Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wraz z głównym bohaterem wędrujemy poprzez lunatyczny Wrocław. Miasto, w którym smoki zmieniają się w skarlałe psy, zwykłe nożyczki mogą stać się artefaktem, a przypadkowe spotkania nigdy nie są przypadkowe. Wszystko po to, by przekonać się dlaczego życie potrafi być piękne... niestety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 49
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Lenarczyk
życie jest piękne niestety
Wydawnictwo Nowy Świat
© Copyright by Piotr Lenarczyk, 2015
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015
Fotografia na okładce:
Maciej Boryna
Zdjęcie Autora na IV str. okładki:
Łukasz Krzywda
druk ISBN 978-83-7386-583-9
ebook ISBN 978-83-7386-853-3
Wydanie I Warszawa 2015
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
Wszyscy jesteśmy na skraju rozpaczy. Jedyne, co możemy zrobić to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać towarzystwa i trochę pożartować...
Wielkie Piękno
Tamtej nocy zaprzątały mnie sprawy małe. Czymże jest bowiem wygrana jakiejkolwiek drużyny piłkarskiej wobec tragedii głodu, malarii, czy drugiej wojny światowej? Ba, czymże jest wobec tragedii niesprawnego systemu emerytalnego, albo chociażby zepsutej windy, która stanowi szczególny przypadek tragedii pod warunkiem, że mieszka się na siódmym albo ósmym piętrze.
Niczym, zaprawdę niczym.
A jednak właśnie to nic absolutne, ten mecz totalny, te karne bezwzględne, dzięki którym moja ulubiona Argentyna wykopała z Mistrzostw Świata nadętych Holendrów, to wszystko razem wzięte sprawiło, że siedziałem na kanapie nawet smutniejszy niż zazwyczaj siedzę.
– Jak to? – zapyta ktoś. – Przecież wygrali.
Ano wygrali na złość kontuzjom, sędziom, a co najważniejsze moim sąsiadom z dołu, którzy przez blisko dwie godziny zajadle kibicowali ich rywalom. Tym niemniej zwycięstwo to zasmuciło mnie szczególnie, kiedy zdałem sobie sprawę, że ledwie szesnaście lat wcześniej targały mną emocje zgoła odmienne. Wtedy bowiem, to Holendrzy pokazali środkowy palec Argentyńczykom, a ja pogrążyłem się we łzach, które teraz nadaremno wylewali moi sąsiedzi. Co więcej, oto naszło mnie przekonanie graniczące z pewnością, że za szesnaście kolejnych lat znów zatriumfuje Holandia, a za kolejnych szesnaście będzie dokładnie odwrotnie i jeśli żyłbym dostatecznie długo zobaczyłbym tyle samo zwycięstw, co przegranych każdej z tych drużyn. Idąc dalej tym tropem, skoro wszystkie radości i tak zmienią się w tragedie, a tragedie w radości – zasadniczo zupełnie nie ma po co żyć.
Tak właśnie sobie myślałem owej nocy i jak każdy człowiek, który chwilowo stracił wiarę w sens ziemskiego bytowania rozważałem jedynie trzy możliwości – samobójstwo, hedonizm albo ascezę.
Na zegarku dochodziła północ. Zdecydowanie za późno, by wymyślić właściwy sposób na odebranie sobie życia. Przez „właściwy sposób” rozumiałem rozwiązanie na tyle spektakularne, żeby wzmiankowały o nim ogólnopolskie gazety. A jeśli nie ogólnopolskie, to chociaż lokalne, a jeśli nie gazety, to niechby choć jakiś policyjny detektyw głowił się nad nim tydzień, albo dwa. Trzeba bowiem zrozumieć, że dla człowieka samotnego inteligentne samobójstwo jest jedynym sposobem, aby ktoś o nim pamiętał.
Zatem asceza. Asceza, asceza i jeszcze raz asceza. Dostrzegłem, że im dłużej powtarzam to słowo, tym bardziej wydaje się komiczne i pozbawione znaczenia. Bo jakąż to ascezę można praktykować w tym zapomnianym przez Boga i miejskiego architekta miejscu? W tym szarym bloku, który wychodzi na blok sąsiedni, który wychodzi na sąsiedni blok? A co najważniejsze wszystkie one stoją aż siedem ulic od dworca PKP, a więc miejsca, z którego odjeżdżał pociąg do najbliższego klasztoru.
Siedem ulic. Tyle właśnie dzieliło mnie od zbawienia tamtej nocy. I jak każdej nocy – była to odległość nieskończona.
Co innego monopol. Monopolowy miał tę przewagę nad klasztorem, że znajdował się jakąś minutę drogi od mojego bloku. Co jak co, ale minuta nijak się ma do nieskończoności, choć pewnie mogliby się z tym spierać niektórzy filozofowie. Niestety, żadnego filozofa nie było w pobliżu, ponieważ – jak wiadomo – ani policjantów ani filozofów nigdy nie ma, kiedy są potrzebni.
Wszystko wskazywało więc na to, że szala już nieodwracalnie przesunęła się w kierunku hedonizmu ze szczególnym uwzględnieniem jego menelsko-patologicznego odłamu. Podniosłem się nawet z kanapy i zacząłem wdziewać spodnie, kiedy z ich kieszeni wyleciało na dywan trzynaście złotych i siedemdziesiąt groszy. Tak naprawdę powinienem rzec, że wyleciała z kieszeni cała ich zawartość, ponieważ faktycznie była to jedyna gotówka jaką dysponowałem na tę chwilę. Co więcej była to jedyna gotówka, którą dysponowałem na chwilę następną, setną i tysięczna i wszystkie inne chwile aż do nadejścia jutrzejszego południa. Dwanaście godzin dzieliło mnie bowiem od przelewu, który był w stanie podtrzymać mnie przy życiu przez następne kilkanaście dni. Do tego czasu trzynaście złotych i siedemdziesiąt groszy musiało mi wystarczyć absolutnie na wszystko, czyli na papierosy.
A zatem pozostał mi sen, który miał tylko jedną, jedyną przewagę nad wódką – był całkowicie darmowy. Zdjąłem więc spodnie, które dopiero co włożyłem, pozbierałem z dywanu trzynaście złotych i siedemdziesiąt groszy, po czym przykryłem się kocem i wyłączyłem telewizor.
Wtedy zza okna dobyło się coś na kształt chóralnego śpiewu:
– Jebać! Jebać! I-się-nie-bać!
To łysa młodzież zdawała się świętować zwycięstwo Argentyny. Choć równie prawdopodobne, że świętowała po prostu otwarcie kolejnej butelki.
– Jebać! Jebać! I-się-nie-bać!
Podniosłem się z kanapy z silnym podejrzeniem, że tej nocy już i tak nie zasnę.
– Jebać! Jebać! I-się-nie-bać! Bać się, czy nie bać, oto jest pytanie. Zostać w domu czy wyjść?
– Jebać! Jebać! I-się-nie-bać! No już dobrze, dobrze, niech będzie.