Życie, które nam pozostało - Roberta Recchia - ebook + książka

Życie, które nam pozostało ebook

Recchia Roberta

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść o miłości, która rozproszy największy mrok. I o rodzinie, która musi przetrwać najtrudniejszy czas.

Życie Marisy i Stelvia Ansaldów przypominało piękny film o miłości. Od późnych lat pięćdziesiątych prowadzili w Rzymie eleganckie delikatesy, wychowywali dwoje dzieci, wakacje spędzali w nadmorskim domku. Ich uporządkowany świat zawalił się latem 1980 roku.

11 sierpnia promienie słońca wschodzącego nad plażą w Torre Domizia padły na ciało szesnastolatki. Betty Ansaldo – ślicznej, zgwałconej i martwej. Śmierć dziewczyny była ogromnym ciosem dla całej rodziny. Jednak nikt nie wie, że najbardziej cierpi Miriam, kuzynka Betty. Delikatna nastolatka była świadkiem nocnego zajścia na plaży i kolejną ofiarą przemocy. Przez dwa lata Miriam próbuje zapomnieć o tym zdarzeniu, tylko leki pomagają jej walczyć z bolesnymi wspomnieniami. Pewnej nocy na przedmieściach Rzymu poznaje Leo, dilera narkotyków. Chłopak wyczuwa, że wychudzona dziewczyna bezgłośnie woła o pomoc. Między młodymi rodzi się wyjątkowa więź, bliskość Leo jest niczym światło w ciemnościach, których nikt z Ansaldów nie próbował dotąd rozproszyć.

Powieść Roberty Recchii to przejmująca historia rodziny, która musi się uporać z ogromną tragedią. To opowieść o różnych obliczach miłości będącej ratunkiem, nadzieją i ostoją. O wszystkim, co nadaje sens życiu, które nam pozostało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 582

Oceny
4,7 (58 ocen)
46
9
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isgenaroth
(edytowany)

Z braku laku…

Ta książka to wydmuszka. Najpierw dostajemy pełną bólu i cierpienia opwieść, która naprawdę przykuwa do czytnika. W pewnej chwili jednak historia zmienia się w naiwną opowiastkę dla młodzieży, oczywiście z wątkiem LGBT, który wepchnięty do książki jest na siłę. Zaczynam podejrzewać, że bez tego nie obejdzie się już żadna fabuła. Są jeszcze feminatywy, które w latach 80 XX wieku we Włoszech miały marną szansę się już pojawić. Jest jeszcze diler, któy z dnia na dzień przestaje być dilerem, alkoholik, który na pstrykniecie palców przestaje pić. A końcówka jest tak przesłodzona, że aż mdli. Zatem na początku widzimy ładne jajko, okazuje się jednak, że ktoś wychłeptał środek.
10
StefAnia1105

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca i pełna nadziei
00
kkasia

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno się oderwać od lektury, która płynie wartko i wciąga jak morze. Życie rodziny utkane z nici szczęścia i przeogromnego smutku, miłości i nienawiści. Rzeczy zdarzają się z jakiegoś powodu, ale potrzebna jest perspektywa, żeby dostrzec brakujący szczegół. Polecam!
00
AlicjaHo

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie przepiękne i bardzo wzruszające historie? Jeżeli tak to koniecznie zwróćcie uwagę na książkę „Życie, które nam pozostało”. Nie jest to łatwa opowieść (koniecznie sprawdźcie tw!), ale w wyjątkowy i bardzo wzruszający sposób ukazuje próbę poradzenia sobie (albo nie) z żałobą po stracie najbliższej osoby. Pokazuje ból i rozpacz, jednocześnie podkreślając jak ważni są w takiej sytuacji bliscy i ich wsparcie. W książce poruszony jest również wątek poszukiwania samego siebie i odkrywania swojej tożsamości. Jednocześnie w pewnej sytuacji historia zatacza koło i to, co bohaterowie otrzymali od innych mogą potem przekazać dalej. Współpraca reklamowa z Wydawnictwem Książnica
00
BeataT65

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno już nie czytałam tak wspaniałej opowieści .
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuTutta la vita che re­sta
Pol­ska wer­sja okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Na okładce wy­ko­rzy­stano ob­raz „Ba­re­foot” au­tor­stwa Evy Na­varrowww.eva­na­varro.com
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻ­BIETA SPA­DZIŃ­SKA-ŻAK
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght 2024 © Ro­berta Rec­chia Edi­zione pub­bli­cata in ac­cordo con Laura Cec­cacci Agency Srl and Bo­okLab Li­te­rary Agency
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6716-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Pro­log

Prze­bu­dze­nie, 1980

Aż do ostat­niego ze swych dni Ma­risa An­saldo miała za­cho­wać żywe wspo­mnie­nie prze­bu­dze­nia z po­czątku sierp­nia tam­tego roku.

Scena w jej pa­mięci była nie­zwy­kle wy­raźna, jak gdyby wszystko to wy­da­rzyło się za­le­d­wie wczo­raj: oto za­nu­rza twarz w dło­niach peł­nych chłod­nej wody i prze­biega ją dreszcz ulgi. Tam­tego po­ranka po­wie­trze było nie­ru­chome. Po dru­giej stro­nie otwar­tego na oścież okna, za li­nią brzegu, mil­czało spo­kojne mo­rze. Pro­mie­nie słońca peł­zły po ła­zien­ko­wych ka­fel­kach, a ona po­woli roz­cze­sy­wała świeżo ufar­bo­wane włosy, wpa­tru­jąc się z odro­biną próż­no­ści w ich piękny od­cień – zło­ci­sty kasz­tan, pra­wie iden­tyczny jak ten za jej pa­nień­skich lat. Pięć­dzie­siąte uro­dziny zbli­żały się nie­uchron­nie, a ona bez go­ry­czy prze­su­wała wzro­kiem po śla­dach, ja­kie czas od­ci­snął na jej twa­rzy.

Czy to w domu nad mo­rzem, czy pod­czas dni wol­nych od pracy – za­wsze wsta­wała wcze­śnie. Miała chwilę wy­łącz­nie dla sie­bie i cie­szyła się nią w ci­szy, na­stęp­nie zaś do­peł­niała ry­tu­ału pa­rze­nia kawy skła­da­ją­cego się z tych sa­mych ge­stów co za­wsze – i to jej za­pa­chem bu­dziła swo­jego męża.

Tam­tego dnia jed­nak – miała na so­bie szla­fro­czek wią­zany z boku – w lu­strze na jed­nym ze skrzy­deł szafy ką­tem oka do­strze­gła Ste­lvia, który z twa­rzą błysz­czącą od potu spał głę­bo­kim snem w ich wspól­nym łóżku. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu na ten wi­dok przy­szły jej do głowy ko­smate my­śli. Nie po­żą­dali się już tak jak kie­dyś, a odrę­twie­nie po­grą­ża­jące ich zmy­sły uspra­wie­dli­wiali zmę­cze­niem, cią­głą obec­no­ścią córki w domu, czuj­nym uchem te­ścio­wej od­bie­ra­ją­cym im wszel­kie chęci na mi­łość. Od­wró­ciła się po­woli i w pół­mroku sy­pialni za­pra­gnęła na­gle prze­su­nąć dło­nią po jego na­giej piersi, po­gła­dzić go po dra­pią­cym za­ro­ście. Może to przez at­mos­ferę roz­po­czy­na­ją­cych się wa­ka­cji, może przez tę ci­szę to­nącą w in­tym­no­ści – po­czuła mro­wie­nie w war­gach głod­nych jego szorst­kich po­ca­łun­ków, na­ra­sta­jące przy­jem­nie cie­pło po­mię­dzy udami.

Ogar­nęła ją fala nie­cier­pli­wego po­żą­da­nia.

W tej sa­mej chwili zza przy­mknię­tych drzwi do­biegł ją zmę­czony krok Le­ti­zii, matki, prze­mie­rza­ją­cej ko­ry­tarz. Uśmiech­nęła się do sie­bie ze smut­kiem – nada­rza­jąca się oka­zja ule­ciała, a ona, wy­cho­dząc z po­koju, po­słała mę­żowi pełne czu­ło­ści spoj­rze­nie.

Był to ostatni raz, gdy Ma­risa An­saldo po­czuła pra­gnie­nie cie­le­snej bli­sko­ści.

Ostat­nie prze­bu­dze­nie jej po­przed­niego ży­cia.

Roz­dział I

W po­przed­nim ży­ciu

Na­le­ża­łoby za­py­tać: kiedy roz­po­częło się po­przed­nie ży­cie?

Kiedy po­sta­no­wiła po­ślu­bić Ste­lvia An­salda – tak z pew­no­ścią od­po­wie­dzia­łaby Ma­risa.

Za­częło się do­kład­nie w chwili, gdy kro­czyli obok sie­bie w mil­cze­niu po via del Moro, a Ma­risa ob­ró­ciła się i na niego spoj­rzała.

– Chcę za cie­bie wyjść! Po­bierzmy się, Ste! – po­wie­działa mu nie­spo­dzie­wa­nie, to­nem ko­goś, komu nie­straszne żadne sza­leń­stwo.

Wbił w nią nie­ro­zu­mie­jące spoj­rze­nie. Na końcu ję­zyka miał całą se­rię nie­wy­po­wie­dzia­nych py­tań: wszyst­kich tych „ale”, „dla­czego” i „co, je­śli”. Jed­nak to, jak bar­dzo był za­ko­chany w tej nie­umie­ją­cej kła­mać dziew­czy­nie o szcze­rym i ży­wym wej­rze­niu i do­łecz­kach w po­licz­kach, na wi­dok któ­rych nie po­tra­fił po­wstrzy­mać uśmie­chu, wy­star­czyło za całą od­po­wiedź. Kiw­nął głową, nie mó­wiąc nic. Chwy­cił ją tylko pod ra­mię, ści­snął jej dłoń w swo­jej dłoni – i wła­śnie wtedy roz­po­częło się po­przed­nie ży­cie.

Była nie­dziela, li­sto­pad, rok 1956.

Przed ślu­bem ze Ste­lviem było jesz­cze ży­cie z ro­dziną. W jej wspo­mnie­niach lata dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści za­cho­dziły na sie­bie i tro­chę się ze sobą mie­szały jak w wiel­kim czarno-bia­łym al­bu­mie ze zdję­ciami. Pewne sceny tra­ciły na ostro­ści, jakby czas roz­my­wał ich kon­tury, po­woli roz­kła­dał ich szcze­góły... To były te lata, które spę­dziła z sio­strą Emmą i ro­dzi­cami. Długa se­ria spo­koj­nych lub ha­ła­śli­wych dni, za­wsze jed­nak ser­decz­nych i peł­nych cie­pła ni­czym uścisk ojca o brzu­chu jak ogromny ar­buz nie­zmien­nie opa­sa­nym far­tu­chem sprze­dawcy wę­dlin.

Ma­risa nie pa­mię­tała chwili, kiedy uj­rzała Ste­lvia po raz pierw­szy. Zja­wił się w jej ży­ciu jak sta­ty­sta na ki­no­wej kli­szy, gdzieś na dru­gim pla­nie nie­uważ­nie oglą­da­nego ob­razu. Może wy­da­rzyło się to na po­czątku 1954, kiedy Rug­gero, chło­pak zaj­mu­jący się do­sta­wami z pie­karni Ca­ma­strów, zwol­nił się z pracy, by szu­kać szczę­ścia w Tu­ry­nie. Ma­risa długo nie za­uwa­żała tam­tego mil­kli­wego mło­dziana, który za­stą­pił Rug­gera i przy­no­sił im rano chleb od Ca­ma­strów. Co­dzien­nie przed otwar­ciem to ona zaj­mo­wała się po­rząd­ko­wa­niem to­wa­rów na pół­kach i na­kle­ja­niem cen; za­pi­sy­wała pla­no­wane za­mó­wie­nia, pod­czas gdy jej oj­ciec w nie­ska­zi­tel­nie bia­łym far­tu­chu ukła­dał świeże pro­dukty w no­wej la­dzie chłod­ni­czej, z któ­rej był dumny jak z wła­snego dziecka. Ste­lvio anon­so­wał swoje przy­by­cie, pu­ka­jąc dys­kret­nie dwa razy w szybę drzwi wej­ścio­wych, cze­kał, aż otwo­rzy mu jej oj­ciec, i wresz­cie po­wie­rzał mu kosz z buł­kami i ba­giet­kami oraz ten z bo­chen­kami chleba. Oj­ciec po­spiesz­nie je wy­pa­ko­wy­wał i od­da­wał ko­sze chło­pa­kowi, pod­czas gdy ten pod­cho­dził do kasy, żeby po­pro­sić o pod­pis na kwi­cie. I tyle – co­dzien­nie rano, prócz nie­dzieli, uprzejme „dzień do­bry” i „dzię­kuję”. Ona wtedy jesz­cze my­ślami była gdzie in­dziej, du­mała o Fran­ce­scu, chło­paku, z któ­rym była po sło­wie i który dwa lata wcze­śniej wy­je­chał do Szwaj­ca­rii pra­co­wać jako kel­ner w ho­telu Bel­la­vi­sta nad Je­zio­rem Ge­new­skim. Nie byle ja­kie po­świę­ce­nie – trzeba było zno­sić roz­łąkę, za­do­wo­lić się li­stami, ale cier­pli­wość ocze­ki­wa­nia karmi się obiet­ni­cami. Żeby do­dać jej otu­chy Fran­ce­sco przy­po­mi­nał jej nie­ustan­nie, że wy­je­chał z my­ślą o ich przy­szło­ści – miał ze­brać sumę nie­zbędną do otwar­cia baru z praw­dzi­wego zda­rze­nia na jed­nym z głów­nych pla­ców, i to ta­kiego, żeby te z via Ve­neto wy­pa­dały blado na jego tle. Gdy znaj­do­wał tro­chę czasu, by wró­cić do Rzymu na kilka dni, kiedy już od­po­czy­wali zmę­czeni mi­ło­ścią, opi­sy­wał jej ze szcze­gó­łami, jak bę­dzie wy­glą­dało ich Gran Caffè Mal­pi­ghi: sto­liki i krze­sła w stylu se­ce­syj­nym, ró­żowy mar­mur, sztu­ka­te­rie pod su­fi­tem, pod­świe­tlane wi­tryny z wy­koń­cze­niami z ku­tego że­laza, mu­zyka na żywo po­po­łu­dniową porą. Fran­ce­sco za­de­cy­do­wał, że Ma­risa nie bę­dzie mu­siała stać za kasą ani ob­słu­gi­wać klien­tów – od tych rze­czy bę­dzie per­so­nel. Ona tylko bę­dzie się po­ka­zy­wała w sali od czasu do czasu, cała w li­sach i nor­kach, jak to pani na wło­ściach. Ma­risa za pierw­szym ra­zem ser­decz­nie się ro­ze­śmiała i za­pew­niła, że nie oba­wia się pracy, i tak zresztą jest do niej przy­zwy­cza­jona: od­kąd prze­stała cho­dzić do szkoły po­ma­gała w ro­dzin­nych skle­pie i wcale jej to nie cią­żyło. Poza tym choćby je­den pra­cow­nik mniej po­zwala za­osz­czę­dzić, zwłasz­cza na po­czątku. On jed­nak po­zo­sta­wał głu­chy na roz­sądne ar­gu­menty, bo chciał jej wy­na­gro­dzić całe to ocze­ki­wa­nie i ja­koś od­ku­pić swoje winy u jej ro­dzi­ców, bo i oni prze­cież pra­gnęli tylko, żeby córka na­resz­cie się ustat­ko­wała.

Ma­risa była mło­dziutka, za­ko­chana i roz­tar­gniona. W li­sto­pa­dzie 1955 roku, po sze­ściu mie­sią­cach od ostat­niego spo­tka­nia, Fran­ce­sco przy­je­chał do Rzymu na po­grzeb ciotki ze strony matki. Nie­szcze­gól­nie prze­jęli się ża­łobą – długa roz­łąka pod­sy­ciła tylko tra­wiącą ich mi­ło­sną pa­sję i za­raz po świę­tach Bo­żego Na­ro­dze­nia Ma­risa na­brała prze­ko­na­nia, że spo­dziewa się dziecka.

Któ­re­goś po­ranka pod ko­niec grud­nia, za­no­sząc się od pła­czu, ubła­gała le­ka­rza ro­dzin­nego, by nie mó­wił nic jej ro­dzi­com, i wró­ciła bie­giem do sklepu, uspra­wie­dli­wia­jąc przed oj­cem spóź­nie­nie ja­kąś ba­nalną wy­mówką. Wy­mó­wiła się jesz­cze czymś in­nym, ze­szła do ma­ga­zynku i za­częła cho­dzić w tę i z po­wro­tem. Drżała ze wstydu, ze stra­chu, Fran­ce­sco był tak da­leko... Po­zwo­liła so­bie po­pła­kać przez krótką chwilę, dła­wiąc się ze zgry­zoty, na­stęp­nie ob­myła do­kład­nie oczy chłodną wodą, prze­ko­nu­jąc samą sie­bie, że w grun­cie rze­czy to jesz­cze nie ko­niec świata. Ślub można było zor­ga­ni­zo­wać w kilka ty­go­dni, mo­gła wy­je­chać za Fran­ce­skiem do Szwaj­ca­rii i zo­stać tam tyle, ile trzeba. Pro­po­no­wała mu to zresztą kie­dyś, i to nie raz, ale on za­wsze od­ma­wiał: ho­tel ofe­ro­wał mu wikt i za­kwa­te­ro­wa­nie – i to w po­koju dwu­oso­bo­wym, który dzie­lił z ko­legą z pracy – a to ozna­czało nie­małe oszczęd­no­ści. Pod ko­niec mie­siąca po od­ję­ciu tego, co wy­sy­łał do ro­dziny do Włoch, mógł odło­żyć pra­wie całą wy­płatę. Te­raz jed­nak dziecko w dro­dze wy­wró­ci­łoby wszystko do góry no­gami – na­le­żało ja­koś temu za­ra­dzić, i to szybko; po­trzebny był jej pre­tekst do za­ślu­bin, ja­ki­kol­wiek, i nie­wiele ją to ob­cho­dziło, że lu­dzie pew­nie za­czną ga­dać.

Z na­sta­niem ko­lej­nej nie­dzieli, wy­ma­wia­jąc się od­wie­dzi­nami u przy­ja­ciółki le­żą­cej na od­dziale szpi­tal­nym w Santo Spi­rito, za­dzwo­niła do Fran­ce­sca z budki te­le­fo­nicz­nej przy pew­nym ho­telu w cen­trum. Pa­nienka z cen­trali ka­zała jej ocze­ki­wać całą wiecz­ność. W końcu ode­zwał się re­cep­cjo­ni­sta ho­telu Bel­la­vi­sta, który na szczę­ście mó­wił po wło­sku, ale ka­zał za­cze­kać jej jesz­cze tro­chę, pod­czas gdy prze­ka­zy­wał po­łą­cze­nie do re­stau­ra­cji. Ma­risa w sercu mo­dliła się, żeby tro­chę się po­spie­szyli, bo po­zo­stało jej już tylko kilka że­to­nów, do­pła­cała prze­cież za roz­mowę za­gra­niczną. Wresz­cie po dru­giej stro­nie ka­bla roz­legł się głos Fran­ce­sca – tak piękny, tak bar­dzo pod­szyty nie­po­ko­jem, że aż zro­biło jej się przy­jem­nie, i strach, który od dwóch dni gnieź­dził się w jej żo­łądku, nieco ze­lżał.

– Mimi! Co się stało? – Za­wsze ją tak na­zy­wał. Mimi. Nie­trudno było od­gad­nąć, że do­biegł do te­le­fonu co sił w no­gach.

Ma­risa prze­szła od razu do sedna – koń­czyły się jej że­tony.

– France, jest jedna sprawa. Po­ważna. Mu­sisz przy­je­chać do Rzymu, czeka nas roz­mowa.

– Do Rzymu? Te­raz? Ale co ta­kiego się stało?

– Nie mogę ci po­wie­dzieć. Mu­simy po­mó­wić. – Zni­żyła odro­binę głos, tak że roz­brzmie­wały w nim te­raz wy­mow­nie czułe nuty, uśmiech­nęła się i do­dała: – Przy­jeż­dżaj czym prę­dzej, ale ni­czym się nie martw. Wszystko u mnie do­brze... u nas wszystko do­brze.

Po dru­giej stro­nie, poza trza­skami li­nii te­le­fo­nicz­nej, wy­brzmiała długa ci­sza prze­ry­wana wy­łącz­nie od­le­głym brzdę­kiem na­czyń.

– Roz­ma­wia­łaś już z kimś? – po­wie­dział tak ci­cho, że le­d­wie go usły­szała.

Ma­risa po­trzą­snęła po­woli głową, zdu­miona tym nie­ocze­ki­wa­nym py­ta­niem.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie.

– Przy­jadę po No­wym Roku, ale ty ni­komu nie mów. Zo­ba­czymy się w czwar­tek wie­czo­rem o szó­stej w miesz­ka­niu mo­jej ciotki. Będę tam na cie­bie cze­kał.

Za­nim zdą­żyła szep­nąć swoje „w po­rządku”, roz­łą­czył się bez słowa po­że­gna­nia.

Ma­risa wró­ciła pie­chotą, otu­lona szczel­nie weł­nia­nym pal­tem. Zro­biło się prze­ni­kli­wie zimno. Lekki choć uparty wiatr zwie­wał jej szal owi­nięty wo­kół szyi i na­rzu­cony na włosy. Tram­waj uciekł jej sprzed nosa – i po nim ko­lejny – ale nie zwra­cała na nie uwagi, cho­ciaż roz­bo­lały ją stopy. Cie­szyła się tylko, że już zro­biło się ciemno – przy­naj­mniej nie mu­siała się mar­twić tym, że roz­cza­ro­wa­nie i przy­gnę­bie­nie wy­zie­ra­jące z jej oczu przy­cią­gną cie­kaw­skie spoj­rze­nia prze­chod­niów. Czy to moż­liwe, że Fran­ce­sco nie zro­zu­miał tego, co miała na my­śli? A je­śli, jak zresztą za­kła­dała, wie­ści do niego do­tarły, to dla­czego za­re­ago­wał na nie w taki spo­sób? Od­da­lił ją szorstko od sie­bie, lo­do­wa­tym to­nem umó­wił na spo­tka­nie, jak gdyby mieli in­te­res, któ­rym na­le­żało się za­jąć. Ani krzty de­li­kat­no­ści, ja­kiej­kol­wiek emo­cji. Ma­risa pró­bo­wała go zro­zu­mieć, choć przy­cho­dziło jej to z tru­dem: za­wsze był am­bitny, po­ukła­dany, z do­kład­nym pla­nem na po­do­rę­dziu. Nie za­mie­rzał po­dzie­lić losu wła­snego ojca, pra­cow­nika kra­jo­wej te­le­fo­nii, jed­nego z tych, u któ­rych w domu czeka pięć gęb do wy­ży­wie­nia, a bieda jest taka, że aż pisz­czy. Czy nie spodo­bał jej się wła­śnie i z tego po­wodu? Sama prze­cież nie mo­gła za­prze­czyć, że dziecko, tak nie­spo­dzie­wane, nie­pla­no­wane i w ogóle za wcze­śnie, kom­pli­ko­wało całą sprawę. W grun­cie rze­czy jed­nak Fran­ce­sco skła­dał oszczęd­no­ści już od dawna, a i ona zdo­łała zgro­ma­dzić co nieco na pocz­to­wej ksią­żeczce oszczęd­no­ścio­wej, a do tego jesz­cze do­cho­dziły pie­nią­dze, które miał odzie­dzi­czyć po sprze­daży miesz­ka­nia ciotki zmar­łej w sta­ro­pa­nień­stwie. Tłu­ma­czyła so­bie, że je­śli ra­zem się do­brze za­sta­no­wią, to znaj­dzie się roz­wią­za­nie po­rząd­ku­jące ich sprawy – i nie trzeba bę­dzie tu więk­szych wy­rze­czeń. Nim zdą­żyła do­trzeć do domu, do­szła do wnio­sku, że chłód Fran­ce­sca w isto­cie wy­da­wał się zgoła zro­zu­miały. Jesz­cze tro­chę i za­czę­łaby się ob­wi­niać, że nie zna­la­zła wła­ści­wego spo­sobu na to, by oznaj­mić mu, że zo­sta­nie oj­cem.

Tych kilka dni dzie­lą­cych ją od czwartku po No­wym Roku zda­wało się nie mieć końca. Żeby uspra­wie­dli­wić po­sępne sa­mo­po­czu­cie, wy­my­śliła so­bie lekką grypę – nic ta­kiego, ot, nie­wy­soka go­rączka, dra­pa­nie w gar­dle oraz upo­rczywy ból głowy, który nie chciał mi­nąć. Z wdzięcz­no­ścią przy­jęła na­tu­ralną ku­ra­cję opartą na cie­płym mleku z mio­dem za­pro­po­no­waną przez matkę, prze­strze­gała go­dzin od­po­czynku na­rzu­co­nych przez ojca i prze­sia­dy­wała za­mknięta w swoim po­koju, który kie­dyś dzie­liła z Emmą, star­szą sio­strą, wów­czas już mę­żatką z dwu­let­nim sta­żem. Emma ni­gdy nie była za­in­te­re­so­wana pro­wa­dze­niem ich ro­dzin­nego sklepu – już jako czter­na­sto­latka za­częła pra­co­wać w warsz­ta­cie kra­wiec­kim, po­nie­waż ma­rzyła o ka­rie­rze pro­jek­tantki mody, a jako że szy­cie wy­cho­dziło jej nie­źle, ro­dzice na po­czątku 1951 roku sfi­nan­so­wali jej otwar­cie ma­łej pra­cowni z kon­fek­cją na via Pi­ne­rolo. Póź­niej po­znała Ema­nu­ele Bas­se­viego, przed­się­biorcę bła­wat­nego ży­dow­skiego po­cho­dze­nia, który z mi­ło­ści do niej od­ciął się od ro­dziny, po­go­dził się z tym, że zo­stał wy­kre­ślony ze swo­jego nie­zna­ją­cego kom­pro­mi­sów świata, i w mil­cze­niu zno­sił ból prze­kleń­stwa po­wta­rza­nego jesz­cze na łożu śmierci przez ojca. Po­mimo wszystko ich dwoje żyło w zgo­dzie i szczę­ściu. Pier­wo­rod­nemu dali na imię Do­nato – po zmar­łym dziadku. W głębi serca Ema­nu­ele uznał, że w ten spo­sób zdoła na­pra­wić krzywdy wy­rzą­dzone ojcu, który prze­cież aż do za­ślu­bin z Emmą za­wsze oka­zy­wał mu głę­boką ro­dzi­ciel­ską mi­łość i dbał, by ni­gdy ni­czego mu nie bra­kło. Przez wszyst­kie te lata na­rze­czeń­stwa z Fran­ce­skiem Ma­risa ma­rzyła o ta­kim uczu­ciu – zdol­nym prze­trwać nie­jedno trzę­sie­nie ziemi, nie­jedną chwilę smutku.

Kiedy na­de­szło czwart­kowe po­po­łu­dnie, po­wie­działa ro­dzi­com, że czuje się le­piej i wy­biera się do fry­zjerki Cle­lii zro­bić po­rzą­dek z wło­sami. W rze­czy­wi­sto­ści umyła i uło­żyła je sama naj­le­piej jak po­tra­fiła. Uwa­żała Cle­lię za za­ufaną przy­ja­ciółkę, dla­tego też po­in­for­mo­wała ją o swoim pla­nie i wcią­gnęła w całą tę farsę; na­stęp­nie zaś wsia­dła do tram­waju ja­dą­cego na Porta Mag­giore. Do­tarła na spo­tka­nie go­dzinę przed cza­sem, ale i tak po­sta­no­wiła spró­bo­wać za­pu­kać, z po­czątku le­d­wie do­ty­ka­jąc drzwi knyk­ciami, po chwili z więk­szą sta­now­czo­ścią, aż Fran­ce­sco w końcu jej otwo­rzył. Był w sa­mej ko­szuli, z roz­pię­tymi trzema pierw­szymi gu­zi­kami i pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami. Po­wi­tał ją, choć twarz nie roz­ja­śniła mu się w uśmie­chu na jej wi­dok jak za­wsze.

– Wejdź – rzu­cił tylko, pusz­cza­jąc ją przo­dem.

Po­czu­cie dys­kom­fortu spa­ra­li­żo­wało Ma­risę do tego stop­nia, że na­wet od­ru­chowo nie pró­bo­wała go ob­jąć.

Przez ostat­nie dwa lata wie­lo­krot­nie by­wali w tym miesz­ka­niu – ciotka Co­stan­tina przed śmier­cią spę­dzała znacz­nie wię­cej czasu w sa­na­to­riach niż we wła­snym domu. Od­kąd Ma­risa po­sta­no­wiła mu się od­dać, żeby nie mu­siał szu­kać gdzie in­dziej tego, co sama mo­gła mu ofia­ro­wać – bo prze­cież da­rzyli się wza­jemną mi­ło­ścią – za­kra­dali się tam, żeby po­być ra­zem. Już od pierw­szego po­po­łu­dnia spę­dzo­nego w wy­twor­nej sy­pialni Co­stan­tiny Ma­risa na­brała jesz­cze więk­szej pew­no­ści, że Fran­ce­sco Mal­pi­ghi jest męż­czy­zną jej ży­cia. Sam jego wi­dok – wy­cią­gnię­tego na boku, wpa­trzo­nego w nią – spra­wił, że opa­dła z niej ma­ska przy­zwo­ito­ści, ulot­nił się cały zdrowy roz­są­dek. Wtedy była taka szczę­śliwa, jed­nak tego wie­czoru po­czuła, jak przy­tła­czają ją ściany wy­kle­jone pur­pu­rową ta­petą, jak me­ble ugi­na­jące się od bi­be­lo­tów wy­sy­sają z po­miesz­cze­nia po­wie­trze.

Fran­ce­sco wska­zał pal­cem na sa­lo­nowy ba­rek na kół­kach.

– Masz chęć na kie­li­sze­czek cze­goś moc­niej­szego?

Pod­czas gdy Ma­risa po­woli krę­ciła głową, ge­stem za­pro­sił ją, by usia­dła. Usłu­chała, nie zda­jąc so­bie na­wet sprawy, przy­sia­dła na so­fie o wy­so­kim opar­ciu ob­szy­tej złotą la­mówką, ob­sy­pa­nej wy­sie­dzia­nymi mięk­kimi po­dusz­kami. Za­pa­dła się w nią bar­dziej, niżby so­bie tego ży­czyła. Na­dal nie zdjęła płasz­cza, obiema dłońmi ści­skała uchwyt to­rebki.

Nie­spo­dzie­wa­nie cała jego po­stać, tak mę­ska, smu­kła, o ru­chach peł­nych ele­gan­cji na­wet w chwi­lach znoju, jego ciało, które po­znała wszyst­kimi zmy­słami da­ro­wa­nymi jej przez na­turę, wy­dały jej się obce. Nie usiadł obok niej, stał sztywno wy­pro­sto­wany z rę­koma w kie­sze­niach, za­cho­wy­wał fi­zyczny dy­stans. Marsz­czył brwi i zwra­cał twarz w jej stronę, lecz ani razu na nią nie spoj­rzał, na­wet gdy do­się­gał jej spoj­rze­niem. Jak śle­piec wle­piał w nią oczy, ale jej nie wi­dział. Czy ra­czej nie chciał wi­dzieć. Ma­risa zaś po­czuła, jak nie­ocze­ki­wa­nie, za­miast roz­pa­czy, wy­peł­nia ją we­wnętrzny spo­kój. Przy­go­to­wała się prze­cież na szlo­cha­nie, bła­ga­nie, bo wie­działa, jak po­to­czą się sprawy, wie­działa już od tam­tego dnia, od tam­tej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej w budce obok ho­telu. Z de­ter­mi­na­cją wo­jow­niczki szy­ku­ją­cej się na bi­twę zbie­rała w so­bie siły nie­zbędne, by sta­wić czoła tej chwili, te­raz jed­nak ga­lo­pada jej serca przy­ci­chła, wy­rów­nał jej się od­dech. Pa­trzyła mu pro­sto w twarz, ocze­ki­wała.

– Pla­no­wa­łem przy­je­chać w lu­tym, żeby z tobą po­mó­wić, Mimi. – Roz­po­starł nieco łok­cie, nie wyj­mu­jąc jed­nak rąk z kie­szeni.

Ma­risa cier­pli­wie słu­chała.

– Wiele się u mnie zmie­niło... – cią­gnął. – Cóż mogę ci rzec? – Jej mil­cze­nie, nie­ru­chomy wzrok wy­ce­lo­wany pro­sto w niego za­czy­nały wpra­wiać go w stan po­de­ner­wo­wa­nia. – Czas, od­le­głość... Ja za­wsze cię ko­cha­łem, ale ży­cie po­to­czyło się swoim to­rem. – Ton jego głosu się zmie­nił, jak gdyby od­po­wia­dał na py­ta­nia, któ­rych ni­gdy mu nie za­dała. – Mu­sisz mnie zro­zu­mieć, Mimi!

Ma­risa ode­tchnęła po­woli i głę­boko.

– Ale to prze­cież i twoje dziecko – po­wie­działa ci­cho, bez na­ci­sku.

– Wiem, wiem! – przy­tak­nął ener­gicz­nie, pra­wie ze zło­ścią. Wy­cią­gnął ręce z kie­szeni i po­trzą­snął dłońmi, jakby chciał za­mar­ko­wać swoją de­spe­ra­cję, jakby chciał jej ją po­ka­zać. – Za­mie­rza­łem po­wie­dzieć ci w inny spo­sób, w bar­dziej sprzy­ja­ją­cej chwili...

– O czym mia­łeś mi po­wie­dzieć?

– Zna­la­złem so­bie inną, w Szwaj­ca­rii – wy­rzu­cił z sie­bie bez cie­nia wstydu.

Po­zwo­liła so­bie oka­zać zdu­mie­nie wy­łącz­nie naj­lżej­szym po­ru­sze­niem brwiami.

– To córka wła­ści­ciela. Ro­zu­miesz, ile to zna­czy dla ko­goś ta­kiego jak ja? – Słowa wy­bu­chły mu na war­gach, gdy po­chy­lał się lekko w jej stronę. Ręce na po­wrót wsu­nął do kie­szeni. – Córka wła­ści­ciela, Mimi!

Ma­risa nie­znacz­nie kiw­nęła głową.

– Wła­ści­cielka... – Ką­cik ust uniósł jej się w gorz­kim uśmie­chu. Za­pa­dła ci­sza prze­ry­wana je­dy­nie ty­ka­niem wa­ha­dła ze­gara. Do­pa­dła ją na­gła po­trzeba ucieczki my­ślami w inne miej­sce – po­woli prze­nio­sła spoj­rze­nie na okrą­gły sto­li­czek obok sofy: me­lan­cho­lijna pa­nienka bu­jała się na huś­tawce za­wie­szo­nej na kwit­ną­cej ga­łęzi, za­sty­gła w wiecz­nym bez­ru­chu, po­kryta zbitą war­stwą ku­rzu. Zro­biło jej się żal ciotki Co­stan­tiny, któ­rej od lat to­wa­rzy­stwa nie do­trzy­my­wało nic in­nego prócz ba­nału wszę­do­byl­skich ozdó­bek. Star­cza sa­mot­ność wy­zie­ra­jąca z tych czte­rech ścian ni­gdy wcze­śniej nie sta­nęła jej przed oczami z taką wy­ra­zi­sto­ścią jak te­raz. – I co ja te­raz zro­bię? – za­py­tała, nie pa­trząc na niego, nie od­ry­wa­jąc wzroku od por­ce­la­no­wej pa­nienki. Wy­czuła ruch ręki, która tym ra­zem z wa­ha­niem wy­wę­dro­wała z jego kie­szeni na ze­wnątrz.

– Mam tu ad­res pew­nej za­ufa­nej osoby, na Gar­ba­telli. Je­śli pój­dziesz tam w czwar­tek po po­łu­dniu, koło dru­giej, ona po­wie ci, co ro­bić.

Ma­risa pod­nio­sła oczy na to, co bez­ce­re­mo­nial­nie, pra­wie z po­śpie­chem wy­cią­gał w jej stronę. Był to bi­let ki­nowy zło­żony na pół, wy­mięty, na któ­rym ktoś za­pi­sał ad­res nie­zna­nym jej dzie­cin­nym pi­smem. Znów po­szu­kała wzro­kiem jego twa­rzy, jakby chciała się upew­nić, czy nie po­my­liła go z kimś in­nym, czy to męż­czy­zna, z któ­rym pla­no­wała spę­dzić resztę ży­cia, z któ­rym śmiała się ser­decz­nie, naga, któ­rego usta do­ty­kały jej ust, z któ­rym dzie­liła pa­lące ich od środka po­żą­da­nie.

Nie drgnęła ani o cen­ty­metr, a on się po­chy­lił, zła­pał ją za nad­gar­stek, siłą roz­warł jej za­ci­śnięte palce i wsa­dził w dłoń kar­teczkę. Do­tknął jej po raz pierw­szy, od­kąd tu przy­szła. Bru­tal­ność tego ge­stu spra­wiła, że za­brała rękę i ze­rwała się na nogi, po­zwa­la­jąc, by bi­le­cik po­fru­nął na zie­mię.

– Mimi, mu­sisz mnie zro­zu­mieć! – po­wtó­rzył bła­gal­nie jak ka­pry­śne dziecko, schy­la­jąc się, by pod­nieść kar­teczkę z pod­łogi.

– Co mam zro­zu­mieć? – szep­nęła.

– Że zruj­nu­jesz mi ży­cie!

Od­su­nęła się od niego o krok.

– Wra­caj do Szwaj­ca­rii. Ni­czego od cie­bie nie chcę.

Fran­ce­sco za­ci­snął dłoń na jej ra­mie­niu. Gó­ro­wał nad nią wzro­stem. Twarz miał po­ciem­niałą ze zło­ści i urazy, które dzi­wiły ją jesz­cze bar­dziej niż jego słowa.

– Mari, je­śli to dziecko się uro­dzi, to wszy­scy będą wie­dzieli, że to ja je­stem oj­cem!

Sta­now­czym ge­stem wy­rwała rękę z jego uści­sku.

– A to niby dla­czego? A może ci przy­pra­wi­łam rogi? – Spro­wo­ko­wała go, wy­trzy­mu­jąc cię­żar jego spoj­rze­nia.

– Nie mów głupstw!

– Skoro z tobą po­szłam, to mo­głam się pu­ścić z kim­kol­wiek in­nym, dla­czego nie?

Wście­kłość uszła z jego ciała wraz z po­wie­trzem, które wy­pu­ścił przez nos.

– Za­cznij wresz­cie my­śleć! – wrza­snął. – Na Boga! Je­śli ten dzie­ciak się uro­dzi, to co my na tym sko­rzy­stamy?

Ma­risa miała chęć go spo­licz­ko­wać, ale za­bra­kło jej siły. Chwy­ciła to­rebkę, która zsu­nęła się z po­du­szek sofy, i ru­szyła w stronę drzwi. Znów ją za­trzy­mał i przy­cią­gnął do sie­bie – na tyle, na ile było to ko­nieczne, by się­gnął do kie­szeni palta rzu­co­nego na opar­cie fo­tela. Na próżno usi­ło­wała oswo­bo­dzić się z jego chwytu. Tym ra­zem Fran­ce­sco Mal­pi­ghi wci­snął jej w dłoń cia­sno zwi­nięty ru­lo­nik ob­wią­zany ga­zetą i za­kle­jony ta­śmą.

– To szwaj­car­skie franki, nie zdą­ży­łem ich wy­mie­nić. Koło Świę­tej Zu­zanny jest duży bank, bez pro­blemu je ci tam wy­mie­nią. – Po­woli wsu­nął jej do kie­szeni bi­le­cik ki­nowy z za­pi­sa­nym ad­re­sem, po czym do­dał nie­malże uspo­ka­ja­jąco: – To po­kaźna sumka. Ko­bie­cie z Gar­ba­telli już za­pła­ci­łem. Te pie­nią­dze są dla cie­bie.

Ma­risa spoj­rzała na ru­lon bank­no­tów i sta­ran­nie umie­ściła je w to­rebce – może przez wro­dzoną roz­trop­ność, a może po to, by jej nie za­wa­dzały. A może my­ślała, że dla niej – ka­sjerki w skle­pie z wę­dli­nami – tak bę­dzie le­piej. Ni stąd, ni zo­wąd uj­rzała jak na dłoni nie­skoń­czoną pod­łość męż­czy­zny, któ­remu ofia­ro­wała wszystko, co miała.

– In­te­li­gentna z cie­bie ko­bietka – szep­nął jej z na po­wrót od­krytą ła­god­no­ścią. Uścisk jego pal­ców na jej ra­mie­niu stop­niowo słabł, jak gdyby chciał dać jej czas do na­my­słu, za­nim ją pu­ści.

Spoj­rzała mu pro­sto w twarz. Sine cie­nie pod oczami zdra­dzały, ja­kież to udręki mu­siał prze­cho­dzić przez ostat­nich kilka dni: nie­po­kój, sen za­bu­rzony tchó­rzow­skim stra­chem, wy­rzuty su­mie­nia, przed któ­rymi je­dyną li­nią obrony, na jaką się zdo­był, była jesz­cze więk­sza nie­go­dzi­wość.

– Gdy­bym była in­te­li­gentną ko­bietką, to­bym tu dzi­siaj nie przy­szła – od­parła ze spo­ko­jem. Po­woli wy­cią­gnęła z kie­szeni ki­nowy świ­stek i de­li­kat­nie wsu­nęła mu go do ręki ra­zem z ru­lo­nem bank­no­tów. Nie­spiesz­nie ode­rwała palce od jego dłoni, tak by i on zdą­żył od­czuć cię­żar swo­jej mar­no­ści jak ka­mień w za­ci­śnię­tej pię­ści. Miała chęć mu po­wie­dzieć, by już ni­gdy nie po­ka­zy­wał jej się na oczy, ale wie­działa, że nie ma ta­kiej po­trzeby.

Od­wró­ciła się do niego ple­cami i po­czuła na so­bie jego wzrok – wy­mie­rzony w nią w dro­dze do drzwi, to­wa­rzy­szący jej, gdy od­my­kała skuwkę zamka i wy­cho­dziła na ze­wnątrz.

Nie obej­rzała się. Zo­sta­wiła go w za­ku­rzo­nym miesz­ka­niu ciotki Co­stan­tiny.

Tym ra­zem do domu wró­ciła tram­wa­jem. Do­pa­dło ją zmę­cze­nie, ogromne jak ni­gdy wcze­śniej. Za­jęła miej­sce obok okna – upar­cie nie od­ry­wała oczu od ulicy, bo myśl o tym, że mo­głaby na­po­tkać czy­je­kol­wiek spoj­rze­nie, wy­da­wała jej się nie­zno­śna. Bar­dziej niż roz­pacz gnę­bił ją do­tkliwy wstyd, choć nie wsty­dziła się ani tego, czego się do­pu­ściła, ani dziecka – owocu mi­ło­ści, którą prze­cież miała za szczerą i au­ten­tyczną. Nie wsty­dziła się też chwili, w któ­rej oko­licz­no­ści mia­łyby zmu­sić ją do wy­zna­nia prawdy ro­dzi­com. Wsty­dziła się sa­mej sie­bie, swo­jej na­iw­no­ści, tego, że po­zwo­liła, by ślepa wiara w męż­czy­znę, na któ­rym w ogóle się nie po­znała, po­sta­wiła ją w sy­tu­acji ro­dem z me­lo­dra­matu. Oto przed pań­stwem Ma­risa Ba­le­strieri, ni­czym jedna z dziel­nych bo­ha­te­rek Raf­fa­ella Ma­ta­razza, na któ­rego filmy ra­zem z matką cha­dzała do kina. „Do czego po­trafi do­pro­wa­dzić ludzka głu­pota” – zda­rzało jej się czę­sto ko­men­to­wać mię­dzy jedną a drugą sceną. „Do czego po­trafi do­pro­wa­dzić ludzka głu­pota” – po­wta­rzała sama so­bie w tram­waju stu­ko­czą­cym po szy­nach w stronę domu.

Z ca­łych sił pró­bo­wała za­cho­wać trzeź­wość umy­słu, lecz mimo to nie była w sta­nie zna­leźć żad­nego roz­wią­za­nia, które nie by­łoby obar­czone cier­pie­niem. Fran­ce­sco przed­sta­wił jej swój spo­sób na za­ra­dze­nie sy­tu­acji, ale to, co jemu było na rękę, jej zda­wało się nie­do­pusz­czalne. Nie wy­ni­kało to z kwe­stii mo­ral­nych – Ma­risa nie mo­gła tak po pro­stu po­zbyć się dziecka, które już zdą­żyła po­ko­chać. Mi­łość zro­dziła się w niej rów­no­le­gle z po­dej­rze­niem o jego ist­nie­niu i nie zwąt­piła w nią na­wet w chwili, gdy uczu­cia łą­czące ją z oj­cem tej istoty ob­ró­ciły się w perzynę. Czuła się jak jedno z miast zbom­bar­do­wa­nych w cza­sach wojny: z wierz­chu same gruzy, ow­szem, ale głę­boko pod ser­cem chro­niła tę istotę ni­czym naj­cen­niej­szy skarb. Tra­wił ją jed­nak bez­miar nie­pew­no­ści. Czego mo­gła spo­dzie­wać się po ro­dzi­cach? Jak miała sta­wić czoła roz­cza­ro­wa­niu w oczach ojca, który przed swo­imi klien­tami za­wsze chwa­lił się córką, pę­ka­jąc z dumy? Wrza­ski, szloch i wy­rzuty matki – temu jesz­cze była w sta­nie spro­stać. Wszystko, tylko nie roz­cza­ro­wa­nie Et­tore Ba­le­strie­riego – już na samą myśl zie­mia usu­wała jej się spod nóg.

Może wła­śnie po to, by od­su­nąć nieco w cza­sie kon­fron­ta­cję z ba­daw­czym spoj­rze­niem ro­dzi­ców, wy­sia­dła z tram­waju dwa przy­stanki wcze­śniej i szyb­kim kro­kiem ru­szyła szu­kać po­cie­chy w ra­mio­nach swej naj­bliż­szej przy­ja­ciółki, Ma­rii Eleny Frau. Mąż dziew­czyny słu­chał wia­do­mo­ści w ja­dalni, a ona opo­wia­dała jej szep­tem o ca­łej spra­wie. Przy­ja­ciółka so­li­dar­nie ci­skała gromy na Mal­pi­ghiego, do któ­rego – prawdę po­wie­dziaw­szy – ni­gdy nie pa­łała zbyt­nią sym­pa­tią, i przy­rze­kła, że nie od­stąpi od niej ani na krok. Nie za­mie­rzała jej osą­dzać, jak kil­ka­krot­nie pod­kre­śliła, i za­pew­niła Ma­risę, że ta może na nią li­czyć w każ­dej po­trze­bie.

Le­d­wie pół go­dziny póź­niej Ma­risa po­że­gnała się z Ma­rią – nie chciała wra­cać do domu prze­sad­nie późno – i prze­była pie­chotą od­ci­nek dzie­lący ją od miesz­ka­nia ro­dzi­ców. Kiedy do­tarła na miej­sce, matka była tak roz­wście­czona jej spóź­nie­niem, że brak pro­fe­sjo­nal­nego fry­zjer­skiego upię­cia u córki umknął jej uwa­dze. Udzie­liła jej sto­sow­nej na­gany, pod­czas gdy Ma­risa mam­ro­tała pod no­sem nie­zro­zu­miałe prze­pro­siny, i po­zo­sta­wiła samą z ko­la­cją na stole, bo ona i Et­tore już zdą­żyli spo­żyć po­si­łek; nie in­for­mu­jąc ro­dzi­ców o swo­ich pla­nach i ka­żąc im cze­kać, za­cho­wała się lek­ce­wa­żąco. Pod­czas gdy Ma­risa sta­rała się prze­łknąć choć kilka ły­żek zim­nej i roz­go­to­wa­nej zupy, na progu po­koju sta­nął jej oj­ciec – za­glą­da­jący do niej po kry­jomu przed matką.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tał ci­cho z tro­ską w gło­sie.

– Tak, tato... – Ma­risa się do niego uśmiech­nęła. – Zaj­rza­łam po dro­dze po­roz­ma­wiać przez chwilę z Ma­rią Eleną i stra­ci­łam po­czu­cie czasu.

Kiw­nął głową na znak zgody i wró­cił do sie­bie.

W tej sa­mej chwili z te­le­fonu do­mo­wego pań­stwa Frau, żeby nieco ukoić ro­ze­dr­gane nerwy, Ma­ria Elena opo­wia­dała po­uf­nie swo­jej sio­strze Iva­nie – są­siadce Ba­le­strie­rich z na­prze­ciwka, o tra­ge­dii, jaka spo­tkała biedną Ma­risę. Co do tego, że ten, kto szuka so­bie guza, prę­dzej czy póź­niej go znaj­dzie, obie w grun­cie rze­czy były zgodne. Wia­domo bo­wiem było, że Fran­ce­sco Mal­pi­ghi, za­nim ją po­znał, miał re­pu­ta­cję ko­bie­cia­rza i z tru­dem przy­cho­dziło im uwie­rzyć, by dziew­czyna tak ob­rotna i po­jętna jak Ma­risa nie wzięła za­wczasu tej kwe­stii pod roz­wagę. Ko­niec koń­ców to, że po­cho­dziła z do­brej ro­dziny i była uro­dziwa, nie sta­wiało jej na uprzy­wi­le­jo­wa­nej po­zy­cji wzglę­dem in­nych. Przed za­koń­cze­niem roz­mowy zgod­nym wes­tchnie­niem pod­kre­śliły to, jak nie­unik­nione są kon­se­kwen­cje pew­nych oby­cza­jów, zwłasz­cza tych prze­sad­nie swo­bod­nych.

Nie­spełna dwa­dzie­ścia cztery go­dziny póź­niej Ma­risa, córka wę­dli­nia­rza, ofi­cjal­nie stała się obiek­tem plo­tek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki