Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwoje ludzi, dwa różne światy. Ona warszawianka, z polskiej, katolickiej rodziny. On z żydowskiej, ultraortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Oboje podejmują decyzję i zostawiają za sobą swoje światy w poszukiwaniu nowych tożsamości. Karolina pakuje walizki, by rozpocząć nowe życie w Jerozolimie. Awi zrzuca futrzany sztrajmł i zaczyna poszukiwania swojego własnego Boga. W końcu los stawia ich sobie naprzeciw w samym środku nowoczesnego Izraela. Dalszą drogę pokonują razem jako przyjaciele, dwie dusze, których los związany został jeszcze zanim się urodzili. Poszukiwania samych siebie zabiorą ich w niekończącą się podróż.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Patrzył na mnie z ekranu tymi swoimi ciepłymi, uśmiechniętymi oczami. Sympatyczna, serdeczna twarz, ruda broda, okulary. Awi, 36 – nawet nie pamiętam, co jeszcze było tam napisane. Kliknęłam – co będzie, to będzie. Zobaczymy, czy on też kliknie. Taka zabawa dla dorosłych. Kliknął. Zaczęliśmy rozmawiać – o wszystkim i o niczym, jak to przy pierwszych zwiadach, czy może to już ten, czy może w końcu znalazłam kogoś, z kim spędzę resztę życia, kogoś, kto wyciągnie mnie z otchłani samotności?
Ze śmiercią mojego męża zawarłam już pokój. Zakopaliśmy wojenne topory. Dotknęłam dna najgłębszych, najciemniejszych wąwozów rozpaczy, złości, bezwładu i nicości. Nie tylko dotknęłam, ja tam właściwie mieszkałam, na czarnej i mokrej ziemi samego dna. Tam przeleżałam całe miesiące i nie miałam siły ani ochoty nawet pomyśleć, jak się stamtąd wydostać. Bo ściany były wysokie, śliskie, ociekające wodą.
Po pewnym czasie zrobiło się przyjemniej, bezpieczniej, moje czarne dno, zimna ziemia, pokryła się ciepłym mchem, powietrze było trochę stęchłe, ale nie panowało już tak przejmujące zimno. Nade mną uformował się skalisty strop. Stworzyłam sobie swoją własną, prywatną jaskinię, swoją samotnię, gdzie nikt nie mógł mnie znaleźć i nie próbował z niej wyciągnąć.
Tam, na zewnątrz, było straszno, było jasno. W świetle izraelskiego słońca moje problemy błyszczały z daleka jak szkiełko w trawie i raziły boleśnie w zapłakane oczy. Tam wszystko było widać, tam stawałam twarzą w twarz z rzeczywistością, która gapiła się na mnie tym swoim oceniającym wzrokiem. Tam znajdowali się inni, którym winna byłam sprawozdanie z bycia matką, żywicielką rodziny, kobietą aspirującą do czegoś więcej niż prowadzenie domu. Tam się ode mnie czegoś oczekiwało.
W jaskini nikt mi nie przeszkadzał. Moja kołdra była skałą nad głową, pościel ciepłym mchem, drzwi głazem, którym barykadowałam wejście, a ból głowy, pleców, wątroby i czego tam jeszcze chcecie – wymówką, karteczką od rodziców dla pani wychowawczyni, że dziś muszę zostać w domu. Wymówką, w którą zaczęło też wierzyć moje ciało.
W jaskini było źle, ale było dobrze. Bolało, ale mniej, niż gdybym z niej wyszła. Jakiś wewnętrzny masochizm sprawiał, że w gniewie, złości, smutku i rozpaczy było mi całkiem przytulnie. Na pewno swojsko i bezpiecznie.
Czy to był Bóg, czy mój zatroskany mąż z zaświatów, czy może moje wyższe ja w desperackiej próbie niesienia pomocy – tego nie wiem. Wiem tylko, że ktoś rzucił mi grubą linę. Linę, która pozwoliła mi wypełznąć z omszałej nory, wbić paznokcie głęboko w ściany dołu, w którym tkwiłam, i zacząć się z niego powoli, z bólem, po wielu upadkach, wydrapywać na powierzchnię. To była samotność. Ogromna, dusząca, uciskająca serce samotność. Taka, która boli do głębi. Desperacko chciałam potrzymać kogoś za rękę. Wiedzieć, że ta istota obok, ten organizm ludzki na kanapie, jest mój, a ja jego. Że mam do niego prawo, że należy do mnie. I wreszcie, że mnie kocha. Mnie i nikogo innego. Chciałam do tego stopnia, że czasem tę miłość sobie wymyślałam, czasem wiedziałam, że jej w ogóle nie ma. Ale ten krótki moment złudy dawał mi energię na kolejnych parę centymetrów wspinaczki. Zawody i rozstania były jak poślizgnięcia palców na mokrej skale.
Mój syn dostał kiedyś w prezencie zestaw młodego magika. W pudełku oprócz kart, różdżki i innych akcesoriów znalazłam plastikowy palec. Zakładało się go na kciuk, by zrobić jakąś magiczną sztuczkę. Dzieci już spały, a ja leżąc bezwładnie na dywanie, jak w letargu, znów znalazłam się w samym centrum mojej samotności. Przekręciłam głowę i zobaczyłam, że pod stolikiem obok kanapy leży ten plastikowy palec. Wyglądał bardzo realistycznie, duży męski kciuk w kolorze ludzkiej skóry. Założyłam go na swój kciuk i przez chwilę moja ręka wyglądała jak dłoń mężczyzny. Ujęłam nią drugą rękę, splotłam palce tak, by męski kciuk obejmował wierzch mojej dłoni. Ktoś trzymał mnie za rękę. Łzy napłynęły mi do oczu. Wzruszenie i tęsknota chwyciły za gardło. Bardzo pragnęłam takiego dotyku, takiego prostego uścisku dwóch dłoni. Pragnęłam mieć swoją drugą połowę, partnera, mężczyznę, osobę, kogoś obok – byle tylko był. Nic więcej. Chciałam jego obecności. A miałam jedynie plastikowy palec. Pusty w środku…
Wieczory spędzałam przed ekranem komputera. Tysiące twarzy przebiegało mi przed oczami. Tysiące. I żadna nie mogła się zmierzyć z tą, którą wciąż kochałam, którą widziałam codziennie w rysach mojego synka, którą bezpowrotnie straciłam. Czasem ktoś okazywał się wystarczająco dobry, dawałam szansę, nie przebierałam jak w ulęgałkach. Z biegiem lat odłożyłam wspomnienia i tęsknoty wysoko na półkę, pochowałam zdjęcia, zamknęłam za sobą drzwi. Wyszłam na światło słoneczne, choć nadal mnie raziło. Byłam gotowa na poważny związek, ale jeszcze trzeba było znaleźć kogoś, z kim można by go stworzyć. Nie jest to łatwa sprawa, gdy ma się dwoje małych dzieci, trzydzieści parę lat na karku, a rynek matrymonialny zalany jest ofertami rozwodników z piątką potomstwa, niewierzących już od dawna w instytucję małżeństwa lub choćby w stałe związki. O miłości nawet nie wspominając…
Siedziałam więc noc w noc na Bóg wie ilu portalach, aplikacjach i innych randkowych cudach techniki. Popularny w Izraelu zwyczaj swatania w moim przypadku jakoś nie zdał egzaminu. Twarze, twarze, twarze. Czasem rozmowy na czacie, czasem randka lub nawet kilka. Wszystko kończyło się fiaskiem, zawodem, niekiedy nawet złamanym sercem.
Tamtego wieczoru uśmiechnięta, urocza, ciepła twarz Awiego ujęła mnie i zaciekawiła. Kilka zdań i moja ciekawość się wzmogła. Rozmowa była sympatyczna, Awi pisał pięknym językiem, był dżentelmenem, co w Izraelu jest na wagę złota. I nagle, w samym środku mojej rosnącej ciekawości i nadziei, zrzucił na mnie atomową bombę. Awi okazał się byłym chasydem. Nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, zaintrygował mnie, przestraszył, zawiódł chyba.
No to nic z tego nie będzie – przeleciało mi przez głowę. Już wiedziałam, że mój rozmówca pochodzi z kompletnie obcego mi świata. Nie szukałam wyzwań. Ale z drugiej strony nie mogłam się oprzeć pokusie. Chciałam go poznać, nie jako kandydata na męża, lecz człowieka, którego historia zafascynowała mnie, zanim zobaczyłam go na własne oczy. Kim był kiedyś? Kim jest dzisiaj? Nigdy nie rozmawiałam z chasydem, bo żaden i tak nie zechciałby ze mną zamienić słowa ani nawet w moją stronę spojrzeć. A tu nagle mam na wyciągnięcie ręki kogoś, kto wyszedł z tego tajemniczego, sekretnego świata i teraz jest tutaj, po innej stronie. Mogę bez skrupułów pytać o wszystko. A pytań miałam tysiące. Umówiliśmy się.
Awraham Filinski urodził się w Jerozolimie. W społeczności, w której przyszedł na świat, jego imię skracano do prostego Awrum, w domu pieszczotliwie wołano na niego Awremi. Nowe życie, po tym jak już odszedł i zostawił za sobą świat jerozolimskich ultraortodoksów, zaznaczył przyjęciem nowego, „bardziej świeckiego” skrótu – Awi.
Jego matka była Amerykanką, ojciec Izraelczykiem. Choć właściwie nie można go tak nazwać. Albowiem jako bardzo pobożny jerozolimski chasyd, którego przodkowie dotarli do Ziemi Izraela ponad dwieście lat temu, i spadkobierca tradycji Neturej Karta1, ojciec Awiego odmawiał jakiejkolwiek identyfikacji z syjonistycznym państwem. Królestwo Izraela ustanowić na nowo będzie mógł jedynie Mesjasz. Tymczasem naród Izraela nadal żyje w galut2 i nie ma dokąd wrócić. Dla ojca Awiego Państwo Izrael nie istniało.
Niski, niepozorny, ale władczy i dominujący, fanatyczny w swej wierze Akiwa Josef Filinski był mężem, a także ojcem czternaściorga posłusznych dzieciaków: chłopców z pejsami, w czarnych chałatach i dziewczynek w sukienkach za kolano, w białych rajstopach. Król na tronie, nieznoszący sprzeciwu. W domu rację bytu miało wyłącznie jego zdanie.
Awi był najstarszym z dzieci, tak zwanym bechor, pierworodnym. Z taką pozycją wiążą się zarówno zaszczyty, jak i obowiązki. Bechor opiekuje się młodszym rodzeństwem, daje dobry przykład, jest poniekąd przedłużeniem ręki ojca, jego sekretarzem i spadkobiercą. Na chasydzkich dworach tytuł admora, wielkiego nauczyciela, mędrca i przywódcy, dziedziczy po ojcu pierworodny syn, bez znaczenia, czy dorównuje mu w mądrości, czy w charyzmie.
Matka Awiego, Liba, pochodziła z zupełnie innej planety, z równoległej rzeczywistości. Choć też urodzona w rodzinie charedim3, daleka była od jerozolimskiego fanatyzmu. Rodzice Liby przyjechali do Izraela z Filadelfii, gdy miała zaledwie trzy lata. W Ziemi Obiecanej nadal mówili po angielsku, z czasem przeszli na hebrajski. Języka jidysz, którym posługują się ultraortodoksyjne społeczności, Liba nauczyła się dopiero w domu swojego męża. Choć rodzina należała do nurtu tak zwanych mitnagdim4, nazywanych niekiedy litwakami, jej ojciec widział w małżeństwie zaaranżowanym przez swojego brata ciotecznego, wielkiego rebego Mojsze Jehoszuę Lando, szansę na umocnienie wiary i zaszczyt dla córki. Zresztą w końcu wszystkie trzy siostry, włącznie z Libą, wyszły za mąż za jerozolimskich chasydów.
Liba spojrzenie na świat miała dużo bardziej nowoczesne, otwarte i przyzwalające. Nauczyła swoje dzieci codziennie myć zęby, co wtedy było rzadkością w kręgach jej wybranka. Była kobietą łagodną, oddaną dzieciom. Równie oddana i kochająca była wobec surowego męża. Jak wspomina Awi, ich małżeństwo było raczej udane, ojciec szanował matkę, nigdy nie było kłótni.
Akiwa Josef był jej rówieśnikiem. Państwo młodzi spotkali się przed ślubem tylko raz. Liba nie miała nawet okazji z nim dłużej porozmawiać, by ocenić, czy będzie z tym mężczyzną szczęśliwa. Wyszła za mąż, mając lat dziewiętnaście, a rok później była już matką Awiego.
W społecznościach chasydzkich, w świecie Awiego, to mąż nadaje ton życiu rodziny. To on decyduje, jak wychowywać dzieci, w jakich szkołach i u jakich rabinów będą się uczyć. Specyficzny dla poszczególnych nurtów i grup sposób odmawiania modlitwy czy chociażby zakładania tefilin dziedziczy się po ojcu. Kobieta, wychodząc za mąż, musi porzucić zwyczaje domu swoich rodziców i przyjąć te, które do małżeństwa wnosi pan młody. Liba niestety musiała dostosować się do ściślejszych wymogów, fanatycznego przestrzegania przykazań, do dłuższych spódnic, rygorytycznej separacji kobiet i mężczyzn oraz tysiąca innych obostrzeń, którymi mąż wyznaczał całej rodzinie drogę do świętości.
Tkwiła więc Liba w nowej rzeczywistości, może nawet dumna ze swojego sziduchu5 i ze swojego cadika6. Z ciepłym uśmiechem, gotując po raz tysięczny w wielkim garze warzywną zupę, pozwalała sobie od czasu do czasu, ściszonym prawie do szeptu głosem, wpuścić dzieciom do głowy myśl, że może nie trzeba żyć aż tak ascetycznie, nie trzeba tak bardzo izolować się od kobiet czy mężczyzn ani od zewnętrznego świata.
Ojciec Awiego, kiedy ten skończył trzynaście lat i osiągnął pełnoletność7, poinstruował go, że od tej pory nie wolno mu patrzeć na kobiety. Skończyły się więc, jak nożem uciął, zabawy z kuzynkami, a nawet z siostrami. Nastał czas odpowiedzialności, nauki, dorosłości, ale również możliwości bycia zwiedzionym przez kobiecy wdzięk i sprowadzonym na manowce. Bo dla chasydów kobieta jest źródłem wszelkiego grzechu, jak biblijna Ewa, której piękno i podstęp doprowadziły Adama do upadku. Kobiecy śpiew, kobiece włosy, kształt ciała, spojrzenie prosto w oczy – wobec tych rzeczy mężczyzna nie może wszak przejść obojętnie. A stąd już niedaleko do szaleństwa, grzechu, zwierzęcej żądzy. Akiwa Josef wziął więc syna na rozmowę i dokładnie wytłumaczył, jak Awi ma odwracać głowę, przechodzić na drugą stronę ulicy i spuszczać wzrok.
Zaraz po bar micwie, jak nakazywała tradycja, Awi zaczął nosić czarny kapelusz i długi czarny płaszcz. W soboty i święta, jako kawaler, wkładał też czarną, lecz już bardziej odświętną kapotę. Zmiana stroju dodawała mu powagi, poczuł się dorosły. Tak jak dodatkowa warstwa materiału, na jego ramionach spoczęła również dodatkowa odpowiedzialność. Od tamtej pory musiał skrupulatnie przestrzegać wszystkich sześciuset trzynastu micw8, niezliczonych tradycji i postanowień rabinów. Zakaz dotykania kobiet i patrzenia na nie brał więc Awi tak poważnie, jak zakaz zapalania światła w szabat.
Kilka ulic od domu rodziców mieści się słynny bazar Machane Jehuda. Brudny, śmierdzący rybami i potem kupujących, ale też kolorowy, pełen aromatów, głośny targ kusi niskimi cenami i egzotyczną atmosferą. Zawsze roi się tam od miejscowych, turystów, żebraków, ulicznych grajków i poszukujących swojego miejsca na ziemi dziwaków. W czwartkowe popołudnia bazar zagęszcza się do granic możliwości. Zarówno ultraortodoksi mieszkający tuż za odgradzającą ich od bazaru ulicą Jafo, jak i mniej religijni lub nawet zupełnie świeccy Żydzi z dzielnic na południe od ulicy Agripas – wszyscy w Jerozolimie przygotowują się do szabatu. Od piątku po południu wszystko w mieście zostaje zamknięte, nie ma gdzie kupić jedzenia, nie jeżdżą autobusy, nie działają restauracje. Pojedyncze niekoszerne knajpki nie robią w tym religijnym mieście furory. Wszystko więc, co będzie na szabat potrzebne, całe jedzenie, które potem będzie trzeba ugotować i upiec przed zapaleniem świec, zanim zapadnie zmrok, najczęściej kupowane jest w czwartek po południu.
Matka Awiego posyłała więc syna co tydzień, z wielkim, charakterystycznym drucianym koszykiem na czterech kółkach, po duże zakupy. Odświętna kolacja dla szesnastu osób to nie lada wysiłek. Co piątek Liba z córkami pracowały ciężko w kuchni, by potem po zapaleniu świec opaść na kanapę zmęczone i czekać, aż ojciec i starsi chłopcy wrócą z synagogi i można będzie zasiąść do stołu.
Awi zakładał swój niedawno kupiony, wysoki, czarny kapelusz, zwany hejcher. Był z niego bardzo dumny. Mówiono na niego też żartobliwie krembo9, bo kształtem przypominał popularny w Izraelu deser. Taki fason, który wybierali zarówno chasydzi jerozolimscy, jak i litwacy, pozwalał mu na małe oszustwo. Nie identyfikowano go od razu z jego bardzo konserwatywnym nurtem. Hejcher otwierał mu drzwi do wielkich jesziw, gdzie zwykle nie przyjmowano jeruszalmim – chasydów jerozolimskich. Jego ojciec nosił inny, płaski, uszyty z aksamitu kapelusz o nazwie super, który nie pozostawiał nikomu wątpliwości co do religijnej przynależności właściciela.
Droga na bazar zajmowała zaledwie kilka minut. Awi zatrzymywał się przy wejściu w zadaszoną alejkę. Pot spływał mu po plecach cienkim strumieniem. Był upalny dzień, nad głowami kupujących zwisały ciężkie wentylatory, których wytężona praca nie dawała wielkiego rezultatu. Po dwóch stronach brudnego, czarnego od ludzkich kroków, resztek zepsutych warzyw i wyplutych pestek po oliwkach bruku wyrastały basty10. W murach niskich budynków tworzących wąską alejkę otwierały się na przechodniów bramy do niskich, obskurnych pomieszczeń. Z nich, na rozstawionych na kamiennej podłodze straganach, sprzedawcy zachwalali swoje produkty. Im głośniej, tym lepiej.
– Pietruszka, pietruszka, tylko za szekla! – wrzeszczał mężczyzna z grubo ociosaną, nieogoloną twarzą, trzymając w spracowanych dłoniach pęczek natki. Paznokcie miał czarne i dawno nieobcinane.
– Właściciel zwariował, pomarańcze tylko za piątaka! Kupujcie, bo zamykam! – przekrzykiwał go sąsiad tak głośno, że przechodnie zatykali uszy.
Na blaszanych straganach piętrzyły się soczyste owoce, pomarańcze, cytryny, mango i winogrona. W wąskich alejkach łączących większe arterie bazaru sprzedawano warzywa w kolorach, o których istnieniu niektórzy nawet nie słyszeli.
Bazar, zwany po hebrajsku szukiem, ma swoje rewiry. Trochę bliżej ulicy Agripas sprzedaje się ryby, wyłożone płytami przejście jest zawsze mokre i śmierdzące od topniejącego w upale lodu, wypływającego spod martwych karpi, leszczy, tilapii i pstrągów. Owoców morza, jako niekoszernych, na bazarze kupić nie można. W innym zaułku królują rzeźnicy. Tutaj można kupić jedynie kurczaki, indyki, wołowinę, jagnięcinę i baraninę. Dziczyzna i wieprzowina są przecież surowo zabronione. Na framudze każdej basty wiszą, najczęściej obok oprawionych w ramki podobizn rabinów, wykupione za ciężkie pieniądze certyfikaty koszerności. Basta bez takiego zaświadczenia nie mogłaby sprzedawać pobożnym Żydom swoich produktów. I pewnie niedługo by postała, gdyby odkryli ją ekstremalnie religijni ultraortodoksi.
Aby otrzymać od rabinatu taki dokument, należało nie tylko sprzedawać wyłącznie artykuły koszerne, ale i zamykać interes w szabaty i święta. A te rozpoczynają się o ściśle określonych porach. Godziny zapalania świec drukowane są we wszystkich gazetach, na małych ulotkach naklejanych na ścianach i murkach, widnieją nawet na elektronicznym zegarze przy wjeździe do miasta. I aby przypadkiem właściciel straganu się nie zapomniał, godzinę przed szabatem chodzi po bazarze świątobliwy chasyd i dmie w małą trąbkę.
– Szabes, szabes zaraz się zaczyna! Zamykać! – wrzeszczy. – Muhammad, zamykaj interes, bo ci certyfikat odbiorę. – Jego głos przecina alejki i ponad głowami ostatnich zakupowiczów zwraca uwagę ociągającym się sprzedawcom.
Takim maszgiach – nadzorującym – był też przez jakiś czas ojciec Awiego, Akiwa Josef.
Góry cukierków, słodyczy, lizaków. Orzeszki, prażone ziarna, rodzynki, oliwki i kiszone warzywa. Świeżo upieczone, pachnące pity i chałki, słodkie i słone bułeczki – feeria kolorów, smaków, zapachów, dziwnych dźwięków, pokrzykiwań, muzyki i modlitw. Świat sam w sobie, zaczarowany, nieodkryty. W zakamarkach bazaru toczy się jakieś jego drugie życie, o którym, sporadycznie go odwiedzający nie mają pojęcia. Tam są przyjaźnie, miłości, spory na śmierć i życie, tam robi się małe fortuny lub traci wszystko. Tam żyją nawet stali jego mieszkańcy. Opętana (choć może po prostu chora psychicznie) starsza kobieta o imieniu Towa, chodząca po bazarze w powłóczystych ubraniach i zagadująca przechodniów, znana jest chyba wszystkim stałym bywalcom. Pośrodku głównej odkrytej alejki, w deszcz czy skwar, stoją zawsze, ze swoim małym stolikiem, chłopcy z Chabadu11 i proponują przechodniom założenie tefilin i krótką modlitwę. Tak na wszelki wypadek, bo ktoś zapomniał, bo może w ogóle nie wie, jak się to robi. Dla nich to micwa, dobry uczynek. Jeszcze jeden krok do sprowadzenia na ziemię mesjasza. Trochę dalej stały żebrak, kłócący się o swój rewir z tym drugim, siedzącym kilka metrów od niego. Co kilka dni inny grajek, inny skrzypek, gitarzysta czy piosenkarz próbujący swoich sił przed publiką.
Na tak zwanym bazarze irackim, parę schodków niżej, na niskich stołeczkach rozstawionych w zalanym słońcem podwórzu siedzą tłumnie starsi mężczyźni, pochodzący głównie z krajów Żyznego Półksiężyca. Grają w tryktraka, wciągają tytoń i od czasu do czasu zerkają na podwieszony po sufitem pobliskiej knajpki ekran telewizora, bo trwa jakiś lokalny mecz. W irackich czy marokańskich restauracjach, w brudnych kuchniach, gdzie karaluchy beztrosko biegają między krzesłami, na wielkich naftowych palnikach stoją majestatycznie pięćdziesięciolitrowe gary, w których już od czwartej rano gospodynie, często matki i żony właścicieli, gotują pyszne, aromatyczne i egzotyczne dania. Już z daleka czuć w powietrzu zapach tych specjałów, pomieszany ze smrodem palącej się nafty. Te małe, nieestetyczne przybytki, które jakimś cudem omija miejscowy sanepid, przyciągają od zawsze klientów, nawet z najbardziej eleganckich dzielnic Tel Awiwu. Takiej autentyczności, takiego smaku i atmosfery nie można odtworzyć nigdzie indziej.
Awi stał przy wejściu na bazar. W ręku ściskał metalowy uchwyt koszyka. A w alejce tłok, kłębowisko ludzkie, mali, duzi, chudzi, grubi, spocone i ziejące papierosowym oddechem stworzenia boże. A wśród nich kobiety, dziewczęta, te z zakrytymi szczelnie włosami, w grubych rajstopach i te w dżinsach i bluzeczkach ledwo zakrywających jędrne piersi. Stare i młode, ładne i brzydkie, ale wszystkie kobiety, kobiety, kobiety! Przecież w Szulchan aruch12 wyraźnie jest napisane, że nie wolno dotykać kobiet, przecież ojciec mówił. Jak w takim ścisku, z tym cholernym koszykiem, uniknąć kontaktu z kobietą? Jak nie otrzeć się o którąś z nich? Jak one, nie próbując przecież wcale utrzymać dystansu, nie dotkną jego? Już nieraz Awi wracał z bazaru, cały się trzęsąc, w poczuciu jakiegoś strasznego grzechu, z obrzydzeniem zrzucając z siebie ubranie na łóżko, jakby dotyk tych kobiet nadal na nim siedział, przyczepiony jak rzep do szalika.
Tego dnia jednak przebrała się miarka, Awi odwrócił się na pięcie i zdecydowanym krokiem pomaszerował z powrotem do domu. Wszedł do kuchni i drżąc ze złości, postawił na środku puściutki koszyk. Matka oniemiała.
– Nie będę więcej chodził na bazar! – wrzasnął, wiedząc, że to nie jest ton, na jaki pozwalał dzieciom jego ojciec. – Tam jest tłok, pełno kobiet. Jakbym się nie starał i tak którejś w końcu dotykam. To nie jest miejsce dla pobożnego Żyda.
Ojciec usłyszał rozmowę z pokoju i szybkim krokiem wszedł do kuchni:
– Awrum, co ty opowiadasz! Te kobiety nie robią tego specjalnie, nie mają żadnych złych czy nieczystych zamiarów wobec ciebie! Jeśli ty się starasz ich nie dotknąć, a w tłoku stanie się to przypadkiem, to nadal dochowałeś zakazu, dochowałeś swojej micwy.
– Ale tate! Tak jest napisane w Szulchan aruch! Zajrzałem do wszystkich źródeł. To jest asur, zabronione! – prawie krzyczał Awi. – Asur! Asur, tate! Nie pójdę więcej na bazar, tate! – podniósł głos Awi.
Tylko w takich sprawach miał odwagę sprzeciwić się ojcu. Nie było większej racji, większej świętości niż Tora, więc takim argumentom nie powinien się oprzeć nawet sam Akiwa Josef Filinski. Uczeń stał się świętszy od mistrza.
Ojciec długo musiał przekonywać syna. Chłopak prawie płakał, nie godził się z takim stanem rzeczy. Nie zgadzało się to z wynikami jego poszukiwań i studiów nad tematem. W końcu jednak wygrał ojcowski autorytet i stanęło na tym, że Awi nadal będzie chodził na bazar, by zrobić dla matki zakupy na szabat. Czy mu się to podoba, czy nie.
Jakiś czas potem, w któryś ciepły, wietrzny wieczór, siedział nasz Awi ze swoją matką w kuchni i zajadał ze smakiem resztki czulentu pozostałe z szabatu. Liba usiadła obok niego, położyła rękę na jego dłoni i powiedziała:
– Awremi, daj spokój z tym odwracaniem głowy, z tą obsesją na bazarze, co to znowu za głupoty. Tym niepatrzeniem, tą ostrożnością niepotrzebnie wyolbrzymiasz problem. W ten sposób tym bardziej myślisz o kobietach. Po prostu przechodź obok nich obojętnie. Nie myśl o tym. A poza tym, jak nie będziesz na nie patrzeć, to w końcu nie będziesz wiedział, jak wyglądają. Jak wtedy wybierzesz sobie żonę wśród naszych propozycji? – zaśmiała się i ciągnęła:
– Opowiem ci coś, synku. Był sobie kiedyś bardzo pobożny Żyd. Ojciec nauczył go, by nigdy nie patrzył na kobiety. – Awi zaciekawiony przestał na chwilę jeść. – Któregoś dnia Żyd ten przechadzał się ulicą ze swoim niemłodym już ojcem. W pewnej chwili, zupełnym przypadkiem, młodzieniec podniósł głowę i jego wzrok padł na postać pięknej panny przechodzącej obok nich. – Co to jest? – spytał zaciekawiony, bo nigdy wcześniej, oprócz swojej starej już matki, nie widział kobiety. Zatrwożony sytuacją ojciec powiedział: – Kaczke, to jest kaczke. – Na co zarumieniony po uszy syn bez zająknięcia rzucił: – Ich wil aza kaczke – to ja chcę taką kaczkę! – Awi wybuchł gromkim śmiechem.
Może to właśnie matka była pierwszym bodźcem do transformacji, jaką przeszedł wiele lat później Awi? Może to matka nieświadomie pchnęła go na drogę, której kresu nie śmiała sobie nawet wyobrazić? I na pewno nie tam chciała widzieć swojego ukochanego pierworodnego.
Kiedy Awi był jeszcze małym chłopcem, dwuletnim szkrabem, a w świecie oddalonym o zaledwie kilka ulic od jego rówieśników nie oczekiwano nic więcej niż zabawy klockami, został oddany pod duchową opiekę wielkiego cadyka. Przez kolejne lata pieczę nad jego religijną edukacją sprawował rabbi Zundel Krojser. Prawie sześćdziesięcioletni rabin, z białą brodą, ale ciemnymi pejsami, zajmował się kształtowaniem jego myśli. Człowiek szanowany, geniusz słowa pisanego, wybitny znawca świętych ksiąg, autor ponad dwudziestu książek i niedościgniony dla wielu wzór, zamienił się z czasem w mentora, który niemalże zastąpił Awiemu ojca. Szedł więc Awi, prowadzany przez matkę, do rabiego na nauki. Spędzał u niego po parę godzin kilka razy w tygodniu i zawsze z niecierpliwością czekał na każdą wizytę.
Wiadomość o chorobie Liby zaskoczyła rodzinę Filinskich, gdy Awi skończył pięć lat. Na świecie było już kilkoro młodszego rodzeństwa. Liba rodziła co rok. Stwierdzono u niej guza, chorobę nowotworową, ale w tamtych kręgach tego słowa się nie używa. „Ta choroba”, jak mówiono na raka, rozbiła rodzinę na kilka dobrych lat. Liba pojechała z mężem do Ameryki na leczenie, a Awi zmuszony był zamieszkać u dziadków. Stracił kontakt z rodzicami i rodzeństwem, o stanie zdrowia matki dowiadywał się ze sporadycznych rozmów telefonicznych z ojcem. Rok później zachorował również brat Aviego, Pinchas. W tym okropnym czasie rabbi Krojser stał się jedynym punktem zaczepienia chłopca. Tylko tam mógł zadawać pytania, snuć swoje dziecięce filozofie, ktoś go słuchał, ktoś odpowiadał.
W wieku sześciu lat Awi wraz z trójką braci zamieszkał u wujostwa. Ciotka Chaja, siostra matki, była równie ciepła jak Liba, otoczyła dzieci miłością i troską. Ta dzielna kobieta do dziś utrzymuje z Awim kontakt. Do dziś, wiedząc, że reszta społeczności potępia jego odejście i nie przyznaje się do jakichkolwiek więzów, dzwoni od czasu do czasu, żeby spytać, co słychać, i życzyć wesołych świąt.
Wujostwo zadecydowało, że dzieci będą do nich mówić mamo i tato. Mimo dobrych chęci wuja i ciotki oraz ich niezaprzeczalnej miłości, Awi czuł się zagubiony i opuszczony. Uciekał więc w świat swoich marzeń, wymyślał fantastyczne miejsca, postaci i sytuacje. Wstawał rano, automatycznie obmywał ręce w stojącej na podłodze misce z wodą, by móc odmówić pierwsze błogosławieństwa dnia i wyrecytować Mode ani13, podziękę za to, że Wszechmogący, w swojej dobroci, po raz kolejny oddał jego ciału błądzącą po nocy duszę. Tęsknił jednak za mamą, jej uśmiechem, ciepłą ręką, budzącą go rano, i za kubkiem gorącego kakao, które przygotowywała mu codziennie i przynosiła do łóżka.
Baruch ha-Szem14, Liba i Pinchas wrócili do zdrowia. Po kilku latach rozłąki rodzinne życie wróciło do normalności.
W małej genialnej główce Awiego istniał już wtedy świat równoległy. Analizował, wymyślał, zadawał pytania. Nic nie było dla niego oczywiste, wszystko musiał zakwestionować, przemyśleć, rozłożyć na części pierwsze i z powrotem złożyć, by móc prawdziwie zrozumieć stan rzeczy. Z tych przyprawiających go o ból głowy analiz rodziły się pytania, tysiące pytań. I znowu, jakby ktoś z góry kierował biegiem wydarzeń, zbiegami okoliczności – rabbi Krojser do pytań zachęcał. Nieczęsta to postawa w ultraortodoksyjnym świecie. Prawdę należy tam przyjmować taką, jaką nam podają, i zajadać bez marudzenia. Na wątpliwości nie ma miejsca. Jest tylko białe i czarne, nie ma szarości. Tak jak ubranie chasyda. W tym świecie rabbi Krojser pozwalał sobie i uczniom zadawać pytania, choć też tylko w ramach wytyczonych przez święte księgi. Poza tak nakreślonymi granicami nie ma czego szukać, ba, jest to nawet bardzo niebezpieczne.
Możliwość takich poszukiwań zadziałała na Awiego jak talerzyk miodu zostawiony na ogrodowym stole na tysiące robaczków łażących bezładnie po obrusie. Awi pił z tego źródła wielkimi, dławiącymi łykami.
Genialny od dziecka, mówiący szybciej niż inni, rozumiejący szybciej niż inni, już jako mały chłopiec pozwalał sobie na myśli, które zwykle nie zmącały beztroskich umysłów jego rówieśników.
Izraelskie upały dawały się we znaki przez większą część roku, szczególnie gdy na plecach miało się kilka warstw ubrań, cicit15, białą koszulę i czarny chałat z długimi rękawami. Awi biegał beztrosko po boisku chederu16. Dwudziestu chłopców, ogolone główki, pejsy, koszulki w paski, jakby kupowane przez wszystkie matki w tym samym sklepie, czarne, zwykle brudne spodnie i powiewające wzdłuż nóg białe sznureczki. Podwórko było obskurne – z jednej strony obłożona jerozolimskim białym kamieniem ściana szkoły, z drugiej metalowa siatka odgradzająca od ulicy. Uczucie trochę jak w klatce. Na zewnętrznej stronie siatki porozwieszane były obdarte już dawno paszkwile17. Jakaś stara torebka foliowa, która myślała, że z podmuchem wiatru uwolni się z tej biednej dzielnicy, została złapana przez wystające z ogrodzenia druty, niszczejąc na wietrze, bez nadziei, że ktoś ją kiedyś zdejmie. Porządek i estetyka nie są mocną stroną mieszkańców tych okolic.
Awi, pytany o coś przez kolegów czy nauczyciela, odpowiadał, wyrzucając z siebie słowa jak izraelski karabin Uzi, Ha-Szem jiszmor, uchowaj Boże! Gdy zadawał pytania, potok słów stawał się jeszcze bardziej rwący. Słuchający nie nadążali nad liczbą wystrzeliwanych informacji. Dzieci zaczęły się więc z Awiego śmiać, a on, nie pierwszy raz zresztą, z płaczem pobiegł do rosz jesziwa18. Rabbi Dow Lando poklepał go przyjaźnie po plecach, uśmiechnął się i spokojnym głosem powiedział:
– Siedzi w tobie taki ogrom myśli, rozumienie rzeczy, że twoje słowa nie nadążają za myślami, jest ich zbyt mało, by oddać to, co dzieje się w środku, jesteś wyjątkowy, bądź z tego dumny.
Awi uspokoił się, po czym zapadła decyzja, że co tydzień będzie przychodził na rozmowę z rabinem, na dyskusję o tym, o czym akurat będzie chciał rozmawiać. Miał przygotowywać pytania czy przemyślenia w czterech krótkich zdaniach, aby spróbować okiełznać szaleństwo myśli i uporządkować chaotyczną mowę. Awi uwielbiał te spotkania. Nadal jednak chodził kilka razy w tygodniu do rabbiego Krojsera, którego rozumienie rzeczy mu imponowało i dawało natchnienie.
Rabbi Krojser kochał pisać i zachęcał chłopca do tej właśnie praktyki. Awi już jako nastolatek nie rozstawał się ze swoim zeszytem, który później zamienił się w kilka, kilkanaście zeszytów, a potem w wiele książek. Zapisywał myśli i nauki mentora. Nie ronił ani krzty jego mądrości. Myślał, rozpracowywał tematy, tworzył listy z tysiącem pytań i wątpliwości, pisał, skrobał, jego umysł aż płonął. Kochał dyskutować o sugijot19, zagłębiać się w filozoficzne dyskursy. Najbardziej jednak fascynowała go istota Boga. Zadawał sobie to pytanie miliony razy. I właśnie to przyzwolenie duchowego ojca sprowadziło go niechybnie na ścieżkę, której rabbi się nie spodziewał.
Avi miał wtedy dopiero dwanaście lat, a koncepcja Boga już była męczącą jego genialny umysł zagadką. W swych niekończących się przemyśleniach doszedł do wniosku, że wszechświat, ludzie, domy, ziemia, wszystko istnieje tylko dlatego, że istnieje Bóg. Nie było wcześniej nic, nie istniał ani czas, ani przestrzeń i w pewnym momencie wraz z zaistnieniem Boga, zaistniało wszystko inne, z nicości stało się coś, stało się wszystko. Ta siła zwana Bogiem, Ha-Szem20, jest jedyną siłą sprawczą istnienia świata materialnego i niematerialnego. To ona może zadecydować, czy coś jest, czy czegoś nie ma. Jeśli chcę wziąć z talerza kanapkę, to mogę położyć na niej dłoń, podnieść, ugryźć i poczuć jej smak i strukturę w ustach tylko dzięki woli Boga. Ale on może też nagle zadecydować, że tej kanapki nie ma, że nie będzie więcej istnieć. Awi tak bardzo zagłębił się w rozmyślania, że z czasem zaczął bać się siadać na kanapie czy nawet wstawać rano z łóżka w obawie, że nie będzie pod nim siedziska czy podłogi, bo może Bóg właśnie postanowił o ich nieistnieniu.
W końcu dotarł w swych filozoficznych wędrówkach do pytania, które niemal doprowadziło go do szaleństwa. Kto stworzył Boga? Skąd on się właściwie wziął? Nawet ogrom jego genialnego umysłu nie mógł pomieścić tak wielkiej niewiadomej. Awi szalał, nie spał, szukał w świętych księgach. Nie wiedział, czy wolno mu w ogóle tak myśleć. Był przekonany, że jest na świecie jedyną osobą, która na taki pomysł wpadła. W końcu, po wielu miesiącach cierpienia, zebrał w sobie całą odwagę i postanowił zadać to pytanie ojcu.
Akiwa Josef siedział nad otwartym Talmudem, studiował akurat sugiję z Masechet Szabat21. Było sobotnie popołudnie. Małe, skromne i ascetycznie urządzone mieszkanie spowijało światło pomarańczowego już słońca. Trzy pokoje – salon i dwie niewielkie sypialnie. A w nich szesnaście osób, rodzice i czternaścioro dzieci. Jeden pokój, właściwie pokoik, służył za sypialnię matki i ojca Awiego. Dzieciaki spały w drugim pomieszczeniu i na rozkładanych na noc w salonie kanapie i łóżkach. Mieszkanie mieściło się w samym sercu dzielnicy Mekor Baruch, duże okna wychodziły z jednej strony na wąską, jednokierunkową uliczkę, w której ledwo zmieścić się mogły przejeżdżające samochody, a z drugiej na mały ogródek z kawałkiem trawnika i kilkoma grządkami doglądanych przez Libę kwiatów. Reszta podwórka wyłożona była kamieniami i tam właśnie Awi najczęściej bawił się z kuzynami i rodzeństwem w dzieciństwie. Budynek był stary, pamiętał jeszcze czasy Brytyjskiego Mandatu22. Wysokie sufity, podłoga wykładana typowymi w tamtych czasach malowanymi kafelkami, na ścianach kilka obrazów, ale nie podobizn rabinów – zapewne wpływ Liby. W rogu stała nawet donica z płożącą się po ścianie rośliną, widok raczej rzadki w chasydzkich domach. Mebli było niewiele: kanapa, stół, krzesła i łóżka, prawdopodobnie w mniejszej liczbie niż liczba lokatorów. Mimo oczywistej ciasnoty rodzina nie żyła w biedzie. Na stole było zawsze jedzenie, w szabat smakołyki, wszystkie dzieci były zadbane, czyste i schludnie ubrane.
Awi spędzał długie godziny w bejt midraszu23 przy synagodze. Jako pierworodnego i wzór dla młodszych braci, ojciec posyłał go tam na całe soboty, by ślęczał karnie nad świętymi księgami.
Po drodze do domu bił się Awi z myślami. Sam ze sobą się kłócił, czy powinien iść z takim pytaniem do ojca. Czy to w ogóle był dobry pomysł. Raz przekonywał siebie, że przecież to ojciec, więc na pewno ucieszy się, że myśli jego syna zaprząta Stworzyciel.
– Nie, nie zapytam – zmieniał co chwilę zdanie – takie pytania są niedorzeczne, zabronione.
Silny ból przeszył mu czoło, zdawało się, że atakujące go myśli rozerwą głowę. Szaleństwo wyglądało zza każdego rogu, każdej kolejnej wąskiej uliczki, którą mijał. Myśli go goniły, myśli go szturchały, walczył z nimi jak schizofrenik, który już wie, że mówiące do niego głosy są tylko urojeniem, ale jednak są, słyszy je, jakby były prawdziwe.
W końcu dotarł do domu. Zobaczył siedzącego przy stole ojca, wziął głęboki oddech i usiadł na krześle obok niego. Żołądek podchodził mu do gardła.
– Nu? Co? – zamruczał ojciec, nie podnosząc nawet głowy i nie odrywając wzroku od tekstu. Lewą ręką głaskał się po długiej brodzie, zakrywającej chyba już wszystkie guziki koszuli.
– Tate… chcę cię o coś zapytać – powiedział drżącym głosem Awi.
– Nu… – Ojciec nadal zanurzony był w swojej lekturze.
– Tak sobie myślałem… – teraz albo nigdy zdecydował Awi – kto stworzył Boga?
Ojciec uniósł powoli głowę i spojrzał na syna szeroko otwartymi oczyma. Sekundy mijały, Akiwa milczał zaskoczony, Awi w środku powoli umierał. Wydawało się, że to trwa wieczność.
Tik-tak, tik-tak… Awi na zmianę słyszał tykanie zegara i bicie swojego serca.
– A skąd ty takie pomysły masz, Awremi – wyrzucił w końcu z siebie Akiwa Josef i się roześmiał.
Z Awiego uleciało całe powietrze.
– Kto ci takie pomysły do głowy wbił? Kto stworzył Boga… – śmiał się dalej ojciec. – Jak to, kto stworzył, nikt nie stworzył, Bóg jest i już.
Przez kolejne kilka minut ośmielony Awi próbował wyłożyć rozbawionemu ojcu tok swojego rozumowania. Z minuty na minutę ojciec był coraz mniej wesoły, a coraz bardziej zmieszany. Nie potrafił udzielić odpowiedzi, nie czuł się na siłach odeprzeć takiego ataku, wejść w głębszą filozoficzną polemikę, syn go przerastał. Niestety, ojciec nie zrozumiał wtedy, w tamto szabatowe popołudnie, i chyba już nigdy potem, że jego syn jest genialny, że jego umysł mógłby spokojnie wynieść go na wyżyny żydowskiej myśli i nawet przysporzyć mu sławy i szacunku. Ale nie, w jego mniemaniu Awi zadawał jakieś niedorzeczne pytania, które trzeba było szybko zbyć, zanim dyskusja przekroczy jego intelektualne możliwości.
Kto wie, gdyby Akiwa Josef miał bardziej otwarty umysł, może byłby gotów wysłuchać syna i z nim dyskutować, może Awi nie przechadzałby się dziś po ulicach arabskiego miasteczka Abu Gosh ze skręconym papierosem w ustach, tylko siedziałby w błyszczącej kapocie, w swoim biurze, otoczony wianuszkiem oddanych i usłużnych uczniów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Neturej Karta – skrajnie ortodoksyjny nurt chasydyzmu, odrzucający syjonizm i nieuznający Państwa Izrael. [wróć]
2.Galut (hebr.) – diaspora. [wróć]
3.Charedim (hebr., l. poj. charedi) – ultraortodoksyjni Żydzi. [wróć]
4.Mitnagdim (hebr.) – ultraortodoksi sprzeciwiający się chasydyzmowi. [wróć]
5.Sziduch (hebr.) – swatanie. [wróć]
6.Cadik (hebr.) – prawy, bogobojny i pobożny człowiek. [wróć]
7. Zgodnie z prawem religijnym, po ukończeniu trzynastu lat i odprawieniu ceremonii bar micwy chłopcy osiągają pełnoletność, co znaczy, że są zobowiązani do przestrzegania wszystkich nakazów i zakazów Tory. [wróć]
8. Micwa (hebr.) – przykazanie boże, a także dobry uczynek. [wróć]
9.Krembo (hebr.) – biszkopt z pianką i czekoladową polewą, w kształcie stożka z zaokrąglonym czubkiem. [wróć]
10.Basta (hebr.) – stragan, często z przylegającym do niego pomieszczeniem. [wróć]
11. Chabad, zwany też Lubawicz – kierunek chasydyzmu znany z działalności misyjnej wśród Żydów. Swoje przedstawicielstwa ma w ponad stu krajach. [wróć]
12.Szulchan aruch (hebr. nakryty stół) – dzieło rabbiego Josefa Karo, zwierające uproszczony kodeks prawa religijnego. [wróć]
13.Mode ani (hebr. dziękuję) – modlitwa odmawiana rano po przebudzeniu. [wróć]
14.Baruch ha-Szem (hebr. błogosławione niech będzie Imię Boże) – dzięki Bogu. [wróć]
15.Cicit (hebr. frędzel) – prostokątny kawałek materiału z otworem na głowę i frędzlami, noszony przez religijnych Żydów pod koszulą. [wróć]
16. Cheder (hebr. pokój, izba) – religijna szkoła elementarna. [wróć]
17.Paszkwil (jid.) – plakat, na którym drukowane są ogłoszenia, decyzje wielkich rabinów, a także publiczne ostrzeżenia i oskarżenia. [wróć]
18.Rosz jesziwa (hebr.) – przewodniczący jesziwy. [wróć]
19.Sugija (l. mn. sugijot) – zagadnienie prawa religijnego rozważane w Talmudzie. [wróć]
20.Ha-Szem (hebr. imię) – jeden z wielu synonimów Boga. [wróć]
21.Masechet Szabat – traktat talmudyczny, w którym omówione są zagadnienia związane z szabatem. [wróć]
22. Brytyjski Mandat – terytorium Palestyny podlegające jurysdykcji brytyjskiej w latach 1922–1948. [wróć]
23. Bejt midrasz (hebr. dom nauki) – miejsce studiowania Tory i świętych tekstów. [wróć]