Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nigdy nie jest za późno, żeby odmienić swój los. Z takiego założenia wychodzi nie tylko Horst Miler, emerytowany policjant, który dobiegając siedemdziesiątki, poznaje miłość swojego życia, lecz także młody konwojent postanawiający zniknąć z przewożonymi pieniędzmi. Z pomocą bezwzględnego gangstera zabija kolegę z pracy i przywłaszcza sobie całą gotówkę.
Tymczasem dzień po zaręczynach narzeczona Horsta znika w niejasnych okolicznościach. Mail z żądaniem okupu, wysłany z konta poznańskiej komendy, uświadamia Milerowi, że na pomoc policji nie może liczyć. Dramatyzmu całej sytuacji nadaje kolejna przesyłka - w paczce znajduje odcięty palec porwanej dziewczyny. Horst, ryzykując życie swoje i ukochanej, rozpoczyna prywatne śledztwo, podczas którego dokona wielu zaskakujących odkryć. Zrozumie także, że największą przeszkodą w dotarciu do prawdy jest on sam.
Wkrótce policja wpada na trop konwojenta i jego wspólnika. Gangsterzy są coraz bardziej zdesperowani. Ratunkiem wydaje im się pewna bezludna wyspa, wprost idealne miejsce, żeby ukryć tam łup. Tyle że na podobny pomysł wpadają tropieni przez Horsta porywacze…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
© by Michał Wierzba
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
ISBN 978-83-287-3054-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla Ani
Uważaj, czego pragniesz. Twoje marzenia mogą się spełnić.
przysłowie chińskie
Moralność to „my” w „ja”. To głos przyzwoitości, który nas ratuje. Ale jest to również głos ograniczający „ja”, przeciwieństwo prawdy i wolności, które nam przeszkadza.
Karl Ove Knausgård
– Zawsze go tutaj widzę – powiedział Emil, ruchem głowy wskazując jastrzębia. Drapieżnik siedział na uschniętym drzewie, które tkwiło na przydrożnym polu jak samotna grzęda.
Fifty mruknął coś, co mogło oznaczać, że też go widzi albo że ma to gdzieś. Gapił się w ekran komórki, ani przez moment nie wypuszczając jej z łap odzianych w czarne mechanixy.
Poranne słońce wyłoniło się zza wiszących nisko chmur. Emil, który kierował służbowym volkswagenem caddy, założył przyciemniane okulary. Był chudy i ruchliwy. Wiercił się, nawet siedząc za kierownicą. Kiedy teraz wyprzedzał, zredukował bieg i energicznie wyprostował nogę wciskającą gaz. Caddym rzuciło, żyłowany diesel wydał z siebie wyścigowy warkot. Emil uśmiechnął się triumfująco.
Fifty zaklął, bo komórka prawie wypadła mu z rąk.
– Płacą ci od przejechanych kilometrów czy od godziny? – zapytał.
– Co?
– Nic. Po prostu uważaj. Ktoś cię nagra i będzie dym.
Jastrząb rozpostarł skrzydła i przeleciał na drugą stronę drogi. Widzieli go w bocznych lusterkach.
– Patrz, jaki… Poleciał.
– Nie lubię ptaków – stwierdził Fifty.
Sprawiał wrażenie powolnego, ale pod fałdami tłuszczu, które rozciągały konwojencki uniform, kryła się cała masa mięśni. Miał niewielkie brązowe oczka i szeroki nos, a większość jego twarzy pokrywał gęsty kasztanowy zarost.
– A ja lubię. Nawet taki gołąb. Patrz, niby taki głupi…
– Możesz się zamknąć? Mówiłem, że nie lubię ptaków. Jak ktoś czegoś nie lubi, to nie chce o tym gadać.
– Będziesz mieć okres?
– Co?
– Czepiasz się jak moja stara przed okresem, to pytam. Nic osobistego.
Wściekły Fifty spojrzał na niego. W kabinie zrobiło się ciasno.
– Dobra, kurwa, sorry. Mówiłem hipotetycznie – zreflektował się Emil. – Już ani słowa o ptakach. Obiecuję. – Wcisnął samochodową zapalniczkę i włożył do ust papierosa. – Kurde, chłopie, aleś ty nerwowy… Nie będzie ci przeszkadzać, jak zapalę?
– Jeśli dzięki temu na chwilę przestaniesz gadać, to nie.
Kabina wypełniła się dymem.
– Naprawdę ci nie przeszkadza? – zapytał Emil.
– Nie czuję zapachów.
– Przez covid?
– Nie wiem przez co – odparł Fifty. – Zwisa mi, jak co pachnie.
Jechali eską w kierunku Poznania. Napis na zielonej tablicy głosił, że niedługo miną Rawicz.
Emil palił w milczeniu. Włączył radio, ale nigdzie nie puszczali muzyki. Zniechęcony ściszył je niemal do zera i spróbował dowiedzieć się czegoś o swoim nowym koledze.
– Długo robisz w Baszcie? – zapytał.
– Nie.
– Zwykle jeździłem z Frankiem, ale znalazł coś u Niemca. Nawet mi proponował, ale ja tam wolę robić u siebie. Po niemiecku to nie mogę nawet słuchać. Za żadne pieniądze. – Emil się zaśmiał, ale nie zrobiło to wrażenia na kumplu, który wydawał się pozbawiony także poczucia humoru. – A ty? Z kim jeździłeś?
– Z Łydą.
– To ten chudy, co zadaje się z Koksem?
– No.
– To prawda, że ma tatuaż z Podsiadłą na łydce?
Fifty skinął głową.
W kabinie znowu rozległ się śmiech Emila. Suchy rechot zakończony mokrą nutą, która kojarzyła się z połykaniem smarków.
Obrzydliwy typ, pomyślał Fifty.
Emil zamierzał wyprzedzić jadącego sto dwadzieścia kilometrów na godzinę forda mondeo, ale przypomniał sobie złośliwą uwagę partnera. Płacą mi za godzinę, ale jeżdżę dla przyjemności, chciał powiedzieć, ale ugryzł się w język. Zatęsknił za Frankiem, z którym można było pogadać o wszystkim.
Minęli wyściełany zielenią mostek. Na poboczu stał passat na awaryjnych. Ubrany w odblaskową kamizelkę facet uwijał się przy bagażniku.
Emil poczuł się dziwnie w towarzystwie uzbrojonego faceta, o którym wiedział coś tylko z plotek.
– To prawda, że kiedyś chciałeś być raperem? Mówili na ciebie Fifty Grosz? – zapytał.
Fifty podniósł głowę znad ekranu. Wyglądał, jakby ktoś niespodziewanie wsadził mu patyk w tyłek.
– Kto? – syknął przez zaciśnięte zęby.
– No, na dzielni. Edzia od Konia mówiła, że rapowałeś.
– Edzia od Konia gówno wie – powiedział, gotowy do ataku. – Tak samo głupia jak Koń.
– Dobra, luz.
Fifty wytarł rękawiczką kroplę potu, która spływała mu po skroni. Zatrudniał się na lewych papierach, miał być anonimowy, a tymczasem od trzech dni pracuje z kolesiem, który wychowywał się na tym samym osiedlu. Pieprzony niefart. Spojrzał w szybę. Przypomniało mu się dzieciństwo, które spędził na jednym z poznańskich osiedli. Bloki, zaułki, graffiti. Jasne, że chciał być raperem. Dwadzieścia lat temu każdy chciał być. Miał nawet talent. W wieku czternastu lat już układał rymy. Marzył o tym, żeby rapować jak Peja, Tupac albo Fifty Cent. To dopiero goście! Twardziele i gangsterzy, do których kasa przychodziła sama. Nosił za duże podkoszulki, marzył o złotym łańcuchu i nagraniu płyty. Co z tego, skoro rodzice nie śmierdzieli groszem. Trójka młodszego rodzeństwa też miała swoje potrzeby. Ojciec pracował w warsztacie samochodowym za jakieś sześćset złotych. Matka w osiedlowym spożywczaku zarabiała jeszcze mniej. Na wspomnienie tego cholernego sklepu nawet teraz przechodził go dreszcz. Kierowana matczyną troską postanowiła pomóc synowi uzbierać kasę na nagranie kilku kawałków. Na ladzie umieściła puszkę. Obok niej stało zdjęcie dwunastoletniego Fiftiego, który jeszcze wtedy nazywał się Hubert. Mama opatrzyła je napisem: „Pomóż Huberciowi spełnić marzenie”. Lekko otyły chłopak miał czapkę z daszkiem, biały podkoszulek bez rękawów, a na szyi wszystkie łańcuszki, które znalazł w domu. Wygłupiał się, śpiewając do banana i rzecz jasna nie podejrzewał, że zrobione przez siostrę zdjęcie zacznie żyć własnym życiem. No i oczywiście dowiedział się ostatni.
Koledzy i koleżanki wybuchali śmiechem, kiedy tylko zjawiał się w pobliżu. Ktoś dał mu ksywkę Fifty Grosz. Pewnego razu na długiej przerwie wyciągnął z plecaka banana, a klasa dosłownie legła na ziemi, zanosząc się spazmatycznym śmiechem. Kiedy w końcu odkrył przyczynę, z trudem powstrzymał się od zdemolowania spożywczaka. Rzucił puszką w regał z pieczywem. Ale najgorszy był wstyd. Nie tylko za siebie, za obnażone i wyśmiane marzenia, ale też za rodziców, sklepową i mechanika, którzy nie mieli pojęcia, jak bardzo są obciachowi.
Krótko potem zaczął chodzić na siłownię. Hormony zaczynały buzować. Jako szesnastolatek był o dwadzieścia centymetrów wyższy i trzydzieści kilo cięższy niż parę lat wcześniej. Jeśli tylko ktoś przy nim robił aluzję do rapu, zarabiał plombę. Ale ksywka została. Wszyscy wiedzieli, kto to Fifty Grosz, chociaż nikt nie mówił tak przy nim. Potem, kiedy wyjechał do Anglii, mówili na niego Fifty. Dorobił się złotego łańcucha i dobrego auta z kierownicą po prawej. Testosteron w zastrzykach, którym się szprycował, dawał o sobie znać. Po kolejnej bójce postanowił wracać. Bujał się od pracy do pracy, aż poznał Glacę. Glaca miał kontakty i dzianych mocodawców. To on załatwił mu papiery i namówił go, żeby zatrudnił się w Baszcie…
Emil ciągle się uśmiechał.
– Ja tam myślę, że to dobra ksywa – stwierdził.
– Tak? – Fifty mimowolnie zacisnął pięści.
– Mówię serio, stary. Nawijka sama leci. – Emil wyrzucił peta przez okno i kilka razy uderzył dłonią w kierownicę. – Jestem Fifty Grosz, to więcej, niż wysrosz.
Fifty się naprężył. Chciał wcisnąć jego uśmiech w kierownicę, ale telefon znowu zawibrował. Musi być spokojny. Po prostu musi… Powoli rozluźnił pięści i poklepał się po udzie.
– Ha, ha, ha! Dobre! – powiedział.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
– No, kurwa, wiedziałem, że jesteś w porządku – stwierdził Emil, któremu najwidoczniej ulżyło. – Ja tam jestem jak Jezus. Wierzę, że nie ma złych ludzi, tylko nie każdy ma dobry nastrój. Mogę ci mówić Fifty?
– Jasne.
Podali sobie dłonie.
– Fifty.
– Emil. Ale mówią na mnie Emilio.
Na przeciwległym pasie stała policyjna suka z włączonym kogutem i dwa osobowe auta. Nie widzieli ich dokładnie z powodu barierek oddzielających jezdnię.
Emil odruchowo zdjął nogę z gazu i spojrzał w lusterka. Ruch był niewielki, warunki na trasie dobre, wypełniona gotówką walizka leżała z tyłu jak każdego innego dnia.
– Myślałeś kiedyś o tym, żeby spierdolić? – zapytał.
– Co?
– No bo na przykład ja. Czasem, kiedy tak jadę, to sobie myślę: płacą nam najniższą krajową, chociaż pierdolą, że każdy mijany samochód albo każda, jak to mówią, anomalia mogą być zagrożeniem. Hipotetycznie mówię, nie? Ale jednak ryzykujemy życie, no nie?
– Nie wiem, chyba. A co? – zdziwił się Fifty.
– No nic, tylko głośno myślę. Bo popatrz, wieziemy ponad dwa miliony. Niby mają nasze dane, ale założę się, że gdybym poszukał, to znalazłbym miejscówkę, gdzie można wygodnie żyć i nikt nie zapyta cię o dowód.
Fifty przyjrzał mu się uważniej.
– Ty tak serio? – spytał.
– Nie no, kurwa, hipotetycznie mówię. Ile musiałbyś pracować na taką kasę? Zarabiamy jakieś czterdzieści tysięcy na rok. Na to, co wieziemy, musielibyśmy pracować pięćdziesiąt lat. Dzieląc na dwa, to dwadzieścia pięć. Ale przecież i tak nie uzbierasz, bo żona, dzieci, kredyt… Chuj nie życie.
– Za Rydzyną skręcisz w prawo, dobra?
– Nie możemy. Znasz regulamin.
– Muszę się odlać. Dostałeś kiedyś premię za przestrzeganie regulaminu? Bo ja nie.
Emil myślał o czymś przez chwilę.
– Dobra, też skorzystam – powiedział i wrócił do wątku, który czasami pojawiał się w jego głowie. – No więc wystarczyłoby się gdzieś skitrać i zaczekać, aż sprawa ucichnie. Nie wydawać za dużo, nie pokazywać się w necie, zmienić komórkę i wygląd. O, ty na przykład mógłbyś zgolić brodę. – Emil uśmiechnął się, ale jego żart najwidoczniej nie został zrozumiany. Fifty ani drgnął. – Dobra, dobra, wrzuć na luz.
– Jestem wyluzowany.
Chwilę jechali w milczeniu.
– Następny zjazd – zakomunikował Fifty, który regularnie podnosił wzrok znad komórki, aby spojrzeć na oznakowania drogi.
Biała furgonetka z firmowym logo, wpisaną w okręg basztą, zwolniła i skręciła w prawo. Po minucie była w niewielkim lesie. Zatrzymała się. Otworzyły się drzwi po obu stronach.
