Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Zuzanny wygląda na bardzo udane. U jej boku stoi przystojny mężczyzna, ma dwójkę zdrowych dzieci, a dobre zarobki męża pozwalają jej wieść życie na wysokim poziomie. Okazuje się jednak, że tak naprawdę Zuzanna robi dobrą minę do złej gry. Niespodziewany małżeński kryzys, połączony z problemami finansowymi i rodzinnymi podważa wątłą wiarę Zuzanny we własne siły i odbiera jej nadzieję na jakąkolwiek pozytywną zmianę, a niezabliźnione rany z przeszłości utrudniają jej podjęcie walki o samą siebie i o swoje szczęście. Spotkanie ze szkolnymi koleżankami, wydające się nic nieznaczącym epizodem, niespodziewanie sprowadza jednak lawinę zdarzeń, która nieodwracalnie przeobraża rzeczywistość nie tylko Zuzanny, lecz także całego jej otoczenia...
Zuzanna to wzruszająca opowieść o tym, że życiowe lawiny Bóg wywołuje nie tylko po to, by wyrównać wyboiste ścieżki ludzkich losów, lecz także po to, by łaską, która wraz z tymi lawinami spływa, na nowo ożywić pozbawione wiary, nadziei oraz miłości serca.
Emilia Litwinko – absolwentka Politechniki Gdańskiej, żona kochającego męża, mama trójki dzieci; autorka wydanych przez Wydawnictwo eSPe książek "Opowieści pajączka", "Opowieści kornika", "Opowieści mrówki" i "Opowieści Gwiazdeczki" oraz :Anioł Stróż i Babcia", a także "Różańca dla matek w trudnej i zagrożonej ciąży". Nieustannie zachwycona miłością – tą mniejszą, ludzką, i tą Największą, Jedyną i Wieczną – oraz zafascynowana macierzyństwem i możliwościami, jakie ono ze sobą niesie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 132
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
2005
Nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek na przerwach w szkole rozmawiali na temat religii. No chyba że wliczyć w to: „zaraz będzie religia”, „religia jest nudna” i „dasz mi na religii przepisać zadanie domowe z matematyki?”. Bo w tej formie to, owszem, pojawiał się ten temat niezliczoną ilość razy. Ale to chyba nie o to chodzi.
– Słyszeliście, że z papieżem to już naprawdę koniec? – odezwał się Kuba.
– Nawet tak nie mów! – zaprotestowałam.
– Ale to prawda!
Nie odpowiedziałam już nic więcej, bo nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Śledziłam informacje w mediach, wiedziałam, że, realnie patrząc, nie da się temu zaprzeczyć. Ale ja nie chciałam realnie patrzeć. Ja nie chciałam tego słyszeć! Miałam ochotę Kubę zatłuc za to, że powiedział głośno to, czego do tej pory nikt powiedzieć nie chciał. Może gdzieś w głębi serca dalej wierzyłam w jakiś cud.
Kuba z Agatką i kilka innych osób rozmawiali dalej, ale ja już nie słuchałam. Próbowałam ogarnąć jakoś swoje myśli. Jan Paweł II nigdy nie był mi bliski. Był mi bardzo, bardzo daleki. Miałam naście lat i nie zawracałam sobie głowy pielgrzymkami, listami, homiliami, nauczaniem. Na religii katecheci woleli nam wbijać do głów daty: kiedy się urodził, kiedy zmarł jego ojciec, kiedy pracował w kamieniołomach i kiedy został księdzem, niż wpajać, co mówił i kim naprawdę był. Kiedy papież odwiedził hipodrom w Sopocie w 1999 roku nie byłam zainteresowana tym, żeby tam pojechać. Wystarczała mi transmisja w telewizji, choć w zasadzie to udawałam, że ją oglądam ‒ no bo przecież nie zapamiętałam z niej ani słowa, nawet nie próbowałam zapamiętać. Ciągle gdzieś w głowie miałam myśl, że papież Polak to pewna stałość, że on będzie zawsze, że przyjdzie jeszcze niejedna szansa, by go posłuchać i zobaczyć. A tymczasem to „zawsze” właśnie się kończyło. Jak żyć, kiedy to, co jak wierzyliśmy, będzie „zawsze”, właśnie przestaje istnieć?
Ni z tego, ni z owego powiedziałam Kubie, że jest głupi. I poszłam oglądać wystawy w szkolnym sklepiku. A zaraz potem zadzwonił dzwonek i musiałam iść na lekcję.
Tego roku kwiecień był naprawdę piękny, ciepły i słoneczny. Po szkole odrabiałam lekcje w ogrodzie. Siadałam z książkami i zeszytami na ławce i chłonęłam zapach wiosennych kwiatów oraz promienie słońca, które tutaj, od strony południa, przygrzewało tak mocno. Trudno było uwierzyć, że to rzeczywiście koniec. Przecież cały świat rozwijał się dalej normalnie, jakby nigdy nic. Kwiaty otwierały rano swoje kielichy i zamykały je wieczorem, pszczoły bzyczały w powietrzu, spokojny wiaterek poruszał liście na drzewach. Ranki spędzałam w szkole, popołudnia ‒ w ogrodzie albo przy lekcjach. I częścią tej normalności był Jan Paweł II. Tak po prostu musiało być.
Wieczorem poszliśmy na zakupy do Tesco. Jejku, jak raziły mnie tego dnia mdłe światła, przytłumiona muzyka i ludzie snujący się jak duchy między przepełnionymi półkami. Zawsze uwielbiałam zakupy, ale tym razem marzyłam, żeby stamtąd wyjść. Dotarliśmy do domu obładowani rzeczami i natychmiast włączyliśmy telewizor. Ledwie rozpakowaliśmy torby, usłyszeliśmy smutną wiadomość. Jan Paweł II właśnie odszedł do domu Ojca. Dzwony w kościołach zabiły, a ja poczułam kompletną pustkę. Miałam poczucie, że świat, który znałam, nagle się skończył i znalazłam się w zupełnie nowej rzeczywistości. Rzeczywistości, której nie znałam i poznać nie chciałam.
Pamiętam jego pogrzeb i te wszystkie „zrywy” godzenia się kibiców, polityków, świadectwa nawróceń, świeczki płonące w oknach, telewizję mówiącą tylko o Bogu ‒ i o nim. Idealistycznie i zupełnie nierealnie myślałam, że tak już zostanie. Że może ta nowa rzeczywistość jednak nie będzie taka zła. Razem ze znajomymi poszłam na marsz pamięci i nabożeństwo w centrum Gdyni. Cała Świętojańska zapełniła się ludźmi ze świeczkami w dłoniach, były ich tysiące. Ci, którzy nie mogli przyjść, stali w oknach swoich domów. Nigdy więcej nie widziałam w mieście tylu ludzi ‒ na żadnej paradzie, sylwestrze czy koncercie. W ciemnościach byliśmy jak płynąca rzeka światła. Oddychałam tą atmosferą żałoby i smutku, ale i wielkiej nadziei. Uczestniczyłam w czymś, co miało przejść do historii ‒ świat zdawał się naprawdę zmieniać. Wierzyłam w to całym swoim, jeszcze tak dziecięco naiwnym, sercem. Z dumą utożsamiałam się z pokoleniem określanym jako JPII, to my mieliśmy zmienić świat. My, młodzi, dla których Jan Paweł II żył od zawsze, a którym teraz pozostawił swoje dziedzictwo.
Nabożeństwo się skończyło. Plac zaczął pustoszeć, za to rósł dywan ze zniczy przed pomnikiem papieża przy gdyńskiej kolegiacie. Chwilę przy nim się pomodliliśmy, a potem pobiegliśmy na trajtek, żeby wrócić do domu. Głowę miałam pełną ideałów, odnosiłam wrażenie, że wokół dzieją się rzeczywiście cuda. Że ta śmierć stała się nie tylko końcem normalności, jaką znałam do tej pory, ale i początkiem czegoś znacznie lepszego. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak szybko media na nowo zostaną opanowane przez polityczne spory, prowokowane kłótnie i nienawiść. Że ludzie po przeżyciu żałoby wrócą do normalności, która często wcale taka normalna nie jest, że pozostaną tacy, jacy byli wcześniej. Że i ja wrócę do normalności, a zamiast zmieniać świat, nieudolnie będę próbowała radzić sobie z własnym życiem… Wtedy jeszcze tak bardzo naiwnie i bezgranicznie wierzyłam w to, że cały świat, łącznie z polityką, biznesem i mediami, jest uczciwy i po prostu dobry. I że ja poradzę sobie z życiem lepiej niż inni.
2017
Zbudziła mnie czyjaś noga na mojej twarzy. Delikatnie zepchnęłam ją na poduszkę obok. Rzadko się zdarzało, żebym to ja, a nie dzieci, budziła się pierwsza. Zazwyczaj to one stawiały mnie na nogi swoim radosnym szczebiotem: „Mamo, przecież to już dzień!”.
Nie tak często więc mogłam się nacieszyć słodkim widokiem ich śpiących buziek. Bo to prawda znana każdej matce ‒ dzieci są najpiękniejsze i najkochańsze, gdy śpią.
Życie pędziło jak szalone. Tak niedawno miałam jeszcze naście lat i chodziłam do szkoły. A teraz ‒ miałam własną rodzinę.
Ciszę przerwał dzwonek telefonu. Odebrałam jak najszybciej.
– Słucham?
– Dzień dobry, dzwonię z firmy xyz. Chciałabym panią zaprosić na pokaz…
W duchu zaklęłam siarczyście, bo kątem oka zauważyłam otwierające się oczy Tomka, którego zbudził dzwonek telefonu.
– Przepraszam, nie mam czasu – odpowiedziałam i szybko się rozłączyłam. Przeklęci akwizytorzy. Zawsze dzwonią wtedy, kiedy nie trzeba. A dziś pora jest wyjątkowo barbarzyńska, dopiero dochodzi ósma.
– Śpij, Tomuś, śpij. – Spróbowałam go jeszcze uśpić.
Ale usłyszałam już zaspany głosik:
– Mamo, już wstał dzień…
Maja też zaczęła się kręcić i przecierać oczy.
Miałam nadzieję, że choć raz, w ciszy i spokoju, uda mi się wypić poranną kawę. Mówi się trudno. Promienie słońca przeciskały się pomiędzy paskami żaluzji i raziły w oczy. Rzeczywiście, nie da się ukryć ‒ wstał dzień. Razem ze zwyczajną, szarą codziennością i letnią kawą wypitą jak zwykle w biegu.
Kawę udało mi się wypić dopiero trzy godziny później, na placu zabaw. Kubek termiczny to naprawdę świetny wynalazek. Dzięki niemu kawa jest letnia, a nie zimna. Dobre i to. Przyglądałam się jak moje pociechy – trzylatek i dwulatka – wspinają się na drabinki. Nie, nie byłam nadopiekuńczą matką ani rodzicem helikopterem, niech sobie radzą. Siedziałam i rozkoszowałam się tym wiosennym powietrzem, promieniami słońca, spokojem. Tak bardzo mi tego było trzeba. Tego spokoju i czasu do rozmyślań.
Miałam już prawie trzydzieści lat. Męża od lat sześciu. Dwójkę dzieci. I zwyczajnie czułam, że się w życiu pogubiłam. Właśnie teraz, w czasie, który tak pięknie nazywa się czasem stabilizacji życiowej.
Kiedyś wiedziałam, czego chcę od życia i do czego dążę. Kiedyś wiedziałam, kim jestem. Teraz wiedziałam, że jestem matką. Może żoną? Od czasu do czasu, bo pędzące życie na więcej nie pozwalało. Poza tym nie wiedziałam nic.
– O Boże, ona zaraz spadnie! – usłyszałam przerażony głos jakiejś kobiety.
Rozejrzałam się wokoło. Rzeczywiście, moja młodsza latorośl wisiała na drabinkach do góry nogami i darła się wniebogłosy. Jak mogłam tego nie zauważyć? Zdjęłam ją z drabinek, otrzepałam z piasku, otarłam łzy i przytuliłam do siebie. Byłam matką. Czy to naprawdę nie wystarczy?
Chciałabym wierzyć, że wystarczy. Ale odpowiedź była inna.
Usiadłam z powrotem i odetchnęłam głęboko. Nie chciałam w tym momencie snuć żadnych filozoficznych rozważań, jednak myśli przychodziły do głowy same. Starałam się je odganiać jak natrętne muchy.
A potem wróciliśmy do domu. Do gotowania obiadków, karmienia, tulenia noc w noc, ocierania łez, wymyślania zabaw, łagodzenia kłótni, uspokajania histerii, zakupów, niekończącej się góry prania, mycia podłóg upstrzonych niezliczonymi śladami małych stópek ubabranych w moich cieniach do powiek, zmywania rozpuszczalnikiem ścian popisanych markerem, odbierania telefonów od akwizytorów, którzy chcą mi wciskać rzeczy, których nie chcę, umawiania wizyt w przychodni, sprzątania zabawek, które nie wiadomo jak zawsze znajdują się na środku pokoju, łapania siku do nocnika i wielu, wielu innych rzeczy. A kiedy słońce było już daleko za horyzontem i zapadały ciemność i cisza, nadchodziła pustka i to najbardziej paskudne ze wszystkich rodzajów uczucia samotności ‒ tej wśród ludzi, których się kocha.
Zawsze dziwiłam się, że akcja większości książek i filmów o miłości kończy się w momencie zawarcia małżeństwa, a jeśli nawet gdzieś przez przypadek zahaczy o tematykę małżeństwa, to zwykle są to zdrady i rozwody. A teraz wiedziałam, dlaczego tak jest. Życie po ślubie było jednak koszmarnie nudne. Dzień za dniem mijały, nie pozostawiając po sobie żadnego większego śladu. Kartki z kalendarza przewracały się nie wiadomo kiedy. I nagle okazało się, że byliśmy razem już rok, dwa, pięć, dziesięć lat. Mieliśmy wspólne dzieci, mieszkanie, kredyt. I byliśmy sobie coraz bardziej obcy.
Wiadomo, wchodziliśmy w małżeństwo z takimi samymi planami, jak większość młodych ludzi. Myśleliśmy, że uda nam się uciec od przygnębiającej, szarej codzienności. Że nas, akurat nas, to nie dopadnie. Przecież my to będziemy się starać. Będziemy o siebie dbać, chodzić na randki, on będzie mi kupował kwiaty, a ja jemu będę robić obiady. A jednak, również jak większość ludzi, codzienność pochłonęła nas całkowicie. Serio są takie pary, którym udaje się przed tym uciec? Nie chciało mi się w to wierzyć.
Westchnęłam sama do siebie. Majka z Tomkiem siedzieli przed telewizorem, wpatrzeni w Strażaka Sama. Chwila ciszy była bezcenna. Czas dla siebie miałam tak rzadko, że aż nie wiedziałam, co z nim zrobić. Na szczęście zaraz odezwał się dzwonek telefonu.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2018
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2017
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2018
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2018
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2018
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
2018
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
Copyright © 2018 by Wydawnictwo eSPe
REDAKTOR PROWADZĄCY: Małgorzata Rogalska
ADIUSTACJA JĘZYKOWO-STYLISTYCZNA: Ewa Micyk
KOREKTA: Izabela Izdebska
REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer
PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik
NIHIL OBSTAT
Przełożony Wyższy Polskiej Prowincji Zakonu Pijarów,
L.dz. 168/18 z dnia 26 października 2018 r.
O. Józef Matras SP, Prowincjał
Wydanie I | Kraków 2018
ISBN: 978-83-8201-134-0
Zamawiaj nasze książki przez internet: boskieksiążki.pl
lub bezpośrednio w wydawnictwie: 603 957 111, [email protected]
Katalog w pliku pdf dostępny jest do pobrania na stronie boskieksiążki.pl.
Wydawnictwo eSPe, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Aneta Pudzisz