A potem przyszła wiosna - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook + książka

A potem przyszła wiosna ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Życie Poli Gajdy, popularnej aktorki i celebrytki, tylko z pozoru jest usłane rożami. W rzeczywistości kobieta zmaga się z zaburzeniami odżywiania i brakiem pewności siebie. Gdy prześladujący ją paparazzo ujawnia zdradę jej ukochanego, Pola przeżywa załamanie nerwowe.

Czego trzeba, by znów wyjść z mroku na światło? Jak pokonać demony, które powracają w snach? Czy naprawdę czas leczy rany? I czy życie zgodne z rytmem natury wystarczy, by uzdrowić chorą duszę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 49 min

Lektor: Lena Schimscheiner
Oceny
4,6 (137 ocen)
94
33
4
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
kucza72

Nie oderwiesz się od lektury

krótko : super książka. dziękuję
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
agunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

kobieca dusza...
00
Ullijanka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść. Nie wolno dusić problemów w sobie. Bo to się może źle skończyć
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MROK

 

 

 

 

 

 

PAŹDZIERNIK

 

 

 

 

Mrok gęstniał z minuty na minutę, noc zapadała zdecydowanie za szybko jak na tę porę roku. Nigdy nie lubiłam jeździć po mieście o zmierzchu – na kilkanaście minut stawałam się wtedy zupełnie ślepa.

Znowu musiałam się zatrzymać. Cholera, nie mam czasu na korki. Niech ktoś rozpędzi to pieprzone zbiegowisko! Stoją i się gapią. Po chwili dał się słyszeć sygnał karetki, potem w lusterku wstecznym zauważyłam światło policyjnego koguta. A więc to wypadek. Super, lepiej być nie mogło. Wybrałam numer Niny.

– Ninka, stoję w korku, nie zdążę.

– Nie ma opcji. Musisz.

– Ale nie zdążę, słyszysz?! Wypadek był. Co mam zrobić, przefrunąć? Wjechać w zwłoki?

– Dobra, dzwonię do nich, może przesuną nagranie, o ile będzie wolne studio. Gdzieś ty była do tej pory?

– No gdzie byłam! Zdjęcia się przedłużyły, kręciliśmy chyba tysiąc dubli.

– Pogadamy później – ucięła. – Jedź jak najszybciej.

Samochód przede mną ruszył i powlókł się kilkanaście metrów, a potem zatrzymał. Miałam ochotę wyć.

 

 

Wpadłam do radia z wypiekami na policzkach. Zapomniałam, czego właściwie ma dotyczyć ta rozmowa. Dziennikarz kilka razy nerwowo przełknął ślinę, na szyi wystąpiły mu czerwone plamy. Przypominał mi jakiegoś ptaka, może indyka. Zanim mikrofony zaczęły rejestrować, rzucił jeszcze mięsem raz i drugi. Dopiero potem był w stanie naciągnąć na twarz uprzejmy grymas.

Udając wyluzowanych, oboje jednocześnie nabraliśmy powietrza.

– Witamy w studiu Polę Gajdę.

Uśmiech, bo wtedy mam bardziej aksamitny głos. Nie przełykać głośno, nie cmoknąć, nie sapać. Dobrze. Wdech, wydech.

– Pani Polu, proszę zaspokoić ciekawość naszych słuchaczy: co czeka nas w nowym sezonie Wakacji za barem? Czy Monika wreszcie się zakocha?

Uwielbiałam takie pytania. Dziennikarz wiedział doskonale, że nie wolno mi zdradzić ani słowa ze scenariusza na nowy sezon – już pomijając fakt, że znałam tylko dwa pierwsze odcinki, więc i tak niewiele mogłabym powiedzieć.

Lawirowałam, mówiłam o głupstwach, uśmiechałam się, bo ten głos. Musiałam brzmieć ciepło, seksownie, musiałam wytrzymać. Jeszcze kilka pytań: o plany, o stylistkę, którą zmieniłam, o wakacje na Sycylii i zgubione sześć kilogramów. Czy mam anoreksję? Nie, oczywiście, że nie, uwielbiam jeść! Dużo ćwiczę. Jest cudownie, czuję się świetnie w swoim nowym ciele. Składam się teraz z samych mięśni. Zdrowie i pozytywna energia.

W oczach redaktora widziałam, że mi nie wierzy. On doskonale wiedział, że wieczorem nie będę w stanie przełknąć ani kęsa.

 

 

Po nagraniu byłam umówiona z trenerem, ćwiczyłam aż do mdłości. Kiedy wreszcie dotarłam do domu, moje ruchy były spowolnione, jakby oblepiała mnie jakaś gęsta substancja. Wsunęłam klucz do zamka. Ucieszyłam się, że Grzegorza jeszcze nie ma; chciałam poprawić makijaż, odświeżyć się i przygotować coś seksownego na kolację. Wzięłam szybki prysznic, musnęłam lekko perfumami płatki uszu, założyłam jedwabną koszulkę. Błękitną. Plastry mozzarelli ułożyłam na półmisku z pomidorami i bazylią, skropiłam oliwą; pokroiłam bagietkę w skośne kromki. Do tego szynka zwinięta w ruloniki, ozdobiona oliwkami. Wino na stole, kieliszki lśniły. Byłam gotowa.

 

Obudził mnie zgrzyt klucza w zamku. Świece, które zapaliłam do kolacji, dawno się wypaliły. Grzegorz wszedł do pokoju, nie włączając światła. Widziałam jego sylwetkę w niebieskawej poświacie telewizora.

– Gdzie byłeś? – zapytałam.

– Siłownia, potem impreza u Oskara. Wiesz, tego producenta. Kroi się nowa rola.

Szczerze mówiąc, nie pamiętałam żadnego Oskara. Miałam gdzieś Oskara. Liczyłam na to, że zwyczajnie zjemy kolację. To znaczy, że ty zjesz, kochanie, a ja będę patrzeć na twoje wargi. Na twój podbródek. Na twoje dłonie, kiedy unosisz widelec do ust, na ciebie. Bo jestem w tobie zakochana i tylko ciebie jestem głodna.

 

 

Zapamiętałam taki wakacyjny dzień, kiedy próbowaliśmy z Pawłem, moim pierwszym chłopakiem, łapać słońce w dłonie. Leżeliśmy na ciepłym piasku i obejmowaliśmy ognistą kulę; między palcami robiło się wtedy pomarańczowo i nie wiedzieć czemu myślałam, że właśnie tak musi widzieć świat dziecko w łonie matki. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy taki maluch cokolwiek widzi. Ale ten kolor krył w sobie jakąś pierwotną siłę i coś na kształt wspomnienia z tych pierwszych, najwcześniejszych chwil życia.

Przypomniało mi się to, kiedy rankiem jechałam na zdjęcia i znów stałam w korku. Słońce raziło mnie w oczy, a kiedy zasłoniłam je dłonią, żeby nie marszczyć czoła, ujrzałam ten sam kolor. Ciało od środka. Życie. Początek.

 

 

Sześć razy powtarzaliśmy ujęcie z pocałunkiem. Karol, mój serialowy ukochany, musiał jeść poprzedniego dnia coś z czosnkiem, bo jego oddech był trudny do zniesienia. Wreszcie udało nam się zrobić wszystko tak, jak chciał reżyser. Ja znudzona, on napalony. „Dobrze. Teraz widzę, że jej pragniesz”. Bla, bla, bla. Jeszcze raz, ujęcie z innej kamery. I jeszcze. Kawa. Scena śmierci starego Józefa. Rozpłakałam się dopiero przy trzecim podejściu, bo zupełnie nie mogłam się skupić. Kilkakrotnie wybuchałam nerwowym śmiechem, więc reżyser zaklął raz i drugi. Karol szepnął mi do ucha, że podobno moja postać ma umrzeć. Nie będę już potrzebna, pora rozejrzeć się za nową rolą. Akurat. Bez Moniki ten serial nie będzie miał sensu. Nie mogą mnie uśmiercić.

Późnym popołudniem kosmetyczka, masaż, solarium i pływalnia. Cięłam ramionami wodę z takim zapałem, jakby moje życie zależało od tego, ile długości basenu zdołam przepłynąć. Sześć, osiem, dwanaście. Niemal namacalnie czułam, jak tkanka tłuszczowa na moich udach rozpuszcza się i znika. Razem z nią ulatywał ze mnie smutek (właściwie dlaczego byłam smutna?) i stres, niewiarygodny, krępujący ruchy. Taki, od którego nie można było w pełni ruszać głową ani nabrać powietrza.

Po pływaniu nie chciało mi się układać włosów. I tak wyglądałam fatalnie, trochę rozmazał mi się makijaż. Było już ciemno, nikt mnie nie powinien zobaczyć. Podsuszyłam tylko splątane loki i pobiegłam na parking. Zanim dopadłam do auta, zorientowałam się, że to był błąd. W oczy błysnął mi flesz, raz i drugi.

– Spieprzaj! – wykrzyczałam. – Daj mi święty spokój!

Cholerny paparazzo, znowu mnie znalazł. Wiedziałam, kto to, rozpoznałam go – skórzana kurtka, czerwony motocykl, spod kasku wystawały długie, jasne włosy zebrane w kucyk. Gdyby nie potężna sylwetka, można by pomyśleć, że to kobieta. Nienawidziłam tej gnidy. W ubiegłym miesiącu sfilmował nas na zakupach, kiedy pokłóciliśmy się o kolor koszuli czy jakiś tam krawat. Potem cała Polska mogła zobaczyć moje łzy, bo rozbeczałam się, kiedy mój facet nazwał mnie małomiasteczkową pindą.

Kiedy dotarłam pod dom, już z parkingu dostrzegłam ciemne okna. Grzegorza znowu nie było. Pewnie Oskar, impreza, siłownia czy co tam jeszcze. Ze zdziwieniem odkryłam, że chwilowo mam to gdzieś. Chciałam tylko paść na łóżko i zasnąć. I już nigdy się nie obudzić.

Spałam niespokojnie. Kiedy otworzyłam oczy, nie potrafiłam sobie przypomnieć snu, ale doskonale pamiętałam smutek, który w nim przeżywałam. Czy to nie dziwne, że we śnie czujemy tak samo realnie jak na jawie? Zupełnie jakby nasz mózg nie wiedział, co jest prawdą.

Kiedyś śniło mi się, że bardzo kocham jakiegoś nieistniejącego faceta. Rano pamiętałam tylko jego płową czuprynę, jasne oczy oraz niewyobrażalną miłość, czułość i ogrom szczęścia, bo on także mnie kochał. Przez cały następny dzień byłam chora z tęsknoty. Wieczorem upiłam się wytrawnym czerwonym winem, od którego cierpły mi wargi. Przygryzałam je prawie do krwi. Może po to, żeby choć trochę pocierpieć fizycznie, bo ból ciała wydawał mi się łatwiejszy do zniesienia niż ból duszy. Byłam wtedy sama po rozstaniu z Jakubem, to był początek mojej kariery, siedziałam w pustym mieszkanku odziedziczonym po ciotce i tęskniłam za wyimaginowanym mężczyzną. Po tej butelczynie, ale jeszcze zanim rozbolała mnie głowa, wytłumaczyłam sobie, że wielka miłość to właśnie złudzenie. Człowiek, którego się kocha, jest zawsze takim sennym marzeniem. W pewnym momencie się budzimy i jeszcze przez chwilę tęsknimy za widziadłem, bo było takie ładne, nawet jeśli nieprawdziwe. Ale w końcu dochodzimy do siebie. Jawa zawsze zwycięży.

 

Dlaczego przypomniało mi się to właśnie teraz?

 

Spałam za długo, więc wszystko musiałam potem robić w pośpiechu. Zarzuciłam na siebie dres, niedbale przeczesałam włosy i związałam je w luźny węzeł na karku. Coś mi się nie podobało w spojrzeniach ludzi. W piekarni, kiedy poszłam po bułki dla Grześka. I na malutkim targowisku, gdzie jak zwykle kupiłam świeże warzywa na smoothie. Coś mi się bardzo nie podobało, te spojrzenia były niedobre, w niektórych dostrzegłam źle skrywaną satysfakcję, w innych – jawne współczucie. Aż tak źle wyglądałam? Chodziło o fryzurę? Miałam plamę na tyłku albo liść na głowie? A może cholerny paparazzo zdążył już gdzieś opchnąć moje zdjęcia?

Przy stoisku ze swojskim mięsiwem mignęła mi twarz mężczyzny, którego ostatnio widywałam w różnych miejscach. A może tylko mi się wydawało? Żyłam w takim pośpiechu, że sama już nie wiedziałam, co zdarzyło się naprawdę, a o czym tylko pomyślałam. Ten facet miał specyficzną fryzurę, niesymetryczną, jakby zaczesywał sobie wszystkie włosy na jedną stronę twarzy. Na początku sądziłam, że to jeden z cholernych krwiopijców, i spodziewałam się, że lada moment wyciągnie aparat albo telefon. Ale nie, zawsze tylko patrzył. Teraz też.

Wróciłam do domu; kilkanaście ruchów szczotką, pianka i grube wałki na włosy, potem śniadanie. Grzegorz wrócił nad ranem; wiedziałam, że zaraz wstanie, bo przecież zazwyczaj szykował się do wyjścia dłużej niż ja.

Po przebudzeniu skierował się prosto do łazienki. Nie do kuchni, do swojej kobiety, czyli do mnie, żeby objąć mnie w pasie, tak jak robił to w reklamie pewnej kawy, której nie dało się pić, bo smakowała jak płynna kupa. Zamiast tego wszedł pod prysznic i przez kilka minut polewał się wodą. Kiedyś lubiłam mu przeszkadzać podczas kąpieli; wślizgiwałam się do kabiny i kochaliśmy się powoli. Teraz rzadko mieliśmy na to czas. Wszystko się zmieniło, ja grałam w Wakacjach za barem i w Niewidzialnej, on dostał rolę w Gliniarzu, do tego reklamy, talk show, imprezy promocyjne… Oboje żyliśmy w biegu, a jeśli już mieliśmy chwilę, to więcej czasu spędzaliśmy, patrząc w lustro niż na siebie nawzajem. Żal mi było tych pierwszych miesięcy. Byliśmy zakochani, pełni zapału, wiary, ambitni i bardzo, bardzo naiwni. Teraz została z tego tylko miłość, ale była jakaś… Szukałam przymiotnika. Chora? Rachityczna?

Chyba raczej zmęczona – odpowiedziałam sama sobie. Nasza miłość znalazła się na skraju wyczerpania. Potrzebowaliśmy wakacji. Od pracy, od szalonego tempa takiego życia i od tego, kim się staliśmy.

Kiedy Grzegorz usiadł naprzeciwko mnie przy stole, dopijałam właśnie koktajl z zielonych warzyw.

– Chyba wczoraj zabalowałeś – zauważyłam. – Masz podpuchnięte oczy.

Zerwał się i prędko poszedł do kuchni po żelową maseczkę, która zawsze chłodziła się w lodówce. Wrócił do stołu, posmarował bułkę masłem i białym serkiem light, nalał kawy, a potem nałożył kompres i jadł tak, z tymi śmiesznymi niebieskimi poduszkami na oczach. Wyglądało to komicznie, ale zdołałam tylko o tym pomyśleć, nie uśmiechnęłam się. Właściwie dlaczego nie miałam siły się uśmiechnąć?

– Gdzie byłeś?

– Ksawery zaprosił nas po zdjęciach na balangę.

Ksawery, projektant mody. Ważna szyszka w naszym świecie. Powinnam była zapytać, dokąd poszli: do domu czy do lokalu. Bo jeśli do domu, to jak mieszka taki wielki projektant? Musiał mieć odjechaną, dizajnerską chatę. Jeszcze niedawno by mnie to interesowało, żałowałabym, że nie poszłam tam razem z nimi, a tymczasem siedziałam przy stole, popijając jadowicie zieloną jarzynową berbeluchę, i nie miałam ochoty pytać o nic. Jedyne, czego naprawdę w tym momencie pragnęłam, to położyć się skulona jak embrion na naszym wielkim łóżku i żeby Grzesiek położył się przy mnie. Żeby mnie objął bardzo, bardzo ciasno. Tylko tyle.

Tymczasem podniosłam się, odstawiłam szklankę do zmywarki, po czym poszłam do łazienki i mocno wyszorowałam zęby. Nie podobał mi się odcień mojego szkliwa i pomyślałam, że piję za dużo kawy. Może powinnam całkiem ją odstawić i przerzucić się na wodę. Ewentualnie świeży sok z owoców. Tak, to byłoby dobre. Zastąpiłoby posiłek.

Nałożyłam makijaż, a potem długo zastanawiałam się nad wyborem ciuchów. Ostatecznie zdecydowałam się na popielatą sukienkę z czerwonym wężem wzdłuż bocznego szwu. Dostałam ją od Mony Lux po talk show, w którym chwaliłam projekty z jej wiosennej kolekcji. Była śliczna. Sukienka, nie Mona. Zdjęłam wałki, ułożyłam włosy. Czerwona szminka, srebrne kolczyki w kształcie łez. Może jeszcze cieniutka srebrna bransoletka. Stanęłam bokiem, wciągnęłam brzuch. Nie, nie musiałam tego robić. Już nie. Czasy, kiedy musiałam, odeszły na zawsze. Teraz byłam szczupła. Już nigdy nie zagram wiejskiej dziewczyny szukającej pracy w wielkim mieście. Stanęłam na wadze tylko dla przyjemności, bo doskonale wiedziałam, że ważę czterdzieści osiem kilo. Przyjemność była tym większa, że wyświetliły się cyfry 4 i 7. Świetnie. Jeśli jeszcze wyeliminuję kawę, a zastąpię ją sokami, to oprócz idealnej sylwetki będę miała też idealne zęby.

Wróciłam do pokoju, by zajrzeć do kalendarza. Musiałam wygospodarować czas na wybielanie, może w przyszłym tygodniu. Niewykonalne? Zobaczmy. W poniedziałek zdjęcia, nagranie w telewizji, potem wywiad dla „Gwiazdy”. Wtorek – zdjęcia, siłownia, basen, spotkanie z Moną. To ostatnie najchętniej bym wykreśliła, bo nie lubiłam tej napuszonej małpy, ale zdawałam sobie sprawę, że tego się nie da zrobić, Mona była zbyt ważna w środowisku. Środa – zdjęcia, lunch z agentką, potem sesja dla „Francuskiego Szyku”; miałam pozować w nowych żakietach, spodziewałam się, że coś dostanę. Poza tym Karol mówił o jakimś evencie w środę, tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co to było i gdzie można dostać zaproszenia. Wspominał o giftach, zresztą my z Grześkiem już dawno ustaliliśmy, że trzeba chodzić nawet tam, gdzie nic nie dają. Taka praca – jeśli człowiek chce istnieć, musi bywać. W czwartek poza zdjęciami miałam pilates, basen, kosmetyczkę, chirurga w sprawie piersi. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie przesunąć tej ostatniej wizyty o tydzień, w końcu radziłam sobie z push-upami, a zębów jednak ukryć się nie da. Nie miałam pojęcia, co zrobić.

– Znowu używałaś mojego ręcznika! – dobiegł mnie głos z łazienki.

Może tak. Może odruchowo wytarłam dłonie. Poszłam do Grześka, próbowałam się przytulić. Odsunął mnie ze złością.

– Wiesz, jak tego nie znoszę – powiedział tonem naburmuszonego dziecka, a potem wysunął lustro, włączył kinkiet i przestałam istnieć. Liczyło się tylko jego odbicie.

Był taki piękny. Miał mocną, męską szczękę z dołkiem w brodzie, czarne włosy, granatowy zarost, ciemną cerę południowca. I do tego, zupełnie nie na miejscu, jasne niebieskie oczy. Kochałam go. Mogłabym całować ziemię, po której stąpał.

– Gapisz się – dodał jeszcze, a wtedy wyszłam z łazienki.

Spojrzałam na zegar i szybko chwyciłam torebkę. Jasna cholera, reżyser będzie wkurzony. Znowu się spóźnię na zdjęcia.

 

 

Kiedy wpadłam jak bomba w zgromadzoną ekipę, wszyscy umilkli. Chyba właśnie o mnie rozmawiali. Zerknęłam na reżysera, ale na jego twarzy nie widziałam gniewu. Różne inne rzeczy – owszem, głównie poczucie wyższości, ale do tego miałam czas przywyknąć. Najwyraźniej nie był tak wściekły, jak się spodziewałam.

Szybka zmiana ubrania, bo tę scenę grałam w łóżku, w skąpej koszulce, potem usiadłam i cierpliwie znosiłam zabiegi mejkapistki. Nikt nie zapytał, dlaczego spóźniłam się o czterdzieści minut, w ogóle nikt nic nie mówił. Julia, która grała moją siostrę i za chwilę miała się nade mną pastwić w scenie kłótni o faceta, patrzyła z dziwną łagodnością. O co chodzi? Ci ludzie dziś rano na targowisku, w piekarni, a teraz tutaj… Wiedzieli coś, o czym ja nie miałam pojęcia. Wstałam za późno, nawet nie włączyłam komputera. Pewnie nie tylko paparazzo wrzucił fotkę, ale też jakiś pismak dodał do niej kompromitujący tekst. To nic, nie zamierzałam zniżać się do tego, żeby zapytać.

Scenę łóżkową robiliśmy ponad godzinę. Karol raz wpadł do pokoju zbyt gwałtownie, potem dwa razy wszedł za wolno. Reżyser to świr, stwierdziłam to chyba po raz setny. Jakie miało, do cholery, znaczenie, czy Karol wpadnie, czy wejdzie? Tak czy siak, musiał mnie zastać we łzach po kłótni z siostrą. Kłótnia poszła nam rewelacyjnie, ale to „wpadanie” za nic w świecie nie chciało się udać.

Wreszcie Karol wpadł w odpowiedni sposób. Wtedy okazało się, że ja nie płaczę tak, jak trzeba. Pięć powtórek, zanim zadowoliłam reżysera. Potem pocałunki, które osuszą moje łzy. Trzy powtórki, bo nie całowaliśmy się wystarczająco namiętnie. Potem jeszcze dwie, bo nie wzniosłam oczu do nieba. To znaczy wzniosłam, ale inaczej, niż chciał reżyser. Przecież nie kocham Karola, jestem z nim tylko dla kasy. Muszę wznieść te oczy tak, aby to było widać. Nienawidziłam tej roboty.

Chciałam grać w teatrze, gdzie nikt nie mógłby mi powiedzieć: powtórka, zrób to inaczej. Grałabym prawdziwie, tak jak bym czuła.

Nie, poprawka: chciałam już przestać grać. Moje marzenia się spełniły, ale ja już nie pragnęłam tego, co stanowiło ich treść. Teraz wystarczyłoby mi siedzieć w domu i patrzeć na Grzegorza. I żeby on siedział w domu i na mnie patrzył. Tylko o tym marzyłam. Albo inaczej – tego potrzebowałam. Marzeń nie miałam wcale.

Podczas przerwy na kawę zastanawiałam się, kiedy to się ze mną porobiło. Dałabym głowę, że jeszcze rok wcześniej świętowałam z Grześkiem nową rolę z prawdziwym entuzjazmem. Czułam w sobie moc. Byłam szczęśliwa. Nie tylko w związku z miłością. Zawodowo też. Z zapałem pozowałam do zdjęć, chodziłam na przyjęcia, lansowałam się raz w głupi, raz w mądry sposób, byle istnieć, byle o mnie mówiono. Ale przez ten rok coś się pomalutku, niezauważalnie wypalało, codziennie po trochu, aż została ze mnie kupka popiołu. Patrząc wstecz, nie potrafiłam znaleźć dnia, w którym to się zaczęło. Żadnego wydarzenia, żadnego słowa, które roznieciło ten mały pożar, który pozostawił po sobie wyłącznie zgliszcza.

Dopiero kiedy dopiłam obrzydliwie gorzką kawę, przypomniałam sobie o zębach. Szybko pobiegłam do łazienki i przepłukałam usta kilka razy, tarłam palcem i znów płukałam. Od jutra żadnej kawy, powtarzałam w myślach. Tylko koktajl, woda, soki, ogórek. Oprócz tego jeden posiłek białkowy, ryba gotowana na parze albo jogurt naturalny. I basen. Muszę więcej pływać.

 

 

Po zdjęciach byłam skonana. Zadzwoniłam do Niny; chciałam jej powiedzieć, że nie dam rady się z nią spotkać, zobaczymy się jutro. Nie odebrała. To dziwne. Bardzo, bardzo dziwne. Przecież odbierała ZAWSZE. Ode mnie – zawsze. Była moją agentką. Jeszcze nigdy, od pieprzonych czterech lat, nie zdarzyło się, żeby nie odebrała.

Wsiadłam do samochodu, ale nie miałam siły zapalić silnika. Zamiast tego wyciągnęłam z torebki smartfona i sprawdziłam, co słychać w wielkim świecie. W moim świecie. Niepotrzebnie zrobiłam to już w samochodzie. Gdybym zaczekała, gdybym dała sobie kilkanaście minut… Dojechałabym do domu, zobaczyłabym pustą półkę w łazience, potem zajrzałabym do szaf. Przekonałabym się, jak bardzo i naprawdę nie ma tam jego rzeczy. Dopiero wtedy przeczytałabym na jakimś szmatławym portalu, że znany z roli w Glinie popularny aktor Grzegorz Krakus odszedł od Poli Gajdy. Że zdradzał ją od dawna ze znaną modelką, Samantą Masny. Przekonałabym się, z jaką lubością powtórzyły tego niusa wszystkie popularne portale informacyjne. Zobaczyłabym to zdjęcie, zrobione zapewne z balkonu, na który – jak sobie wyobrażałam – paparazzo wspiął się z narażeniem życia. Samanta siedziała na nim na łóżku w samej bieliźnie, a przed nią klęczał Grzegorz. Nawet gdybym nie przeczytała komentarza, poznałabym swojego mężczyznę. Miał bliznę na lewej łopatce. Jasną, srebrzystą, w kształcie dużego przecinka. Nikt nie znał jego ciała tak dobrze jak ja.

Przez jakiś czas nie czułam nic. Oglądałam zdjęcie z zimną dokładnością, słowo po słowie przeżuwałam tekst, jakby był napisany w obcym języku, którego znaczenia tylko niejasno się domyślałam. Potem natknęłam się na jeszcze jedną fotografię – tym razem byłam na niej ja sama. Zrobiono ją na parkingu przed basenem. Przeczytałam podpis: „Zrozpaczona, zaniedbana Pola Gajda”. Gówno prawda, zrozpaczona i zaniedbana. Kiedy ten gnój robił mi zdjęcie, nie byłam zrozpaczona. Miałam byle jak wysuszone włosy, rozmazany makijaż, ale nie byłam zrozpaczona. Tylko zmęczona. Tylko. Teraz też czułam się wyłącznie zmęczona. Wybuchnęłam płaczem, jeszcze zanim zdążyłam wypowiedzieć w myślach to zdanie.

Jakimś cudem udało mi się dotrzeć do domu i nie spowodować po drodze wypadku. Złamałam chyba wszystkie możliwe przepisy, ale nie natknęłam się na policję; w ogóle odnosiłam dziwne wrażenie, że na świecie zrobiło się zupełnie pusto. Zostałam sama na wielkiej, obojętnej planecie.

Chyba jeszcze wchodząc do mieszkania, miałam nadzieję, że to wszystko okaże się tylko głupim żartem pismaka; nie, nie żartem, lecz bezczelnym kłamstwem, zwykłą kaczką dziennikarską, jak mawiano w czasach, gdy byłam dzieckiem. Nie okazało się jednak. Mieszkanie było puste w ten szczególny sposób, który wyczuwa się tylko wtedy, gdy kogoś w nim zabraknie. Już kiedyś w moim życiu panowała taka pustka, więc dobrze ją znałam.

Grzegorz odszedł. Bardzo odszedł, zupełnie. Nie było jego rzeczy, szczoteczki do zębów ani golarki w łazience, slipek w szufladzie z bielizną. Po prostu zniknął. Tak samo zwyczajnie i po prostu, jak kiedyś się wprowadził.

Nie spałam tej nocy. Wypiłam zawartość obu butelek z alkoholem, jakie mieliśmy, nie, żadnej liczby mnogiej, jakie MIAŁAM w barku. Nawet nie sprawdziłam, co to takiego. Sądząc po smaku, który czułam tylko na początku, pierwsza butelka zawierała resztki koniaku. Druga była już tylko płynem, niezidentyfikowanym, ale zawierającym w sam raz tyle alkoholu, aby mnie znieczulić. Włączyłam muzykę, na chybił trafił, jakieś rockowe kawałki, których słuchaliśmy z Jakubem w tamtym życiu. Sprawdziłam na okładce płyty – The Black Keys. Nie wsłuchiwałam się w słowa, sama muzyka pasowała idealnie. Płacz zgiął mnie wpół; właściwie nie wiedziałam dlaczego. Dlatego że Grzegorz czy dlatego że Jakub, czy może tamto, czego nigdy nie wymawiałam, czego się nie wspominało, a co przecież ciągle parzyło gdzieś w środku. Kiedy nad ranem zaczęłam wymiotować, chciałam wyrzygać całe wnętrzności, a potem zdechnąć jak pies w pustym łóżku.

 

 

Sen odszedł ode mnie wraz z Grześkiem. Nie dana mi była nawet minuta niebytu, w który zapadłabym się, by przez tę chwilę nic nie czuć. Zamiast tego gapiłam się na drzwi, pusta, nieruchoma, bez jednej myśli. W każdym razie tak mi się wydawało. Pewnie myślałam o tym, że o niczym nie myślę; może nawet śniłam o tym, że nie mogę zasnąć. Rano wcale nie miałam kaca, czułam wyłącznie ból gardła po wymiotach, może jeszcze pustkę w okolicach serca czy raczej żołądka. Zresztą cała byłam w środku pusta.

Zadzwoniłam do Grzegorza. Chciałam jedynie usłyszeć to od niego. Że odszedł. Dlaczego odszedł. Kiedy zaczęło się to odchodzenie. Tak po prostu. Nie zamierzałam mu przecież robić wyrzutów, tylko niechby mi to powiedział. On. Nie gazety, nie portale z plotkami. Mój Grzesiek.

Nie odebrał, nie miał nic do powiedzenia. Albo może jeszcze spał. Czy wtulał się w jej szyję, tak jak dawniej wtulał się w moją? Kim ona właściwie jest? Zerwałam się z wymiętej pościeli i włączyłam komputer. Kim jest Samanta Masny? Znalazłam tylko banalne informacje: prawdziwe imię Bożena, mężatka, bez dzieci, wakacje na Karaibach, wystają jej żebra, pracowała na wybiegach Paryża, Mediolanu i Londynu; w zeszłym roku na przyjęciu u Jeremiego Grabowego (tego stukniętego wokalisty) miała na sobie sukienkę z firanki, pod spodem żadnej bielizny, wywołała skandal, skutkiem czego był angaż do reality show. Reklamowała pastę do zębów, szampon, prezerwatywy, sok marchwiowy. Tyle.

Nie pojechałam na zdjęcia. Dotarło do mnie, że wszyscy wiedzieli. Przeczytali te niusy i obejrzeli zdjęcia dużo wcześniej niż ja. Już od rana ścigały mnie złe spojrzenia. Niby współczucie, a w gruncie rzeczy satysfakcja. Wiedziałam, że tak jest, każdy z tych niby-życzliwych wbiłby mi nóż w plecy.

Czy była na świecie choć jedna osoba, który stałaby teraz po mojej stronie? Ale tak naprawdę. Nie, nie było nikogo takiego – oto odpowiedź. Ojciec od dawna miał mnie w dupie, a matka… Matka mi to przepowiedziała. Mówiła: „Doigrasz się”. Była zła, kiedy po rozwodzie z Jakubem sprzedałam dom po dziadkach i postanowiłam pójść na całość, spełnić marzenie z młodości: zostać aktorką. „Pożałujesz. To dobre dla kurew” – mówiła. „Będziesz musiała włazić do łóżka producentom, rozkładać nogi przed reżyserami”. Wszystko to okazało się nieprawdą, poza jednym. Że pożałuję. Bo teraz, kiedy z rozpaczy bolały mnie trzewia, kiedy wyłam w łazience i gryzłam ręcznik, tłumiąc krzyk, żeby sąsiedzi nie zaalarmowali policji, rzeczywiście żałowałam. Wszystkiego. Tamtego życia, o którym nie wolno było myśleć. I tamtego domu, w którym nigdy nie czułam się tak samotna jak tutaj.

Przedtem nie było aż tak pusto. Nawet gdy stało się to, czego nie nazywałam po imieniu. Nawet wtedy miałam się w kogo wtulić, żeby wypłakać łzy, co do ostatniej. Potem już cierpiałam bez łez, ale wciąż wtulona w mocne ramiona, które miały być na zawsze. Nie były, odeszły, a może sama je odepchnęłam… Dziś to już nieważne. Co istotne, tamto cierpienie miało inny wymiar, bo nie nurzało się w takiej absolutnej, sterylnej pustce. Teraz zostałam naprawdę sama na całym wielkim świecie.

Wyłączyłam komórkę, bo nagle ogarnął mnie lęk, że ktoś mógłby zadzwonić i zapytać, jak sobie radzę. Nie ze współczucia, lecz z podłej ciekawości.

Kiedy zrobiło się ciemno, uświadomiłam sobie, że cały dzień przesiedziałam w kucki na pasiastym chodniku w holu, gapiąc się na klamkę. Trochę płakałam, ale łzy szybko mi się skończyły. Nie jadłam, nie piłam, nawet nie chodziłam do toalety. Nie miałam już potrzeb, nie miałam… Ciała? Czy naprawdę bez Grześka nie istniałam?

Pewnie zwyczajnie nie chciałam istnieć bez niego. Był jedynym, co mi się tutaj udało, jedynym, co naprawdę pragnęłam mieć. Sama przed sobą udawałam, że wciąż jeszcze zależy mi na graniu, nowych rolach, sławie i pieniądzach. Teraz widziałam, że to był fałsz, że jedynym, co chciałam utrzymać, była ta miłość. Miała mnie uleczyć, przywrócić mi radość, nie jakąś wielką, od święta, tylko codzienną, spokojną. Potrzebną jak powietrze.

Podniosłam się z podłogi, wróciłam do łóżka. On się nie zjawi. Ani w dzień, ani w nocy, ani teraz, jutro czy pojutrze. Nie wróci. Choćby dlatego, że byłoby mu wstyd. Gdyby ten pieprzony paparazzo nie zamieścił tamtego zdjęcia, pewnie to wszystko by się nie stało. Nawet jeśli był romans – tak, był, przecież widziałam go na klęczkach przed tą kobietą i to naprawdę nie wyglądało na fotomontaż – no więc chociaż był ten romans, Grzegorz by nie odszedł. Boleśnie uderzyła mnie myśl, że było mu tu wygodnie i ciągnąłby to dalej, bo w końcu niełatwo znaleźć w Warszawie darmowe lokum. A Samanta? Pewnie mieszkała z mężem. No oczywiście, że z mężem. Dotychczas. Bo teraz, po publikacji tego zdjęcia, być może i ona będzie musiała sobie znaleźć nowe mieszkanie.

 

 

Kiedy miałam piętnaście lat, napisałam wiersz o mojej pierwszej nieporadnej miłości. To uczucie było czymś radosnym, czystym i zagadkowym, fascynującym. Nie pokazałam nikomu tamtego tekstu, ale samo dobieranie słów, obracanie ich w palcach i na języku pomogło mi uporać się z tym, że straciłam własne granice, oddałam komuś swoje ciało i złamałam własny pakt z dziecinnie rozumianą moralnością. Wiersz mi się podobał, za nim poszły jeszcze trzy, może cztery – przepisywane, przeredagowywane wielokrotnie.

Później na jakiś czas zamilkłam zupełnie, by wrócić do poezji pod koniec liceum. Pokochałam wówczas Jakuba, a ta miłość była tym, czym teraz uczucie do Grzegorza – próbą szukania ratunku, zakotwiczenia się w życiu na nowo. I wyłuskania tych nielicznych chwil, kiedy zdobywałam się na odwagę, żeby znowu poczuć odrobinę szczęścia.

Pisałam o wszystkim – o górach, które kochałam równie mocno jak Kubę, o codzienności, o powolnym procesie rozpadu mojej rodziny; nawet o samym pisaniu. Ilekroć w moim życiu działo się coś ważnego lub zwyczajnie ładnego, sięgałam po kartkę i długopis – i ostrożnie dobierałam słowa, przyglądałam się im, nawlekałam na wersy niczym kuleczki jarzębiny na nitkę. Tak było, gdy przeżywałam nastoletnie uniesienia i radości, i dokładnie to samo się działo, kiedy upadałam z rozpaczy.

Niektóre z tych tekstów wyrzucałam po kilku dniach w akcie jakiegoś buntu albo dlatego, że uważałam je za nieudane. Inne pieczołowicie przechowywałam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je komukolwiek pokazać, nie myślałam o konkursach poetyckich czy publikacji. Nie po to mi były potrzebne. Po prostu porządkowały mi świat, oswajały, nadawały mu nazwę.

Tylko raz, jak dotąd, nie udało mi się wycisnąć z siebie ani słowa. Wtedy. W tamtym dniu, którego nie wolno mi nazywać.

A teraz był drugi raz. Przyciskałam do siebie teczkę z wierszami, błyszczącą, w szkocką kratę. Mieściła w swych chudych wnętrznościach moje uśmiechy i łzy, harde spojrzenia i pokorne pokłony przed losem. Co tylko potrafiłam zamknąć w garstce nieporadnych metafor – znajdowało się tutaj, pod czerwoną gumką, na kilkudziesięciu kartkach. Tylko te dwa dni, kiedy bolało najmocniej – wtedy i dziś – tego nie umiałam przelać w żaden, nawet najgorszy wiersz.

 

 

Leżałam na podłodze, na łóżku, na podłodze, w innym miejscu na podłodze. Kuliłam się w fotelu, wracałam na dywan; był miękki, kurz unosił się bezmyślnie w świetle słońca. Który dzień minął, ile było nocy? Nie jadłam, nie piłam, sikałam tylko raz, przepłukałam usta wodą, nie spałam, trzęsłam się. Może jednak zasnęłam, bo coś mi się roiło, że on wchodzi, że wybiera z szafy koszule, całymi naręczami, a przecież wiedziałam doskonale, że jego koszul już nie ma.

Kim właściwie jestem? Nikim, nie istnieję, nie ma mnie wcale bez niego. Bez miłości mnie nie ma. Nie chcę być. I jeszcze tak podle, nisko: jak mógł mi to zrobić, przecież tyle mi zawdzięczał, przecież mieszkanie i praca, i w ogóle to, że zaczął, że wszedł w środowisko, no bo gdzie by mieszkał, jak dałby sobie radę, nie miał pieniędzy, nikogo nie znał, nic by mu się nie udało beze mnie i on dobrze o tym wiedział. I jak śmiał mnie okłamywać, jak to możliwe, że po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, gdy bywaliśmy głodni i upijaliśmy się tanim winem, bo nie było dla nas ról, gdy właziliśmy w tyłki reżyserom, a potem nabijaliśmy się z nich, leżąc zmęczeni po pijanym seksie i paląc wspólnego papierosa; jak to się mogło stać, że przestał być moim przyjacielem, a stał się… Kim? Kim on właściwie był?

Ta myśl okazała się najgorsza, że odszedł, bo się zwyczajnie zakochał; ponieważ to oznaczało, że nie stał się wcale męską dziwką, choć tak właśnie byłoby najłatwiej – uznać go za sprzedajną dziwkę. Ale nie, bo jeśli już miał w czymś interes, to w tym, aby zostać ze mną, więc może udawał miłość do mnie tylko z powodu mieszkania i wtedy był męską dziwką, a teraz odszedł, bo miał dość życia w takim emocjonalnym bagnie.

Nazwanie tej prawdy po imieniu oczyściło mnie i pozwoliło zajrzeć sobie bardzo głęboko w duszę, i już wiedziałam, że nie chcę, nie mogę i nie umiem. To koniec. Rezygnuję. Nie chciałam leżeć skulona na dywaniku w białe i niebieskie pasy, skomleć pod drzwiami. On, gdziekolwiek był i cokolwiek teraz robił tej swojej Samancie, nie zamierzał wrócić. Pewnie rzeczywiście nigdy mnie nie kochał, od początku byłam dla niego tylko właścicielką lokum, w którym przechowywałam go niczym bagaż. Opłatą był seks i trochę czułości, nie przesadzajmy, nie jakoś specjalnie dużo, tyle, żeby mi zamydlić oczy. Nie stanowiło to problemu, bo byłam naiwna, głupia, pusta w środku, samotna i zrozpaczona.

I już wiedziałam, co zrobię. Ta jedna rzecz, ostatni wysiłek, a potem nie będzie już wstydu ani upokorzenia. I już nigdy nie będzie smutku. Wreszcie pozbędę się wspomnień. Co za ulga.

Czy umiałabym o tym napisać? Czy chciałam? Taki pożegnalny, finalny wiersz, który ujmowałby w jakieś ramki smutny obraz pod tytułem „Życie Kasi Pietry, która chciała zostać Polą Gajdą”.

Nie potrafiłam, jak się okazało. Wzięłam do ręki długopis i gapiłam się w kartkę. Wreszcie zanotowałam tylko tytuł: Pożegnanie z życiem. I tyle. Oto mój ostatni wiersz. Biała stronica. Pustka, nic. Tyle miałam do powiedzenia światu na koniec.

 

 

Czy to nie było wszystko jedno, w czym mnie znajdą? Oczywiście, że tak, a jednak założyłam piękny, gruby golf dziergany w warkocze. Miał smakowity czekoladowy kolor. Dobrałam do niego wąskie sztruksy w odcieniu cappuccino i brunatne zamszowe botki. Kolory, które pozwolą mi się wtopić w ciemności nocy. Do torby włożyłam tylko teczkę z wierszami i portfel, w którym miałam dokumenty, żeby nie było problemu z identyfikacją.

Przed wyjściem uporządkowałam mieszkanie. Mama zawsze była strasznie pedantyczna, skrzywiłaby się z niesmakiem, wchodząc tu i zastając bałagan. Zamknęłam drzwi, choć przeszło mi przez głowę, że mogłabym ułatwić sprawę policji i zostawić otwarte. Zanim przekroczyłam próg, odwróciłam się i moje spojrzenie padło na sztuczne stokrotki z IKEA. Były to jedyne kwiatki, jakie miałam w domu – o ile można je nazwać kwiatami. Chciało mi się śmiać. Sztuczne rośliny, sztuczne szczęście, sztuczna miłość. Ale śmierć będzie prawdziwa, obiecałam sobie i wyszłam w ciemność klatki schodowej.

Jesienny wieczór był zimny, zaczęłam się trząść. Odruchowo rozejrzałam się na wszystkie strony, szukając hien z aparatami. Od strony garaży szedł jakiś wysoki mężczyzna, ale to był chyba tylko spóźniony przechodzień. Nie zwracał na mnie uwagi.

Poszłam do sklepu i kupiłam wódkę. Żołądkową gorzką, zawsze łatwo mi się ją piło. Pół litra powinno wystarczyć. I wcale nie chodziło o to, że bez alkoholu bym stchórzyła. Chciałam się tylko znieczulić, ogłupić i nie wiedzieć, jak to jest, kiedy zbliża się śmierć. Ta wiedza nie była mi do niczego potrzebna.

Po wódce noc wydawała się cieplejsza. Pachniała inaczej niż dzień. Wypiłam w małym parku, gdzie kiedyś chodziłam wąchać konwalie – wiosną rosło ich tu mnóstwo. Alkohol był dobry, słodki. Łyk za łykiem, powoli, miarowo; nawet nie czułam, kiedy się upiłam. Gdy opróżniłam butelkę, wrzuciłam ją do kosza. Zaczęłam się śmiać jak wariatka, kiedy uświadomiłam sobie, że nawet parę minut przed śmiercią, pijana i pogrążona w rozpaczy, nie przestałam być grzeczną dziewczynką.

Drzewa wyglądały jak kostropate wiedźmy. Zawsze darzyłam drzewa sympatią, ale te wyglądały naprawdę paskudnie. Paskudny był też chodnik, pełen nierówności, na których potykałam się w moich zamszowych botkach. Kosztowały majątek, powinno się w nich płynąć nad ziemią.

Odniosłam wrażenie, że ktoś mnie śledzi, pewnie jakiś rzezimieszek; zaraz mnie dopadnie, ukradnie torebkę, może nawet zgwałci w tych krzakach za blokiem. Niech robi, co chce, byle potem mnie zabił. Jakoś szybko, żebym zdążyła umrzeć, zanim wytrzeźwieję. Zaśmiałam się rubasznie. Co by powiedziała mama, gdyby rano zobaczyła w gazetach takie zdjęcie i niusa o gwałcie? Obstawiałam dwie możliwości: „Doigrała się” albo: „A nie mówiłam, że aktorki dają dupy każdemu?”. Ta druga była nawet bardziej prawdopodobna.

Co powie po tym, jak znajdą mnie w kawałkach? Czy w ogóle coś powie? Miałam nadzieję, że nie, że zwyczajnie ją zatka.

 

 

Właściwe miejsce znalazłam zaskakująco szybko, zważywszy, że byłam już strasznie pijana. Ten odcinek, na którym pociągi rozpędzały się i sunęły po szynach jak rakiety; dopiero znacznie dalej zaczynały zwalniać przed najbliższym dworcem. Idealne dla moich celów. Położyłam się w poprzek. Niewygodnie. Podłożyłam sobie torbę pod głowę, wyjąwszy z niej wcześniej teczkę z wierszami. To idiotyczne, że nie chciałam jej pognieść, przecież zdawałam sobie sprawę, że i tak niewiele zostanie z moich wypocin. Zaczęłam płakać. Byłam pijana; pewnie dlatego nie użalałam się nad sobą, tylko nad głupimi wierszami oraz teczką w szkocką kratę. Wreszcie uspokoiłam się i, patrząc w ciemne niebo nad głową, zasnęłam.

Nie byłam pewna, co mnie obudziło. Najpierw był chyba błysk, seria błysków, ale zaraz potem szarpanie. Bolesne, za ramię, oba ramiona, sweter; ktoś wyrywał mi ręce z barków, uderzyłam głową o kamienie, ponieważ ten ktoś ciągnął mnie teraz za nogi w dół nasypu. Wreszcie zaklął i z wysiłkiem mnie podniósł, po czym rzucił gdzieś w trawę. Turlałam się przez kilka sekund, a potem zastygłam bez ruchu.

– Idiotka – usłyszałam. – Pieprzona idiotka.

Schowałam głowę w ramiona. Zaraz zacznie mnie bić. Okradnie. Zabije. Niech to zrobi, tylko błagam, żeby nie bolało. Wódka nie znieczuliła mnie tak, jak bym sobie tego życzyła.

– Anorektyczka, psia mać, a ciężka jak słonica. Coś ty sobie myślała?

Nie miałam pojęcia, kto to jest ani o co mu chodzi. Coś mówi? Powinien mnie zabić, do cholery. To się musi stać jak najszybciej. Nie mam siły przechodzić przez to jeszcze raz.

Wydawało mi się, że słyszę dziwny, grający miarowo szum. Podniosłam głowę. Tak, to pociąg. Nadjeżdżał, a ten głupek, kimkolwiek był, ściągnął mnie z torów. Musiałam z powrotem. Podniosłam się z trudem i na czworakach zaczęłam się gramolić na nasyp. Choć nie był wysoki, nie dałam rady, chyba dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem pijana. Kurczowo chwytałam się kępek trawy, czując, jak moje wypielęgnowane długie paznokcie trzaskają jeden po drugim. Wbiłam palce w ziemię i zaczęłam wyć, bo już wiedziałam, że nie zdążę. Cholerny wybawca – niech go piekło pochłonie – chwycił mnie za łydki i pociągnął w dół. Zaczęłam wierzgać, ale zanim wyswobodziłam nogi z jego uścisku, pociąg przemknął z wizgiem nad moją głową. Opadłam z sił. Zrobiłam się wiotka jak szmatka, skuliłam się na trawie i zaczęłam beczeć. Przez zamknięte powieki widziałam błysk, potem kolejne. I dopiero wtedy dotarło do mnie, co się dzieje. Paparazzi. Dopadli mnie. Nigdy nie zdołam przed nimi uciec.

Nie otworzyłam oczu. Nie chciałam ich otworzyć i nie zamierzałam odpowiadać na pytania. Skuliłam się jeszcze bardziej, zamknęłam się w pustce, która mnie wypełniła, cała stałam się pustką. Pragnęłam jedynie przestać słyszeć ten głos. Zakryłam twarz dłońmi.

– Coś ty sobie myślała? – powtarzał mężczyzna raz po raz, najpierw tylko siedząc przy mnie na trawie, potem tarmosząc mnie, pewnie po to, aby wywołać jakąkolwiek reakcję. – Zalałaś się w trzy dupy. Cholera, co chciałaś zrobić? Coś ty sobie myślała?

Nie reagowałam. Nie odsłonię twarzy, nie dam im kolejnego zdjęcia. Cholerne pasożyty, wszy, kleszcze. Zaczęłam jęczeć, żeby nie słyszeć jego głosu, rytmicznie, bo rytm mnie uspokajał. Zatraciłam się w tym pojękiwaniu, w spazmach płaczu, w ruchach ciała podobnych do bezładnego drgania. Nie byłam pewna, czy w końcu straciłam przytomność, czy zasnęłam.

Kiedy odzyskałam świadomość, przez chwilę nie rozumiałam, dlaczego głowa tak strasznie mi ciąży i porusza się w nienaturalny sposób. Dopiero po chwili zorientowałam się, że ktoś mnie niesie. Przerzucił mnie sobie przez ramię i taszczył, a zawieszony na ramieniu aparat raz po raz uderzał mnie w głowę. Jego twarde ramię uciskało mi żołądek i po którymś kroku ten nacisk wywołał falę mdłości. Zwymiotowałam mu na łydki. Zaklął, ale szedł dalej. Zatrzymał się dopiero w jakimś dobrze oświetlonym miejscu; stęknął, sięgnął ręką do kieszeni, potem usłyszałam charakterystyczne piknięcie i mój oprawca otworzył drzwi samochodu. Wrzucił mnie na tylne siedzenie. Nie wiedziałam, co działo się dalej, bo natychmiast znowu zasnęłam.

Zbudziło mnie szarpanie i ponownie wylądowałam na ramieniu paparazzo. Dźwigał mnie po schodach, potem przez chwilę szperał w kieszeni. Otworzył drzwi do jakiegoś mieszkania, zaniósł mnie prosto do łazienki i bez ceregieli rzucił na podłogę. Uderzyłam biodrem w postument umywalki, ale nie usłyszałam żadnego „przepraszam”.

– Jak masz rzygać, to tutaj – powiedział tylko i wyszedł.

Nie zdążyłam podnieść głowy, nie widziałam jego twarzy. Zresztą chyba nie byłam jej ciekawa. Podpełzłam do muszli klozetowej i zwymiotowałam znowu – najpierw samym powietrzem, a potem żółcią. Strułam się na amen. Jasna cholera, przez tego kretyna będę musiała przechodzić przez to jeszcze raz.

 

 

Ocknęłam się w piekle. Piekło miało smak i zapach wymiocin, było zimne, twarde i ciemne. Wszystko mnie bolało, każdy mięsień, każda kosteczka. Chciałam się podnieść – byłam bardzo słaba, ale z największym trudem udało mi się to zrobić. Walnęłam głową w coś, co znajdowało się nade mną, i opadłam z jękiem na podłogę. Wtedy nagle zapaliło się światło. Odkryłam, że leżę w łazience, zamiast poduszki mam złożone ręczniki. Widocznie spędziłam tu noc, przykryta wielkim szlafrokiem w granatowo-czerwone pasy.

Wraz ze światłem zjawił się mężczyzna, który mnie zabrał z torów – nienawidziłam go za to i najchętniej naplułabym mu w twarz, ale nie miałam siły. Zamknęłam oczy.

– Co tak huknęło? – zapytał.

Nie odpowiedziałam. Skuliłam się odruchowo, jakbym oczekiwała ciosu.

– Uderzyłaś się – stwierdził. – Zrobię ci herbaty.

Kiedy wychodził, otworzyłam oczy. Zdążyłam zobaczyć potężną sylwetkę i długie jasne włosy zebrane w kucyk. O jasna cholera. A więc to on. „Mój” paparazzo. Ten sam, który czatował na mnie po basenie. Ten, który zrobił tamto zdjęcie, sprzedał jakiemuś szmatławcowi i zniszczył mi życie.

Wrócił po kilku minutach z kubkiem herbaty. Nie zamierzałam odpowiadać na jego pytania. A nawet gdybym miała taki zamiar, głowa zaczęła mnie boleć tak, jak nie bolała jeszcze nigdy. Nie mogłam otworzyć oczu, mdłości szarpały moim żołądkiem, ale nie miałam tam już nic, czym mogłabym zwymiotować. Byłam kompletnie wyczerpana. Kiedy blondyn wyszedł, z ogromnym wysiłkiem dźwignęłam się na łokciu i wypiłam kilka łyków gorącej herbaty. Niemal natychmiast zwróciłam ją na ręczniki, na których leżałam. Dobrze. Nowy pomysł na to, żeby ze sobą skończyć: zarzygam się na śmierć.

Sen, przebudzenie, torsje, sen; światło zapalało się i gasło. Rozlałam wystygłą już herbatę. Dostałam dreszczy, moje ciało podrygiwało groteskowo na twardej, zimnej podłodze. Sen, rozdygotany, bez obrazów.

Kiedy obudziłam się ponownie, leżałam na łóżku, przykryta szorstkim kocem. Nie otworzyłam oczu, tylko lekko je rozchyliłam, żeby przypadkiem nie natknąć się na spojrzenie tego człowieka. Nie chciałam go widzieć ani z nim rozmawiać. Na szczęście byłam sama.

Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło, zanim odzyskałam siły na tyle, aby usiąść. Opuściłam stopy na podłogę i rozglądałam się przez chwilę. Pokój był niewielki, urządzony byle jak. Regał z książkami, wąska szafa, stolik i jedno krzesło, staroświecki fotel, a nad nim lampa z czerwonym abażurem. Pewnie mieszkał sam, nie widać tu było ręki kobiety.

Chciałam wyjść. Przez uchylone drzwi zobaczyłam fragment przedpokoju, wstałam więc z trudem i poszłam tam najciszej, jak umiałam. Znalazłam moje buty i torbę rzuconą niedbale na podłogę. Sprawdziłam, czy jest w niej teczka z wierszami. Nie zgubiłam jej, albo raczej nie zgubił jej paparazzo, to dobrze. Byłoby mi bardzo źle, gdybym je straciła, choć przecież nie miało to najmniejszego sensu. Czyżbym tak bardzo chciała coś po sobie zostawić? Tylko po co?

Z łazienki dobiegał szum wody, pewnie cholerny pan fotograf się kąpał. Albo może sprzątał moje rzygowiny. I dobrze. Niech sprząta. Narobił mi w życiu syfu, więc odwdzięczyłam się tym samym.

Wyszłam cicho jak kot. Nie miałam pojęcia, gdzie się właściwie znajduję, na szczęście szybko znalazłam tabliczkę z nazwą ulicy. Zadzwoniłam po taksówkę, kazałam się zawieźć do domu. Nie wiedziałam jeszcze, co teraz zrobię. Nie, inaczej – wiedziałam, co muszę zrobić, tylko jeszcze nie byłam pewna jak.

 

 

Zapadłam w dziwny sen. Nie jadłam, piłam tylko wodę, raz zaparzyłam sobie kubek zielonej herbaty. Ktoś zapukał, a potem walił do moich drzwi, ale miałam dziwną pewność, że gdybym otworzyła, w oczy błysnąłby mi flesz. Zresztą nawet gdyby nie błysnął, nie zamierzałam otwierać. Nie było nikogo, z kim chciałabym teraz porozmawiać. Komórka dzwoniła kilka razy. Nie chciało mi się wstać, więc nawet nie sprawdziłam kto to. Trochę płakałam, ale nie miałam sił na porządny szloch. Łzy wypływały sobie ze mnie cichutko, a potem wysychały. Pewnie byłam trochę odwodniona i dlatego zaczynało mi ich brakować, tych łez. A może po prostu już nie chciałam płakać.

Co się właściwie stało? Przecież to wszystko już było: nieudany związek, samotność, smutek. Wielki, większy, największy, jaki mogłabym sobie wyobrazić. Wszystko to przeżyłam, nabrałam wprawy. Powinnam sobie poradzić. Rzecz w tym, że nie miałam siły. Nie chciałam już walczyć, próbować, szukać.

Czy zamierzałam kogoś ukarać? A może zobaczyć ich miny? Mojej matki, Grzegorza, Niny, która nie odebrała telefonu ode mnie w tamtym strasznym dniu? Szczerze? Miałam to gdzieś – kto mnie znajdzie, kto zapłacze, a kto powie: „Doigrała się”. Byłam po prostu zmęczona. Musiałam odpocząć.

Grzesiek. Mój Grzegorz. Zostawił mnie, a ja nie miałam odwagi być sama.

 

 

Pokochałam go zupełnie po wariacku. Byłam wtedy pusta, nie wypełniał mnie nawet smutek po rozwodzie z Jakubem, wykasowałam wspomnienia. Jeśli cokolwiek w sobie miałam, to jedynie jakąś zaciętość, żeby spróbować. Może trochę po to, żeby zrobić na złość matce, choć to głupie i dziecinne. Na pewno bałam się dalszego życia, takiego, jakie wtedy wiodłam, u boku mamy, wśród wszystkiego, o czym nie zamierzałam już nigdy myśleć. Ale może też trochę dlatego, że nie chciałam kiedyś, gdy już będę stara, żałować, że stchórzyłam.

Pewnie nigdy by się to nie stało, gdyby nie umarła moja ukochana ciocia Stasia – i gdyby nie zostawiła mi mieszkania. Przyjechałam do Warszawy i zwyczajnie tu zamieszkałam, wśród starych sprzętów, których ciotka przed śmiercią nie zdążyła wyrzucić albo sprzedać.

Była jedyną osobą, która we mnie wierzyła. To ona, kiedy miałam czternaście czy piętnaście lat i przyjeżdżałam do niej na wakacje, powtarzała mi, że powinnam spróbować. Że czeka mnie kariera modelki, piosenkarki albo aktorki. Byłam ładna, smukła i lubiłam się wdzięczyć przed lustrem. Dla cioci Stasi odgrywałam sceny ze szkolnych przedstawień, przerabiałam na scenariusze ulubione powieści. Byłam Anią z Zielonego Wzgórza, Ulą z Tego obcego, uwielbiałam też rolę Nel. Grałam nawet Małą Mi i Pannę Migotkę. Mama śmiała się z tego ciocinego gadania i strofowała swoją siostrę. „Przewrócisz dziewczynie w głowie” – mówiła.

Nie przewróciła mi w głowie. Zwyczajnie zasiała w niej marzenia, a to przecież nic złego. W liceum zapisałam się do koła teatralnego, jako studentka jeździłam już na przeglądy teatrów amatorskich, raz nawet zgarnęłam główną nagrodę w kategorii monodramu. „Niepotrzebnie poszłaś na tę anglistykę” – mawiała ciocia. „Trzeba było studiować aktorstwo, bo przecież masz prawdziwy talent”. Ale ja chciałam anglistykę, bo wtedy kochałam Jakuba, on był na drugim roku, więc poszłam za głosem serca, ponieważ ta miłość wydawała mi się taką na całe życie, a w dodatku mama pochwalała filologię angielską – rzadko udawało mi się ją zadowolić i to było zupełnie nowe doznanie.

Nie chciałam teraz o tym myśleć, o tamtym czasie, kiedy kochaliśmy się z Jakubem, o naszym beztroskim studenckim życiu i o tym, co stało się później, gdy wróciliśmy do Buków i spróbowaliśmy żyć normalnie, jak rodzina. Wymazałam to z pamięci i nawet w tej chwili, kiedy szykowałam się do odejścia, nie mogłam pozwolić tamtej rozpaczy, by dobrała się do mnie na nowo.

 

 

Po rozwodzie wróciłam na krótko do mamy, ponieważ nie miałam się gdzie podziać, a nie chciałam wynajmować mieszkania – to by tylko zwiększyło rozmiary mojej klęski, tak to czułam. Miałam pieniądze, bo sprzedaliśmy dom po dziadkach – ten, który wyremontowaliśmy z Jakubem na początku naszego małżeńskiego życia i w którym chcieliśmy się zestarzeć, mieć dzieci i wnuki – ale przyszło to złe i nic już nie miało sensu, nic nie mogło się udać. Śmierć cioci, choć smutna, jak to śmierć, dała mi wybawienie. Przeniosłam się więc do Warszawy; czułam się bogata, ale pusta w środku, bo naprawdę taka byłam, i właśnie wtedy, zaraz na początku nieporadnego lansowania się i szukania pracy, spotkałam Grześka. Tak jak ja przyjechał z małego miasteczka. W przeciwieństwie do mnie, pustej i wypalonej, miał odwagę i bezczelne marzenia. Był młody, piękny, butny.

Po raz pierwszy zobaczyłam go na przystanku autobusowym, wpadliśmy na siebie, przeprosiłam, on przeprosił. Nie zwróciłabym uwagi i nie zapamiętałabym go, gdyby nie wściekły błękit jego swetra. Deszczowy dzień, świat szary od mżawki i złocisty od liści. Jechałam na jakiś casting, chyba do reklamy jogurtu. Dwie godziny później w tłumie oczekujących wyłapałam ten sam kolor, niebieskie rękawy, podniosłam głowę i uśmiechnęłam się, bo dobrze było zobaczyć znajomą twarz wśród tylu obcych ludzi, którzy życzyli mi porażki. Zaczęliśmy rozmawiać, potem poszliśmy na małe piwo, ale tych małych piw zrobiło się dużo, pewnie po cztery, do toalety ustawiła się kolejka, a nam się tak bardzo chciało, więc pojechaliśmy do mnie i sikaliśmy w pośpiechu, żeby znów rozmawiać o naszych pipidówkach, wspominać, śmiać się, zwierzać się z marzeń i złudzeń, a później kochać się na podłodze.

Wprowadził się do mnie już po kilku tygodniach, bo przecież nie było sensu, żeby wynajmował pokój za ciężkie pieniądze, skoro ja byłam sama, tak bardzo sama i tak strasznie spragniona czegoś ciepłego, spragniona życia i odrobiny nadziei, że coś mnie jeszcze czeka. Wprowadził się więc i został. Na cztery lata.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

Copyright © by Agnieszka Olejnik, 2015

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I FILIA, Poznań 2022

 

Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce: © Pushba/Dreamstime.com

 

Redakcja: Malwina Kozłowska

Korekta: Marta Akuszewska, „DARKHART”

Skład i łamanie: „DARKHART”

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8195-949-0

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.