Ochroniarze stali w lekkim rozkroku, wpatrując się w efemeryczne sosny.
– Ale ulga – powiedział Emil, zapinając rozporek. – Idziesz?
– Chwila…
– Ej, a ten co? – Emil chciał wejść do auta, kiedy zobaczył, że z przeciwnej strony nadjeżdża bmw.
Samochód zwalniał.
Emil poczuł się nieswojo. Jego dłoń odruchowo powędrowała ku kaburze z glockiem 17, w którego wyposażony był każdy konwojent Baszty.
– Dalej, kurwa, jedź i spierdalaj – powiedział, nieświadomy, że naprawdę wypowiada te słowa.
Auto mijało go powoli. Kierowca przypatrywał mu się z wielkim zaciekawieniem. Jego łysa głowa była wytatuowana. Nad lewym uchem miał Jokera, który szczerzył zęby w uśmiechu. Bmw przejechało jeszcze trzydzieści metrów i zatrzymało się na leśnym parkingu po drugiej stronie drogi.
Emil spojrzał w prawo, tam gdzie – jak przypuszczał – powinien stać jego kompan. Nie było go.
– Widziałeś tego palanta?! On chyba nie wie, że jesteśmy uzbrojeni… – powiedział. Słowo „uzbrojeni” dodało mu otuchy i pewnie było też słyszalne po drugiej stronie drogi. – Ej, Fifty, gdzie ty, kurwa, łazisz?
Kumpel okrążył samochód i zjawił się tuż za nim, z bronią wycelowaną w policzek Emila.
– Kluczyki! Ale już!
Emil stał zupełnie otępiały. Tego nie uczyli na kursach.
– Kluczyki i dokumenty! Szybko, kurwa, nie żartuję!
Oczy Emila były wielkie jak kurze jaja, ale on sam nawet gestem nie zdradzał, że zamierza wykonać jakiś ruch.
– Nie zmuszaj mnie, żebym… – Lufa służbowego glocka wbiła się w pokryty piegami policzek. – Dalej, stary, rób, co mówię, to jeszcze pożyjesz.
Emil nagle odzyskał fason. Wyprostował pierś.
– Odłóż broń. To nie jest śmieszne – powiedział.
Nagle jego głowa odskoczyła. Struga krwi obryzgała białą maskę caddiego. Emil zwiotczał i upadł na bok. Oczy miał ciągle otwarte.
– Nie musiałeś – stwierdził Fifty.
Glaca schował pistolet. Pochylił się nad ciałem i sięgnął po kluczyki, które tkwiły za paskiem spodni Emila. Zrobił dwa duże kroki, aby ominąć fragmenty mózgu, które rozchlapały się po jezdni, i otworzył tylne drzwi caddiego.
– Jakby, kurwa, po prostu nie mógł dać tych cholernych kluczyków…
Horst Miler z roku na rok coraz mniej przypominał dawnego siebie. Upływ czasu oszczędzał jego twarz, której – jak powiedzieliby złośliwcy – i tak niewiele mogło zaszkodzić. Niewielka głowa z wydatnymi łukami brwiowymi, łysiną i kalafiorowatymi uszami z godnością opierała się starości. Reszta ciała była w teraz zdrowsza i sprawniejsza niż w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Tylko przez ostatnie pół roku schudł osiem kilo. Zwiotczała skóra na ramionach wypełniła się mięśniami, a klatka piersiowa lekko się zaokrągliła. Był to skutek regularnych treningów, które aplikował sobie z żelazną konsekwencją i właściwą dla siebie dokładnością.
Zmrużył oczy, a maska tlenowa, zasłaniająca nos i usta, wypełniła się skroplonym powietrzem. Biała podkoszulka na ramiączkach była przepocona, a krótkie spodenki lepiły mu się do tyłka, powodując nieznośne swędzenie. Brzuch i klatka piersiowa poruszały się szybko, jakby zaczynało mu brakować tchu.
– Wszystko pod kontrolą, Horst, jeszcze trochę – powiedział umięśniony facet, który miał na sobie obcisłą koszulkę z logo leszczyńskiej siłowni.
Emerytowany gliniarz zerknął na niego wzrokiem skazańca i zacisnął zęby. O powrót do formy walczył właśnie tak – z ogromnym wysiłkiem przesuwając granicę swoich możliwości, wręcz balansując na granicy życia i śmierci. Nawet teraz recytował w myślach litanię bezpieczeństwa.
Nie jesteś jeszcze taki stary, myślał Horst, starając się nie wypowiadać tego na głos. Rozrusznik serca włączy się sam. Alarm w zegarku na pewno zadziała. Kiedy pociemnieje ci przed oczami, wciśnij czerwony przycisk.
Horst spojrzał na lewy nadgarstek.
Podłączony do pulsometru zegarek wskazywał dziewięćdziesiąt sześć uderzeń na minutę. Szybkim tempem przeszedł cztery kilometry. Nie jest źle. Dwa tygodnie temu taką zadyszkę miał już po trzech.
– Jeszcze kilometr. Dasz radę! – Trener personalny najwidoczniej zrozumiał, że częścią jego pracy jest doping.
Wskaźniki, do których podłączona była aparatura, zaczęły wspinać się w górę, rysując na ekranie całkiem strome wzniesienie. Horst zmrużył oczy i przyspieszył. Był na granicy biegu. Jego stopy ledwo nadążały za szybko przemieszczającym się podłożem. Zacisnął pięści na poręczach i próbował nie myśleć o poważnej operacji, którą przeszedł zaledwie kilka miesięcy temu. Przez chwilę czuł, że widmo kolejnego zawału jest bliskie jak nigdy dotąd.
– Osiemset metrów. Dajesz! – Dobrze opłacony byczek naprawdę starał się zbadać jego wydolność.
Gdyby Horst powiedział mu, że zapisał się do nich zaledwie trzy miesiące po operacji serca, pewnie kazaliby mu spadać. Uśmiechnął się do tej myśli. Powrót do sportu po trzydziestu latach był bardziej bolesny, niż przypuszczał, ale sprawiał mu niemal masochistyczną przyjemność. No i nie lubił odpuszczać. We wszystko, co robił, angażował się w stu procentach. Zawsze.
Kiedy był milicjantem, jego zespół musiał dawać z siebie wszystko, żeby zakończyć śledztwo. Dwadzieścia lat pracował nad tym, aby sprawiedliwość dosięgnęła ludzi winnych śmierci jego córki. Firma, którą rozwijał w latach dziewięćdziesiątych, była teraz jedną z największych agencji ochroniarskich w kraju. A kiedy na trzy lata przed siedemdziesiątką po raz pierwszy w życiu naprawdę się zakochał, uczucie to wypełniało każdą komórkę jego ciała, sprawiając, że robił rzeczy, które wcześniej wydawały mu się zupełnie bez sensu.
Mimowolnie przypomniał sobie to, co zdarzyło się kilka dni przed sylwestrem. Ze swoją nową miłością pojechał w Karkonosze. Było jak w bajce. Kochali się przy kominku, mając za oknem ośnieżone góry. Pili wino i robili długie wycieczki. Podczas jednej z takich wypraw chcieli zdobyć Śnieżnik. Było mroźno i wietrznie. Minus kilkanaście stopni, dużo śniegu i sporo zapału godnego lepszej sprawy. Szli wolno. Przystawali, żeby pociągnąć z piersiówki albo rzucać się śnieżkami jak para zakochanych nastolatków. Gdzieś na tysiącu metrów, kiedy przemierzali jedno ze wzniesień pełne pokrytych śniegiem choinek, Horst poczuł, że organizm odmawia mu posłuszeństwa. Szedł dalej, coraz bardziej świadomy tego, że wszechobecny śnieg przykrył ślady innych turystów i wszystkie znaki. Widział coraz mniej. W głowie i w klatce piersiowej czuł niepokojący ucisk. Łapał zimne hausty powietrza, z coraz większym trudem stawiał kolejne kroki. Krajobraz zaczął falować, a on poczuł, że zalewa go strach, który przyszedł do niego wraz z nową falą zimna. Powiedział, że musi usiąść, coś go zakłuło i urwał mu się film.
Umarłby, gdyby nie ona. Rozpięła mu kurtkę i zaczęła reanimację. Dwa wdechy, trzydzieści uciśnięć. Dwa wdechy i uciśnięcia. Uratowała go. W końcu otworzył oczy, a ona przykryła go swoją kurtką i poszła po pomoc. W szpitalu okazało się, że miał zawał.
„Niech pan podziękuje swojej córce, zachowała się wzorowo”, powiedział lekarz, nieco złośliwie interpretując różnicę wieku. Horst tylko przytaknął. Wiedział więcej niż lekarz. Kobieta, która była od niego młodsza o dwadzieścia trzy lata, przywróciła go do życia w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. To dzięki niej zaczynał rozumieć, że to wszystko może mieć sens.
Zegarek piknął ostrzegawczo. Zostało zaledwie dwieście metrów. Horst zbliżał się do końca testu. Jeszcze tylko sto metrów…
– Pięć kilometrów! Brawo! Wydolność jak u nastolatka! – żartował trener personalny, klepiąc go po ramieniu.
Horst zwolnił, czekając, aż elektryczna bieżnia wyhamuje. Ciężko dyszał, a kiedy ściągnął maskę i pochylił głowę, pot zmoczył mu buty. Uśmiechał się. Czuł się lepiej niż kiedykolwiek.
Janek usłyszał skandowanie własnego nazwiska. Zaczęło się gdzieś po prawej stronie, przy ozdobionych białymi różami stołach, a potem narastało, przelewając się falami przez parkiet, głośniejsze i coraz bardziej radosne. „Vincent-kto? Vincent-kto? Vincent-Vincent-Van-Love!”. Kompletna żenada. Najchętniej by się schował, wyszedł pod byle pretekstem i nie wracał, aż wytrzeźwieją, ale Bartek, patyczakowaty wokalista, sprawiał wrażenie, że tylko na to czekał. Kiedy kilku pijanych facetów zauważyło Janka na scenie, światło reflektora skierowano na jego bladą ze wstydu twarz, a Bartek wydarł się do mikrofonu ile sił w płucach:
– Panie i panowie, przed wami Szczupaki i legendarny Vincent Van Love! Gość, który nigdy nie traci zimnej krwi! A ponieważ krew najlepiej chłodzi zimna wódka, po tej piosence zapraszamy do stołów na małe co nieco! Niech żyje młoda para, niech żyje bal!
Keyboardzista puścił w ruch swoje długaśne paluchy. Jego wielki krawat ze szczupakiem kołysał się nad instrumentem. Bartek wzniósł ręce jak Freddie Merkury, a Janek nie miał innego wyjścia jak pochylić się nad gitarą i trącać struny w rytm nieśmiertelnego przeboju Maryli Rodowicz, który – jak przekonali się już wiele razy – sprawiał, że rodzice i teściowie kołysali się ze łzami w oczach, być może zyskując także poczucie dobrze wydanych pieniędzy. Sala tańczyła, darła się, kelnerzy przynosili kolejne flaszki i zakąski, a członkowie zespołu – dwóch facetów około trzydziestki i o dziesięć lat starszy Janek – prężyli torsy, na których błyszczały krawaty z zielonym szczupakiem.
Dziesięć minut później, kiedy siedzieli przy suto zastawionym stoliku, Bartek przepił do Janka, szeroko się uśmiechając.
– To niesamowite, prawda?
Janek, który właśnie nakładał na talerz zieloną pastę niewiadomego pochodzenia, podniósł głowę.
– Co takiego?
– Ten program był wieki temu, a oni ciągle cię pamiętają.
– Magia telewizji – stwierdził Janek, chociaż dawno już zapomniał, że jako dwudziestoletni gówniarz otarł się o sławę. Tyle czasu minęło od finału tamtego talent show. Tak, to naprawdę niesamowite, że ktoś jeszcze go kojarzy.
– Kojarzą go raczej jako brata zaginionej Kaśki. – Maciek, klawiszowiec, poczuł się w obowiązku sprostować fakty. – Ta golonka naprawdę niezła, próbowaliście?
– To jest najlepsze na weselach – stwierdził Bartek, uśmiechając się do kelnerki, która na ich stoliku postawiła schłodzoną butelkę wyborowej. – Możesz się tak najeść, że potem przez kilka dni wytrzymujesz bez obiadu.
Janek zakrył dłonią szkło.
– Mnie nie lej – powiedział.
– Serio? Mamy opłacony pokój.
– Serio. Staram się nie jeść mięsa, a po alkoholu na pewno się na coś skuszę.
Janek zawsze używał tego pretekstu w miejscach, gdzie serwowali alkohol. Było to dużo łatwiejsze niż tłumaczenie komuś, że antydepresantów, które bierze, nie można mieszać z procentami.
– Jak tam chcesz. – Bartek wzruszył ramionami. – To się ze sobą wiąże. No wiesz, młodsi znają cię z netu, a tam jest wszystko. Jak ktoś słyszał o porwaniu twojej siostry, to pewnie sprawdził też ciebie. No i trafił na dawne piosenki.
– Dają radę nawet dzisiaj – zgodził się Maciek. – Myślałeś o tym, żeby nagrać kolejną płytę?
Janek się zamyślił. Jasne, że tak, chciał powiedzieć, niemal każdego dnia marzę o tym, żeby robić coś wartościowego. Już nawet otworzył usta, ale ktoś przy stole zaintonował: „A kto się w styczniu urodził…”. Rozległy się brawa i śmiechy, które zagłuszały ich rozmowę.
Janek przełknął kęs pasty. Szpinak, bób i coś jeszcze, nie wiedział co. Pięć lat temu nie wziąłby tego do ust. Teraz pasta wydała mu się całkiem niezła.
– Zaraz wrócę – powiedział, uśmiechając się do kolegów. – Zawsze jak słyszę pytanie o kolejną płytę, chce mi się srać.
Janek wyszedł na zewnątrz. Lubił Bartka i Maćka, chłopaki mieli dobre serca i trochę wyobraźni, ale czasami zastanawiał się, czy banały, które głoszą z pełnym przekonaniem, to ich prawdziwe myśli, czy tylko wyrafinowana gra, mająca na celu sprawdzić jego inteligencję. W każdym razie ich kontakty najczęściej nie wykraczały poza sferę zawodową, dwa, trzy wesela w miesiącu. To oni zgłosili się do Janka, a kiedy zaproponował zaporową, jak mu się wydawało, stawkę trzech tysięcy złotych, oni zaproponowali mu połowę i powiedzieli: „Pokrywamy koszty dojazdu i jesz, ile chcesz”. Janek miał zamiar odmówić, ale matematyka była nieubłagana. Za trzy wieczory w tygodniu zarobiłby dużo więcej niż przez dwadzieścia dni w Radiu Wolność – rozgłośni, którą z takim trudem rozwijali. „Dobra, zobaczymy, jak to będzie wyglądać”, powiedział.
To początek kwietnia, ale niebo było gwiaździste, a w powietrzu dawało się wyczuć przyjemną rześkość. Kilku facetów w rozpiętych pod szyją koszulach paliło, rozmawiając. Przemknął obok nich, kierując się ku torowi przeszkód, za którym rozciągał się las. Minął drążki do podciągania i wysikał się, patrząc na cienie drzew rysujące się na granatowym niebie. Miał jeszcze chwilę, więc zapalił papierosa i pomyślał o tym, że kiedy go skończy, będzie o siedem minut bliżej tysiąca pięciuset złotych.
Kiedy wrócił, chłopacy byli już gotowi do dalszej części koncertu.
– Był tu pan młody – powiedział Bartek, z którego twarzy zniknął alkoholowy uśmiech. – Powiedział, że goście chcą już tańczyć.
– Brzmiał tak, jakby chciał powiedzieć, że nie płaci nam za obijanie się – dodał Maciek.
– Dalej, Wincent, zbieramy się. Na początek Jesteś szalona.
– Żartujecie, prawda?
Nie żartowali. Po chwili ze sceny wznosiły się dźwięki kolejnego weselnego szlagieru. Janek stał tak blisko ściany, jak było to możliwe, leniwie trącając struny. Dobrą stroną w graniu chałtur było to, że nie musiał nawet znać chwytów. Najczęściej wystarczyło tylko grać w rytm keyboardu, który i tak brzmiał, jakby wszystkie te piosenki wgrano na niego wcześniej.
Janek kołysał się, obserwując zgromadzonych gości. Niestety nie widział nic godnego zapamiętania. Otyli wujkowie, podchmielone ciotki, brylująca na parkiecie młodzież. Kiedy grał, odhaczając kolejne przeboje, zobaczył, że na salę wchodzi facet, który przypomina jego samego sprzed dziesięciu lat. Długie dredy, tania marynarka i swingujący krok. A ten skąd się urwał? – zapytał sam siebie, ale wtedy zauważył, że piękna kobieta, która trzyma go za rękę, wygląda dość znajomo. Salomea, o kilka lat starsza, poważniejsza, ale z całą pewnością ona, dziewczyna, z której dziadkiem wiele go łączyło.
Chwilę po otrzęsinach, kiedy atmosfera zrobiła się naprawdę swobodna, spotkał ją przy stoliku z przekąskami. Jej kasztanowe włosy pachniały lasem, a czarna suknia opinała się na kształtnych biodrach.
– Cześć – powiedział.
Obróciła się i przez chwilę mu się przyglądała. W końcu jej twarz rozpromienił serdeczny uśmiech.
– Janek? Ty tutaj?
Padli sobie w ramiona.
– Kilka lat minęło, co? – zapytał retorycznie. – Wyrosłaś.
– Tobie posiwiały skronie.
– Ej… – Chciał coś dodać, ale poklepała go po brzuchu.
– Dobrze się trzymasz, jak na staruszka. Serio.
– Chodźmy gdzieś, gdzie można zamienić słowo – zaproponował Janek i odruchowo spojrzał w poszukiwaniu faceta, bo ten mógł przecież wyłonić się skądś w każdej chwili. – O ile możesz.
Bartek, który po wypiciu pół litra, z wokalisty zamieniał się w didżeja, puszczał teraz stonowaną muzykę. Cisza przed burzą. Janek przechodząc obok niego, rzucił na scenę krawat. Rozmowa z piękną kobietą i wielki krawat z rybą zupełnie do siebie nie pasowały. Bartek chyba zrozumiał, bo puścił do niego oko i o nic nie pytał.
Wyszli na zewnątrz. Zrobiło się chłodniej. Od czarnej połaci pól zawiewał zimowy wiatr. Zbliżyli się do ściany hotelu, który graniczył z salą bankietową. Nad nimi zapaliło się światło.
Salomea zgięła nogę w kolanie i obcasem oparła się o ścianę.
– Przyszłam z kolegą, nie znam tu nikogo. A ty?
– Ja gram.
– W tym zespole? – Dziewczyna wykonała nieokreślony ruch ręką. Jakby chciała wskazać scenę, ale niespecjalnie wiedziała, gdzie się znajduje. – Nie obraź się, ale, szczerze mówiąc, wokalistę macie do dupy.
Janek wzruszył ramionami.
– Palisz? – zapytał.
– Co?
Janek spojrzał w jej oczy. Uśmiechały się. Smutek, który kiedyś zawsze zalegał na dnie jej spojrzenia, teraz gdzieś zniknął.
– Możesz palić zioło? A twoja… epilepsja?
Salomea zamiast odpowiedzieć, rozejrzała się i wyciągnęła z torebki jointa.
– Muszę uważać. Palę tylko to, co mnie rozluźnia. Wiesz, indica, podwyższona zawartość CBD. Chyba byłeś w temacie…
Jankowi wydało się niezwykłe, że tak wyrosła. Pamiętał ją jako dwudziestolatkę, nieobliczalną trzpiotkę uparcie traktującą go jak starszego kolegę. Teraz miał przed sobą kobietę, która wydawała się wiedzieć, czego chce.
– Gdybym grywała na weselach, zawsze byłabym upalona. – Wzięła kilka machów i poczęstowała go.
– I tak ledwo to znoszę. Podwyższona percepcja nie pomaga. – Janek poczuł, że gwiazdy, których kilka błyszczało nad pobliskim lasem, zamigotały jaśniej. – No dobra, może czasem trochę pomaga… A co u ciebie? Ciągle Poznań?
– Piła.
– Policja? Serio?
– Wiesz, jestem dopiero na drugim roku, jeszcze wiele może się zdarzyć.
Janek oddał jej jointa i wsadził ręce w kieszenie. Stanął tuż obok niej i oparł się o ścianę. Ubrani na czarno, ładni i lekko rozchełstani wyglądali jak reklama Hugo Bossa.
– To Horst cię namówił?
– Można tak powiedzieć. Mój dziadek zawsze powtarzał, że jak chcę zmarnować sobie życie tak jak on, to najlepiej wstąpić do policji.
Janek się zaśmiał.
– Dawno go nie widziałem. Co u niego?
Salomea westchnęła, a Janek nieoczekiwanie zorientował się, że poruszył drażliwy temat.
– Dobrze… Aż za dobrze.
– To problem?
– Sama nie wiem. Raczej tak.
– Chyba nie nadążam. Znalazł dziewczynę czy co? – Miał to być żart, ale okazał się kiepski, bo Salomea spoważniała.
– Serio? – spytał Janek, niemal dławiąc się dymem. – Znalazł dziewczynę i jest szczęśliwy? Wybacz, ale nie umiem sobie tego wyobrazić.
– Na szczęście nie musisz.
Chwilę milczeli. Salomea nie poruszyła się, stała jak dotąd sztywna, niemal naprężona, ale Janek odniósł wrażenie, że włączył się w niej jakiś system alarmowy, który w każdej chwili może sprawić, że ucieknie.
– Ej, Salka…
– W porządku. Wiem, że za bardzo się przejmuję.
– Ile on właściwie…
– Sześćdziesiąt siedem. Ale twierdzi, że czuje się na czterdzieści. Serio. Niepokoję się o niego. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że miał zawał. W ogóle nie zamierzał mi powiedzieć. Kupił sobie sportowe ciuchy i katuje się na siłowni.
Janek westchnął. Najchętniej wykorzystałby okazję i przytulił Salomeę, ale lekko kręciło mu się w głowie. Podpieranie ściany wydało się bezpieczniejszą opcją.
– Kiedy wracasz do Piły? W sensie… Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się spotkać. Ja, ty, on, Alicja…
– Jasne, chętnie. W poniedziałek muszę być na zajęciach, ale w święta jest to jak najbardziej realne.
Pogadali jeszcze chwilę o mało istotnych rzeczach, a potem od strony hotelu zjawił się facet o swingującym kroku i ponurym spojrzeniu. Ignorując Janka, zwrócił się do Salomei.
– Dzwoniłem. Zaczynałem się martwić.
– Spotkałam dawnego kolegę. Janek. Kosma.
Żaden z nich nawet nie podniósł ręki.
– Dobra, trzymaj się – powiedziała Salomea. – Umówcie się i dajcie mi znać.
Janek kiwnął jej na pożegnanie. Zanim wrócił do chłopaków, spojrzał w duże okna naprzeciwko. Goście bawili się w najlepsze. Z pewnego oddalenia wyglądali jak zamknięte w akwarium ryby, które na chwilę podłączono do prądu. To wrażenie nie opuściło go nawet, kiedy wszedł do środka.
Bartek ledwo trzymał się na nogach i wyglądał jak kowboj, który próbował okiełznać ogromnego elektrycznego węgorza złożonego z kilkudziesięciu trzymających się za biodra osób.
– I w przód! I w tył! Tak jest! A teraz pingwiny ruszają do przodu!
Miałem rację, pomyślał, po gandzi jest jeszcze gorzej niż na trzeźwo.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz