Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zyga , aktualnie szczęśliwy posiadacz aż kilku par dżinsów, należy do tych, którzy nie mają lekko. Życie bez przerwy gra mu na nosie, fundując niespodziankę za niespodzianką. Kryzys szczęśliwego dotąd związku, nagły ślub przyjaciela, studia i polityka, której tak boi się matka Zygi.
A w ogóle... to dobrze, że odeszła ciotka. Bo jak jej wyjaśnić, że wojna, która zaczyna się 13 grudnia 1981 roku, jest inna od tej, którą przeżyła?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Katarzyna Ryrych
Zyg-zyg marchewka
© by Katarzyna Ryrych
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka:
Elżbieta Chojna
Korekta:
Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I
pierwsze w Wydawnictwie Literatura
ISBN 978-83-8208-892-2
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2020
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Rok 1974 był dla Zygi rokiem szczególnym. Zgodnie z tym, co obiecał dyrektor szkoły, komers[1] się nie odbył, ale nikt nie narzekał. Ba, Zyga, Bibas i Czarna Owca stali się nieoficjalnymi bohaterami i jedynie Indycze Jajo ośmieliła się twierdzić, że był to głupi pomysł, za który cierpieć musieli wszyscy ósmoklasiści. Złośliwi powiadali, że mówi tak, ponieważ już na początku września krawcowa uszyła jej sukienkę na tę specjalną okazję, a sama Indycze Jajo wynalazła jakiś rewelacyjny sposób na pozbycie się piegów.
Tak czy siak, rok szkolny zakończył się jedynie akademią przygotowaną przez siódmoklasistów, a dyrektor wygłosił długą i nudną mowę na temat budowania socjalizmu. Czarna Owca, Zyga i Bibas stali obok swoich wychowawców, aby przypadkiem nie przyszedł im do głowy kolejny wyskok.
– Strasznie jesteśmy dorośli – westchnęła potem Czarna Owca, powiewając swoim świadectwem jak chorągiewką. – Ciąży na nas tyle obowiązków…
– Już nigdy więcej tej parszywej budy – oświadczył Bibas, wyjął z kieszeni paczkę sportów i demonstracyjnie zapalił.
Słowa Bibasa sprawiły, że Zyga zatrzymał się na środku chodnika, a jego serce wykonało przedziwną ewolucję.
„Nigdy więcej” – mimo pięknej, słonecznej pogody, unoszącego się w powietrzu zapachu akacji – nagle zabrzmiało tragicznie.
Otóż Zyga zdał sobie sprawę, że w tej właśnie chwili kończy się jeden z rozdziałów jego życia.
– Hej, Zyga, co się stało? – Czarna Owca pomachała mu przed nosem świadectwem.
– Nic – odpowiedział, siląc się na beztroski ton. – Zamyśliłem się, to wszystko.
Czarna Owca wsunęła mu rękę pod ramię, ale myśli Zygi z minuty na minutę stawały się coraz czarniejsze.
– Zapal sobie – zaproponował Bibas, ale papieros też nie pomógł.
Był to naprawdę ostatni dzień, w którym Zyga, idąc obok Czarnej Owcy, niósł jej plecak. I to się skończy raz na zawsze, bowiem drogi trojga przyjaciół rozchodziły się ostatecznie.
Bibas miał zostać uczniem zasadniczej szkoły zawodowej i zdobyć uprawnienia mechanika samochodowego, Czarna Owca wybierała się do liceum, a Zyga – decyzją ojca – do technikum hutniczo-mechanicznego, co po zakończeniu szkoły dawało mu dyplom, dzięki któremu mógł natychmiast podjąć pracę.
– Namawiałbym młodego na studia – orzekł ojciec Hipisa. – Jest zdolny, uparty… Mam brata na AGH, jak będzie trzeba, pomożemy.
– Ma punkty – powiedział twardo ojciec. – Dostanie się bez nijakiej pomocy.
Punkty, o których mówili, były punktami za pochodzenie robotnicze albo chłopskie i miały dopomóc w dostaniu się na studia. Zyga wiedział o tym od Czarnej Owcy, której rodzice obiecali przysyłać pieniądze na opłacenie korepetytorów, bo jako córka prywatnej inicjatywy na owe punkty nijak liczyć nie mogła. Składając podanie do liceum, wymyśliła sobie klasę biologiczno-chemiczną, bo od jakiegoś czasu marzyło się jej studiowanie medycyny. A jak wiadomo było wszystkim – dostanie się na medycynę graniczyło z cudem… chyba że ktoś miał znajomości.
Zyga podziwiał plany swoich przyjaciół. Można rzec, że nawet im zazdrościł, bo jego plany były całkowicie niesprecyzowane. Najchętniej poszedłby do tego samego liceum, co Czarna Owca, ale ten typ szkoły – zdaniem ojca – nadawał się jedynie dla dziewcząt albo artystów.
– Mężczyzna musi mieć zawód w ręce – mówił. – Zapamiętaj sobie, synu.
I Zyga z bólem serca zapamiętał. Jednak szkoła, którą wybrała Czarna Owca, nie dawała mu spokoju. A nuż wpadnie jej w oko jakiś artysta? Co prawda w szafie Zygi leżały aż trzy pary oryginalnych dżinsów, i na dobrą sprawę w każdej chwili mógł stać się posiadaczem czwartej, a to za sprawą Lucyny, która od czasu pamiętnej Wigilii zmieniła się nie do poznania – ale poczucie zagrożenia nie chciało ustąpić.
Klaus, swojsko zwany w rodzinie Zygi Krzysiem, przyjeżdżał coraz częściej, aż w końcu zaproponował, by Lucyna pojechała do Berlina, gdzie będzie śpiewać w chórze młodzieżowym. Oczywiście mieli zamieszkać razem, czego nie powiedział, a czego natychmiast domyślili się wszyscy.
Propozycja Klausa wywołała istną burzę.
– Ślub być musi – uparła się tym razem matka. – Inaczej zgody nie wyrażę. Mało to wstydu najadłam się przez jedną…
– Jestem pełnoletnia – oświadczyła Lucyna. – I nie jestem w ciąży.
– Jeszcze tego brakowało – mruknął ojciec, jednak widać było, że wyjazd Lucyny do Berlina odpowiada mu bardziej niż Czerwony Kącik[2].
– Tata – zaczął Zyga, gdy burza nieco przycichła – jakby tak Lucyna wyjechała, to i miejsca więcej będzie, i pieniędzy się zaoszczędzi…
Ojciec spojrzał na syna z nietajonym podziwem.
– A wiesz… – mruknął. – To się nazywa myślenie ekonomiczne… Poczekaj, aż matce zabraknie do pierwszego.
Propozycja Klausa poparta argumentami Zygi sprawiła, że matka postanowiła porozmawiać z ciotką.
– Oj – westchnęła ciotka – co tam ślub… Widzisz, jak Ewunia dobrze wyszła… teraz czasy jakieś takie inne… Ale ten Berlin to mi się nie podoba – dokończyła stanowczo.
– Ciotka – Zyga uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. – To ten nasz Berlin, nie ten Zachodni. Zachodni odgrodzili od naszego murem, żeby znowu jakiej wojny ktoś nie wywołał. Lucyna tam jak u siebie będzie.
Niebieskie oczy ciotki spojrzały ciepło na Zygę.
– Skoro tak Zygmuś twierdzi… – szepnęła – że to nasz Berlin, nie jakiś tam niemiecki, to może Lucynie krzywda się nie stanie. Krzyś tak ładnie po polsku mówi…
Zyga omal nie parsknął śmiechem. Ale oczywiście niczego nie dał po sobie poznać.
– Dziękuję ci, Zyga! – Lucyna rzuciła się bratu na szyję. – Braciszku kochany…
– Zwariowałaś!
Zyga odsunął się i podejrzliwie spojrzał na siostrę. Jak daleko sięgał pamięcią, ze strony Lucyny spotykały go same przykrości… No, może sytuacja zmieniła się w ostatnie święta… Jednakże mimo wszystko postanowił mieć się na baczności.
– Jak wyjadę – obiecała Lucyna – to co miesiąc masz parę dżinsów i jeszcze kurtkę skórzaną ci kupię, i superbuty.
– A co tobie się tak spieszy ten Berlin zdobywać? – zapytał ojciec. – Źle ci u nas?
Lucyna fuknęła jak rozzłoszczona kotka, ale po chwili powiedziała spokojnie:
– Kąta własnego nie mam… żeby to jeszcze pokój z ciotką, ale z bratem… Miejsca mało. Jak się pobierzemy z Klausem, to będę pracować w szpitalu, mieszkanie dostaniemy… A Berlin blisko, nie jakaś tam Ameryka…
Decyzja o wyjeździe Lucyny zapadła na kilka dni przed końcem roku szkolnego i teraz, idąc obok Czarnej Owcy, Zyga nie mógł pozbyć się wrażenia, że jego świat milowymi krokami zmierza ku końcowi. Wszystko, do czego zdążył się przyzwyczaić, nagle stanęło na głowie.
A najgorsze ze wszystkiego było widmo artysty odprowadzającego do domu Czarną Owcę.
Gdyby jeszcze mógł zapuścić długie włosy, o czym od czasu do czasu wspominała jego dziewczyna… ale wiedział, że ojciec nigdy nie zaakceptowałby tego pomysłu.
– Jednego hipisa w rodzinie już mamy – oświadczył przy pierwszej próbie rozmowy na ten temat. – Drugiego nie będzie.
– Włosy, cóż… – powiedział Hipis, kiedy Zyga wpadł z krótką wizytą. – Buntownik powinien mieć długie, ale w końcu to osobowość się liczy. A ty ją masz, bracie. I to ja ci to mówię.
Nawet gdyby Hipis nie podkreślił tego doniosłego faktu, jego słowa byłyby wystarczające. W ten sposób Zyga zrezygnował z zapuszczania włosów, ale nie był do końca pewien, czy Czarna Owca zrezygnowała ze swojego zdania…
Rozstali się jak zwykle pod domem Czarnowskich. Zyga pocałował Czarną Owcę w policzek, niepokojąco blisko kącika ust, i ruszył w stronę przystanku, gdzie czekał na niego Bibas.
– Przez dziewczyny są tylko same kłopoty – stwierdził, patrząc na smętną minę Zygi. – Zresztą powinna się cieszyć, że ma takiego chłopaka.
– Naprawdę? – ożywił się Zyga. – Myślisz, że się cieszy?
Bibas zgasił niedopałek.
– Pamiętasz, jak ci rozwaliła gitarę? To z zazdrości było. A skoro jest zazdrosna, to znaczy, że jest zakochana. Takie rzeczy trzeba ci tłumaczyć?
Zyga uśmiechnął się. Tak, Bibas był prawdziwym przyjacielem, chociaż ich przyjaźń zaczęła się bardziej niż dramatycznie.
– A jak się pobiliśmy, pamiętasz? – zapytał.
– Co bym miał nie pamiętać…
Przez chwilę szli w milczeniu, aż Bibas zatrzymał się i spojrzał na Zygę, marszcząc brwi.
– Nigdy się nie zakocham – zapewnił. – Nie będę z siebie robił pajaca.
– Że co? – obruszył się Zyga. – To niby ja ten pajac jestem?
Bibas położył ciężką rękę na ramieniu przyjaciela.
– Nie o tobie mówię. Zresztą Owca jak na dziewczynę to jest całkiem do rzeczy.
Tę rozmowę Zyga przypomniał sobie jesienią, kiedy Bibas dziwnie zbladł, palił jednego papierosa za drugim i na pożyczonej od Zygi gitarze brzdąkał w kółko jedną piosenkę, której refren brzmiał: Ja jestem chłopcem z zasadniczej, a tyś licealistką jest…
– I co z tego, że z zasadniczej?! – zdenerwował się w końcu Zyga. – Ty co, niby jakieś kompleksy masz?
A kiedy Bibas nie odpowiedział, Zyga zrozumiał, że serce przyjaciela zostało przebite strzałą Amora.
Zyga uśmiechnął się z dumą. Prawda, Czarna Owca nie tylko miała najładniejsze nogi w całej szkole, ale nie uciekała z piskiem na widok myszy, podobnie jak nie bała się żab, chrabąszczy i pająków. I na dodatek od roku mieszkała w domu tylko ze starszym bratem, który zupełnie się nią nie interesował. Rodzice bez przerwy namawiali ją do wyjazdu na Zachód, a kiedy odmawiała, po prostu przysyłali pieniądze.
Miała w tym wszystkim cholernie dużo szczęścia – gdyby nie jej dwudziestojednoletni brat, mogłaby trafić do domu dziecka, a tak skończyło się na cotygodniowych wizytach jakichś pań, które sprawdzały, czy do Czarnej Owcy nie chodzi się na wagary i nie spożywa się u niej alkoholu.
– A jak sobie Kasia radzi? – zapytała pewnego dnia ciotka i pogłaskała Czarną Owcę po policzku, zupełnie tak samo, jak zwykła głaskać Zygę.
– Jakoś sobie radzę – odpowiedziała dzielnie Czarna Owca. – Najgorzej jest z gotowaniem…
Wieczorem ciotka zawołała do siebie mamę i obie ustaliły, że w każdą niedzielę Czarna Owca ma przychodzić na obiad, a w tygodniu powinna jeść w szkolnej stołówce.
– Kobieta powinna umieć gotować – stwierdziła kiedyś ciotka i w niedzielę razem z Czarną Owcą zrobiły pierogi. Pierogi byłyby całkiem dobre, gdyby nie to, że Czarna Owca wykazała się nadgorliwością i dodała do ciasta jajko, co sprawiło, że stało się ono twarde. Ale oczywiście nikt nie odezwał się słowem.
Dopiero kiedy nadeszła pora kolacji, ojciec Zygi roześmiał się głośno i powiedział, że kiedy Zyga się ożeni (z Czarną Owcą, rzecz jasna), będzie musiał stołować się w barze mlecznym.
– Ale gdzie tam zaraz o ślubie! – obruszyła się ciotka. – Ja też nie umiałam gotować, a Nieboszczyk całe życie nachwalić się nie mógł…
– Daj chłopakowi spokój – poparła ją matka.
I ojciec poszedł oglądać dziennik w telewizorze, który kupili razem z Zygą.
Zyga z przyjacielem usiedli na ławce przed blokiem. Bibas rzucił okiem na swoje świadectwo.
– Mechanik nie potrzebuje samych piątek – pocieszył go Zyga. – Powinien znać się na swojej robocie.
Bibas obejrzał świadectwo przyjaciela. Ocena dostateczna z zachowania rzucała się w oczy wśród piątek i czwórek.
– Mogą mnie nie przyjąć – westchnął Zyga.
– A ja sobie myślę, że nauczyciele lizusów nie lubią – stwierdził Bibas. – Popatrzy jeden z drugim na ten papier i powie: „Zdolny chłopak i na dodatek ma swoje zdanie”. Nowa Huta jest mała – myślisz, że tam o wszystkim nie wiedzą?
Wiedzieli, a jakże, o czym Zyga przekonał się w dniu rozmowy wstępnej poprzedzającej egzamin.
– Zygmunt Gołębiowski, taaak – mruknął dyrektor technikum i pokręcił głową.
Wie – przemknęło przez głowę Zygi. O sekretarzu, o wizycie Fidela, o Le-e-e-ninie. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak wraca do domu z opuszczoną głową i płonącymi ze wstydu policzkami i szuka odpowiednich słów, aby wytłumaczyć ojcu, z jakiego powodu nie dostał się do technikum.
Ale – o ironio losu – prawda była zupełnie inna. I – zdaniem Zygi – o wiele, wiele gorsza.
– Olkuski mówił, że zdolny z ciebie chłopak – uśmiechnął się dyrektor. – Pożyjemy, zobaczymy… Egzamin jutro o ósmej.
Zyga poczuł, jak zaczynają mu płonąć uszy. Ukłonił się niezgrabnie i potykając o własne sznurowadła, ruszył do drzwi.
– A ojcu powiedz: przyjęty! – zawołał w ślad za nim dyrektor. – Tylko żebyś mi się na egzaminie nie zbłaźnił.
Zyga wracał do domu noga za nogą. To, co usłyszał od dyrektora, absolutnie nie nadawało się do powtórzenia ojcu. Intuicyjnie czuł, że było to coś, co wprawiłoby ojca we wściek-łość. W konsekwencji nastąpiłaby rodzinna awantura, w wyniku której ucierpieliby Ewka i Hipis, bo Elwis był jeszcze zbyt mały, aby cokolwiek mogło do niego dotrzeć.
Tak więc Zyga postanowił nie mówić o niczym, a jego kiepski humor złożono na karb zbliżającego się egzaminu.
Cały wieczór Zyga przesiedział nad książkami, ale zupełnie nie mógł się skupić. Rzadko kiedy czuł się tak podle.
– Co ci jest? – zapytała Czarna Owca, dzwoniąc po raz trzeci tego wieczoru.
– Uczę się.
Niestety nie było to prawdą. O ile łatwiej byłoby opowiedzieć jej wszystko, dowiedzieć się, co o tym myśli!
Na zegarze nieubłaganie dochodziła jedenasta. Gdyby to były wakacje, Zyga po prostu wyszedłby, mówiąc, że idzie na ławkę, i nikt nie powiedziałby mu złego słowa, tym bardziej, iż od czasu pojawienia się w domu telewizora, ojciec traktował go, jakby Zyga już miał osiemnaście lat.
– Ja też – odpowiedziała Czarna Owca – i nic mi nie wchodzi do głowy. Chyba najlepiej będzie, jak pójdę spać.
– I jak nasza Kasieńka? – zapytała ciotka, kiedy Zyga na palcach przechodził obok jej łóżka.
– Idzie już spać – szepnął.
– Ty, Zygmuś, też się połóż. – Ciotka wyjęła spod poduszki różaniec. – Ja się za ciebie pomodlę, a ty śpij.
Ciche mamrotanie, dochodzące od strony łóżka ciotki, sprawiło, że sen zmorzył go szybciej, niż sądził.
Do chwili, gdy zadzwonił budzik, trapiły go koszmary. Śniło mu się, że maszeruje w pierwszomajowym pochodzie, niosąc ogromny transparent, a obok niego idzie Olkuski, popychając wózek z małym Elwisem.
Z ulgą otworzył oczy i spojrzał na wiszącą na krześle białą koszulę.
– To Lucynka przygotowała – uśmiechnęła się ciotka i po raz pierwszy Zyga szczerze podziękował siostrze.
– Tu masz od ojca. – Matka wręczyła synowi nowiutkie pięćdziesiąt złotych. – Żebyś miał za co świętować.
Zyga zjadł, wypił herbatę i starannie wymył zęby.
W białej koszuli, dżinsach i ciemnej marynarce wyglądał całkiem przyzwoicie, a kiedy założył krawat, z lustra spojrzał na niego dorosły chłopak, który naprawdę mógł podobać się dziewczynom. Na dodatek chłopak ów był już nieoficjalnie uczniem technikum.
Chrzanić Olkuskiego – pomyślał Zyga, wychodząc z domu.
Na podwórku czekał Bibas.
– Trzymaj się, stary – klepnął go po łopatkach. – Nie przynieś mi wstydu.
Jemu też nie powiedziałem – pomyślał z goryczą Zyga. A Bibas zawsze mówił mi wszystko, to, że ma brata w więzieniu, że ojciec popija… Ech, świnia ze mnie.
Przeszedł przez plac targowy, pozdrowiwszy Władka, minął ciągnące się wzdłuż drogi ogródki działkowe, przeciął torowisko i stanął przed ogromnym, szarym budynkiem technikum. Znad pobliskiego zalewu dobiegało nawoływanie ptaków.
– Muszę to zdać – przyrzekł sobie i wszedł do środka.
Zajmując miejsce w klasie, wyobraził sobie Czarną Owcę ssącą kosmyk włosów jak zwykle, kiedy próbowała się nad czymś skupić.
Zadania okazały się prostsze, niż się spodziewał. Przeczytał treść kilka razy i zanim oddał arkusz, raz jeszcze sprawdził, czy nie popełnił błędu.
– Tak szybko? – zdziwił się pilnujący.
Zyga kiwnął głową.
– Gołębiowski… – przeczytał nauczyciel. Przez chwilę przyglądał się kartce, po czym pokiwał głową. – Gratuluję! – podał mu rękę.
– Myślę, że mogłem zrobić jakiś błąd – wykrztusił Zyga. – Nawet na pewno.
Czuł na sobie spojrzenia wszystkich par oczu komisji.
– Proszę nie przeszkadzać kolegom. – Nauczyciel poklepał Zygę po ramieniu i delikatnie pchnął go w stronę drzwi.
Dopiero na korytarzu Zyga odzyskał pewność siebie. Wziął głęboki oddech i pewnym krokiem poszedł w stronę sekretariatu.
– Chciałbym rozmawiać z dyrektorem szkoły – starał się panować nad głosem. Chwała Bogu, mutację miał już za sobą.
Sekretarka obrzuciła go sennym spojrzeniem.
– Panie dyrektorze! – rzuciła w stronę uchylonych drzwi. – Ktoś do pana.
Zyga wszedł do gabinetu.
– A, Gołębiowski… Witam – uśmiechnął się. – Jak tam egzamin?
– Ja właśnie w tej sprawie.
– Przecież mówiłem, młody człowieku, że jesteś przyjęty. Egzamin w twoim przypadku był jedynie formalnością…
Zyga nabrał powietrza w płuca.
– Ja właśnie w tej sprawie. Chcę wiedzieć, jak napisałem. Tylko tyle.
Dyrektor wstał z fotela i podszedł do Zygi. Zatrzymał się tak blisko, że Zyga mógł policzyć wszystkie popękane naczynka na skrzydełkach jego nosa.
– Dlaczego?
Zyga spojrzał mu prosto w oczy.
– To długa historia.
– Pani Marto, jeżeli ktoś będzie o mnie pytał, proszę powiedzieć, że jestem zajęty – dyrektor zamknął drzwi gabinetu i wskazał Zydze krzesło.
– Nie potrzebuję poparcia – oznajmił Zyga. – Pan Olkuski jest teściem mojej siostry, to prawda. Ale nie jest moim teściem. To dobry człowiek i wszystkim życzy naprawdę dobrze, ale… ja tak nie mogę. Chcę zdać ten egzamin jak inni.
Dyrektor spojrzał na Zygę, jakby nagle zobaczył przybysza z kosmosu.
– Nie ruszaj się stąd – polecił i wyszedł.
A kiedy wrócił, trzymał w ręce arkusz egzaminacyjny Zygi.
– Zrobiłeś, mój drogi, dwa błędy. Spójrz – wskazał na dwa zakreślone czerwonym długopisem kółka. – Wzór wyprowadzony jest dobrze, ale pomyliłeś się w obliczeniach. Tu i tu. Ale egzamin zdałeś.
Zyga odetchnął z ulgą.
– Cenię uczciwych ludzi – twarz dyrektora rozjaśnił uśmiech. Wstał z fotela i żartobliwie mrugnął. – Trudno o nich w dzisiejszych czasach.
I – ku zdziwieniu Zygi – uścisnął jego prawicę.
– Oprócz dyrektorowania, uczę fizyki – dodał. – Do zobaczenia we wrześniu.
Zyga wyszedł ze szkoły z lekkim zamętem w głowie. Udał się nad pobliski zalew, usiadł na ławce i zapalił papierosa. Taflą jeziora sunęło stado kaczek.
Pomyślał o Czarnej Owcy i szybko zerwał się z ławki.
Liceum znajdowało się na drugim krańcu miasta, ale drogę przebył w rekordowym czasie.
– Jeszcze zdają? – zapytał siedzącą w dyżurce woźną.
Woźna w odpowiedzi pokiwała głową. Zyga usiadł na ławce przed szkołą. Słońce grzało go w plecy, nad jego głową śpiewał ptak i pachniały akacje.
Ale Zyga pozostawał nieczuły na piękno świata – zastanawiał się, czy jest uczciwym człowiekiem.
Gdzieś tam Czarna Owca, która nie będzie miała punktów, rozwiązywała zadania, nie wiedząc, że na ławce siedzi uczeń technikum hutniczo-mechanicznego.
Zyga mocno zacisnął kciuki. Nie miało to większego sensu, bowiem zbliżało się południe, ale wierzył głęboko, że pomaga Czarnej Owcy, i tak się na tym skupił, że nie zauważył, jak para najładniejszych na świecie nóg zatrzymała się tuż przed nim.
– I jak? – zapytał po chwili.
Czarna Owca wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Chyba mi się wszystko pokręciło…
– A może nie. – Zyga objął Czarną Owcę ramieniem i poszli w stronę kawiarenki.
Zamówił lody z bitą śmietaną, zapłacił, nadmieniając, że „reszty nie trzeba”, a Czarna Owca posłała mu promienny uśmiech.
– Zobacz – spoglądała na wysokie, czerwcowe niebo – jak szybko to wszystko przeleciało…
Zyga ponuro skinął głową. Jeżeli Czarna Owca doszła do takiego wniosku, co mógł powiedzieć on, którego nazwisko zaczęło się wszystkim kojarzyć z teściem Ewki?
– Nie jest aż tak źle – mruknął.
– Już nic nie będzie tak samo – westchnęła Czarna Owca.
Trudno było się z nią nie zgodzić, bowiem wypowiedziała głoś-no to, co w dniu rozdania świadectw wytrąciło z równowagi Zygę.
– Zawsze znajdziesz kogoś do noszenia plecaka – palnął i natychmiast tego pożałował.
– Oczywiście – odparowała Czarna Owca. – Pod warunkiem, że będzie umiał grać na gitarze.
Zyga poczuł, jak robi mu się zimno. Pomyślał o długowłosych artystach, i jak na złość przy sąsiednim stoliku pojawił się osobnik, który wyglądał dokładnie jak najgorszy koszmar Zygi. Miał na sobie sprane, prawie białe dżinsy i białą koszulę, kasztanowe włosy spływały mu do połowy pleców, a na przegubie lewej ręki połyskiwała jak srebrny wężyk bransoletka.
Oczy osobnika beznamiętnie prześlizgnęły się po Zydze i zatrzymały na nogach Czarnej Owcy.
Spojrzenie było tak bezczelnie natarczywe, że Czarna Owca zarumieniła się.
– Idziemy. – Zyga wstał.
– A dokąd ci się spieszy? – Czarna Owca niechętnie zarzuciła na ramię torbę.
– Zapomniałaś? Dzisiaj przyjeżdża Klaus. A ciotka robi ruskie pierogi.
– Robię to tylko dla pierogów – szepnęła. – Po prostu uwielbiam pierogi twojej ciotki.
Wychodząc z kawiarni, Zyga niepostrzeżenie się obejrzał. Długowłosy artysta pożerał wuzetkę i jak zahipnotyzowany gapił się na Czarną Owcę.
Żebyś się tak udławił – pomyślał Zyga i w tej samej chwili artysta zakrztusił się. Nie wiadomo, czy sprawiło to życzenie Zygi, czy nogi Czarnej Owcy, dość, że krztusił się nie na żarty.
– Momencik! – rzucił Zyga i zawrócił.
Walnął siniejącego na twarzy delikwenta w plecy mocniej, niż należało, i zaczekał, aż nieszczęśnik odzyska normalny oddech.
– Dzięki – wykrztusiła niedoszła ofiara nóg Czarnej Owcy.
– Zawsze do usług. – Zyga po raz kolejny podziękował losowi, że mutację ma już za sobą.
– Hej, nie wiem, do kogo zgłosić się w razie potrzeby – artysta odzyskał bezczelną pewność siebie.
– Zygmunt Gołębiowski – przedstawił się pospiesznie Zyga, bowiem w drzwiach kawiarni nadal tkwiła Czarna Owca, nieświadoma zabójczego uroku swoich nóg.
Artysta uśmiechnął się szeroko.
– Skąd ja znam to nazwisko… – zastanowił się, pocierając czoło dłonią lewej ręki, na której złowrogo lśniła srebrna bransoletka.
– Mistrz wagi piórkowej – wycedził Zyga.
Czarna Owca parsknęła śmiechem. Artysta rzucił jej pełne podziwu spojrzenie i przeniósł wzrok na Zygę.
– Czekaj… czekaj… Masz siostrę?
– Mam. Nawet dwie – odpowiedział Zyga.
– Ewa to twoja siostra? – Artysta wyciągnął do Zygi rękę. A zrobił to tak, że nie wypadało nie odwzajemnić uścisku. – Tymoteusz Be. Naprawdę nie musicie się tak spieszyć.
– Musimy – stwierdził Zyga, ale Czarna Owca zdążyła już podejść do stolika.
– Katarzyna Czarnowska – rzuciła i usiadła na wolnym krześle.
Żmija – pomyślał Zyga. Nie Czarna Owca, ale Podstępna Żmija.
– Fantastycznie – artysta nie przestawał się uśmiechać. – Co do Ewy… pracujemy w jednej dekoratorni. Ma wspaniałe wyczucie przestrzeni i koloru.
– To u nas rodzinne – Zyga wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. – Ja zajmuję się muzyką – dorzucił od niechcenia.
– Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy – powiedział Artysta, kiedy Zyga rzucił Czarnej Owcy wymowne spojrzenie.
A ja nie – pomyślał Zyga.
Pierogi były wyśmienite. Mimo iż Lucyna prosiła, aby zaczekać z rodzinnym obiadem na Klausa, nic nie zdołało powstrzymać Czarnej Owcy.
– Jestem głodna – oznajmiła i nałożyła sobie ogromną porcję.
– Jak to robisz, że nie tyjesz? – zainteresowała się Lucyna.
– Gram w piłkę.
Odpowiedź Czarnej Owcy przypomniała Zydze, że nieuchronnie zbliżał się dzień jej wyjazdu na letni obóz treningowy, gdzie co wieczór odbywały się dyskoteki, a szum morza i zachody słońca tworzyły niepowtarzalną, romantyczną atmosferę…
Z ponurych rozmyślań wyrwał go znajomy głos:
– Jak łażysz, baranie? – i do kuchni wszedł Klaus.
– Jak łażysz, baranie? – Zyga się roześmiał.
– O, Krzyś! – ucieszyła się ciotka. – A obiecane pierożki czekają…
Klaus rozsiadł się przy stole i z błogim wyrazem na twarzy zabrał się za konsumpcję.
– Ciociu, zobacz, co Klaus przywiózł – szczebiotała Lucyna, wnosząc do kuchni ogromną torbę.
– Geszenki – wydukał Klaus z pełnymi ustami. – A tam jest geszenk dla tanty.
Zyga z Czarną Owcą spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Niemiecka polszczyzna Klausa nie miała sobie równych…
Prezent, jaki otrzymała ciotka, był podobnie niecodzienny. Z ogromnego, płaskiego pudła Lucyna wydobyła fotel na kółkach, który można było złożyć i rozłożyć w ułamku sekundy.
– Szeby sze tanta nie mentszyła – dodał z promiennym uśmiechem Klaus, a w oczach ciotki zalśniły łzy.
– Niemiec, a taki dobry jak nasz – szepnęła ciotka.
Kiedy Zyga pomógł ciotce usiąść w fotelu, Klaus pokazał jej, jak poruszać się po mieszkaniu.
– Będzie więcej miejsca, jak wyjadę do Berlina – zauważyła Lucyna.
– Nach Berlin – przytaknął Klaus. – Sigmund tesz ma geszenk – dodał. – Sapraszam cze do Niemców.
– Bombowo! – wykrzyknęła Czarna Owca, zanim Zyga zdołał cokolwiek powiedzieć. – Do samego Berlina?
– Do szamego Berlina – potwierdził Klaus.
Zyga odprowadził Czarną Owcę pod dom, a potem wrócił na osiedle z zamętem w głowie. Miał wrażenie, że życie przejęło kontrolę nad nim samym i układało się bez jego udziału i bez jego woli.
– Bardzo źle wyglądasz – zauważył Bibas. – Oblałeś ten egzamin, przyznaj się.
Zyga pokręcił głową.
– Wszystko dzieje się tak szybko. Zupełnie nie mogę się w niczym połapać.
Chwilę siedzieli w milczeniu, paląc jednego papierosa, aż w końcu Zyga zdecydował się opowiedzieć przyjacielowi całą akcję, nie pomijając nawet najmniejszego szczegółu.
– W hucie powiadają, że Olkuski swój chłop – podsumował Bibas. – Niejednemu a to mieszkanie załatwił, a to żłobek. To co się dziwisz, że swojemu chciał pomóc.
Swojemu. Zyga przypomniał sobie Koszałka i wzdrygnął się.
– Koszałek to wyjątkowa świnia. Ty co – myślisz, że po jednej stronie są sami dobrzy, a po drugiej sami źli?
– Nie myślę – odpowiedział Zyga. – Patrzę.
Bibas trzepnął go ręką w plecy.
– Bo trzeba patrzeć. Przyjrzyj się temu Berlinowi i opowiesz mi wszystko. A jakby się dało, to…
Szepnął przyjacielowi coś do ucha, a Zyga uśmiechnął się.
– No pewnie, że przywiozę, jak bym mógł nie przywieźć.
– Ale jak przez granicę nie puszczą…? – zmartwił się Bibas.
– Co mają nie puścić – odpowiedział beztrosko Zyga, bowiem przyszedł mu do głowy świetny pomysł.
Prośba Bibasa była może nieco kłopotliwa, ale Zyga, nagle uwolniony od wewnętrznych dylematów, poczuł się dawnym Zygą. Cóż znaczyło przywiezienie kilku numerów „Playboya” w porównaniu ze zdobyciem prawdziwych dżinsów?
Wakacje zaczęły się dla Zygi w dniu, w którym Czarna Owca oznajmiła, że dostała się do liceum. Do obozu sportowego pozostał jeszcze niecały tydzień i Zyga czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi.
Wylegując się na brzegu basenu, puchł z dumy, gdy właścicielka najpiękniejszych nóg na świecie – których nie zakrywała żadna spódniczka – smarowała mu plecy olejkiem, a potem wręczała mu buteleczkę i kładła się na kocu.
Zyga z lubością wcierał olejek w delikatną skórę jej ramion, a wszyscy gapili się na niego z nieskrywaną zazdrością.
– Nie przesadzaj! – ofuknęła go Czarna Owca. – Wypaprzesz cały olejek.
Ale Zyga zdawał się nie słyszeć i nie widzieć otaczającego go świata.
Podobnie płynąc obok niej, tak zagapił się na jej opalone ramiona, że wpadł na jakiegoś chłopaka i obydwaj solidnie opili się chlorowanej wody.
– Gdzie masz gały? – wybulgotał nieznajomy.
Zyga dopłynął do drabinki i przyjrzał mu się.
Grymas złości na pryszczatej gębie nie wróżył niczego dobrego i Zyga pomyślał, że niesympatyczny osobnik jeszcze nie raz pojawi się, aby zatruć mu życie. I oczywiście nie mylił się…
– Grają świetny film – Czarna Owca usiadła obok Zygi. – Jeremy. Amerykański. W Świcie.
Kino Świt było podówczas najbardziej ekskluzywnym kinem w Nowej Hucie i dostanie biletów na seans często graniczyło z cudem. Ale siedząc obok pięknej dziewczyny, Zyga czuł się panem świata.
– O miłości – dodała z uśmiechem.
Film o miłości. Skąd dziewczyny wiedzą, który film jest o miłości, a który nie? – zastanawiał się Zyga, idąc do domu.
– One takie są – podsumował Bibas. – Ale bilety będziesz musiał kupić u konia.
W przypadku kasowych filmów „konik”, czyli osobnik handlujący biletami, był często ostatnią deską ratunku, ale dla amatorów kina podwójna cena biletu nie stanowiła najmniejszego problemu. Zyga wzruszył ramionami. W szufladzie jego biurka leżało kilka banknotów, które trzymał na czarną godzinę.
Z pieniędzmi w kieszeni pobiegł pod kino, gdzie przed kasą ustawiła się już spora kolejka. W pobliżu stojących krążyło kilku uśmiechających się przymilnie typów. Zyga spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do siódmej i szanse legalnego zakupienia biletu na film o miłości malały z sekundy na sekundę.
– Bileciki – szepnął mu ktoś do ucha. – Mam dwa ostatnie.
Pryszczata gęba konika nagle wydała mu się dziwnie znajoma.
– Ile? – zapytał z ciężkim sercem.
Suma, jaką bezczelnie podał konik, niejednego przyprawiłaby o zawrót głowy, ale nie mógł zawieść.
Westchnął i sięgnął do kieszeni. Kiedy wychodził z hallu, zauważył, że konik podchodzi do kolejnej osoby z tym samym uśmiechem.
Pewnie ma następne dwa ostatnie bilety – pomyślał, ale widok Czarnej Owcy sprawił, że ponury nastrój prysnął, tym bardziej, że jej spódniczka była krótsza niż zwykle, a uśmiech bardziej promienny.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
[1] Komers – bal organizowany dla absolwentów z okazji zakończenia szkoły.
[2] Czerwony Kącik – rodzaj świetlicy, w której spotykała się zaangażowana ideologicznie młodzież.