Zostawić za sobą świat - Karolina van Ede-Tzenvirt - ebook

Zostawić za sobą świat ebook

Karolina van Ede-Tzenvirt

4,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwoje ludzi, dwa różne światy. Ona warszawianka, z polskiej, katolickiej rodziny. On z żydowskiej, ultraortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy. Oboje podejmują decyzję i zostawiają za sobą swoje światy w poszukiwaniu nowych tożsamości. Karolina pakuje walizki, by rozpocząć nowe życie w Jerozolimie. Awi zrzuca futrzany sztrajmł i zaczyna poszukiwania swojego własnego Boga. W końcu los stawia ich sobie naprzeciw w samym środku nowoczesnego Izraela. Dalszą drogę pokonują razem jako przyjaciele, dwie dusze, których los związany został jeszcze zanim się urodzili. Poszukiwania samych siebie zabiorą ich w niekończącą się podróż.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,9 (7 ocen)
6
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział 1

Patrzył na mnie z ekranu tymi swo­imi cie­płymi, uśmiech­nię­tymi oczami. Sym­pa­tyczna, ser­deczna twarz, ruda broda, oku­lary. Awi, 36 – nawet nie pamię­tam, co jesz­cze było tam napi­sane. Klik­nę­łam – co będzie, to będzie. Zoba­czymy, czy on też klik­nie. Taka zabawa dla doro­słych. Klik­nął. Zaczę­li­śmy roz­ma­wiać – o wszyst­kim i o niczym, jak to przy pierw­szych zwia­dach, czy może to już ten, czy może w końcu zna­la­złam kogoś, z kim spę­dzę resztę życia, kogoś, kto wycią­gnie mnie z otchłani samot­no­ści?

Ze śmier­cią mojego męża zawar­łam już pokój. Zako­pa­li­śmy wojenne topory. Dotknę­łam dna naj­głęb­szych, naj­ciem­niej­szych wąwo­zów roz­pa­czy, zło­ści, bez­władu i nico­ści. Nie tylko dotknę­łam, ja tam wła­ści­wie miesz­ka­łam, na czar­nej i mokrej ziemi samego dna. Tam prze­le­ża­łam całe mie­siące i nie mia­łam siły ani ochoty nawet pomy­śleć, jak się stam­tąd wydo­stać. Bo ściany były wyso­kie, śli­skie, ocie­ka­jące wodą.

Po pew­nym cza­sie zro­biło się przy­jem­niej, bez­piecz­niej, moje czarne dno, zimna zie­mia, pokryła się cie­płym mchem, powie­trze było tro­chę stę­chłe, ale nie pano­wało już tak przej­mu­jące zimno. Nade mną ufor­mo­wał się ska­li­sty strop. Stwo­rzy­łam sobie swoją wła­sną, pry­watną jaski­nię, swoją samot­nię, gdzie nikt nie mógł mnie zna­leźć i nie pró­bo­wał z niej wycią­gnąć.

Tam, na zewnątrz, było straszno, było jasno. W świe­tle izra­el­skiego słońca moje pro­blemy błysz­czały z daleka jak szkiełko w tra­wie i raziły bole­śnie w zapła­kane oczy. Tam wszystko było widać, tam sta­wa­łam twa­rzą w twarz z rze­czy­wi­sto­ścią, która gapiła się na mnie tym swoim oce­nia­ją­cym wzro­kiem. Tam znaj­do­wali się inni, któ­rym winna byłam spra­woz­da­nie z bycia matką, żywi­cielką rodziny, kobietą aspi­ru­jącą do cze­goś wię­cej niż pro­wa­dze­nie domu. Tam się ode mnie cze­goś ocze­ki­wało.

W jaskini nikt mi nie prze­szka­dzał. Moja koł­dra była skałą nad głową, pościel cie­płym mchem, drzwi gła­zem, któ­rym bary­ka­do­wa­łam wej­ście, a ból głowy, ple­ców, wątroby i czego tam jesz­cze chce­cie – wymówką, kar­teczką od rodzi­ców dla pani wycho­waw­czyni, że dziś muszę zostać w domu. Wymówką, w którą zaczęło też wie­rzyć moje ciało.

W jaskini było źle, ale było dobrze. Bolało, ale mniej, niż gdy­bym z niej wyszła. Jakiś wewnętrzny maso­chizm spra­wiał, że w gnie­wie, zło­ści, smutku i roz­pa­czy było mi cał­kiem przy­tul­nie. Na pewno swoj­sko i bez­piecz­nie.

Czy to był Bóg, czy mój zatro­skany mąż z zaświa­tów, czy może moje wyż­sze ja w despe­rac­kiej pró­bie nie­sie­nia pomocy – tego nie wiem. Wiem tylko, że ktoś rzu­cił mi grubą linę. Linę, która pozwo­liła mi wypeł­znąć z omsza­łej nory, wbić paznok­cie głę­boko w ściany dołu, w któ­rym tkwi­łam, i zacząć się z niego powoli, z bólem, po wielu upad­kach, wydra­py­wać na powierzch­nię. To była samot­ność. Ogromna, dusząca, uci­ska­jąca serce samot­ność. Taka, która boli do głębi. Despe­racko chcia­łam potrzy­mać kogoś za rękę. Wie­dzieć, że ta istota obok, ten orga­nizm ludzki na kana­pie, jest mój, a ja jego. Że mam do niego prawo, że należy do mnie. I wresz­cie, że mnie kocha. Mnie i nikogo innego. Chcia­łam do tego stop­nia, że cza­sem tę miłość sobie wymy­śla­łam, cza­sem wie­dzia­łam, że jej w ogóle nie ma. Ale ten krótki moment złudy dawał mi ener­gię na kolej­nych parę cen­ty­me­trów wspi­naczki. Zawody i roz­sta­nia były jak pośli­zgnię­cia pal­ców na mokrej skale.

Mój syn dostał kie­dyś w pre­zen­cie zestaw mło­dego magika. W pudełku oprócz kart, różdżki i innych akce­so­riów zna­la­złam pla­sti­kowy palec. Zakła­dało się go na kciuk, by zro­bić jakąś magiczną sztuczkę. Dzieci już spały, a ja leżąc bez­wład­nie na dywa­nie, jak w letargu, znów zna­la­złam się w samym cen­trum mojej samot­no­ści. Prze­krę­ci­łam głowę i zoba­czy­łam, że pod sto­li­kiem obok kanapy leży ten pla­sti­kowy palec. Wyglą­dał bar­dzo reali­stycz­nie, duży męski kciuk w kolo­rze ludz­kiej skóry. Zało­ży­łam go na swój kciuk i przez chwilę moja ręka wyglą­dała jak dłoń męż­czy­zny. Uję­łam nią drugą rękę, splo­tłam palce tak, by męski kciuk obej­mo­wał wierzch mojej dłoni. Ktoś trzy­mał mnie za rękę. Łzy napły­nęły mi do oczu. Wzru­sze­nie i tęsk­nota chwy­ciły za gar­dło. Bar­dzo pra­gnę­łam takiego dotyku, takiego pro­stego uści­sku dwóch dłoni. Pra­gnę­łam mieć swoją drugą połowę, part­nera, męż­czy­znę, osobę, kogoś obok – byle tylko był. Nic wię­cej. Chcia­łam jego obec­no­ści. A mia­łam jedy­nie pla­sti­kowy palec. Pusty w środku…

Wie­czory spę­dza­łam przed ekra­nem kom­pu­tera. Tysiące twa­rzy prze­bie­gało mi przed oczami. Tysiące. I żadna nie mogła się zmie­rzyć z tą, którą wciąż kocha­łam, którą widzia­łam codzien­nie w rysach mojego synka, którą bez­pow­rot­nie stra­ci­łam. Cza­sem ktoś oka­zy­wał się wystar­cza­jąco dobry, dawa­łam szansę, nie prze­bie­ra­łam jak w ulę­gał­kach. Z bie­giem lat odło­ży­łam wspo­mnie­nia i tęsk­noty wysoko na półkę, pocho­wa­łam zdję­cia, zamknę­łam za sobą drzwi. Wyszłam na świa­tło sło­neczne, choć na­dal mnie raziło. Byłam gotowa na poważny zwią­zek, ale jesz­cze trzeba było zna­leźć kogoś, z kim można by go stwo­rzyć. Nie jest to łatwa sprawa, gdy ma się dwoje małych dzieci, trzy­dzie­ści parę lat na karku, a rynek matry­mo­nialny zalany jest ofer­tami roz­wod­ni­ków z piątką potom­stwa, nie­wie­rzą­cych już od dawna w insty­tu­cję mał­żeń­stwa lub choćby w stałe związki. O miło­ści nawet nie wspo­mi­na­jąc…

Sie­dzia­łam więc noc w noc na Bóg wie ilu por­ta­lach, apli­ka­cjach i innych rand­ko­wych cudach tech­niki. Popu­larny w Izra­elu zwy­czaj swa­ta­nia w moim przy­padku jakoś nie zdał egza­minu. Twa­rze, twa­rze, twa­rze. Cza­sem roz­mowy na cza­cie, cza­sem randka lub nawet kilka. Wszystko koń­czyło się fia­skiem, zawo­dem, nie­kiedy nawet zła­ma­nym ser­cem.

Tam­tego wie­czoru uśmiech­nięta, uro­cza, cie­pła twarz Awiego ujęła mnie i zacie­ka­wiła. Kilka zdań i moja cie­ka­wość się wzmo­gła. Roz­mowa była sym­pa­tyczna, Awi pisał pięk­nym języ­kiem, był dżen­tel­me­nem, co w Izra­elu jest na wagę złota. I nagle, w samym środku mojej rosną­cej cie­ka­wo­ści i nadziei, zrzu­cił na mnie ato­mową bombę. Awi oka­zał się byłym cha­sy­dem. Nie bar­dzo wie­dzia­łam, co powie­dzieć, zain­try­go­wał mnie, prze­stra­szył, zawiódł chyba.

No to nic z tego nie będzie – prze­le­ciało mi przez głowę. Już wie­dzia­łam, że mój roz­mówca pocho­dzi z kom­plet­nie obcego mi świata. Nie szu­ka­łam wyzwań. Ale z dru­giej strony nie mogłam się oprzeć poku­sie. Chcia­łam go poznać, nie jako kan­dy­data na męża, lecz czło­wieka, któ­rego histo­ria zafa­scy­no­wała mnie, zanim zoba­czy­łam go na wła­sne oczy. Kim był kie­dyś? Kim jest dzi­siaj? Ni­gdy nie roz­ma­wia­łam z cha­sy­dem, bo żaden i tak nie zechciałby ze mną zamie­nić słowa ani nawet w moją stronę spoj­rzeć. A tu nagle mam na wycią­gnię­cie ręki kogoś, kto wyszedł z tego tajem­ni­czego, sekret­nego świata i teraz jest tutaj, po innej stro­nie. Mogę bez skru­pu­łów pytać o wszystko. A pytań mia­łam tysiące. Umó­wi­li­śmy się.

Rozdział 2

Awra­ham Filin­ski uro­dził się w Jero­zo­li­mie. W spo­łecz­no­ści, w któ­rej przy­szedł na świat, jego imię skra­cano do pro­stego Awrum, w domu piesz­czo­tli­wie wołano na niego Awremi. Nowe życie, po tym jak już odszedł i zosta­wił za sobą świat jero­zo­lim­skich ultra­or­to­dok­sów, zazna­czył przy­ję­ciem nowego, „bar­dziej świec­kiego” skrótu – Awi.

Jego matka była Ame­ry­kanką, ojciec Izra­el­czy­kiem. Choć wła­ści­wie nie można go tak nazwać. Albo­wiem jako bar­dzo pobożny jero­zo­lim­ski cha­syd, któ­rego przod­ko­wie dotarli do Ziemi Izra­ela ponad dwie­ście lat temu, i spad­ko­bierca tra­dy­cji Netu­rej Karta1, ojciec Awiego odma­wiał jakiej­kol­wiek iden­ty­fi­ka­cji z syjo­ni­stycz­nym pań­stwem. Kró­le­stwo Izra­ela usta­no­wić na nowo będzie mógł jedy­nie Mesjasz. Tym­cza­sem naród Izra­ela na­dal żyje w galut2 i nie ma dokąd wró­cić. Dla ojca Awiego Pań­stwo Izrael nie ist­niało.

Niski, nie­po­zorny, ale wład­czy i domi­nu­jący, fana­tyczny w swej wie­rze Akiwa Josef Filin­ski był mężem, a także ojcem czter­na­ściorga posłusz­nych dzie­cia­ków: chłop­ców z pej­sami, w czar­nych cha­ła­tach i dziew­czy­nek w sukien­kach za kolano, w bia­łych raj­sto­pach. Król na tro­nie, nie­zno­szący sprze­ciwu. W domu rację bytu miało wyłącz­nie jego zda­nie.

Awi był naj­star­szym z dzieci, tak zwa­nym bechor, pier­wo­rod­nym. Z taką pozy­cją wiążą się zarówno zaszczyty, jak i obo­wiązki. Bechor opie­kuje się młod­szym rodzeń­stwem, daje dobry przy­kład, jest ponie­kąd prze­dłu­że­niem ręki ojca, jego sekre­ta­rzem i spad­ko­biercą. Na cha­sydz­kich dwo­rach tytuł admora, wiel­kiego nauczy­ciela, mędrca i przy­wódcy, dzie­dzi­czy po ojcu pier­wo­rodny syn, bez zna­cze­nia, czy dorów­nuje mu w mądro­ści, czy w cha­ry­zmie.

Matka Awiego, Liba, pocho­dziła z zupeł­nie innej pla­nety, z rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści. Choć też uro­dzona w rodzi­nie cha­re­dim3, daleka była od jero­zo­lim­skiego fana­ty­zmu. Rodzice Liby przy­je­chali do Izra­ela z Fila­del­fii, gdy miała zale­d­wie trzy lata. W Ziemi Obie­ca­nej na­dal mówili po angiel­sku, z cza­sem prze­szli na hebraj­ski. Języka jidysz, któ­rym posłu­gują się ultra­or­to­dok­syjne spo­łecz­no­ści, Liba nauczyła się dopiero w domu swo­jego męża. Choć rodzina nale­żała do nurtu tak zwa­nych mit­nag­dim4, nazy­wa­nych nie­kiedy litwa­kami, jej ojciec widział w mał­żeń­stwie zaaran­żo­wa­nym przez swo­jego brata cio­tecz­nego, wiel­kiego rebego Moj­sze Jeho­szuę Lando, szansę na umoc­nie­nie wiary i zaszczyt dla córki. Zresztą w końcu wszyst­kie trzy sio­stry, włącz­nie z Libą, wyszły za mąż za jero­zo­lim­skich cha­sy­dów.

Liba spoj­rze­nie na świat miała dużo bar­dziej nowo­cze­sne, otwarte i przy­zwa­la­jące. Nauczyła swoje dzieci codzien­nie myć zęby, co wtedy było rzad­ko­ścią w krę­gach jej wybranka. Była kobietą łagodną, oddaną dzie­ciom. Rów­nie oddana i kocha­jąca była wobec suro­wego męża. Jak wspo­mina Awi, ich mał­żeń­stwo było raczej udane, ojciec sza­no­wał matkę, ni­gdy nie było kłótni.

Akiwa Josef był jej rówie­śni­kiem. Pań­stwo mło­dzi spo­tkali się przed ślu­bem tylko raz. Liba nie miała nawet oka­zji z nim dłu­żej poroz­ma­wiać, by oce­nić, czy będzie z tym męż­czy­zną szczę­śliwa. Wyszła za mąż, mając lat dzie­więt­na­ście, a rok póź­niej była już matką Awiego.

W spo­łecz­no­ściach cha­sydz­kich, w świe­cie Awiego, to mąż nadaje ton życiu rodziny. To on decy­duje, jak wycho­wy­wać dzieci, w jakich szko­łach i u jakich rabi­nów będą się uczyć. Spe­cy­ficzny dla poszcze­gól­nych nur­tów i grup spo­sób odma­wia­nia modli­twy czy cho­ciażby zakła­da­nia tefi­lin dzie­dzi­czy się po ojcu. Kobieta, wycho­dząc za mąż, musi porzu­cić zwy­czaje domu swo­ich rodzi­ców i przy­jąć te, które do mał­żeń­stwa wnosi pan młody. Liba nie­stety musiała dosto­so­wać się do ści­ślej­szych wymo­gów, fana­tycz­nego prze­strze­ga­nia przy­ka­zań, do dłuż­szych spód­nic, rygo­ry­tycz­nej sepa­ra­cji kobiet i męż­czyzn oraz tysiąca innych obostrzeń, któ­rymi mąż wyzna­czał całej rodzi­nie drogę do świę­to­ści.

Tkwiła więc Liba w nowej rze­czy­wi­sto­ści, może nawet dumna ze swo­jego szi­du­chu5 i ze swo­jego cadika6. Z cie­płym uśmie­chem, gotu­jąc po raz tysięczny w wiel­kim garze warzywną zupę, pozwa­lała sobie od czasu do czasu, ści­szo­nym pra­wie do szeptu gło­sem, wpu­ścić dzie­ciom do głowy myśl, że może nie trzeba żyć aż tak asce­tycz­nie, nie trzeba tak bar­dzo izo­lo­wać się od kobiet czy męż­czyzn ani od zewnętrz­nego świata.

Ojciec Awiego, kiedy ten skoń­czył trzy­na­ście lat i osią­gnął peł­no­let­ność7, poin­stru­ował go, że od tej pory nie wolno mu patrzeć na kobiety. Skoń­czyły się więc, jak nożem uciął, zabawy z kuzyn­kami, a nawet z sio­strami. Nastał czas odpo­wie­dzial­no­ści, nauki, doro­sło­ści, ale rów­nież moż­li­wo­ści bycia zwie­dzio­nym przez kobiecy wdzięk i spro­wa­dzo­nym na manowce. Bo dla cha­sy­dów kobieta jest źró­dłem wszel­kiego grze­chu, jak biblijna Ewa, któ­rej piękno i pod­stęp dopro­wa­dziły Adama do upadku. Kobiecy śpiew, kobiece włosy, kształt ciała, spoj­rze­nie pro­sto w oczy – wobec tych rze­czy męż­czy­zna nie może wszak przejść obo­jęt­nie. A stąd już nie­da­leko do sza­leń­stwa, grze­chu, zwie­rzę­cej żądzy. Akiwa Josef wziął więc syna na roz­mowę i dokład­nie wytłu­ma­czył, jak Awi ma odwra­cać głowę, prze­cho­dzić na drugą stronę ulicy i spusz­czać wzrok.

Zaraz po bar micwie, jak naka­zy­wała tra­dy­cja, Awi zaczął nosić czarny kape­lusz i długi czarny płaszcz. W soboty i święta, jako kawa­ler, wkła­dał też czarną, lecz już bar­dziej odświętną kapotę. Zmiana stroju doda­wała mu powagi, poczuł się doro­sły. Tak jak dodat­kowa war­stwa mate­riału, na jego ramio­nach spo­częła rów­nież dodat­kowa odpo­wie­dzial­ność. Od tam­tej pory musiał skru­pu­lat­nie prze­strze­gać wszyst­kich sze­ściu­set trzy­na­stu micw8, nie­zli­czo­nych tra­dy­cji i posta­no­wień rabi­nów. Zakaz doty­ka­nia kobiet i patrze­nia na nie brał więc Awi tak poważ­nie, jak zakaz zapa­la­nia świa­tła w sza­bat.

Kilka ulic od domu rodzi­ców mie­ści się słynny bazar Machane Jehuda. Brudny, śmier­dzący rybami i potem kupu­ją­cych, ale też kolo­rowy, pełen aro­ma­tów, gło­śny targ kusi niskimi cenami i egzo­tyczną atmos­ferą. Zawsze roi się tam od miej­sco­wych, tury­stów, żebra­ków, ulicz­nych graj­ków i poszu­ku­ją­cych swo­jego miej­sca na ziemi dzi­wa­ków. W czwart­kowe popo­łu­dnia bazar zagęsz­cza się do gra­nic moż­li­wo­ści. Zarówno ultra­or­to­doksi miesz­ka­jący tuż za odgra­dza­jącą ich od bazaru ulicą Jafo, jak i mniej reli­gijni lub nawet zupeł­nie świeccy Żydzi z dziel­nic na połu­dnie od ulicy Agri­pas – wszy­scy w Jero­zo­li­mie przy­go­to­wują się do sza­batu. Od piątku po połu­dniu wszystko w mie­ście zostaje zamknięte, nie ma gdzie kupić jedze­nia, nie jeż­dżą auto­busy, nie dzia­łają restau­ra­cje. Poje­dyn­cze nie­ko­szerne knajpki nie robią w tym reli­gij­nym mie­ście furory. Wszystko więc, co będzie na sza­bat potrzebne, całe jedze­nie, które potem będzie trzeba ugo­to­wać i upiec przed zapa­le­niem świec, zanim zapad­nie zmrok, naj­czę­ściej kupo­wane jest w czwar­tek po połu­dniu.

Matka Awiego posy­łała więc syna co tydzień, z wiel­kim, cha­rak­te­ry­stycz­nym dru­cia­nym koszy­kiem na czte­rech kół­kach, po duże zakupy. Odświętna kola­cja dla szes­na­stu osób to nie lada wysi­łek. Co pią­tek Liba z cór­kami pra­co­wały ciężko w kuchni, by potem po zapa­le­niu świec opaść na kanapę zmę­czone i cze­kać, aż ojciec i starsi chłopcy wrócą z syna­gogi i można będzie zasiąść do stołu.

Awi zakła­dał swój nie­dawno kupiony, wysoki, czarny kape­lusz, zwany hej­cher. Był z niego bar­dzo dumny. Mówiono na niego też żar­to­bli­wie krembo9, bo kształ­tem przy­po­mi­nał popu­larny w Izra­elu deser. Taki fason, który wybie­rali zarówno cha­sy­dzi jero­zo­lim­scy, jak i litwacy, pozwa­lał mu na małe oszu­stwo. Nie iden­ty­fi­ko­wano go od razu z jego bar­dzo kon­ser­wa­tyw­nym nur­tem. Hej­cher otwie­rał mu drzwi do wiel­kich jesziw, gdzie zwy­kle nie przyj­mo­wano jeru­szal­mim – cha­sy­dów jero­zo­lim­skich. Jego ojciec nosił inny, pła­ski, uszyty z aksa­mitu kape­lusz o nazwie super, który nie pozo­sta­wiał nikomu wąt­pli­wo­ści co do reli­gij­nej przy­na­leż­no­ści wła­ści­ciela.

Droga na bazar zaj­mo­wała zale­d­wie kilka minut. Awi zatrzy­my­wał się przy wej­ściu w zada­szoną alejkę. Pot spły­wał mu po ple­cach cien­kim stru­mie­niem. Był upalny dzień, nad gło­wami kupu­ją­cych zwi­sały cięż­kie wen­ty­la­tory, któ­rych wytę­żona praca nie dawała wiel­kiego rezul­tatu. Po dwóch stro­nach brud­nego, czar­nego od ludz­kich kro­ków, resz­tek zepsu­tych warzyw i wyplu­tych pestek po oliw­kach bruku wyra­stały basty10. W murach niskich budyn­ków two­rzą­cych wąską alejkę otwie­rały się na prze­chod­niów bramy do niskich, obskur­nych pomiesz­czeń. Z nich, na roz­sta­wio­nych na kamien­nej pod­ło­dze stra­ga­nach, sprze­dawcy zachwa­lali swoje pro­dukty. Im gło­śniej, tym lepiej.

– Pie­truszka, pie­truszka, tylko za sze­kla! – wrzesz­czał męż­czy­zna z grubo ocio­saną, nie­ogo­loną twa­rzą, trzy­ma­jąc w spra­co­wa­nych dło­niach pęczek natki. Paznok­cie miał czarne i dawno nie­ob­ci­nane.

– Wła­ści­ciel zwa­rio­wał, poma­rań­cze tylko za pią­taka! Kupuj­cie, bo zamy­kam! – prze­krzy­ki­wał go sąsiad tak gło­śno, że prze­chod­nie zaty­kali uszy.

Na bla­sza­nych stra­ga­nach pię­trzyły się soczy­ste owoce, poma­rań­cze, cytryny, mango i wino­grona. W wąskich alej­kach łączą­cych więk­sze arte­rie bazaru sprze­da­wano warzywa w kolo­rach, o któ­rych ist­nie­niu nie­któ­rzy nawet nie sły­szeli.

Bazar, zwany po hebraj­sku szu­kiem, ma swoje rewiry. Tro­chę bli­żej ulicy Agri­pas sprze­daje się ryby, wyło­żone pły­tami przej­ście jest zawsze mokre i śmier­dzące od top­nie­ją­cego w upale lodu, wypły­wa­ją­cego spod mar­twych karpi, lesz­czy, tila­pii i pstrą­gów. Owo­ców morza, jako nie­ko­szer­nych, na baza­rze kupić nie można. W innym zaułku kró­lują rzeź­nicy. Tutaj można kupić jedy­nie kur­czaki, indyki, woło­winę, jagnię­cinę i bara­ninę. Dzi­czy­zna i wie­przo­wina są prze­cież surowo zabro­nione. Na fra­mu­dze każ­dej basty wiszą, naj­czę­ściej obok opra­wio­nych w ramki podo­bizn rabi­nów, wyku­pione za cięż­kie pie­nią­dze cer­ty­fi­katy koszer­no­ści. Basta bez takiego zaświad­cze­nia nie mogłaby sprze­da­wać poboż­nym Żydom swo­ich pro­duk­tów. I pew­nie nie­długo by postała, gdyby odkryli ją eks­tre­mal­nie reli­gijni ultra­or­to­doksi.

Aby otrzy­mać od rabi­natu taki doku­ment, nale­żało nie tylko sprze­da­wać wyłącz­nie arty­kuły koszerne, ale i zamy­kać inte­res w sza­baty i święta. A te roz­po­czy­nają się o ści­śle okre­ślo­nych porach. Godziny zapa­la­nia świec dru­ko­wane są we wszyst­kich gaze­tach, na małych ulot­kach nakle­ja­nych na ścia­nach i mur­kach, wid­nieją nawet na elek­tro­nicz­nym zega­rze przy wjeź­dzie do mia­sta. I aby przy­pad­kiem wła­ści­ciel stra­ganu się nie zapo­mniał, godzinę przed sza­ba­tem cho­dzi po baza­rze świą­to­bliwy cha­syd i dmie w małą trąbkę.

– Sza­bes, sza­bes zaraz się zaczyna! Zamy­kać! – wrzesz­czy. – Muham­mad, zamy­kaj inte­res, bo ci cer­ty­fi­kat odbiorę. – Jego głos prze­cina alejki i ponad gło­wami ostat­nich zaku­po­wi­czów zwraca uwagę ocią­ga­ją­cym się sprze­daw­com.

Takim maszgiach – nad­zo­ru­ją­cym – był też przez jakiś czas ojciec Awiego, Akiwa Josef.

Góry cukier­ków, sło­dy­czy, liza­ków. Orzeszki, pra­żone ziarna, rodzynki, oliwki i kiszone warzywa. Świeżo upie­czone, pach­nące pity i chałki, słod­kie i słone bułeczki – feeria kolo­rów, sma­ków, zapa­chów, dziw­nych dźwię­ków, pokrzy­ki­wań, muzyki i modlitw. Świat sam w sobie, zacza­ro­wany, nie­od­kryty. W zaka­mar­kach bazaru toczy się jakieś jego dru­gie życie, o któ­rym, spo­ra­dycz­nie go odwie­dza­jący nie mają poję­cia. Tam są przy­jaź­nie, miło­ści, spory na śmierć i życie, tam robi się małe for­tuny lub traci wszystko. Tam żyją nawet stali jego miesz­kańcy. Opę­tana (choć może po pro­stu chora psy­chicz­nie) star­sza kobieta o imie­niu Towa, cho­dząca po baza­rze w powłó­czy­stych ubra­niach i zaga­du­jąca prze­chod­niów, znana jest chyba wszyst­kim sta­łym bywal­com. Pośrodku głów­nej odkry­tej alejki, w deszcz czy skwar, stoją zawsze, ze swoim małym sto­li­kiem, chłopcy z Cha­badu11 i pro­po­nują prze­chod­niom zało­że­nie tefi­lin i krótką modli­twę. Tak na wszelki wypa­dek, bo ktoś zapo­mniał, bo może w ogóle nie wie, jak się to robi. Dla nich to micwa, dobry uczy­nek. Jesz­cze jeden krok do spro­wa­dze­nia na zie­mię mesja­sza. Tro­chę dalej stały żebrak, kłó­cący się o swój rewir z tym dru­gim, sie­dzą­cym kilka metrów od niego. Co kilka dni inny gra­jek, inny skrzy­pek, gita­rzy­sta czy pio­sen­karz pró­bu­jący swo­ich sił przed publiką.

Na tak zwa­nym baza­rze irac­kim, parę schod­ków niżej, na niskich sto­łecz­kach roz­sta­wio­nych w zala­nym słoń­cem podwó­rzu sie­dzą tłum­nie starsi męż­czyźni, pocho­dzący głów­nie z kra­jów Żyznego Pół­księ­życa. Grają w tryk­traka, wcią­gają tytoń i od czasu do czasu zer­kają na pod­wie­szony po sufi­tem pobli­skiej knajpki ekran tele­wi­zora, bo trwa jakiś lokalny mecz. W irac­kich czy maro­kań­skich restau­ra­cjach, w brud­nych kuch­niach, gdzie kara­lu­chy bez­tro­sko bie­gają mię­dzy krze­słami, na wiel­kich naf­to­wych pal­ni­kach stoją maje­sta­tycz­nie pięć­dzie­się­cio­li­trowe gary, w któ­rych już od czwar­tej rano gospo­dy­nie, czę­sto matki i żony wła­ści­cieli, gotują pyszne, aro­ma­tyczne i egzo­tyczne dania. Już z daleka czuć w powie­trzu zapach tych spe­cja­łów, pomie­szany ze smro­dem palą­cej się nafty. Te małe, nie­este­tyczne przy­bytki, które jakimś cudem omija miej­scowy sane­pid, przy­cią­gają od zawsze klien­tów, nawet z naj­bar­dziej ele­ganc­kich dziel­nic Tel Awiwu. Takiej auten­tycz­no­ści, takiego smaku i atmos­fery nie można odtwo­rzyć ni­gdzie indziej.

Awi stał przy wej­ściu na bazar. W ręku ści­skał meta­lowy uchwyt koszyka. A w alejce tłok, kłę­bo­wi­sko ludz­kie, mali, duzi, chu­dzi, grubi, spo­cone i zie­jące papie­ro­so­wym odde­chem stwo­rze­nia boże. A wśród nich kobiety, dziew­częta, te z zakry­tymi szczel­nie wło­sami, w gru­bych raj­sto­pach i te w dżin­sach i blu­zecz­kach ledwo zakry­wa­ją­cych jędrne piersi. Stare i młode, ładne i brzyd­kie, ale wszyst­kie kobiety, kobiety, kobiety! Prze­cież w Szul­chan aruch12 wyraź­nie jest napi­sane, że nie wolno doty­kać kobiet, prze­cież ojciec mówił. Jak w takim ści­sku, z tym cho­ler­nym koszy­kiem, unik­nąć kon­taktu z kobietą? Jak nie otrzeć się o któ­rąś z nich? Jak one, nie pró­bu­jąc prze­cież wcale utrzy­mać dystansu, nie dotkną jego? Już nie­raz Awi wra­cał z bazaru, cały się trzę­sąc, w poczu­ciu jakie­goś strasz­nego grze­chu, z obrzy­dze­niem zrzu­ca­jąc z sie­bie ubra­nie na łóżko, jakby dotyk tych kobiet na­dal na nim sie­dział, przy­cze­piony jak rzep do sza­lika.

Tego dnia jed­nak prze­brała się miarka, Awi odwró­cił się na pię­cie i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem poma­sze­ro­wał z powro­tem do domu. Wszedł do kuchni i drżąc ze zło­ści, posta­wił na środku puściutki koszyk. Matka onie­miała.

– Nie będę wię­cej cho­dził na bazar! – wrza­snął, wie­dząc, że to nie jest ton, na jaki pozwa­lał dzie­ciom jego ojciec. – Tam jest tłok, pełno kobiet. Jak­bym się nie sta­rał i tak któ­rejś w końcu doty­kam. To nie jest miej­sce dla poboż­nego Żyda.

Ojciec usły­szał roz­mowę z pokoju i szyb­kim kro­kiem wszedł do kuchni:

– Awrum, co ty opo­wia­dasz! Te kobiety nie robią tego spe­cjal­nie, nie mają żad­nych złych czy nie­czy­stych zamia­rów wobec cie­bie! Jeśli ty się sta­rasz ich nie dotknąć, a w tłoku sta­nie się to przy­pad­kiem, to na­dal docho­wa­łeś zakazu, docho­wa­łeś swo­jej micwy.

– Ale tate! Tak jest napi­sane w Szul­chan aruch! Zaj­rza­łem do wszyst­kich źró­deł. To jest asur, zabro­nione! – pra­wie krzy­czał Awi. – Asur! Asur, tate! Nie pójdę wię­cej na bazar, tate! – pod­niósł głos Awi.

Tylko w takich spra­wach miał odwagę sprze­ci­wić się ojcu. Nie było więk­szej racji, więk­szej świę­to­ści niż Tora, więc takim argu­men­tom nie powi­nien się oprzeć nawet sam Akiwa Josef Filin­ski. Uczeń stał się święt­szy od mistrza.

Ojciec długo musiał prze­ko­ny­wać syna. Chło­pak pra­wie pła­kał, nie godził się z takim sta­nem rze­czy. Nie zga­dzało się to z wyni­kami jego poszu­ki­wań i stu­diów nad tema­tem. W końcu jed­nak wygrał ojcow­ski auto­ry­tet i sta­nęło na tym, że Awi na­dal będzie cho­dził na bazar, by zro­bić dla matki zakupy na sza­bat. Czy mu się to podoba, czy nie.

Jakiś czas potem, w któ­ryś cie­pły, wietrzny wie­czór, sie­dział nasz Awi ze swoją matką w kuchni i zaja­dał ze sma­kiem resztki czu­lentu pozo­stałe z sza­batu. Liba usia­dła obok niego, poło­żyła rękę na jego dłoni i powie­działa:

– Awremi, daj spo­kój z tym odwra­ca­niem głowy, z tą obse­sją na baza­rze, co to znowu za głu­poty. Tym nie­pa­trze­niem, tą ostroż­no­ścią nie­po­trzeb­nie wyol­brzy­miasz pro­blem. W ten spo­sób tym bar­dziej myślisz o kobie­tach. Po pro­stu prze­chodź obok nich obo­jęt­nie. Nie myśl o tym. A poza tym, jak nie będziesz na nie patrzeć, to w końcu nie będziesz wie­dział, jak wyglą­dają. Jak wtedy wybie­rzesz sobie żonę wśród naszych pro­po­zy­cji? – zaśmiała się i cią­gnęła:

– Opo­wiem ci coś, synku. Był sobie kie­dyś bar­dzo pobożny Żyd. Ojciec nauczył go, by ni­gdy nie patrzył na kobiety. – Awi zacie­ka­wiony prze­stał na chwilę jeść. – Któ­re­goś dnia Żyd ten prze­cha­dzał się ulicą ze swoim nie­mło­dym już ojcem. W pew­nej chwili, zupeł­nym przy­pad­kiem, mło­dzie­niec pod­niósł głowę i jego wzrok padł na postać pięk­nej panny prze­cho­dzą­cej obok nich. – Co to jest? – spy­tał zacie­ka­wiony, bo ni­gdy wcze­śniej, oprócz swo­jej sta­rej już matki, nie widział kobiety. Zatrwo­żony sytu­acją ojciec powie­dział: – Kaczke, to jest kaczke. – Na co zaru­mie­niony po uszy syn bez zająk­nię­cia rzu­cił: – Ich wil aza kaczke – to ja chcę taką kaczkę! – Awi wybuchł grom­kim śmie­chem.

Może to wła­śnie matka była pierw­szym bodź­cem do trans­for­ma­cji, jaką prze­szedł wiele lat póź­niej Awi? Może to matka nie­świa­do­mie pchnęła go na drogę, któ­rej kresu nie śmiała sobie nawet wyobra­zić? I na pewno nie tam chciała widzieć swo­jego uko­cha­nego pier­wo­rod­nego.

Kiedy Awi był jesz­cze małym chłop­cem, dwu­let­nim szkra­bem, a w świe­cie odda­lo­nym o zale­d­wie kilka ulic od jego rówie­śni­ków nie ocze­ki­wano nic wię­cej niż zabawy kloc­kami, został oddany pod duchową opiekę wiel­kiego cadyka. Przez kolejne lata pie­czę nad jego reli­gijną edu­ka­cją spra­wo­wał rabbi Zun­del Kroj­ser. Pra­wie sześć­dzie­się­cio­letni rabin, z białą brodą, ale ciem­nymi pej­sami, zaj­mo­wał się kształ­to­wa­niem jego myśli. Czło­wiek sza­no­wany, geniusz słowa pisa­nego, wybitny znawca świę­tych ksiąg, autor ponad dwu­dzie­stu ksią­żek i nie­do­ści­gniony dla wielu wzór, zamie­nił się z cza­sem w men­tora, który nie­malże zastą­pił Awiemu ojca. Szedł więc Awi, pro­wa­dzany przez matkę, do rabiego na nauki. Spę­dzał u niego po parę godzin kilka razy w tygo­dniu i zawsze z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na każdą wizytę.

Wia­do­mość o cho­ro­bie Liby zasko­czyła rodzinę Filin­skich, gdy Awi skoń­czył pięć lat. Na świe­cie było już kil­koro młod­szego rodzeń­stwa. Liba rodziła co rok. Stwier­dzono u niej guza, cho­robę nowo­two­rową, ale w tam­tych krę­gach tego słowa się nie używa. „Ta cho­roba”, jak mówiono na raka, roz­biła rodzinę na kilka dobrych lat. Liba poje­chała z mężem do Ame­ryki na lecze­nie, a Awi zmu­szony był zamiesz­kać u dziad­ków. Stra­cił kon­takt z rodzi­cami i rodzeń­stwem, o sta­nie zdro­wia matki dowia­dy­wał się ze spo­ra­dycz­nych roz­mów tele­fo­nicz­nych z ojcem. Rok póź­niej zacho­ro­wał rów­nież brat Aviego, Pin­chas. W tym okrop­nym cza­sie rabbi Kroj­ser stał się jedy­nym punk­tem zacze­pie­nia chłopca. Tylko tam mógł zada­wać pyta­nia, snuć swoje dzie­cięce filo­zo­fie, ktoś go słu­chał, ktoś odpo­wia­dał.

W wieku sze­ściu lat Awi wraz z trójką braci zamiesz­kał u wujo­stwa. Ciotka Chaja, sio­stra matki, była rów­nie cie­pła jak Liba, oto­czyła dzieci miło­ścią i tro­ską. Ta dzielna kobieta do dziś utrzy­muje z Awim kon­takt. Do dziś, wie­dząc, że reszta spo­łecz­no­ści potę­pia jego odej­ście i nie przy­znaje się do jakich­kol­wiek wię­zów, dzwoni od czasu do czasu, żeby spy­tać, co sły­chać, i życzyć weso­łych świąt.

Wujo­stwo zade­cy­do­wało, że dzieci będą do nich mówić mamo i tato. Mimo dobrych chęci wuja i ciotki oraz ich nie­za­prze­czal­nej miło­ści, Awi czuł się zagu­biony i opusz­czony. Ucie­kał więc w świat swo­ich marzeń, wymy­ślał fan­ta­styczne miej­sca, postaci i sytu­acje. Wsta­wał rano, auto­ma­tycz­nie obmy­wał ręce w sto­ją­cej na pod­ło­dze misce z wodą, by móc odmó­wić pierw­sze bło­go­sła­wień­stwa dnia i wyre­cy­to­wać Mode ani13, podziękę za to, że Wszech­mo­gący, w swo­jej dobroci, po raz kolejny oddał jego ciału błą­dzącą po nocy duszę. Tęsk­nił jed­nak za mamą, jej uśmie­chem, cie­płą ręką, budzącą go rano, i za kub­kiem gorą­cego kakao, które przy­go­to­wy­wała mu codzien­nie i przy­no­siła do łóżka.

Baruch ha-Szem14, Liba i Pin­chas wró­cili do zdro­wia. Po kilku latach roz­łąki rodzinne życie wró­ciło do nor­mal­no­ści.

W małej genial­nej główce Awiego ist­niał już wtedy świat rów­no­le­gły. Ana­li­zo­wał, wymy­ślał, zada­wał pyta­nia. Nic nie było dla niego oczy­wi­ste, wszystko musiał zakwe­stio­no­wać, prze­my­śleć, roz­ło­żyć na czę­ści pierw­sze i z powro­tem zło­żyć, by móc praw­dzi­wie zro­zu­mieć stan rze­czy. Z tych przy­pra­wia­ją­cych go o ból głowy ana­liz rodziły się pyta­nia, tysiące pytań. I znowu, jakby ktoś z góry kie­ro­wał bie­giem wyda­rzeń, zbie­gami oko­licz­no­ści – rabbi Kroj­ser do pytań zachę­cał. Nie­czę­sta to postawa w ultra­or­to­dok­syj­nym świe­cie. Prawdę należy tam przyj­mo­wać taką, jaką nam podają, i zaja­dać bez maru­dze­nia. Na wąt­pli­wo­ści nie ma miej­sca. Jest tylko białe i czarne, nie ma sza­ro­ści. Tak jak ubra­nie cha­syda. W tym świe­cie rabbi Kroj­ser pozwa­lał sobie i uczniom zada­wać pyta­nia, choć też tylko w ramach wyty­czo­nych przez święte księgi. Poza tak nakre­ślo­nymi gra­ni­cami nie ma czego szu­kać, ba, jest to nawet bar­dzo nie­bez­pieczne.

Moż­li­wość takich poszu­ki­wań zadzia­łała na Awiego jak tale­rzyk miodu zosta­wiony na ogro­do­wym stole na tysiące robacz­ków łażą­cych bez­ład­nie po obru­sie. Awi pił z tego źró­dła wiel­kimi, dła­wią­cymi łykami.

Genialny od dziecka, mówiący szyb­ciej niż inni, rozu­mie­jący szyb­ciej niż inni, już jako mały chło­piec pozwa­lał sobie na myśli, które zwy­kle nie zmą­cały bez­tro­skich umy­słów jego rówie­śni­ków.

Izra­el­skie upały dawały się we znaki przez więk­szą część roku, szcze­gól­nie gdy na ple­cach miało się kilka warstw ubrań, cicit15, białą koszulę i czarny cha­łat z dłu­gimi ręka­wami. Awi bie­gał bez­tro­sko po boisku che­deru16. Dwu­dzie­stu chłop­ców, ogo­lone główki, pejsy, koszulki w paski, jakby kupo­wane przez wszyst­kie matki w tym samym skle­pie, czarne, zwy­kle brudne spodnie i powie­wa­jące wzdłuż nóg białe sznu­reczki. Podwórko było obskurne – z jed­nej strony obło­żona jero­zo­lim­skim bia­łym kamie­niem ściana szkoły, z dru­giej meta­lowa siatka odgra­dza­jąca od ulicy. Uczu­cie tro­chę jak w klatce. Na zewnętrz­nej stro­nie siatki poroz­wie­szane były obdarte już dawno pasz­kwile17. Jakaś stara torebka foliowa, która myślała, że z podmu­chem wia­tru uwolni się z tej bied­nej dziel­nicy, została zła­pana przez wysta­jące z ogro­dze­nia druty, nisz­cze­jąc na wie­trze, bez nadziei, że ktoś ją kie­dyś zdej­mie. Porzą­dek i este­tyka nie są mocną stroną miesz­kań­ców tych oko­lic.

Awi, pytany o coś przez kole­gów czy nauczy­ciela, odpo­wia­dał, wyrzu­ca­jąc z sie­bie słowa jak izra­el­ski kara­bin Uzi, Ha-Szem jisz­mor, ucho­waj Boże! Gdy zada­wał pyta­nia, potok słów sta­wał się jesz­cze bar­dziej rwący. Słu­cha­jący nie nadą­żali nad liczbą wystrze­li­wa­nych infor­ma­cji. Dzieci zaczęły się więc z Awiego śmiać, a on, nie pierw­szy raz zresztą, z pła­czem pobiegł do rosz jesziwa18. Rabbi Dow Lando pokle­pał go przy­jaź­nie po ple­cach, uśmiech­nął się i spo­koj­nym gło­sem powie­dział:

– Sie­dzi w tobie taki ogrom myśli, rozu­mie­nie rze­czy, że twoje słowa nie nadą­żają za myślami, jest ich zbyt mało, by oddać to, co dzieje się w środku, jesteś wyjąt­kowy, bądź z tego dumny.

Awi uspo­koił się, po czym zapa­dła decy­zja, że co tydzień będzie przy­cho­dził na roz­mowę z rabi­nem, na dys­ku­sję o tym, o czym aku­rat będzie chciał roz­ma­wiać. Miał przy­go­to­wy­wać pyta­nia czy prze­my­śle­nia w czte­rech krót­kich zda­niach, aby spró­bo­wać okieł­znać sza­leń­stwo myśli i upo­rząd­ko­wać cha­otyczną mowę. Awi uwiel­biał te spo­tka­nia. Na­dal jed­nak cho­dził kilka razy w tygo­dniu do rab­biego Kroj­sera, któ­rego rozu­mie­nie rze­czy mu impo­no­wało i dawało natchnie­nie.

Rabbi Kroj­ser kochał pisać i zachę­cał chłopca do tej wła­śnie prak­tyki. Awi już jako nasto­la­tek nie roz­sta­wał się ze swoim zeszy­tem, który póź­niej zamie­nił się w kilka, kil­ka­na­ście zeszy­tów, a potem w wiele ksią­żek. Zapi­sy­wał myśli i nauki men­tora. Nie ronił ani krzty jego mądro­ści. Myślał, roz­pra­co­wy­wał tematy, two­rzył listy z tysią­cem pytań i wąt­pli­wo­ści, pisał, skro­bał, jego umysł aż pło­nął. Kochał dys­ku­to­wać o sugi­jot19, zagłę­biać się w filo­zo­ficzne dys­kursy. Naj­bar­dziej jed­nak fascy­no­wała go istota Boga. Zada­wał sobie to pyta­nie miliony razy. I wła­śnie to przy­zwo­le­nie ducho­wego ojca spro­wa­dziło go nie­chyb­nie na ścieżkę, któ­rej rabbi się nie spo­dzie­wał.

Avi miał wtedy dopiero dwa­na­ście lat, a kon­cep­cja Boga już była męczącą jego genialny umysł zagadką. W swych nie­koń­czą­cych się prze­my­śle­niach doszedł do wnio­sku, że wszech­świat, ludzie, domy, zie­mia, wszystko ist­nieje tylko dla­tego, że ist­nieje Bóg. Nie było wcze­śniej nic, nie ist­niał ani czas, ani prze­strzeń i w pew­nym momen­cie wraz z zaist­nie­niem Boga, zaist­niało wszystko inne, z nico­ści stało się coś, stało się wszystko. Ta siła zwana Bogiem, Ha-Szem20, jest jedyną siłą spraw­czą ist­nie­nia świata mate­rial­nego i niemate­rial­nego. To ona może zade­cy­do­wać, czy coś jest, czy cze­goś nie ma. Jeśli chcę wziąć z tale­rza kanapkę, to mogę poło­żyć na niej dłoń, pod­nieść, ugryźć i poczuć jej smak i struk­turę w ustach tylko dzięki woli Boga. Ale on może też nagle zade­cy­do­wać, że tej kanapki nie ma, że nie będzie wię­cej ist­nieć. Awi tak bar­dzo zagłę­bił się w roz­my­śla­nia, że z cza­sem zaczął bać się sia­dać na kana­pie czy nawet wsta­wać rano z łóżka w oba­wie, że nie będzie pod nim sie­dzi­ska czy pod­łogi, bo może Bóg wła­śnie posta­no­wił o ich nie­ist­nie­niu.

W końcu dotarł w swych filo­zo­ficz­nych wędrów­kach do pyta­nia, które nie­mal dopro­wa­dziło go do sza­leń­stwa. Kto stwo­rzył Boga? Skąd on się wła­ści­wie wziął? Nawet ogrom jego genial­nego umy­słu nie mógł pomie­ścić tak wiel­kiej nie­wia­do­mej. Awi sza­lał, nie spał, szu­kał w świę­tych księ­gach. Nie wie­dział, czy wolno mu w ogóle tak myśleć. Był prze­ko­nany, że jest na świe­cie jedyną osobą, która na taki pomysł wpa­dła. W końcu, po wielu mie­sią­cach cier­pie­nia, zebrał w sobie całą odwagę i posta­no­wił zadać to pyta­nie ojcu.

Akiwa Josef sie­dział nad otwar­tym Tal­mu­dem, stu­dio­wał aku­rat sugiję z Mase­chet Sza­bat21. Było sobot­nie popo­łu­dnie. Małe, skromne i asce­tycz­nie urzą­dzone miesz­ka­nie spo­wi­jało świa­tło poma­rań­czo­wego już słońca. Trzy pokoje – salon i dwie nie­wiel­kie sypial­nie. A w nich szes­na­ście osób, rodzice i czter­na­ścioro dzieci. Jeden pokój, wła­ści­wie pokoik, słu­żył za sypial­nię matki i ojca Awiego. Dzie­ciaki spały w dru­gim pomiesz­cze­niu i na roz­kła­da­nych na noc w salo­nie kana­pie i łóż­kach. Miesz­ka­nie mie­ściło się w samym sercu dziel­nicy Mekor Baruch, duże okna wycho­dziły z jed­nej strony na wąską, jed­no­kie­run­kową uliczkę, w któ­rej ledwo zmie­ścić się mogły prze­jeż­dża­jące samo­chody, a z dru­giej na mały ogró­dek z kawał­kiem traw­nika i kil­koma grząd­kami doglą­da­nych przez Libę kwia­tów. Reszta podwórka wyło­żona była kamie­niami i tam wła­śnie Awi naj­czę­ściej bawił się z kuzy­nami i rodzeń­stwem w dzie­ciń­stwie. Budy­nek był stary, pamię­tał jesz­cze czasy Bry­tyj­skiego Man­datu22. Wyso­kie sufity, pod­łoga wykła­dana typo­wymi w tam­tych cza­sach malo­wa­nymi kafel­kami, na ścia­nach kilka obra­zów, ale nie podo­bizn rabi­nów – zapewne wpływ Liby. W rogu stała nawet donica z pło­żącą się po ścia­nie rośliną, widok raczej rzadki w cha­sydz­kich domach. Mebli było nie­wiele: kanapa, stół, krze­sła i łóżka, praw­do­po­dob­nie w mniej­szej licz­bie niż liczba loka­to­rów. Mimo oczy­wi­stej cia­snoty rodzina nie żyła w bie­dzie. Na stole było zawsze jedze­nie, w sza­bat sma­ko­łyki, wszyst­kie dzieci były zadbane, czy­ste i schlud­nie ubrane.

Awi spę­dzał dłu­gie godziny w bejt midra­szu23 przy syna­go­dze. Jako pier­wo­rod­nego i wzór dla młod­szych braci, ojciec posy­łał go tam na całe soboty, by ślę­czał kar­nie nad świę­tymi księ­gami.

Po dro­dze do domu bił się Awi z myślami. Sam ze sobą się kłó­cił, czy powi­nien iść z takim pyta­niem do ojca. Czy to w ogóle był dobry pomysł. Raz prze­ko­ny­wał sie­bie, że prze­cież to ojciec, więc na pewno ucie­szy się, że myśli jego syna zaprząta Stwo­rzy­ciel.

– Nie, nie zapy­tam – zmie­niał co chwilę zda­nie – takie pyta­nia są nie­do­rzeczne, zabro­nione.

Silny ból prze­szył mu czoło, zda­wało się, że ata­ku­jące go myśli roze­rwą głowę. Sza­leń­stwo wyglą­dało zza każ­dego rogu, każ­dej kolej­nej wąskiej uliczki, którą mijał. Myśli go goniły, myśli go sztur­chały, wal­czył z nimi jak schi­zo­fre­nik, który już wie, że mówiące do niego głosy są tylko uro­je­niem, ale jed­nak są, sły­szy je, jakby były praw­dziwe.

W końcu dotarł do domu. Zoba­czył sie­dzą­cego przy stole ojca, wziął głę­boki oddech i usiadł na krze­śle obok niego. Żołą­dek pod­cho­dził mu do gar­dła.

– Nu? Co? – zamru­czał ojciec, nie pod­no­sząc nawet głowy i nie odry­wa­jąc wzroku od tek­stu. Lewą ręką gła­skał się po dłu­giej bro­dzie, zakry­wa­ją­cej chyba już wszyst­kie guziki koszuli.

– Tate… chcę cię o coś zapy­tać – powie­dział drżą­cym gło­sem Awi.

– Nu… – Ojciec na­dal zanu­rzony był w swo­jej lek­tu­rze.

– Tak sobie myśla­łem… – teraz albo ni­gdy zde­cy­do­wał Awi – kto stwo­rzył Boga?

Ojciec uniósł powoli głowę i spoj­rzał na syna sze­roko otwar­tymi oczyma. Sekundy mijały, Akiwa mil­czał zasko­czony, Awi w środku powoli umie­rał. Wyda­wało się, że to trwa wiecz­ność.

Tik-tak, tik-tak… Awi na zmianę sły­szał tyka­nie zegara i bicie swo­jego serca.

– A skąd ty takie pomy­sły masz, Awremi – wyrzu­cił w końcu z sie­bie Akiwa Josef i się roze­śmiał.

Z Awiego ule­ciało całe powie­trze.

– Kto ci takie pomy­sły do głowy wbił? Kto stwo­rzył Boga… – śmiał się dalej ojciec. – Jak to, kto stwo­rzył, nikt nie stwo­rzył, Bóg jest i już.

Przez kolejne kilka minut ośmie­lony Awi pró­bo­wał wyło­żyć roz­ba­wio­nemu ojcu tok swo­jego rozu­mo­wa­nia. Z minuty na minutę ojciec był coraz mniej wesoły, a coraz bar­dziej zmie­szany. Nie potra­fił udzie­lić odpo­wie­dzi, nie czuł się na siłach ode­przeć takiego ataku, wejść w głęb­szą filo­zo­ficzną pole­mikę, syn go prze­ra­stał. Nie­stety, ojciec nie zro­zu­miał wtedy, w tamto sza­ba­towe popo­łu­dnie, i chyba już ni­gdy potem, że jego syn jest genialny, że jego umysł mógłby spo­koj­nie wynieść go na wyżyny żydow­skiej myśli i nawet przy­spo­rzyć mu sławy i sza­cunku. Ale nie, w jego mnie­ma­niu Awi zada­wał jakieś nie­do­rzeczne pyta­nia, które trzeba było szybko zbyć, zanim dys­ku­sja prze­kro­czy jego inte­lek­tu­alne moż­li­wo­ści.

Kto wie, gdyby Akiwa Josef miał bar­dziej otwarty umysł, może byłby gotów wysłu­chać syna i z nim dys­ku­to­wać, może Awi nie prze­cha­dzałby się dziś po uli­cach arab­skiego mia­steczka Abu Gosh ze skrę­co­nym papie­ro­sem w ustach, tylko sie­działby w błysz­czą­cej kapo­cie, w swoim biu­rze, oto­czony wia­nusz­kiem odda­nych i usłuż­nych uczniów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Netu­rej Karta – skraj­nie orto­dok­syjny nurt cha­sy­dy­zmu, odrzu­ca­jący syjo­nizm i nie­uzna­jący Pań­stwa Izrael. [wróć]

2.Galut (hebr.) – dia­spora. [wróć]

3.Cha­re­dim (hebr., l. poj. cha­redi) – ultra­or­to­dok­syjni Żydzi. [wróć]

4.Mit­nag­dim (hebr.) – ultra­or­to­doksi sprze­ci­wia­jący się cha­sy­dy­zmowi. [wróć]

5.Szi­duch (hebr.) – swa­ta­nie. [wróć]

6.Cadik (hebr.) – prawy, bogo­bojny i pobożny czło­wiek. [wróć]

7. Zgod­nie z pra­wem reli­gij­nym, po ukoń­cze­niu trzy­na­stu lat i odpra­wie­niu cere­mo­nii bar micwy chłopcy osią­gają peł­no­let­ność, co zna­czy, że są zobo­wią­zani do prze­strze­ga­nia wszyst­kich naka­zów i zaka­zów Tory. [wróć]

8. Micwa (hebr.) – przy­ka­za­nie boże, a także dobry uczy­nek. [wróć]

9.Krembo (hebr.) – bisz­kopt z pianką i cze­ko­la­dową polewą, w kształ­cie stożka z zaokrą­glo­nym czub­kiem. [wróć]

10.Basta (hebr.) – stra­gan, czę­sto z przy­le­ga­ją­cym do niego pomiesz­cze­niem. [wróć]

11. Cha­bad, zwany też Luba­wicz – kie­ru­nek cha­sy­dy­zmu znany z dzia­łal­no­ści misyj­nej wśród Żydów. Swoje przed­sta­wi­ciel­stwa ma w ponad stu kra­jach. [wróć]

12.Szul­chan aruch (hebr. nakryty stół) – dzieło rab­biego Josefa Karo, zwie­ra­jące uprosz­czony kodeks prawa reli­gij­nego. [wróć]

13.Mode ani (hebr. dzię­kuję) – modli­twa odma­wiana rano po prze­bu­dze­niu. [wróć]

14.Baruch ha-Szem (hebr. bło­go­sła­wione niech będzie Imię Boże) – dzięki Bogu. [wróć]

15.Cicit (hebr. frę­dzel) – pro­sto­kątny kawa­łek mate­riału z otwo­rem na głowę i frędz­lami, noszony przez reli­gij­nych Żydów pod koszulą. [wróć]

16. Che­der (hebr. pokój, izba) – reli­gijna szkoła ele­men­tarna. [wróć]

17.Pasz­kwil (jid.) – pla­kat, na któ­rym dru­ko­wane są ogło­sze­nia, decy­zje wiel­kich rabi­nów, a także publiczne ostrze­że­nia i oskar­że­nia. [wróć]

18.Rosz jesziwa (hebr.) – prze­wod­ni­czący jesziwy. [wróć]

19.Sugija (l. mn. sugi­jot) – zagad­nie­nie prawa reli­gij­nego roz­wa­żane w Tal­mu­dzie. [wróć]

20.Ha-Szem (hebr. imię) – jeden z wielu syno­ni­mów Boga. [wróć]

21.Mase­chet Sza­bat – trak­tat tal­mu­dyczny, w któ­rym omó­wione są zagad­nie­nia zwią­zane z sza­ba­tem. [wróć]

22. Bry­tyj­ski Man­dat – tery­to­rium Pale­styny pod­le­ga­jące jurys­dyk­cji bry­tyj­skiej w latach 1922–1948. [wróć]

23. Bejt midrasz (hebr. dom nauki) – miej­sce stu­dio­wa­nia Tory i świę­tych tek­stów. [wróć]