu sam na sam.
Rozejrzał się po okolicy. Miał wrażenie, że widzi wszystko po raz pierwszy. Las, zieleń trawy, skąpane promieniami słońca jezioro. W tej jednej chwili zrozumiał, że nie chce być archeologiem. W jego wyobraźni opisanie znaleziska zmieniało się w kolejne sceny opowiadania, może nawet powieści historycznej. Wcześniej pisywał bez przekonania i systematyczności. Teraz wiedział, że chce to robić dzień po dniu, w każdej wolnej chwili. Uśmiechnął się do Kasi, swojej wymarzonej muzy, a ona odwzajemniła jego uśmiech. Był szczęśliwy.
ALPY FRANCUSKIE
19 września, wtorek
Janek obudził się minutę po szóstej. Wyłączył budzik i wygrzebał się ze śpiwora. Naciągnął spodnie, opatulił się puchową kurtką, założył wełnianą czapkę i uchylił skrzypiące drzwi volkswagena T4, który przez ostatnie miesiące służył mu za dom. Przeszedł dwadzieścia metrów − w sam raz, żeby oczy przyzwyczaiły się do półmroku – zatrzymał się na skraju lasu i wysikał. Stał tutaj jeszcze przez chwilę, obserwując zanikające gwiazdy i wyraźnie zarysowany nad lasem księżyc. Wciągał do płuc orzeźwiające górskie powietrze, które pachniało żywicą i igliwiem. Wiedział, że po drugiej stronie pasma już niedługo wzejdzie słońce. Brzask był obecny w śpiewie ptaków i bladej poświacie, która sprawiała, że góry zyskiwały kształt, wydawały się bliższe, niemal namacalne. Uśmiechnął się do tego wrażenia, schował ręce w kieszeniach i ruszył z powrotem.
Był postawny i tak wysoki, że lekko się garbił. Nosił zapuszczane od dziesięciu lat dredy, które najczęściej przewiązywał szeroką chustą, aby nie przeszkadzały w graniu na gitarze albo czytaniu książek − dwóch czynnościach, którym poświęcał najwięcej wolnego czasu. Teraz, kiedy szedł przed siebie w załatanej taśmą izolacyjną puchówce, w poplamionych bojówkach i znoszonych skórzanych butach, miał w sobie coś z leśnego stwora, o którego istnienie spierają się fani przyrodniczych ciekawostek. Wrażenie to znikało, kiedy spojrzało się na jego twarz. Łagodne rysy okolone kilkudniowym zarostem, pierwsze zmarszczki w kącikach ust i bystre oczy sprawiały, że budził sympatię. Z łatwością można było wyobrazić sobie, jak z osoby wzbudzającej respekt zmienia się w kolegę albo uważnego słuchacza. Na pewno mógł też podobać się kobietom. Jego jasny uśmiech i głęboki głos o dźwięcznej barwie bywały skuteczniejszym wabikiem niż zapleśniałe okruchy sławy.
Ci, którzy znali go bliżej, ciągle pamiętali płytę, którą wydał po dostaniu się do finału jednego z telewizyjnych show. Janek dawno już wyrzucił ją z pamięci, podobnie jak marzenia o muzycznej karierze. Wytwórnia zmieniła wszystko, na czym mu zależało. Jego pełne imię i nazwisko − Jan Wincent Bogucki − zmieniono na idiotyczne Vincent Van Love, a samą płytę zatytułowano Ballady o miłości, zamiast zaproponowanych przez niego Ballad o miłości i innych używkach. Żadna z piosenek nie stała się przebojem, a trasa koncertowa, którą zorganizowała wytwórnia, była graniem na pożałowania godnych festynach. Janek nie znalazł w sobie dość samouwielbienia, które pozwoliłoby mu na kontynuowanie tej farsy. Kiedy skończył kontrakt, wrócił na przerwane wcześniej studia kulturoznawcze, obronił magisterkę o kinie Davida Lyncha i stał się żywym dowodem na to, że społeczeństwo nie potrzebuje kolejnego humanisty z nadwrażliwym ego.
Idąc do samochodu, minął Piotrka, który gdy usłyszał jego kroki, zapalił czołówkę i zaspanym głosem powiedział:
– Yo, Wincent.
– Hej, Piter. Wstawię kawę.
– Super.
Głos Piotrka zdradzał, że w nocy przemarzł. Jak zwykle spał w hamaku. Ułożona na nim karimata wypadła i przeleciała kilkanaście metrów, smagana wiatrem zawiewającym od doliny. Janek widział ją opartą o drewnianą balustradę oddzielającą parking od lasu.
Włączył małą turystyczną kuchenkę i napełnił kawiarkę. Ogrzewając dłonie nad tym nikłym źródłem ciepła, uświadomił sobie, że nie wie, gdzie jest, i w ogóle mu to nie przeszkadza. Nie wie nawet, jak nazywa się góra, którą mieli dzisiaj zdobywać. Ufał Piotrkowi, o wiele bardziej doświadczonemu wspinaczowi niż on sam. Na pewno byli gdzieś na wschodzie Francji, w bezludnej okolicy u podnóża Alp. Na pewno mieli dostęp do wody, a zapasy jedzenia starczą na kilka dni. Świadomość tego w zupełności mu wystarczała.
Wczoraj odpoczywali, wałęsając się po okolicy i podziwiając widoki, a dzisiaj mieli w planach wejście na kilkuwyciągową drogę − ciekawą technicznie, ale w sumie łatwą, jak zapewniał Piotrek.
Kiedy kawa się zagotowała, Janek zrobił jajecznicę.
Jedli ją, zagryzając razowym chlebem i pomidorami.
Milczeli.
Piotrek zazwyczaj mało mówił, a Janek doskonale pamiętał wrażenie bezradności i strachu, którego doświadczył wczoraj, patrząc na blisko dwustumetrową skalną ścianę, na którą będą się wspinać. Miał nadzieję, że to uczucie minie, kiedy tylko zacznie przesuwać się w górę, ale przeżuwając chleb, czuł, że żołądek ma ściśnięty ze stresu. Dopiero kiedy sączyli kawę, zagryzając ją czekoladowymi batonikami, nastroje poprawiły im się na tyle, że mieli chęć rozmawiać.
– Pierwsze dwa wyciągi są banalne − powiedział Piotrek, jakby czytał w jego myślach. − Idealne na poranną rozgrzewkę.
– A potem?
– Potem nie jest dużo trudniej. Ładny około trzydziestometrowy odcinek… − Piotrek zapalił papierosa i otworzył przewodnik. − Problemy możemy mieć z kolejnym, który wyceniany jest jako droga dla średnio zaawansowanych.
– Którzy są w życiowej formie.
Piotrek stłumił śmiech. Potem wziął się za kompletowanie sprzętu. Na dużej czarnej płachcie położył cały swój ekwipunek. Starannie wybierał friendy, lonże i ekspresy, które miały okazać się niezbędne podczas wspinaczki. Te, które stanowiłyby niepotrzebny balast, odkładał do wielkiej drelichowej torby.
Janek, patrząc na to, czuł się jak amator albo raczej jak pacjent, na którego nie zadziałała narkoza i teraz zmuszony był obserwować lekarza kompletującego narzędzia, którymi będzie grzebał w jego wnętrzu. Pocieszało go, że jak tylko znajdzie się na ścianie, zacznie działać mechanicznie, chociaż wcale nie był tego taki pewien.
– Zaraz wracam − powiedział. − Sprzęt dla mnie odłóż na bok.
Piotrek skinął tylko głową, nawet na niego nie spojrzał.
Teraz był czas na to, żeby pobyć sam na sam ze swoimi myślami i nieco je uspokoić. Wziął papier toaletowy, saperkę i poszedł w las. Czuł skok adrenaliny na myśl o dzisiejszych wrażeniach, ale wiedział też, że za kilka dni przyjdzie mu wrócić do rzeczywistości. Ta myśl nie napawała go optymizmem.
Ze Szkocji wrócił z niespełna dwoma tysiącami euro − jak na sześć lat pracy tyle co nic. Przez lipiec i sierpień chwytał się sezonowych zajęć i starał się oszczędzać, na czym tylko się dało. Chyba najbardziej dochodowe były dwa winobrania, z których właśnie wracali. Stawka godzinowa była nie najgorsza, a gospodarze zapewniali nocleg i suto zastawiony stół. Skutek był taki, że udało mu się zgromadzić osiemnaście tysięcy złotych. Wiedział jednak, że nadciąga jesień, a wtedy pieniądze rozchodzą się szybciej, niż się człowiek tego spodziewa. Poza tym miał na głowie proces sądowy, który wydawał się tak niepasujący do jego osobowości, że niemal nierzeczywisty. Jednak był. Uporczywy jak skradający się za nim cień. W październiku miała być pierwsza rozprawa. Nie znał się na tym, ale wiedział, że jeśli przegra, wszystkie jego marne oszczędności nie wystarczą na pokrycie strat. Nie ma nawet zdolności kredytowej. Być może wsadzą go za kratki i kilka miesięcy spędzi w towarzystwie niedomytych półgłówków.
Pieprzona menda, myślał, przypominając sobie faceta, który wytoczył mu proces. Sytuacja była głupia i niepotrzebna. Teraz, kiedy po raz tysięczny przypominał sobie jej kolejne szczegóły, wydawała się wręcz absurdalna. W lipcu przyjechał w okolice Świebodzina i spotkał się z Marleną − kobietą, z którą był przez ostatnich kilka lat. Chciał sprawdzić, czy coś do niej czuje, a może zwyczajnie liczył na to, że spędzą ze sobą chociaż jedną noc. Jego nadzieje okazały się płonne, bo Marlena po prostu oznajmiła mu, że się zakochała („w końcu” – jak określiła, mając gdzieś jego uczucia). Zaproponowała, żeby poszli do lasu. Może chciała, żeby zostali przyjaciółmi, a może miała ochotę na spacer. Janek przystał na jej propozycję. Na jednej z leśnych polan, które pamiętali z upojnego początku ich znajomości, wymiana zdań między nimi zrobiła się na tyle głośna, że przyczajony na ambonie myśliwy zaczął wrzeszczeć, żeby nie płoszyli mu zwierzyny. Dokonał cudu, bo udało mu się pogodzić skłóconą parę – wspólnie krzyknęli, żeby spierdalał. Do głowy im nie przyszło, że facetowi będzie się chciało złazić z ambony, ale kiedy byli już dobre trzydzieści metrów dalej, zobaczyli, że myśliwy idzie w ich stronę, miotając przekleństwa.
Janek miał nie najlepszy dzień. Oświadczył zalatującemu wódką grubasowi, żeby się nie wtrącał i zajął czymś innym, chociażby mordowaniem zwierząt, co pewnie dobrze wpływa na jego potencję. Owszem, najprawdopodobniej użył niecenzuralnych słów, ale po prostu nie lubił widoku broni. Facet powiedział mu, gdzie według niego jest miejsce dla długowłosych pedałów. Janek czuł, jak gotująca się w nim wściekłość domaga się ujścia, mimo to chciał odejść, zwłaszcza że Marlena czuła się niepewnie, stojąc naprzeciwko pijanego faceta, który trzymał naładowaną broń. Naprawdę chciał odejść i zapomnieć o tym wąsatym grubasie. Nic z tego. Myśliwy rozkręcał się coraz bardziej. Krzyczał, że jak jeszcze raz ich tu zobaczy, to odstrzeli im łby. Janek nie pamiętał, czy myśliwy nieznacznie podniósł sztucer, czy po prostu poprawił go na ramieniu, ale pamiętał, że był to ostatni ruch, jaki facet wykonał o własnych siłach. Janek zdzielił go w nos prawym cepem, poprawił lewym, a potem rzucił się na niego, powalając na ziemię jednym z dziesiątek sposobów, które zapamiętał z treningów dżudo. Spadł na faceta, przygniótł mu brzuch swoim ciężarem, wydarł mu sztucer z rąk, a kolbą walnął go w zęby. Odchodząc, wyrzucił broń w krzaki. Marlena stała z boku i patrzyła na to szeroko otwartymi oczami. Potem szybko ruszyła w swoją stronę, nawet nie żegnając się z Jankiem. Nie szedł za nią. Stwierdził, że tak miało być. Po miesiącu ojciec zakomunikował, że czeka na Janka policyjne wezwanie. Oskarżony był o napaść, uszkodzenie ciała i zniszczenie mienia znacznej wartości. Nie wsadzili go do aresztu, ale jego sytuacja w świetle prawa nie wyglądała dobrze. Groziło mu do pięciu lat więzienia, a Marlena, jedyny świadek, oznajmiła, że nie chce mieć z nim nic wspólnego.
Udawało mu się nie myśleć o procesie, ale w ciągu ostatnich dni, kiedy perspektywa powrotu do rzeczywistości stawała się coraz bardziej realna, miał coraz gorszy nastrój. Wiedział, że zżera go nie tylko związany ze wspinaczką stres, ale też poczucie, że od kilkunastu lat kręci się w kółko. Młodość płynnie przeszła w dojrzałość, jego rówieśnicy mieli już rodziny, mieszkania i intratne posadki, a on? A on sra w lesie, odmrażając sobie dupę. A przecież ma dla kogo żyć. Ma przyjaciół, ojca i ją, Kasię, cudowną istotę, o której bez wahania powiedziałby, że ją kocha. Chociaż była znacznie młodsza, dobrze się rozumieli i Janek czuł się za nią odpowiedzialny − zwłaszcza że ich matka nie żyła, a ojciec poczucie pustki i zawodowe niespełnienie leczył coraz większymi dawkami alkoholu. Wczoraj wieczorem, kiedy zadzwoniła, żeby opowiedzieć mu o szkielecie, który odkopali, wydawała się dziecinna i pełna zapału. Zawsze życzył jej, żeby odkopała skarb, ale nigdy nie brał tego poważnie. Teraz, kiedy głos Kasi uświadomił mu, że naprawdę realizuje swoją pasję, trochę jej zazdrościł. On może dzisiaj zginąć, a świat nawet nie zauważy straty.
Saperką zakopał odchody, wciągnął spodnie i ruszył z powrotem. Kiedy wrócił, na czarnej płachcie leżało kilkanaście ekspresów i drugie tyle przyrządów do asekuracji. Z krzaków wylazł Piotrek, który z ostentacyjnym uśmiechem rozejrzał się dookoła i zatarł ręce.
– Zaczynamy – powiedział. − Noc była sucha. Warunki są idealne.
Janek spakował sprzęt do plecaka, założył uprząż i wolnym krokiem ruszył za kolegą.
Pierwsze dwa wyciągi rzeczywiście były łatwe. Wspinaczka niewiele różniła się od spaceru po trudnym górskim szlaku. Musieli starannie stawiać stopy, bo skała była śliska i w wielu miejscach porośnięta mchem, ale nie stanowiło to problemu. Prowadził Piotrek. Janek wybierał linę, obserwując jego spokojne ruchy. Kiedy przyszła jego kolej, również całkiem sprawnie pokonał dzielącą ich przestrzeń. To ośmieliło go na tyle, żeby podjąć się prowadzenia kolejnego odcinka.
– Uważaj na punkty asekuracyjne − ostrzegł Piotrek, przypinając się do skały dodatkową lonżą. − Są stare. Mogą się ruszać.
– W razie czego założę własne.
Piotrek otaksował wzrokiem przypięte do jego uprzęży friendy. Skinął głową.
– Ładny odcinek. W sam raz, żebyś się trochę rozruszał.
– Już jestem rozruszany.
Piotrek się zaśmiał.
– Poprowadzę następny wyciąg − rzekł.
– Na razie skupmy się na tym.
– Jasne. Masz wszystko?
Janek raz jeszcze sprawdził przypięty do uprzęży sprzęt. Skontrolował węzeł, napił się wody i krzyknął:
– Idziemy!
Ruszył. Było rzeczywiście trudniej niż na dwóch pierwszych wyciągach, ale w miarę sprawnie piął się w górę. Chwyty były dobre, niekruszące się i dobrze widoczne. Gorzej było ze stopniami. Patrząc na nie, trudno było zignorować ekspozycję. Ziemia oglądana z wysokości siedemdziesięciu metrów sprawiała, że palce intensywnie mu się pociły. Co dwa, trzy ruchy musiał sięgać po magnezję i łapać oddech, chociaż pokonując takie trudności na sztucznej ścianie, pewnie śmiałby się na samą myśl, że można się zmachać. Cały umysłowy wysiłek skupiał na tym, żeby sięgnąć do najbliższego chwytu, wczepić się w niego palcami, przywrzeć do ściany, złapać balans i przestawić stopę trzydzieści centymetrów wyżej. Trwało to całą wieczność. Nie czuł nic. Nie pamiętał o niczym. Był tylko ruchem. Czystym, pierwotnym ruchem dzieciaka wspinającego się na drzewo. Uwielbiał to uczucie.
Spojrzał na Piotrka, który najspokojniej w świecie wybierał linę, stojąc piętnaście metrów niżej. W szczelinie skalnej umieścił frienda, gdyż odległość między wbitymi w skałę spitami wydawała mu się zbyt duża. Zatarł go, energicznie szarpiąc za wpięty w niego ekspres. Przełożył przez niego linę i głęboko odetchnął. Na razie był bezpieczny – przez dwa kolejne metry. Wyobraził sobie, jak wspaniale będzie wieczorem, kiedy zapomni o tych cholernie ciasnych butach, usiądzie przy ognisku, wyjmie z samochodu doskonałe francuskie wino i usłyszy odgłos wyciąganego korka. To będzie rozkosz. Luksus nad luksusy. Ale do tej upragnionej chwili jeszcze cały dzień. Która może być godzina? Ósma? Dziewiąta? Spojrzał na zegarek. Była dziewiąta dwadzieścia. Dobrze, że chociaż czas leci szybciej, niż mi się wydaje, pomyślał. Uspokajając oddech, spojrzał w górę. Do miejsca, gdzie założy stanowisko i zmieni buty, brakowało jakichś dwudziestu metrów. Skała, która teraz znaczona była pęknięciami i niewielkimi jak ptasie gniazda otworami, zamieni się w coś płaskiego. Otwory znikną i nie będzie miejsca, gdzie można stanąć choćby na palcach. Tłumaczył sobie, że będzie się martwił później, ale nie było to możliwe. Jego myśli galopowały jak stado spłoszonych rumaków, a on stracił nad nimi kontrolę.
Komu udowadniasz, że jesteś taki twardy?, pytał samego siebie. Marlenie? Nawet nie pamięta o twoim istnieniu. A może sędzinie? Wysoki sądzie, kpił w myślach, co prawda pobiłem trochę tego pana, ale przecież jestem utalentowany i nieustraszony. Dobiegam czterdziestki, a ciągle jestem w niezłej formie. Wspiąłem się na wielowyciągową drogę w Alpach, chociaż przez całe dzieciństwo bałem się podejść do balkonowej barierki na drugim piętrze. Chyba można złagodzić mi karę? Przecież gołym okiem widać, że jestem fajny… Uśmiechnął się na myśl o absurdalności własnej sytuacji i znowu skupił się na powolnym pokonywaniu kolejnych metrów. Wreszcie doszedł do stanowiska. Adrenalina, przestrzeń, krew, wszystko pulsowało w nim, jakby dopiero co przyszedł na świat. Wpiął ekspres, przełożył przez niego linę i z trudem powstrzymując śmiech, krzyknął:
– Blok!
– Jest blok!
Janek założył stanowisko. Piotrek zmieniał buty, a on miał chwilę, żeby rozejrzeć się po okolicy. Widok był oszałamiająco piękny. Szczyty przypominały niemych olbrzymów, którzy niespokojnie patrzą na spowijające ich światło. Oglądana z tej perspektywy górska dolina zamieniała się w wąwóz, na którego dnie wiła się rzeczka. Wyżej kołowała para ptaków, pewnie orłów. Janek czuł się częścią tego wszystkiego, zupełnie jakby któryś z romantycznych malarzy, Turner albo Friedrich, umieścił go na swoim płótnie. Cieszyły go nawet zbierające się w oddali chmury. Radował go ich widok, chociaż zrobiło mu się tak zimno, że wyjął z plecaka polarową bluzę.
Piotrek dołączył do niego po kilku minutach. Przybili piątki, wypili kubek herbaty i zjedli po batoniku.
Przed nimi był najtrudniejszy odcinek. Blisko pięćdziesiąt metrów niemal płaskiej ściany. Już wczoraj umówili się, że poprowadzi go Piotrek. Mimo ogromnego doświadczenia stresował się. Janek uspokajająco poklepał go po ramieniu.
– Dasz radę − powiedział.
Piotrek ruszył. Po pięciu metrach stanął, naprężył się, po czym rzucił się w górę i sięgnął do niewielkiego chwytu. Ledwie utrzymał równowagę. Okazało się, że trudność, do której dotarł, była zaledwie początkiem nieoczywistego układu ruchów. Piotrek próbował go pokonać przez dobre dziesięć minut, w końcu poprosił o blok. Musiał zaczynać jeszcze raz. Opuścił się na wysokość, na której stał Janek, odpoczął pięć minut i jeszcze bardziej skupiony ruszył w górę.
Wiatr się wzmógł, a na granitową ścianę zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Na szczęście Piotrkowi udało się połączyć wszystkie ruchy w jedną płynną całość. W końcu wpiął się do stanowiska kończącego wyciąg numer cztery. Sapał tak głośno, że słychać go było pięćdziesiąt metrów niżej.
Nie było na co czekać. Nie rozpadało się, ale wiatr wzmógł się jeszcze bardziej, niebo zrobiło się ciemniejsze. Niewielki wspinaczkowy plecak Janek przypiął do liny, która po chwili poszła w górę. Kiedy ponownie się opuściła, przypiął się do niej i ruszył.
Gdyby ktoś spytał go później, ile razy odpadał albo skąd wiedział, gdzie stawiać nogi, nie umiałby odpowiedzieć. Bał się, walczył, wczepiał się w skałę, a i tak odpadał w najmniej oczekiwanych momentach. Odpadał, opuszczał się na początek odcinka, ale potem znowu przylepiał się do ściany i piął w górę, za każdym razem zdobywając cenne centymetry dziewiczego dotychczas terenu. Asekuracja była bardzo pewna i Jankowi udało się wyłączyć świadomość miejsca i czasu. Wysokość powodowała u niego wrażenie nieważkości, którego doświadczał pierwszy raz w życiu. Było to cudowne uczucie. Gdyby mieli więcej czasu, bujałby się na linie, przechylał głową do dołu i wisiał tak sto metrów nad ziemią jak najszczęśliwsze na świecie dziecko. Czuł, a raczej odbierał każdą komórką ciała, że jest żywy, że ciągle walczy, ciało jest mu posłuszne i nawet jeśli przeforsował mięśnie, to poczuje to dopiero jutro, nie dzisiaj, nie teraz, kiedy zaciska opuszki palców na sześciomilimetrowym chwycie. W końcu wdrapał się śladem kolegi i wpiął obok niego do stanowiska.
Przybili sobie piątki, roześmiani od ucha do ucha.
Górę, po której się wspinali, pokrył cień zawieszonych tuż nad nią chmur. Zrobiło się ciemno, niemal czarno, a po chwili rozpadało się na dobre. Wiatr był tak silny, że prawie się nie słyszeli.
– Schodzimy?! − krzyknął Piotrek.
– Czekamy!
– Dobra! Za kilka dni będziemy za tym tęsknić!
To był pomysł Janka, żeby wziąć dodatkowy ekwipunek. Niewielkie plecaki utrudniały wspinaczkę, ale teraz ratowały im tyłki. Wyjęte z nich polary i gore-texowe kurtki pomagały im przetrzymać ulewę i ochłodzenie. Zresztą droga w dół podczas ulewy też dałaby się we znaki. Tkwili więc przypięci do skały, kołysząc się jak liście. Po czterdziestu minutach nie mogli już doczekać się dalszej wspinaczki. Marzyli o ruchu, o tym, żeby się rozgrzać. Po kolejnych czterdziestu minutach zza chmur zaczęło wychodzić słońce, które osuszało granit. Skała ciągle była wilgotna, ale przy tak dużych stopniach nie miało to znaczenia. Mogli ruszyć w górę. Zostały im dwa trzydziestometrowe wyciągi, które na szczęście nie były zbyt wymagające technicznie. Niebezpieczeństwo stanowiły duże odległości między punktami asekuracyjnymi. Na szczęście Piotrek, który ruszył jako pierwszy, tym razem był całkowicie spokojny. Szybko uporał się z wyciągiem, założył stanowisko i zaczął asekurować Janka, który po dziesięciu minutach był już na górze. Równie sprawnie pokonali ostatni odcinek.
Mieli ochotę śmiać się i opowiadać głupoty, ale powstrzymywało ich zmęczenie i świadomość, że zejście wymaga maksymalnie dużo uwagi. Na szczęście obyło się bez problemów. Kiedy dotarli do obozowiska, zachodzące słońce barwiło już niebo na czerwono. Tak jak spodziewał się Janek, przywieziona z winobrania butelka smakowała niczym ambrozja.
Kiedy kończyli pałaszować podsmażone nad ogniem żeberka, nastroje mieli tak dobre, że popadli w kulinarne marzycielstwo.
– Przekąsiłbym małosolnego − powiedział Piotrek.
– A potem dobry ser. Idealnie zwieńczyłby smak.
Z otwartego vana dobiegała muzyka Boba Marleya.
Piotrek, skręcając jointa, snuł ogórkową opowieść.
– Znałem kiedyś faceta, który robił najlepsze ogórki na Podkarpaciu. Miał siedemdziesiątkę na karku, żył sam na wzgórzu z widokiem na Tatry, a jadł tylko jajka, chleb, smalec i ogórki. Może jeszcze kozi ser, bo jego sąsiad hodował kozy, a tam wymieniają się wszystkim, co mają. Facet był ogórkowym mistrzem. Wrzucał je do beczki, dodawał czosnku, chrzanu i kopru, ale twierdził, że sekret tkwi w tym, że dorzuca także liście dębu. Może i tak, w każdym razie, kiedy do niego przyjechaliśmy i rozpaliliśmy ognisko, zamiast kiełbasy zjadłem pół wiejskiego chleba ze smalcem i z piętnaście ogórków…
– Dużo bym oddał za takiego ogórasa − rozmarzył się Janek.
Nad lasem i szczytami wzgórz przesuwały się chmury, które co jakiś czas zasnuwały pełnię księżyca. Gra światła i cisza mącona pohukiwaniem sowy sprawiały, że krajobraz wydawał się filmowy, niemal surrealistyczny.
Dorzucili do ognia.
Wymieniali się jointem i butelką wina.
– Rozmyślałem dzisiaj nad ustatkowaniem się − powiedział Janek. − Myślisz, że to dziwne?
– Nie ma w tym nic dziwnego. Na skale często myślisz, żeby się ustatkować, ewentualnie o tym, co tu, do cholery, robisz, ale potem i tak ciągnie cię gdzieś indziej…
– Świat jest bardzo kuszący − zgodził się Janek. − Trudno znaleźć sposób, żeby to pogodzić z codzienną rutyną.
– Właśnie.
– Ale spróbuję.
– Wracasz do Leszna?
Janek milczał przez chwilę. Taka perspektywa jeszcze kilka lat temu jawiła mu się jako najgorszy możliwy scenariusz.
– Chyba tak. Moi znajomi z liceum otworzyli tam radio internetowe.
– Vincent Van Love, wielki powrót.
Wybuchli śmiechem. Mieszanka francuskiej marihuany i marokańskiego haszyszu zaczęła działać.
– Coś w tym stylu − powiedział Janek. − W takich pipidówach pamięć o lokalnych idolach trwa dużo dłużej, niż można by się spodziewać. Proponowali mi prowadzenie własnej audycji.
– O czym?
– O muzyce. Marzy mi się coś takiego, jak w Przystanku Alaska. Puszczałbym pozytywną muzykę i mówił ludziom, że jest piękny dzień, że właśnie takiego dnia Pink Floydzi improwizowali w odkopanym z wulkanicznego pyłu amfiteatrze, starając się dotrzeć do sensu wszystkich sensów, albo że właśnie takiego dnia Artaud podróżował po Meksyku, niesiony w lektyce przez Indian z plemienia Tarahumarów, sławiąc peyotl i porządek świata, który objawił mu się nagle w całej oczywistej jasności.
Piotrek spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Myślę, że tego właśnie brakuje mieszkańcom Leszna − powiedział, próbując stłumić śmiech.
Przez jakiś czas milczeli. Wsłuchiwali się w dźwięki muzyki i patrzyli w ogień. Lubili to.
– Malujesz jeszcze? − spytał Janek, pamiętając o tym, że Piotrek, zanim znalazł pracę na platformie wiertniczej, miał ciągoty plastyczne.
– Tylko, jak wracam na ląd. Ściany wieżowców. Oszczędny skandynawski design… A ty? Grasz jeszcze?
Janek pokręcił głową.
– Bardziej interesują mnie scenariusze filmowe. Tego o Yeti nikt nie chce sfilmować. Teraz piszę coś na podstawie opowiadań mojego kumpla z Edynburga. Mam nadzieję, że uda mi się sklecić z tego coś przyzwoitego.
Nie brzmiało to jak najlepsza reklama, więc Piotrek powiedział tylko:
– Taa…
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, a kiedy zmęczenie wzięło górę, poszli spać: Janek w swoim multivanie na rozkładanej kanapie w tylnej części auta, a Piotrek w hamaku, który wcześniej wymościł karimatą i grubym kocem.
Jutro zamierzali ruszyć w drogę powrotną.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz