Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o miłości, która rozproszy największy mrok. I o rodzinie, która musi przetrwać najtrudniejszy czas.
Życie Marisy i Stelvia Ansaldów przypominało piękny film o miłości. Od późnych lat pięćdziesiątych prowadzili w Rzymie eleganckie delikatesy, wychowywali dwoje dzieci, wakacje spędzali w nadmorskim domku. Ich uporządkowany świat zawalił się latem 1980 roku.
11 sierpnia promienie słońca wschodzącego nad plażą w Torre Domizia padły na ciało szesnastolatki. Betty Ansaldo – ślicznej, zgwałconej i martwej. Śmierć dziewczyny była ogromnym ciosem dla całej rodziny. Jednak nikt nie wie, że najbardziej cierpi Miriam, kuzynka Betty. Delikatna nastolatka była świadkiem nocnego zajścia na plaży i kolejną ofiarą przemocy. Przez dwa lata Miriam próbuje zapomnieć o tym zdarzeniu, tylko leki pomagają jej walczyć z bolesnymi wspomnieniami. Pewnej nocy na przedmieściach Rzymu poznaje Leo, dilera narkotyków. Chłopak wyczuwa, że wychudzona dziewczyna bezgłośnie woła o pomoc. Między młodymi rodzi się wyjątkowa więź, bliskość Leo jest niczym światło w ciemnościach, których nikt z Ansaldów nie próbował dotąd rozproszyć.
Powieść Roberty Recchii to przejmująca historia rodziny, która musi się uporać z ogromną tragedią. To opowieść o różnych obliczach miłości będącej ratunkiem, nadzieją i ostoją. O wszystkim, co nadaje sens życiu, które nam pozostało.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 582
Prolog
Przebudzenie, 1980
Aż do ostatniego ze swych dni Marisa Ansaldo miała zachować żywe wspomnienie przebudzenia z początku sierpnia tamtego roku.
Scena w jej pamięci była niezwykle wyraźna, jak gdyby wszystko to wydarzyło się zaledwie wczoraj: oto zanurza twarz w dłoniach pełnych chłodnej wody i przebiega ją dreszcz ulgi. Tamtego poranka powietrze było nieruchome. Po drugiej stronie otwartego na oścież okna, za linią brzegu, milczało spokojne morze. Promienie słońca pełzły po łazienkowych kafelkach, a ona powoli rozczesywała świeżo ufarbowane włosy, wpatrując się z odrobiną próżności w ich piękny odcień – złocisty kasztan, prawie identyczny jak ten za jej panieńskich lat. Pięćdziesiąte urodziny zbliżały się nieuchronnie, a ona bez goryczy przesuwała wzrokiem po śladach, jakie czas odcisnął na jej twarzy.
Czy to w domu nad morzem, czy podczas dni wolnych od pracy – zawsze wstawała wcześnie. Miała chwilę wyłącznie dla siebie i cieszyła się nią w ciszy, następnie zaś dopełniała rytuału parzenia kawy składającego się z tych samych gestów co zawsze – i to jej zapachem budziła swojego męża.
Tamtego dnia jednak – miała na sobie szlafroczek wiązany z boku – w lustrze na jednym ze skrzydeł szafy kątem oka dostrzegła Stelvia, który z twarzą błyszczącą od potu spał głębokim snem w ich wspólnym łóżku. Po raz pierwszy od dłuższego czasu na ten widok przyszły jej do głowy kosmate myśli. Nie pożądali się już tak jak kiedyś, a odrętwienie pogrążające ich zmysły usprawiedliwiali zmęczeniem, ciągłą obecnością córki w domu, czujnym uchem teściowej odbierającym im wszelkie chęci na miłość. Odwróciła się powoli i w półmroku sypialni zapragnęła nagle przesunąć dłonią po jego nagiej piersi, pogładzić go po drapiącym zaroście. Może to przez atmosferę rozpoczynających się wakacji, może przez tę ciszę tonącą w intymności – poczuła mrowienie w wargach głodnych jego szorstkich pocałunków, narastające przyjemnie ciepło pomiędzy udami.
Ogarnęła ją fala niecierpliwego pożądania.
W tej samej chwili zza przymkniętych drzwi dobiegł ją zmęczony krok Letizii, matki, przemierzającej korytarz. Uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem – nadarzająca się okazja uleciała, a ona, wychodząc z pokoju, posłała mężowi pełne czułości spojrzenie.
Był to ostatni raz, gdy Marisa Ansaldo poczuła pragnienie cielesnej bliskości.
Ostatnie przebudzenie jej poprzedniego życia.
Rozdział I
W poprzednim życiu
Należałoby zapytać: kiedy rozpoczęło się poprzednie życie?
Kiedy postanowiła poślubić Stelvia Ansalda – tak z pewnością odpowiedziałaby Marisa.
Zaczęło się dokładnie w chwili, gdy kroczyli obok siebie w milczeniu po via del Moro, a Marisa obróciła się i na niego spojrzała.
– Chcę za ciebie wyjść! Pobierzmy się, Ste! – powiedziała mu niespodziewanie, tonem kogoś, komu niestraszne żadne szaleństwo.
Wbił w nią nierozumiejące spojrzenie. Na końcu języka miał całą serię niewypowiedzianych pytań: wszystkich tych „ale”, „dlaczego” i „co, jeśli”. Jednak to, jak bardzo był zakochany w tej nieumiejącej kłamać dziewczynie o szczerym i żywym wejrzeniu i dołeczkach w policzkach, na widok których nie potrafił powstrzymać uśmiechu, wystarczyło za całą odpowiedź. Kiwnął głową, nie mówiąc nic. Chwycił ją tylko pod ramię, ścisnął jej dłoń w swojej dłoni – i właśnie wtedy rozpoczęło się poprzednie życie.
Była niedziela, listopad, rok 1956.
Przed ślubem ze Stelviem było jeszcze życie z rodziną. W jej wspomnieniach lata dzieciństwa i wczesnej młodości zachodziły na siebie i trochę się ze sobą mieszały jak w wielkim czarno-białym albumie ze zdjęciami. Pewne sceny traciły na ostrości, jakby czas rozmywał ich kontury, powoli rozkładał ich szczegóły... To były te lata, które spędziła z siostrą Emmą i rodzicami. Długa seria spokojnych lub hałaśliwych dni, zawsze jednak serdecznych i pełnych ciepła niczym uścisk ojca o brzuchu jak ogromny arbuz niezmiennie opasanym fartuchem sprzedawcy wędlin.
Marisa nie pamiętała chwili, kiedy ujrzała Stelvia po raz pierwszy. Zjawił się w jej życiu jak statysta na kinowej kliszy, gdzieś na drugim planie nieuważnie oglądanego obrazu. Może wydarzyło się to na początku 1954, kiedy Ruggero, chłopak zajmujący się dostawami z piekarni Camastrów, zwolnił się z pracy, by szukać szczęścia w Turynie. Marisa długo nie zauważała tamtego milkliwego młodziana, który zastąpił Ruggera i przynosił im rano chleb od Camastrów. Codziennie przed otwarciem to ona zajmowała się porządkowaniem towarów na półkach i naklejaniem cen; zapisywała planowane zamówienia, podczas gdy jej ojciec w nieskazitelnie białym fartuchu układał świeże produkty w nowej ladzie chłodniczej, z której był dumny jak z własnego dziecka. Stelvio anonsował swoje przybycie, pukając dyskretnie dwa razy w szybę drzwi wejściowych, czekał, aż otworzy mu jej ojciec, i wreszcie powierzał mu kosz z bułkami i bagietkami oraz ten z bochenkami chleba. Ojciec pospiesznie je wypakowywał i oddawał kosze chłopakowi, podczas gdy ten podchodził do kasy, żeby poprosić o podpis na kwicie. I tyle – codziennie rano, prócz niedzieli, uprzejme „dzień dobry” i „dziękuję”. Ona wtedy jeszcze myślami była gdzie indziej, dumała o Francescu, chłopaku, z którym była po słowie i który dwa lata wcześniej wyjechał do Szwajcarii pracować jako kelner w hotelu Bellavista nad Jeziorem Genewskim. Nie byle jakie poświęcenie – trzeba było znosić rozłąkę, zadowolić się listami, ale cierpliwość oczekiwania karmi się obietnicami. Żeby dodać jej otuchy Francesco przypominał jej nieustannie, że wyjechał z myślą o ich przyszłości – miał zebrać sumę niezbędną do otwarcia baru z prawdziwego zdarzenia na jednym z głównych placów, i to takiego, żeby te z via Veneto wypadały blado na jego tle. Gdy znajdował trochę czasu, by wrócić do Rzymu na kilka dni, kiedy już odpoczywali zmęczeni miłością, opisywał jej ze szczegółami, jak będzie wyglądało ich Gran Caffè Malpighi: stoliki i krzesła w stylu secesyjnym, różowy marmur, sztukaterie pod sufitem, podświetlane witryny z wykończeniami z kutego żelaza, muzyka na żywo popołudniową porą. Francesco zadecydował, że Marisa nie będzie musiała stać za kasą ani obsługiwać klientów – od tych rzeczy będzie personel. Ona tylko będzie się pokazywała w sali od czasu do czasu, cała w lisach i norkach, jak to pani na włościach. Marisa za pierwszym razem serdecznie się roześmiała i zapewniła, że nie obawia się pracy, i tak zresztą jest do niej przyzwyczajona: odkąd przestała chodzić do szkoły pomagała w rodzinnych sklepie i wcale jej to nie ciążyło. Poza tym choćby jeden pracownik mniej pozwala zaoszczędzić, zwłaszcza na początku. On jednak pozostawał głuchy na rozsądne argumenty, bo chciał jej wynagrodzić całe to oczekiwanie i jakoś odkupić swoje winy u jej rodziców, bo i oni przecież pragnęli tylko, żeby córka nareszcie się ustatkowała.
Marisa była młodziutka, zakochana i roztargniona. W listopadzie 1955 roku, po sześciu miesiącach od ostatniego spotkania, Francesco przyjechał do Rzymu na pogrzeb ciotki ze strony matki. Nieszczególnie przejęli się żałobą – długa rozłąka podsyciła tylko trawiącą ich miłosną pasję i zaraz po świętach Bożego Narodzenia Marisa nabrała przekonania, że spodziewa się dziecka.
Któregoś poranka pod koniec grudnia, zanosząc się od płaczu, ubłagała lekarza rodzinnego, by nie mówił nic jej rodzicom, i wróciła biegiem do sklepu, usprawiedliwiając przed ojcem spóźnienie jakąś banalną wymówką. Wymówiła się jeszcze czymś innym, zeszła do magazynku i zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Drżała ze wstydu, ze strachu, Francesco był tak daleko... Pozwoliła sobie popłakać przez krótką chwilę, dławiąc się ze zgryzoty, następnie obmyła dokładnie oczy chłodną wodą, przekonując samą siebie, że w gruncie rzeczy to jeszcze nie koniec świata. Ślub można było zorganizować w kilka tygodni, mogła wyjechać za Franceskiem do Szwajcarii i zostać tam tyle, ile trzeba. Proponowała mu to zresztą kiedyś, i to nie raz, ale on zawsze odmawiał: hotel oferował mu wikt i zakwaterowanie – i to w pokoju dwuosobowym, który dzielił z kolegą z pracy – a to oznaczało niemałe oszczędności. Pod koniec miesiąca po odjęciu tego, co wysyłał do rodziny do Włoch, mógł odłożyć prawie całą wypłatę. Teraz jednak dziecko w drodze wywróciłoby wszystko do góry nogami – należało jakoś temu zaradzić, i to szybko; potrzebny był jej pretekst do zaślubin, jakikolwiek, i niewiele ją to obchodziło, że ludzie pewnie zaczną gadać.
Z nastaniem kolejnej niedzieli, wymawiając się odwiedzinami u przyjaciółki leżącej na oddziale szpitalnym w Santo Spirito, zadzwoniła do Francesca z budki telefonicznej przy pewnym hotelu w centrum. Panienka z centrali kazała jej oczekiwać całą wieczność. W końcu odezwał się recepcjonista hotelu Bellavista, który na szczęście mówił po włosku, ale kazał zaczekać jej jeszcze trochę, podczas gdy przekazywał połączenie do restauracji. Marisa w sercu modliła się, żeby trochę się pospieszyli, bo pozostało jej już tylko kilka żetonów, dopłacała przecież za rozmowę zagraniczną. Wreszcie po drugiej stronie kabla rozległ się głos Francesca – tak piękny, tak bardzo podszyty niepokojem, że aż zrobiło jej się przyjemnie, i strach, który od dwóch dni gnieździł się w jej żołądku, nieco zelżał.
– Mimi! Co się stało? – Zawsze ją tak nazywał. Mimi. Nietrudno było odgadnąć, że dobiegł do telefonu co sił w nogach.
Marisa przeszła od razu do sedna – kończyły się jej żetony.
– France, jest jedna sprawa. Poważna. Musisz przyjechać do Rzymu, czeka nas rozmowa.
– Do Rzymu? Teraz? Ale co takiego się stało?
– Nie mogę ci powiedzieć. Musimy pomówić. – Zniżyła odrobinę głos, tak że rozbrzmiewały w nim teraz wymownie czułe nuty, uśmiechnęła się i dodała: – Przyjeżdżaj czym prędzej, ale niczym się nie martw. Wszystko u mnie dobrze... u nas wszystko dobrze.
Po drugiej stronie, poza trzaskami linii telefonicznej, wybrzmiała długa cisza przerywana wyłącznie odległym brzdękiem naczyń.
– Rozmawiałaś już z kimś? – powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała.
Marisa potrząsnęła powoli głową, zdumiona tym nieoczekiwanym pytaniem.
– Nie, oczywiście, że nie.
– Przyjadę po Nowym Roku, ale ty nikomu nie mów. Zobaczymy się w czwartek wieczorem o szóstej w mieszkaniu mojej ciotki. Będę tam na ciebie czekał.
Zanim zdążyła szepnąć swoje „w porządku”, rozłączył się bez słowa pożegnania.
Marisa wróciła piechotą, otulona szczelnie wełnianym paltem. Zrobiło się przenikliwie zimno. Lekki choć uparty wiatr zwiewał jej szal owinięty wokół szyi i narzucony na włosy. Tramwaj uciekł jej sprzed nosa – i po nim kolejny – ale nie zwracała na nie uwagi, chociaż rozbolały ją stopy. Cieszyła się tylko, że już zrobiło się ciemno – przynajmniej nie musiała się martwić tym, że rozczarowanie i przygnębienie wyzierające z jej oczu przyciągną ciekawskie spojrzenia przechodniów. Czy to możliwe, że Francesco nie zrozumiał tego, co miała na myśli? A jeśli, jak zresztą zakładała, wieści do niego dotarły, to dlaczego zareagował na nie w taki sposób? Oddalił ją szorstko od siebie, lodowatym tonem umówił na spotkanie, jak gdyby mieli interes, którym należało się zająć. Ani krzty delikatności, jakiejkolwiek emocji. Marisa próbowała go zrozumieć, choć przychodziło jej to z trudem: zawsze był ambitny, poukładany, z dokładnym planem na podorędziu. Nie zamierzał podzielić losu własnego ojca, pracownika krajowej telefonii, jednego z tych, u których w domu czeka pięć gęb do wyżywienia, a bieda jest taka, że aż piszczy. Czy nie spodobał jej się właśnie i z tego powodu? Sama przecież nie mogła zaprzeczyć, że dziecko, tak niespodziewane, nieplanowane i w ogóle za wcześnie, komplikowało całą sprawę. W gruncie rzeczy jednak Francesco składał oszczędności już od dawna, a i ona zdołała zgromadzić co nieco na pocztowej książeczce oszczędnościowej, a do tego jeszcze dochodziły pieniądze, które miał odziedziczyć po sprzedaży mieszkania ciotki zmarłej w staropanieństwie. Tłumaczyła sobie, że jeśli razem się dobrze zastanowią, to znajdzie się rozwiązanie porządkujące ich sprawy – i nie trzeba będzie tu większych wyrzeczeń. Nim zdążyła dotrzeć do domu, doszła do wniosku, że chłód Francesca w istocie wydawał się zgoła zrozumiały. Jeszcze trochę i zaczęłaby się obwiniać, że nie znalazła właściwego sposobu na to, by oznajmić mu, że zostanie ojcem.
Tych kilka dni dzielących ją od czwartku po Nowym Roku zdawało się nie mieć końca. Żeby usprawiedliwić posępne samopoczucie, wymyśliła sobie lekką grypę – nic takiego, ot, niewysoka gorączka, drapanie w gardle oraz uporczywy ból głowy, który nie chciał minąć. Z wdzięcznością przyjęła naturalną kurację opartą na ciepłym mleku z miodem zaproponowaną przez matkę, przestrzegała godzin odpoczynku narzuconych przez ojca i przesiadywała zamknięta w swoim pokoju, który kiedyś dzieliła z Emmą, starszą siostrą, wówczas już mężatką z dwuletnim stażem. Emma nigdy nie była zainteresowana prowadzeniem ich rodzinnego sklepu – już jako czternastolatka zaczęła pracować w warsztacie krawieckim, ponieważ marzyła o karierze projektantki mody, a jako że szycie wychodziło jej nieźle, rodzice na początku 1951 roku sfinansowali jej otwarcie małej pracowni z konfekcją na via Pinerolo. Później poznała Emanuele Basseviego, przedsiębiorcę bławatnego żydowskiego pochodzenia, który z miłości do niej odciął się od rodziny, pogodził się z tym, że został wykreślony ze swojego nieznającego kompromisów świata, i w milczeniu znosił ból przekleństwa powtarzanego jeszcze na łożu śmierci przez ojca. Pomimo wszystko ich dwoje żyło w zgodzie i szczęściu. Pierworodnemu dali na imię Donato – po zmarłym dziadku. W głębi serca Emanuele uznał, że w ten sposób zdoła naprawić krzywdy wyrządzone ojcu, który przecież aż do zaślubin z Emmą zawsze okazywał mu głęboką rodzicielską miłość i dbał, by nigdy niczego mu nie brakło. Przez wszystkie te lata narzeczeństwa z Franceskiem Marisa marzyła o takim uczuciu – zdolnym przetrwać niejedno trzęsienie ziemi, niejedną chwilę smutku.
Kiedy nadeszło czwartkowe popołudnie, powiedziała rodzicom, że czuje się lepiej i wybiera się do fryzjerki Clelii zrobić porządek z włosami. W rzeczywistości umyła i ułożyła je sama najlepiej jak potrafiła. Uważała Clelię za zaufaną przyjaciółkę, dlatego też poinformowała ją o swoim planie i wciągnęła w całą tę farsę; następnie zaś wsiadła do tramwaju jadącego na Porta Maggiore. Dotarła na spotkanie godzinę przed czasem, ale i tak postanowiła spróbować zapukać, z początku ledwie dotykając drzwi knykciami, po chwili z większą stanowczością, aż Francesco w końcu jej otworzył. Był w samej koszuli, z rozpiętymi trzema pierwszymi guzikami i podwiniętymi rękawami. Powitał ją, choć twarz nie rozjaśniła mu się w uśmiechu na jej widok jak zawsze.
– Wejdź – rzucił tylko, puszczając ją przodem.
Poczucie dyskomfortu sparaliżowało Marisę do tego stopnia, że nawet odruchowo nie próbowała go objąć.
Przez ostatnie dwa lata wielokrotnie bywali w tym mieszkaniu – ciotka Costantina przed śmiercią spędzała znacznie więcej czasu w sanatoriach niż we własnym domu. Odkąd Marisa postanowiła mu się oddać, żeby nie musiał szukać gdzie indziej tego, co sama mogła mu ofiarować – bo przecież darzyli się wzajemną miłością – zakradali się tam, żeby pobyć razem. Już od pierwszego popołudnia spędzonego w wytwornej sypialni Costantiny Marisa nabrała jeszcze większej pewności, że Francesco Malpighi jest mężczyzną jej życia. Sam jego widok – wyciągniętego na boku, wpatrzonego w nią – sprawił, że opadła z niej maska przyzwoitości, ulotnił się cały zdrowy rozsądek. Wtedy była taka szczęśliwa, jednak tego wieczoru poczuła, jak przytłaczają ją ściany wyklejone purpurową tapetą, jak meble uginające się od bibelotów wysysają z pomieszczenia powietrze.
Francesco wskazał palcem na salonowy barek na kółkach.
– Masz chęć na kieliszeczek czegoś mocniejszego?
Podczas gdy Marisa powoli kręciła głową, gestem zaprosił ją, by usiadła. Usłuchała, nie zdając sobie nawet sprawy, przysiadła na sofie o wysokim oparciu obszytej złotą lamówką, obsypanej wysiedzianymi miękkimi poduszkami. Zapadła się w nią bardziej, niżby sobie tego życzyła. Nadal nie zdjęła płaszcza, obiema dłońmi ściskała uchwyt torebki.
Niespodziewanie cała jego postać, tak męska, smukła, o ruchach pełnych elegancji nawet w chwilach znoju, jego ciało, które poznała wszystkimi zmysłami darowanymi jej przez naturę, wydały jej się obce. Nie usiadł obok niej, stał sztywno wyprostowany z rękoma w kieszeniach, zachowywał fizyczny dystans. Marszczył brwi i zwracał twarz w jej stronę, lecz ani razu na nią nie spojrzał, nawet gdy dosięgał jej spojrzeniem. Jak ślepiec wlepiał w nią oczy, ale jej nie widział. Czy raczej nie chciał widzieć. Marisa zaś poczuła, jak nieoczekiwanie, zamiast rozpaczy, wypełnia ją wewnętrzny spokój. Przygotowała się przecież na szlochanie, błaganie, bo wiedziała, jak potoczą się sprawy, wiedziała już od tamtego dnia, od tamtej rozmowy telefonicznej w budce obok hotelu. Z determinacją wojowniczki szykującej się na bitwę zbierała w sobie siły niezbędne, by stawić czoła tej chwili, teraz jednak galopada jej serca przycichła, wyrównał jej się oddech. Patrzyła mu prosto w twarz, oczekiwała.
– Planowałem przyjechać w lutym, żeby z tobą pomówić, Mimi. – Rozpostarł nieco łokcie, nie wyjmując jednak rąk z kieszeni.
Marisa cierpliwie słuchała.
– Wiele się u mnie zmieniło... – ciągnął. – Cóż mogę ci rzec? – Jej milczenie, nieruchomy wzrok wycelowany prosto w niego zaczynały wprawiać go w stan podenerwowania. – Czas, odległość... Ja zawsze cię kochałem, ale życie potoczyło się swoim torem. – Ton jego głosu się zmienił, jak gdyby odpowiadał na pytania, których nigdy mu nie zadała. – Musisz mnie zrozumieć, Mimi!
Marisa odetchnęła powoli i głęboko.
– Ale to przecież i twoje dziecko – powiedziała cicho, bez nacisku.
– Wiem, wiem! – przytaknął energicznie, prawie ze złością. Wyciągnął ręce z kieszeni i potrząsnął dłońmi, jakby chciał zamarkować swoją desperację, jakby chciał jej ją pokazać. – Zamierzałem powiedzieć ci w inny sposób, w bardziej sprzyjającej chwili...
– O czym miałeś mi powiedzieć?
– Znalazłem sobie inną, w Szwajcarii – wyrzucił z siebie bez cienia wstydu.
Pozwoliła sobie okazać zdumienie wyłącznie najlżejszym poruszeniem brwiami.
– To córka właściciela. Rozumiesz, ile to znaczy dla kogoś takiego jak ja? – Słowa wybuchły mu na wargach, gdy pochylał się lekko w jej stronę. Ręce na powrót wsunął do kieszeni. – Córka właściciela, Mimi!
Marisa nieznacznie kiwnęła głową.
– Właścicielka... – Kącik ust uniósł jej się w gorzkim uśmiechu. Zapadła cisza przerywana jedynie tykaniem wahadła zegara. Dopadła ją nagła potrzeba ucieczki myślami w inne miejsce – powoli przeniosła spojrzenie na okrągły stoliczek obok sofy: melancholijna panienka bujała się na huśtawce zawieszonej na kwitnącej gałęzi, zastygła w wiecznym bezruchu, pokryta zbitą warstwą kurzu. Zrobiło jej się żal ciotki Costantiny, której od lat towarzystwa nie dotrzymywało nic innego prócz banału wszędobylskich ozdóbek. Starcza samotność wyzierająca z tych czterech ścian nigdy wcześniej nie stanęła jej przed oczami z taką wyrazistością jak teraz. – I co ja teraz zrobię? – zapytała, nie patrząc na niego, nie odrywając wzroku od porcelanowej panienki. Wyczuła ruch ręki, która tym razem z wahaniem wywędrowała z jego kieszeni na zewnątrz.
– Mam tu adres pewnej zaufanej osoby, na Garbatelli. Jeśli pójdziesz tam w czwartek po południu, koło drugiej, ona powie ci, co robić.
Marisa podniosła oczy na to, co bezceremonialnie, prawie z pośpiechem wyciągał w jej stronę. Był to bilet kinowy złożony na pół, wymięty, na którym ktoś zapisał adres nieznanym jej dziecinnym pismem. Znów poszukała wzrokiem jego twarzy, jakby chciała się upewnić, czy nie pomyliła go z kimś innym, czy to mężczyzna, z którym planowała spędzić resztę życia, z którym śmiała się serdecznie, naga, którego usta dotykały jej ust, z którym dzieliła palące ich od środka pożądanie.
Nie drgnęła ani o centymetr, a on się pochylił, złapał ją za nadgarstek, siłą rozwarł jej zaciśnięte palce i wsadził w dłoń karteczkę. Dotknął jej po raz pierwszy, odkąd tu przyszła. Brutalność tego gestu sprawiła, że zabrała rękę i zerwała się na nogi, pozwalając, by bilecik pofrunął na ziemię.
– Mimi, musisz mnie zrozumieć! – powtórzył błagalnie jak kapryśne dziecko, schylając się, by podnieść karteczkę z podłogi.
– Co mam zrozumieć? – szepnęła.
– Że zrujnujesz mi życie!
Odsunęła się od niego o krok.
– Wracaj do Szwajcarii. Niczego od ciebie nie chcę.
Francesco zacisnął dłoń na jej ramieniu. Górował nad nią wzrostem. Twarz miał pociemniałą ze złości i urazy, które dziwiły ją jeszcze bardziej niż jego słowa.
– Mari, jeśli to dziecko się urodzi, to wszyscy będą wiedzieli, że to ja jestem ojcem!
Stanowczym gestem wyrwała rękę z jego uścisku.
– A to niby dlaczego? A może ci przyprawiłam rogi? – Sprowokowała go, wytrzymując ciężar jego spojrzenia.
– Nie mów głupstw!
– Skoro z tobą poszłam, to mogłam się puścić z kimkolwiek innym, dlaczego nie?
Wściekłość uszła z jego ciała wraz z powietrzem, które wypuścił przez nos.
– Zacznij wreszcie myśleć! – wrzasnął. – Na Boga! Jeśli ten dzieciak się urodzi, to co my na tym skorzystamy?
Marisa miała chęć go spoliczkować, ale zabrakło jej siły. Chwyciła torebkę, która zsunęła się z poduszek sofy, i ruszyła w stronę drzwi. Znów ją zatrzymał i przyciągnął do siebie – na tyle, na ile było to konieczne, by sięgnął do kieszeni palta rzuconego na oparcie fotela. Na próżno usiłowała oswobodzić się z jego chwytu. Tym razem Francesco Malpighi wcisnął jej w dłoń ciasno zwinięty rulonik obwiązany gazetą i zaklejony taśmą.
– To szwajcarskie franki, nie zdążyłem ich wymienić. Koło Świętej Zuzanny jest duży bank, bez problemu je ci tam wymienią. – Powoli wsunął jej do kieszeni bilecik kinowy z zapisanym adresem, po czym dodał niemalże uspokajająco: – To pokaźna sumka. Kobiecie z Garbatelli już zapłaciłem. Te pieniądze są dla ciebie.
Marisa spojrzała na rulon banknotów i starannie umieściła je w torebce – może przez wrodzoną roztropność, a może po to, by jej nie zawadzały. A może myślała, że dla niej – kasjerki w sklepie z wędlinami – tak będzie lepiej. Ni stąd, ni zowąd ujrzała jak na dłoni nieskończoną podłość mężczyzny, któremu ofiarowała wszystko, co miała.
– Inteligentna z ciebie kobietka – szepnął jej z na powrót odkrytą łagodnością. Uścisk jego palców na jej ramieniu stopniowo słabł, jak gdyby chciał dać jej czas do namysłu, zanim ją puści.
Spojrzała mu prosto w twarz. Sine cienie pod oczami zdradzały, jakież to udręki musiał przechodzić przez ostatnich kilka dni: niepokój, sen zaburzony tchórzowskim strachem, wyrzuty sumienia, przed którymi jedyną linią obrony, na jaką się zdobył, była jeszcze większa niegodziwość.
– Gdybym była inteligentną kobietką, tobym tu dzisiaj nie przyszła – odparła ze spokojem. Powoli wyciągnęła z kieszeni kinowy świstek i delikatnie wsunęła mu go do ręki razem z rulonem banknotów. Niespiesznie oderwała palce od jego dłoni, tak by i on zdążył odczuć ciężar swojej marności jak kamień w zaciśniętej pięści. Miała chęć mu powiedzieć, by już nigdy nie pokazywał jej się na oczy, ale wiedziała, że nie ma takiej potrzeby.
Odwróciła się do niego plecami i poczuła na sobie jego wzrok – wymierzony w nią w drodze do drzwi, towarzyszący jej, gdy odmykała skuwkę zamka i wychodziła na zewnątrz.
Nie obejrzała się. Zostawiła go w zakurzonym mieszkaniu ciotki Costantiny.
Tym razem do domu wróciła tramwajem. Dopadło ją zmęczenie, ogromne jak nigdy wcześniej. Zajęła miejsce obok okna – uparcie nie odrywała oczu od ulicy, bo myśl o tym, że mogłaby napotkać czyjekolwiek spojrzenie, wydawała jej się nieznośna. Bardziej niż rozpacz gnębił ją dotkliwy wstyd, choć nie wstydziła się ani tego, czego się dopuściła, ani dziecka – owocu miłości, którą przecież miała za szczerą i autentyczną. Nie wstydziła się też chwili, w której okoliczności miałyby zmusić ją do wyznania prawdy rodzicom. Wstydziła się samej siebie, swojej naiwności, tego, że pozwoliła, by ślepa wiara w mężczyznę, na którym w ogóle się nie poznała, postawiła ją w sytuacji rodem z melodramatu. Oto przed państwem Marisa Balestrieri, niczym jedna z dzielnych bohaterek Raffaella Matarazza, na którego filmy razem z matką chadzała do kina. „Do czego potrafi doprowadzić ludzka głupota” – zdarzało jej się często komentować między jedną a drugą sceną. „Do czego potrafi doprowadzić ludzka głupota” – powtarzała sama sobie w tramwaju stukoczącym po szynach w stronę domu.
Z całych sił próbowała zachować trzeźwość umysłu, lecz mimo to nie była w stanie znaleźć żadnego rozwiązania, które nie byłoby obarczone cierpieniem. Francesco przedstawił jej swój sposób na zaradzenie sytuacji, ale to, co jemu było na rękę, jej zdawało się niedopuszczalne. Nie wynikało to z kwestii moralnych – Marisa nie mogła tak po prostu pozbyć się dziecka, które już zdążyła pokochać. Miłość zrodziła się w niej równolegle z podejrzeniem o jego istnieniu i nie zwątpiła w nią nawet w chwili, gdy uczucia łączące ją z ojcem tej istoty obróciły się w perzynę. Czuła się jak jedno z miast zbombardowanych w czasach wojny: z wierzchu same gruzy, owszem, ale głęboko pod sercem chroniła tę istotę niczym najcenniejszy skarb. Trawił ją jednak bezmiar niepewności. Czego mogła spodziewać się po rodzicach? Jak miała stawić czoła rozczarowaniu w oczach ojca, który przed swoimi klientami zawsze chwalił się córką, pękając z dumy? Wrzaski, szloch i wyrzuty matki – temu jeszcze była w stanie sprostać. Wszystko, tylko nie rozczarowanie Ettore Balestrieriego – już na samą myśl ziemia usuwała jej się spod nóg.
Może właśnie po to, by odsunąć nieco w czasie konfrontację z badawczym spojrzeniem rodziców, wysiadła z tramwaju dwa przystanki wcześniej i szybkim krokiem ruszyła szukać pociechy w ramionach swej najbliższej przyjaciółki, Marii Eleny Frau. Mąż dziewczyny słuchał wiadomości w jadalni, a ona opowiadała jej szeptem o całej sprawie. Przyjaciółka solidarnie ciskała gromy na Malpighiego, do którego – prawdę powiedziawszy – nigdy nie pałała zbytnią sympatią, i przyrzekła, że nie odstąpi od niej ani na krok. Nie zamierzała jej osądzać, jak kilkakrotnie podkreśliła, i zapewniła Marisę, że ta może na nią liczyć w każdej potrzebie.
Ledwie pół godziny później Marisa pożegnała się z Marią – nie chciała wracać do domu przesadnie późno – i przebyła piechotą odcinek dzielący ją od mieszkania rodziców. Kiedy dotarła na miejsce, matka była tak rozwścieczona jej spóźnieniem, że brak profesjonalnego fryzjerskiego upięcia u córki umknął jej uwadze. Udzieliła jej stosownej nagany, podczas gdy Marisa mamrotała pod nosem niezrozumiałe przeprosiny, i pozostawiła samą z kolacją na stole, bo ona i Ettore już zdążyli spożyć posiłek; nie informując rodziców o swoich planach i każąc im czekać, zachowała się lekceważąco. Podczas gdy Marisa starała się przełknąć choć kilka łyżek zimnej i rozgotowanej zupy, na progu pokoju stanął jej ojciec – zaglądający do niej po kryjomu przed matką.
– Wszystko w porządku? – zapytał cicho z troską w głosie.
– Tak, tato... – Marisa się do niego uśmiechnęła. – Zajrzałam po drodze porozmawiać przez chwilę z Marią Eleną i straciłam poczucie czasu.
Kiwnął głową na znak zgody i wrócił do siebie.
W tej samej chwili z telefonu domowego państwa Frau, żeby nieco ukoić rozedrgane nerwy, Maria Elena opowiadała poufnie swojej siostrze Ivanie – sąsiadce Balestrierich z naprzeciwka, o tragedii, jaka spotkała biedną Marisę. Co do tego, że ten, kto szuka sobie guza, prędzej czy później go znajdzie, obie w gruncie rzeczy były zgodne. Wiadomo bowiem było, że Francesco Malpighi, zanim ją poznał, miał reputację kobieciarza i z trudem przychodziło im uwierzyć, by dziewczyna tak obrotna i pojętna jak Marisa nie wzięła zawczasu tej kwestii pod rozwagę. Koniec końców to, że pochodziła z dobrej rodziny i była urodziwa, nie stawiało jej na uprzywilejowanej pozycji względem innych. Przed zakończeniem rozmowy zgodnym westchnieniem podkreśliły to, jak nieuniknione są konsekwencje pewnych obyczajów, zwłaszcza tych przesadnie swobodnych.
Niespełna dwadzieścia cztery godziny później Marisa, córka wędliniarza, oficjalnie stała się obiektem plotek.