Afganistan na kołach - Naval - ebook + audiobook + książka

Afganistan na kołach ebook

Naval

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Afganistan na kołach to kolejna z serii książek Navala opowiadająca o jego wojennych przeżyciach. Tym razem GROM przenosi się z Iraku do Afganistanu, choć w Iraku nadal stacjonują polskie wojska i trwa wewnętrzny konflikt.

GROM w Afganistanie funkcjonuje jako samodzielny Task Force w kanadyjskiej strefie odpowiedzialności, w prowincji Kandahar. Afganistan to mozaika kultur, różnorodna ludność wyznająca odmienne wartości i zasady. Operatorzy GROM-u, poza wykonywaniem operacji specjalnych, muszą nauczyć się funkcjonować wśród obcych.

Afganistan to kraj o bardzo surowym klimacie, gdzie, na równi z nieprzewidywalnym przeciwnikiem, ogromnym zagrożeniem jest klimat i pozostawione przez Rosjan miny. Książkę można śmiało zaliczyć do książek „drogi”. Większość operacji bojowych prowadzi się przy użyciu samochodów terenowych Humvee, te wozy nie stanowią tylko o sile oręża, ale podczas kilkudniowych patroli stają się domami na kołach. Rejony działania, do których dociera ich nowoczesna kołowa karawana często okazują się zapomnianymi nie tylko przez nasz świat, ale i Afganistan miejscami na mapie. Podczas czytania tej książki wraz z Navalem dojedziesz tam, gdzie od bardzo dawna nie widziano człowieka spoza Afganistanu.

NAVAL służył w GROM-ie przez czternaście lat jako operator w zespole bojowym. Sporą część tego czasu spędził na misjach zagranicznych w Zatoce Perskiej, Iraku i Afganistanie. Za swoją służbę był wielokrotnie odznaczany, w tym najwyższymi odznaczeniami wojskowymi, jakie można otrzymać w Polsce za czyny bojowe poza granicami kraju, m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego i Złotą Odznaką GROM-u. Był pierwowzorem postaci GROM-owca do gry komputerowej Medal of Honor. Warfighter. Prowadził program survivalowy Ekspedycja – odkrywcy drugiej natury oraz autorski program Strzelnica Navala w POLSAT Sport.

Jest autorem książek: Przetrwać Belize; Ostatnich gryzą psy; Zatoka; Camp Pozzi; Chłopaki z Marsa oraz poradników: Ekstremalnie. Poradnik treningowy; Ekstremalna Strzelnica Navala; Świat na celowniku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 259

Oceny
4,7 (227 ocen)
167
44
15
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PatrykIzba

Nie oderwiesz się od lektury

Czuję się dużo bezpieczniej wiedząc, że ludzie tacy jak Naval, Michał i cała ekipa bohaterów książki dzisiaj również dbają o Nasze bezpieczeństwo wylewając pot, krew i łzy na poligonach Gromu. Część i chwała bohaterom.
00
monixion

Nie oderwiesz się od lektury

epilog wypowiedziany przez żołnierza gromu daje naprawdę mocno do myślenia. jak zawsze polecam!
00
przem35

Dobrze spędzony czas

Świetna jak kazda autorstwa tego gościa. Z jednym zastrzeżeniem. Finałowa potyczka z talibami uzbrojonymi w po radziecki sprzęt i konieczność wezwania wsparcia lotniczego przez oddział trochę psuje obraz BOHATERSTWA ODDZIALU który i tak jest ogromny. Szacunek że naval nie zmyslal i nie ukrył tego faktu a mógł to przecież zrobić.
00
Mikraf1986

Nie oderwiesz się od lektury

Interesująca książka.
00
dombrzezinski

Dobrze spędzony czas

Naval jak zwykle zawiódł. Wspinasz się, marzniesz i walczysz razem z nim. Polecam
00

Popularność




Nasz pierwszy raz

Nasz pierw­szy raz

Zanim wyru­szymy na nasz pierw­szy patrol, paku­jemy do samo­cho­dów od cho­lery amu­ni­cji i jedziemy na strzel­nicę – prze­wie­trzymy się i poznamy naj­bliż­szą oko­licę. Strzel­nica odda­lona jest o jakieś sie­dem kilo­me­trów od bazy, znaj­duje się na połu­dnie od lot­ni­ska, już poza tere­nem osie­dli przy­le­głych do mia­sta. Jest nią ogromna piasz­czy­sta pusty­nia cią­gnąca się po gra­nicę z Paki­sta­nem. Z bazy wyjeż­dżamy nie­za­trzy­my­wani przez nikogo. Prze­kra­czamy pierw­szą bramę wyjaz­dową, śluzę, drugą bramę. Przy­jaź­nie machają do nas żoł­nie­rze peł­niący służbę ochronną na poste­run­kach. Ostat­nią bramę zaj­mują afgań­scy poli­cjanci, któ­rzy salu­tują, sta­jąc na bacz­ność. Chwilę po wyjeź­dzie dosta­jemy info od wywiadu, że w oko­licy roz­dzwo­niły się tele­fony i nastał w sieci szum alar­mu­jący o tym, że z bazy Kan­da­har wyje­chał patrol. Jadę drugi w kolum­nie, przede mną humvee (HMMWV) z chło­pa­kami z poprzed­niej zmiany, któ­rzy zostali nieco dłu­żej i wpro­wa­dzają nas w taj­niki tutej­szego funk­cjo­no­wa­nia. Ci bro­daci faceci pew­nie mają już przed oczami pako­wa­nie frachtu, ale jesz­cze na ten jeden raz muszą prze­obra­zić się w noma­dów. Zresztą ich dłu­gie brody świad­czą o tym, że i tak nie­omal się nimi stali.

Pora­dziec­kie zło­mo­wi­sko

Na takich jak my patrzą w bazie tro­chę jak na sza­leń­ców, któ­rzy wyjeż­dżają z bez­piecz­nej for­tecy na kilka dni w teren. W oko­licy jedyną wła­dzą sta­no­wioną są rodzinne klany – co nie ozna­cza tali­bów. Teren, po któ­rym jeź­dzimy, to miej­sce, w któ­rym praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie widziano bia­łego czło­wieka; nie było tam do tej pory wojsk koali­cji, co wię­cej, nawet Ruscy się tu nie zapusz­czali. A nasi – tak. Dla­tego gdy wyjeż­dżamy, nikt w bazie nie pyta, dokąd i po co, tylko zer­kają na nas jak na stra­ceń­ców czy ludzi nie­spełna rozumu. Tutej­sza wojna, jak każda, ma swoją spe­cy­fikę: regu­larne woj­ska koali­cji spra­wują, a przy­naj­mniej tak im się wydaje, kon­trolę nad mia­stami i głów­nymi cią­gami komu­ni­ka­cyj­nymi, bez­a­pe­la­cyj­nie zaś panują w powie­trzu. W teren, poza główne drogi, wyjeż­dżają prak­tycz­nie tylko żoł­nie­rze jed­no­stek spe­cjal­nych, ale moim zda­niem to ci z jed­no­stek kon­wen­cjo­nal­nych mają dużo gor­sze zada­nia. To oni, jeż­dżąc głów­nymi dro­gami, są łatwym celem, my zaś będziemy poru­szać się tak, by nie być zwie­rzyną łowną, a dra­pież­ni­kiem.

Za bramą nie prze­miesz­czamy się drogą, tylko pierw­szym z moż­li­wych zjaz­dów kie­ru­jemy się na bez­droże. Samo­chód skrzypi tak okrop­nie, jakby zaraz miał się roz­paść na wiele kawał­ków. Gdy naci­skam pedał gazu, by utrzy­mać odle­głość za pierw­szym pojaz­dem, który wła­śnie mocno przy­śpie­szył, czuję, że moc sil­nika nie pozo­sta­wia złu­dzeń: pod maską silne mecha­niczne konie rwą się do roboty. Jak ja lubię ten odgłos, wra­cają irac­kie wspo­mnie­nia…

Miej­sca walk usłane pora­dziec­kim sprzę­tem

Teren poza bazą jest strasz­nie zaśmie­cony: mnó­stwo rekla­mó­wek, pla­sti­ko­wych bute­lek, szmat – jak na dzi­kim wysy­pi­sku. Nie lubię takich miejsc. Prze­mie­rzamy ten baj­zel z dobry kilo­metr, a następ­nie prze­jeż­dżamy przez stromy ziemny wał i kie­ru­jemy się w nieco dziwne jak na tutej­sze realia miej­sce. Trzy żół­tawe, podobne do tych z naszych pol­skich osie­dli dwu­pię­trowe bloki wyglą­dają na tym pust­ko­wiu co naj­mniej oso­bli­wie. Wokół nich biega chmara dzie­cia­ków. Wydaje się, że im bar­dziej się zbli­żamy, tym wię­cej jest tych urwi­sów. Z radia pada komu­ni­kat, by nikt nic dzie­cia­kom nie dawał, zro­bimy to w dro­dze powrot­nej. To zresztą nie widok dzieci przy­kuwa w pierw­szej kolej­no­ści moją uwagę. Raczej to, że każdy z blo­ków ma w samym środku wyrwę, taką od dachu po par­ter. Takie wyrwy są pozo­sta­ło­ściami po tra­fie­niu poci­skiem.

Pora­dziec­kie bloki na przed­mie­ściach Kan­da­haru

Bloki to relikt po rosyj­skiej obsłu­dze lot­ni­ska. Podob­nie jak u nas, Ruscy, chcąc się zado­mo­wić, budo­wali dla swo­ich sze­re­gowe bloki z wiel­kiej płyty. Dziś w Pol­sce hula w nich już wiatr. Mamy w nich świetne miej­skie obiekty tre­nin­gowe. Tu zaś, nie­za­leż­nie od stanu, w jakim się znaj­dują, tęt­nią życiem. Pełno dzie­cia­ków, pod blo­kami na ław­kach sie­dzą doro­śli i przy­pa­trują się nam, nie wyra­ża­jąc jakich­kol­wiek emo­cji. My podob­nie: patrzymy na nich i jeste­śmy jakby nie­mymi obser­wa­to­rami ich codzien­no­ści. Gdy suniemy dość spraw­nie pod oknami blo­ków, przed oczyma migają mi zaska­ku­jące obrazy. Zosta­wiamy bowiem to dziwne miej­sce za sobą i otwiera się przed nami sze­roka pusta prze­strzeń. Jadąc, roz­wi­jamy się w szyk, tak by żaden z samo­cho­dów nie jechał w kurzu poprzed­nika i każda załoga miała dobry wgląd w teren. Czę­sto tak jest, że zakła­dana tak­tyka różni się od tego, co zasta­niemy na miej­scu. Jadąc jeden za dru­gim, mini­ma­li­zo­wa­li­by­śmy co prawda ryzyko wje­cha­nia na minę – no, ale jak patrzę na to, co unosi się z ziemi po prze­jeź­dzie pierw­szego samo­chodu, to dzię­kuję za poru­sza­nie się w takiej chma­rze brą­zo­wego kurzu.

Bloki po tra­fie­niu poci­skiem

Po paru­na­stu minu­tach sły­chać z eteru krótki komu­ni­kat: „jedna minuta”, a po chwili: „to tu”. Nie­trudno odgad­nąć, że to fak­tycz­nie nasze miej­sce doce­lowe. Usta­wiamy się w linii, a przed nami piękny widok: pusty­nia, taka praw­dzi­wie piasz­czy­sta. Dwie­ście pięć­dzie­siąt kilo­me­trów pia­sków, zaś za nimi pasmo Sula­iman, góry, które są prze­dłu­że­niem połu­dnio­wego masywu Hin­du­ku­szu. Gra­nicę afgań­sko-paki­stań­ską sta­no­wią prak­tycz­nie tylko takie pasma, o dłu­go­ści aż 2430 km.

Czy pod­czas prze­strze­li­wa­nia broni coś nas ogra­ni­cza? Nie. Może kie­ru­nek pro­wa­dze­nia ognia. Jeśli jest połu­dniowy, to do dzieła. No, pra­wie, bo jak to ze snaj­pe­rami… poje­chali w cho­lerę na pięć­set, tysiąc i jesz­cze dalej metrów, tak że pra­wie ich nie widać, by poroz­sta­wiać swoje snaj­per­skie cele. Wresz­cie po dobrych dwóch tygo­dniach pako­wa­nia się i prze­rzutu na raty nastał czas, że możemy poczuć zapach pro­chu. Tro­chę dajemy upust swym wojow­ni­czym skłon­no­ściom do demolki i nisz­czymy tar­cze, beczki i palety poroz­sta­wiane na przed­polu. W fir­mie szko­lono nas przede wszyst­kim w walce na nie­wiel­kich odle­gło­ściach, a dosłow­nie w poko­jach, kory­ta­rzach, budyn­kach, mie­ście. Tam każdy strzał musiał być pre­cy­zyjny. Tu nato­miast mamy teraz oka­zję powa­lić tro­chę dalej. Sto, trzy­sta czy nawet pięć­set metrów – i to nie ogniem takim na maksa celo­wa­nym, a seriami z pozy­cji, jaką kto uzna za dogodną: sto­jąc, klę­cząc, leżąc.

Nasze kara­biny grają muzykę, która koi – może­cie w to nie wie­rzyć, ale tak jest. Naj­więk­szą frajdę mają pew­nie gun­ne­rzy, bo ich kara­biny dud­nią pra­wie jak działa: walą gło­śno i daleko, sie­jąc na przed­polu spu­sto­sze­nie w pousta­wia­nych pale­tach. To wła­śnie na tę chwilę w swej woj­sko­wej karie­rze każdy z nas cze­kał. Mam poczu­cie satys­fak­cji, ponie­sie­nia sen­sow­nego wysiłku i poświę­ce­nia, które było nie­zbędne, by dostać się do GROM-u. Wiem, że każdy z nas zdarł do kości pięty, zary­wał noce, ucząc się zagad­nień ope­ra­cyj­nych, sła­niał się na nogach z nie­wy­spa­nia i na zmę­cze­niu ćwi­czył tak­tykę. Marzł, pocił się, nie miał wol­nych week­en­dów, nie spę­dzał bło­gich popo­łu­dni nad Wisłą, popi­ja­jąc piwo… Jesz­cze długo mógł­bym wymie­niać, z czego musie­li­śmy rezy­gno­wać, ale było warto. To nagroda – móc stać na skraju afgań­skiej pustyni i strze­lać, ile dusza zapra­gnie, a lufa wytrzyma.

Lufa z mojego minimi zaczęła paro­wać roz­grza­nym mira­żem, po wystrze­la­niu dwu­stu­na­bo­jo­wej taśmy zmie­niam ją na nową. Pod­no­szę klapę i zaglą­dam do wnę­trza broni. Widzę tam sporo mosięż­nych opił­ków, które starły się z łusek po kolejno łado­wa­nej do komory nabo­jo­wej amu­ni­cji. Dwie­ście sztuk wystrze­la­nych seriami poci­sków odbyło się bez zacię­cia, to dobry znak. Pędzel­kiem czysz­czę i wydmu­chuję zabru­dze­nie – zmiana lufy i dru­gie dwie­ście. FN Minimi 5,56 to dobra broń, zaprzy­jaź­ni­li­śmy się już w naszych Biesz­cza­dach pod­czas strze­lec­kich przy­go­to­wań, a teraz, w tym pyla­stym śro­do­wi­sku, w któ­rym czuję, że non stop oddy­cham pustyn­nym kurzem, kara­bin maszy­nowy też daje radę.

Pustynna strzel­nica. Dopóki nie zmieni się dowódca, wło­sów nie zetnę

Jeżeli na tym bożym świe­cie można poczuć się wol­nym, to wła­śnie w takiej chwili. Takie mam odczu­cie. Wyje­cha­li­śmy z bazy o dru­giej w nocy, by pod osłoną ciem­no­ści uciec od cie­kaw­skich spoj­rzeń, ale po dru­giej stro­nie, tak jak i u nas, ktoś nie spał. W tej robo­cie ktoś zawsze czuwa. Chwilę po naszym wyjeź­dzie wywiad doniósł, że wśród miej­sco­wych roze­szło się info o kolum­nie czte­rech aut wyjeż­dża­ją­cych z bazy Kan­da­har. To dla nas zła wia­do­mość, ale ma i dobrą stronę. Po chwili bowiem dowia­du­jemy się, że prze­ciw­nik nie może usta­lić, w którą stronę się uda­li­śmy po wyje­cha­niu z mia­sta. Pro­wa­dząc humvee, jeste­śmy wypo­sa­żeni w nok­to­wi­zory, nie potrze­bu­jemy do jazdy świa­teł dro­go­wych, więc szybko zni­kamy w afgań­skim mroku.

Pierw­szy odci­nek drogi poko­nu­jemy dość szybko, poru­szamy się po dobrej jako­ściowo asfal­to­wej dro­dze, która jest ozna­czona na mapie jako trasa A75. W linii pro­stej kie­ruje się ona ku przej­ściu gra­nicz­nemu z Paki­sta­nem w Spin Bol­dak. Gdy tak jedziemy ciemną nocą, przy­po­mi­nają mi się irac­kie czasy. Wtedy, w kolum­nie kilku humvee razem z żoł­nie­rzami Navy SEALs sie­dzie­li­śmy sobie dosłow­nie na błot­ni­kach, mknę­li­śmy jak duchy irac­kimi auto­stra­dami z pręd­ko­ścią w gra­ni­cach stówy na godzinę. Tu z kolei dość szybko zje­cha­li­śmy z drogi na otwartą prze­strzeń, by toczyć się ocię­żale po bez­dro­żach, polach i pagór­kach. Choć Afga­ni­stan to prze­waż­nie górzy­sty kraj, tylko mijamy potężne gór­skie masywy i klu­czymy pomię­dzy nimi, teren jest dosyć pła­ski. Sta­ramy się zacho­wać tak­tyczny dystans od stro­mych ścian pobli­skich gór.

Zaczyna świ­tać – to chyba pierw­szy tak chłodny pora­nek końca lata. Prze­krę­ci­łem nagrzew­nicę na mak­sy­malne obroty, tro­chę zakłóca ona skrzy­pie­nie humvee. Wiem, że z cza­sem przy­zwy­czaję się do odgło­sów, które wydaje, ale obec­nie mar­twię się bar­dziej tym, że zaraz się roz­le­cimy: wszystko rzęzi i skrzypi. Pod­czas roboty w Iraku przy­wią­zy­wa­li­śmy ogromną wagę do dźwięku. Gdy jechało się uli­cami noc­nego Bag­dadu, każdy sze­lest, zgrzyt bla­chy o bla­chę był ogrom­nym zagro­że­niem, bo nie mogli­śmy pozwo­lić, żeby nas wykryli. Jadąc tu, skrzy­pimy, zgrzy­tamy, bla­chy i wypo­sa­że­nie stu­kają o sie­bie, dosłow­nie trzę­siemy się na nie­rów­no­ściach jak rom­ski tabor. Może nas nie widać, ale sły­chać – tak jakby zło­mo­wi­sko jechało. Jeste­śmy poubie­rani w puchowe kurtki. Naszej trójce tu w środku jest w miarę cie­pło, ale Karol, sto­jąc w wie­życzce jako ope­ra­tor na gun­nie, mar­z­nie pew­nie do połowy, no a Grze­siek na pace, mimo że mocno opa­tu­lony, szczęka zębami z zimna. Tem­pe­ra­tura trzyma się w gra­ni­cach zera i jest bez­wietrz­nie, co widać po kurzu – unosi się i opada w tym samym miej­scu, w któ­rym pode­rwały go prze­jeż­dża­jące koła.

Widok na afgań­ską wio­skę skła­da­jącą się z kilku kam­pan­dów

Wstaje świt. Naj­pierw jest nie­przy­jem­nie szaro, co potę­guje odczu­cie zimna, gdzieś tam poka­zują się pierw­sze pro­mie­nie słońca, ale aku­rat w tej chwili jedziemy ku górze, która jesz­cze przez dobre pięć kilo­me­trów kryje nas w swoim cie­niu. Zaczy­nam patrzeć na ota­cza­jącą nas przy­rodę. Na pierw­szy rzut oka to tu, kurde, nic nie ma. Zmie­rzamy w kie­runku połu­dniowo-wschod­nim, po pra­wej mamy ogromną pustynną pia­skow­nicę, tę, która kilka dni temu była naszą strzel­nicą. Dziś w sza­ra­wym poranku wygląda na smutne miej­sce pozba­wione kolo­rów. Po lewej stro­nie pnie się ciemna ściana gór­skiego masywu, który na mapie kom­pu­te­ro­wego moni­tora pozba­wiony jest nazwy. Zaczy­nam zwra­cać uwagę na pod­łoże, po któ­rym się prze­miesz­czamy. Jadąc na nok­to­wi­zji, należy poru­szać się tro­chę bez­wied­nie za pierw­szym pojaz­dem. Ja jako drugi w kolum­nie po pro­stu jadę po śla­dach – on prze­je­chał, to i ja dam radę. Tro­chę cyrku było pod­czas prze­kra­cza­nia wyschnię­tego koryta rzeki, kolej­nego miej­sca pozba­wionego nazwy. W kory­cie drogę prze­jazdu gro­dziły nam ogromne kamie­nie, takie rzeczne oto­czaki, i trzeba było się sporo nama­new­ro­wać, omi­ja­jąc je. Teraz prze­jazd jest dość pro­sty. Prze­miesz­czamy się gra­nicą pustyni i skal­nego pod­łoża góry. Gdzieś tam świeci już słońce, widać to po rumie­nią­cym się w oddali pia­sku pustyni, a my w ręka­wicz­kach, czapki na gło­wach, nikt się do nikogo nie odzywa.

Mija czwarta godzina naszego pierw­szego patrolu, tę ciszę, a raczej skrzy­pie­nie, zakłóca głos nawi­ga­tora oświad­cza­jący, że za pięć­set metrów robimy postój. Michał ode­brał ten komu­ni­kat, odpo­wia­da­jąc ze sto­ic­kim spo­ko­jem i lapi­dar­nie: odbiór. Zer­kam z nadzieją, że wyje­dziemy za górę, by ogrzać się w słońcu, ale nie­stety. Kom­fort pod­czas dzia­ła­nia spada na ostat­nie miej­sce w ran­kingu doty­czą­cym tak­tyki. Zatrzy­mu­jemy się w ugru­po­wa­niu obrony okręż­nej, jesz­cze w cie­niu góry, prak­tycz­nie na gra­nicy nocy i dnia. Tym umiej­sco­wie­niem pew­nie naj­bar­dziej zawie­dzeni są gun­ne­rzy. Muszą jesz­cze chwilę wytrzy­mać. Wycho­dzę z samo­chodu roz­pro­sto­wać kości, zer­kam na Grześka i jego kara­bin: pokrywa go szron, tak jak i więk­szą część samo­chodu. Do pod­stawy masywu mamy dobry kilo­metr, a po jego dru­giej stro­nie znaj­duje się samotna osada.

Taką miej­scową zabu­dowę nazy­wamy potocz­nie kam­pan­dem. Składa się ona zazwy­czaj z kilku budyn­ków i przy­le­ga­ją­cego do nich poletka, a całość oto­czona jest gli­nia­nym murem. Z daleka widok takiego gospo­dar­stwa jest bar­dzo malow­ni­czy. Jakieś trzy kilo­me­try za kam­pan­dem leży wio­ska skła­da­jąca się z kilku kam­pan­dów, za wio­ską zaś nasz cel, czyli wspo­mi­nana trasa A75, któ­rej to chcemy się przyj­rzeć. Ten odci­nek drogi pomię­dzy Kan­da­ha­rem a Spin Bol­dak jest waż­nym miej­scem komu­ni­ka­cyj­nym na mapie Afga­ni­stanu: po dru­giej stro­nie gra­nicy, w Paki­sta­nie, otwo­rzono wła­śnie połą­cze­nie kole­jowe miej­sco­wo­ści Cha­man z resztą kraju, co spo­wo­do­wało wzmo­że­nie trans­portu i po tej stro­nie gra­nicy.

Wresz­cie padają i na nas zba­wienne pro­mie­nie słońca – wycho­dzimy spod przy­kry­cia w postaci mroku. Grze­siek z Karo­lem nawet się nie ruszyli ze swo­ich pozy­cji. Sie­dzą jak w koko­nach wpa­trzeni w obrany sek­tor, a Przemo zabrał się za goto­wa­nie wody. Prak­tycz­nie nikt się nie odzywa, a jak już, to tak przez zęby, jakby to miało pomóc w zatrzy­ma­niu cie­pła. Słońce po raz kolejny udo­wad­nia, jaką ma moc. Myślę, że nie minęło pięć minut, a już odta­ja­li­śmy na całego. Odta­ja­nie ma to do sie­bie, że wraz z nim wraca humor i zaczyna być gwarno. O zacho­wa­niu ciszy nie ma tu mowy, widać nas jak na dłoni, a scho­wać się nie ma jak. Na każ­dym gun­nie zostaje obser­wa­tor, więc mamy cztery pary oczu, a pozo­stali mają czas dla sie­bie, czyli na śnia­da­nie i kawę. Jest szó­sta rano, więc dość wcze­śnie, mnie zaś w takich oko­licz­no­ściach przy­rody nic tak dobrze nie sma­kuje jak kakao z ame­ry­kań­skiej racji żyw­no­ścio­wej MRE. Robimy sobie dwie godziny prze­rwy, które szybko mijają.

Zrywa się lekki wiatr i choć świeci słońce, to taki zimny powiew potrafi zmro­zić do szpiku kości. Ruszamy tą naszą ocię­żałą kara­waną w stronę wyty­czo­nego zada­nia. Dajemy sobie dwie godziny na dojazd, by w oko­li­cach drogi być około godziny jede­na­stej i zająć pozy­cję nie dalej niż kilo­metr od A75. Teraz dopiero mogę zoba­czyć, jak w całej oka­za­ło­ści wygląda ten nasz patrol. Pierw­szy samo­chód lekko klu­czy, poszu­ku­jąc naj­lep­szej drogi, ja za nim sta­ram się jechać po śla­dach, wiatr wieje z boku, więc nie najemy się kurzu. Słońce osu­szyło już pod­łoże zro­szone poranną rosą, toteż przez wszyst­kie moż­liwe szcze­liny zaczyna się wdzie­rać do kabiny pył. W środku mamy pyla­stą zawie­sinę. Teraz to my zazdro­ścimy chło­pa­kom na zewnątrz: oni oddy­chają świe­żym powie­trzem, mnie kręci w nosie i pieką oczy. Kulamy się bar­dzo powoli po pustyni. Teren nieco pofał­do­wany ustą­pił miej­sca pod­łożu o ska­li­stej nawierzchni z luźno roz­sy­pa­nymi kamie­niami. W oko­licy nie ma żad­nej utwar­dzo­nej drogi poza tą, do któ­rej mamy doje­chać, obie­ra­jąc pół­nocny kie­ru­nek. Prze­jeż­dżamy przez pra­wie puste koryto rzeki, tylko jakiś lekko wijący się stru­myk dzieli nas od dru­giego brzegu.

Kam­pand

Taki widok jest miłą odskocz­nią od ota­cza­ją­cego nas kra­jo­brazu. Gdy zaś wyjeż­dżamy na drugą stronę, zaska­kuje nas kolejny dziwny pej­zaż. Po lewej mijamy bowiem jakieś zabu­do­wa­nia, które z daleka wyglą­dają na nie­za­miesz­kane. Zresztą, patrząc na kra­jo­braz, ciśnie się na usta nie­ele­ganc­kie pyta­nie, kto by tutaj chciał żyć i miesz­kać, a jed­nak… Drugą stroną brzegu rzeczki wjeż­dżamy na teren, który wygląda na porzu­cone uprawne poletka oddzie­lone od sie­bie ziem­nymi wałami, takimi mak­sy­mal­nie do pół metra. Prze­jeż­dżam przez ten wał pod sko­sem, jedno koło, dru­gie, trze­cie i czwarte kole­bią się deli­kat­nie. Mam też w pamięci, że na pace nie wiozę worka ziem­nia­ków, a swo­jego dowódcę sek­cji.

Zresztą, patrząc na nasze roz­sta­wie­nie i funk­cje na pojaz­dach, to tu żaden sto­pień nie ma zna­cze­nia. Wszy­scy na równi robimy tę robotę, prze­szli­śmy taką samą selek­cję, pod­czas któ­rej wszyst­kich obo­wią­zy­wały te same kry­te­ria. Potem przy­szedł czas na takie samo szko­le­nie, ten sam wysi­łek, ten sam upór, a teraz to samo dzia­ła­nie. Na pace wiozę więc nie dowódcę, a przy­ja­ciela, o przy­ja­ciół zaś trzeba dbać, więc każdy z naszych samo­cho­dów prze­ta­cza się przez kolejny i kolejny ziemny wał z wyczu­ciem.

– Co za fran­co­wate pod­łoże – sły­szę z góry klną­cego Karola. Z ziemi, która zapewne od czasu do czasu bywa upra­wiana, unosi się gęsty pył prze­ni­ka­jący do samo­chodu. Muszę owi­nąć głowę arab­ską chu­stą, mru­ga­jąc, w oczach czuję pia­sek. Takiej jazdy mamy jesz­cze z godzinę. Prze­jeż­dżam pięć­dzie­siąt, cza­sami sto metrów ornego terenu, następ­nie zwal­niam pra­wie do zera i poko­nuję kolejno każ­dym kołem z osobna ziemny wał. Tu wzbija się jesz­cze bar­dziej brą­zo­wawy bąbel wdzie­ra­ją­cego się do kabiny syfu, z tym bala­stem kole­bię się do następ­nego wału, wzbi­ja­jąc kolejną chmurę. Pył ma kon­sy­sten­cję roz­sy­pa­nej mąki, jest gęsty i wisi w powie­trzu, nie chcąc opaść.

Michał, mający tak­tycz­nego lap­topa z wgraną sate­li­tarną mapą, wlewa w nas nadzieję, że to już nie­długo, widzi to na moni­to­rze, który online poka­zuje poło­że­nie naszej koło­wej kara­wany. Po chwili sły­szę Karola obwiesz­cza­ją­cego „no wresz­cie”, a przez zaku­rzoną jak cho­lera szybę widzę, że fak­tycz­nie zie­mia z brud­no­sza­rej zmie­nia kolor na czer­wony, pew­nie nawet opony ode­tchnęły, wjeż­dża­jąc na twardą skałę. W nosie czuję suchą sko­rupę, od tego kurzu chce mi się rzy­gać… zatrzy­mu­jemy się na chwilę, by prze­wie­trzyć śro­dek auta. Smar­kam i pluję, ale to nie pomaga, więc wle­wam sobie tro­chę wody na dłoń i wcią­gam ją przez nos, roz­mięk­cza­jąc to, co w nim powstało. Char­kam, pluję, zresztą wszy­scy pozwa­lamy sobie na podobne zabiegi, pew­nie nasze płuca wyglą­dają jak worek w dawno nie­czysz­czo­nym odku­rza­czu.

Dalej ruszamy już nieco szyb­ciej, ale doku­cza jak nie kurz, to słońce. Koło dzie­sią­tej zaczyna cał­kiem mocno palić, zaś wraz z wybi­ciem jede­na­stej czuję, że pra­żymy się jak w mikro­fa­lówce, która w eks­pre­so­wym tem­pie pod­grzewa danie skła­da­jące się z chło­pa­ków z Marsa.

Co za kraj – w nocy zimno jak cho­lera, a jak wycho­dzi słońce, to czło­wiek wysta­wiony jest jak na patelni, żad­nego cie­nia. Ten był rano za górą i to wtedy, gdy aku­rat nie był potrzebny. Zaczy­nam wyra­stać na mal­kon­tenta. Choć nikt z nas tego gło­śno nie mówi, pew­nie wszy­scy czu­jemy to samo. Moje wewnętrzne roz­wa­ża­nia zakłóca Michał, który do tej pory w sku­pie­niu pra­co­wał na kom­pu­te­ro­wej mapie. Poja­wił się na jego twa­rzy uśmiech wraz z pierw­szym tak­tem muzyki, którą udało mu się odpa­lić z lap­topa. I tak do dźwię­ków skrzy­pie­nia wyda­wa­nych przez humvee dołą­czyli Lady Pank z utwo­rem Kry­zy­sowa narze­czona, a zaraz po nich moc­nym gło­sem zaśpie­wał Krzysz­tof Kraw­czyk. Do naszych uszu dotarła melo­dia i słowa pio­senki:

Chcia­łem być mary­na­rzem

Chcia­łem mieć tatu­aże

Podró­żo­wać, zwie­dzać świat

Pięk­nie żyć, gar­ściami życie brać.

Lep­szej pio­senki do czasu i miej­sca, w któ­rym się obec­nie znaj­du­jemy, nasz dowód­czy didżej nie mógł dobrać. Mamy już pew­nie hymn na cały pobyt w Afga­ni­sta­nie. To nasz pierw­szy bojowy wyjazd z bazy – docie­ramy się. Można przy­jąć, że już za parę tygo­dni obecne nie­do­god­no­ści nawet nie będą odczu­walne, prze­łą­czymy się na tryb zada­niowy. Wtedy zimno, kurz, piach… uznamy, że to taka robota: jest zima, musi być zimno.

Jedna minuta, podaje nawi­ga­tor. Michał lekko zachryp­nię­tym od kurzu, a nie od śpie­wa­nia gło­sem potwier­dza – odbiór. Do naszego celu mamy w linii pro­stej, tak jak zało­ży­li­śmy, około kilo­me­tra. Przez miraż nawet bez lor­netki widzę sunące po dro­dze pię­trowe cię­ża­rówki, które są cha­rak­te­ry­stycz­nym obra­zem dla afgań­skich dróg. Roz­sta­wi­li­śmy się tak­tycz­nie. Czas na to był naj­wyż­szy – godzina jede­na­sta minut trzy­dzie­ści. Z nieba leje się pło­mienny żar. Ja, zgod­nie z zakła­daną rutyną, biorę się za tan­ko­wa­nie potwora; żre ten samo­chód tyle, ile mu się naleje. Według instruk­cji humvee powi­nien palić w gra­ni­cach dwu­dzie­stu litrów na 100 kilo­me­trów. Bak jest spo­rej pojem­no­ści i pomie­ści dzie­więć­dzie­siąt pięć litrów, ale nasza pręd­kość, trudny teren i cię­żar powo­dują, że opróż­ni­li­śmy już pierw­szy dwu­dzie­sto­li­trowy kani­ster, choć nie prze­je­cha­li­śmy wię­cej niż pięć­dzie­siąt kilo­me­trów.

U pod­nóża masywu gór­skiego jeden z naszych humvee wygląda jak dro­binka

Michał zde­cy­do­wał, że zosta­jemy tu na trzy godziny, ale bez roz­bi­ja­nia taboru. Pozosta­jemy w takiej poło­wicz­nej goto­wo­ści; do drogi jest bli­sko, jeste­śmy widoczni, więc musimy być mobilni. Tro­chę się odku­rzy­łem i zer­kam na humvee, zapi­su­jąc pomy­sły, jak udo­sko­na­lić tę naszą brykę – już wiem, czego mi w niej bra­kuje. Na bank na tyl­nych drzwiach po mojej stro­nie zamon­tuję pojem­nik z wodą. Przy­spa­wam noszak, taki na miarę, by wsu­wać odwró­cony do góry nogami kani­ster – dzięki temu będziemy mieć bie­żącą wodę. Poza tym kani­stry na wodę mają kra­niki – teraz, chcąc się umyć, lejemy sobie wodę nawza­jem. Do tego na każde okno nie­zbędna nam będzie zasłonka do zamon­to­wa­nia, a Grze­siek na pakę potrze­buje bal­da­chimu dają­cego cień, podob­nie Karol. Prób­nie roz­sta­wiamy siatkę masku­jącą – cień z niej jest mizerny, a słońce pali nie­mi­ło­sier­nie nawet pod nią. Dla­tego już wiem, że pod siatką umiesz­czę bre­zent – wtedy cień będzie cał­ko­wity. Co poza tym? Odciągi i ste­laż nacią­ga­jący siatkę masku­jącą są w miarę OK, ale i tak zamon­tuję wszystko po swo­jemu jesz­cze raz i wymie­nię odciągi na nowe.

Na dro­dze nic się za bar­dzo nie dzieje, snaj­pe­rzy odpo­wie­dzialni za obser­wa­cję liczą cię­ża­rówki. Póź­niej porówna się: ile z nich dotrze do Kan­da­haru, a ile roz­myje się po dro­dze, zjeż­dża­jąc w nie­znane, by omi­nąć rzą­dowe poste­runki. Korzy­stam z oka­zji i krótko drze­mię na moim reży­ser­skim krze­śle przy­wie­zio­nym jesz­cze z Iraku. Zosta­li­śmy tu jed­nak nieco dłu­żej i nastało cał­kiem przy­jemne popo­łu­dnie. Gdy spa­łem, nic mnie nie omi­nęło: Karol mówi, że tylko w pobliżu prze­szło stado kóz z prze­stra­szo­nym paste­rzem, a drogą jechał auto­bus, który na dachu wiózł drugi, i to więk­szy. Zapada decy­zja, że się zbie­ramy. Czas na demon­stra­cję siły: pokaz, że są tu woj­ska koali­cji i kon­tro­lują sytu­ację. Ina­czej mówiąc, tro­chę takie stro­sze­nie pió­rek.

Pod­jeż­dżamy do drogi i suniemy rów­no­le­gle do niej. Po poko­na­niu nie wię­cej niż dwu­stu metrów dostrze­gamy, że nasza obec­ność tu jest zauwa­żalna: kie­rowcy zwal­niają, nie­któ­rzy wręcz nie są pewni, czy mogą jechać dalej. My zaś nikogo nie zatrzy­mu­jemy, po pro­stu jedziemy, snu­jąc się powoli w stronę gra­nicy z Paki­sta­nem.

Gwiaź­dzi­sta i total­nie cicha noc nastała nieco szyb­ciej, niż rano budził się dzień. Tro­chę klu­czymy, już po ciemku, tak by się dobrze usta­wić. Dobrze, czyli w takim miej­scu, by nikt nas nie mógł podejść, zresztą nie ma jak nas zna­leźć w tej ciem­no­ści na odlu­dziu. Wywiad mil­czy, w ete­rze cisza, toteż nikogo wypo­sa­żo­nego w łącz­ność radiową nie ma w oko­licy. Jeżeli można powie­dzieć, że nie ma nic, to jeste­śmy w takim wła­śnie miej­scu, poza nami nicość. Pamię­tam podobne nie­sa­mo­wite noce, które miały miej­sce pod­czas ope­ra­cji na wodach Zatoki Per­skiej, cza­sami było tak cicho, że dało się sły­szeć ocie­ra­jącą się o poszy­cie naszej łodzi MKV wodę, tu teraz nawet żad­nego szmeru nie ma.

Afgań­skie poranki potra­fiły być magiczną grą świa­tła i cie­nia

Dziś testu­jemy nasz wewnętrzny sys­tem łącz­no­ści. Ja jako kie­rowca obsta­wiam wartę – jest nas pię­ciu, więc czu­wamy po godzi­nie. Za pięć godzin, o dru­giej w nocy, wra­camy do bazy, w linii pro­stej mamy około 70 km, więc powin­ni­śmy wró­cić koło siód­mej rano, taki plan. Teraz, uzbro­jony w ter­mo­wi­zor – nowo­cze­sną broń, a dokład­nie lor­netkę ter­mo­wi­zyjną – strzegę snu chło­pa­ków. To nie­sa­mo­wi­cie przy­datne i inte­li­gentne urzą­dze­nie pozwala na wykry­cie obiektu, który emi­tuje fale cieplne, czyli czło­wieka, zwie­rzę­cia, maszyny. W miej­scu, w któ­rym się usta­wi­li­śmy, mamy pod­gląd na otwarty teren na dobre dwa kilo­me­try, czyli tyle, ile pozwala lor­netka. Patrząc przez nią na roz­grzaną pusty­nię, widzi się jasno­żółty kolor, który ozna­cza cie­pło, lub czer­wony kolor – to gorąco. A gdy prze­łą­czam kolory na chłodne, widzę zimne barwy: nie­bie­ski, ciemnonie­bie­ski… Czło­wiek w ubra­niu będzie wyróż­niał się na tle pustyni jako chłod­niej­szy odcień. Nie ma jak się ukryć przed tym urzą­dze­niem, trzeba by się ubrać w folię RSC, ale sze­lesz­czącą postać w tej ciszy usły­sze­li­by­śmy z kilo­me­tra. Wresz­cie nastał czas, że wraz z umie­jęt­no­ściami, dobrą bro­nią i kami­zel­kami tak­tycz­nymi jeste­śmy wypo­sa­żeni rów­nież w opto­elek­tro­nikę.

Do peł­nego żoł­nier­skiego szczę­ścia bra­kuje nam wła­snych pojaz­dów, śmi­głow­ców, samo­lotu i sate­lity, ale jak wia­domo, nie od razu Kra­ków zbu­do­wano, któ­reś poko­le­nie naszych żoł­nie­rzy się doczeka, oby gene­ra­ło­wie i poli­tycy zdą­żyli przed kolejną wojną. Z lek­tury wspo­mnień radziec­kich żoł­nie­rzy wiem, że to wła­śnie noc była tym cza­sem, w któ­rym nie­uważni war­tow­nicy sta­wali się łatwym celem dla mudża­he­di­nów. Ponoć przy­ła­pany przez swo­ich na spa­niu na war­cie żoł­nierz wra­cał kolej­nego dnia do domu jako „boha­ter” w cyn­ko­wej skrzyni. U nas zaśnię­cie nie wcho­dzi w grę, nawet nie wiem, kiedy minęła moja godzina. Ter­mo­wi­zor oraz roz­my­śla­nie o mudża­he­di­nach i mło­dych Rosja­nach spra­wiły, że mój czas szybko zle­ciał.

Wypo­sa­żony jestem w jesz­cze jeden wyna­la­zek, nie żaden cud tech­niki, ale spraw­dza się ide­al­nie. Jest nim sznu­rek, któ­rego drugi koniec przy­wią­zany jest do palca Michała. Szar­piąc za sznu­rek, budzę Michała, on prze­wią­zuje sznu­rek na palec Karola i nie opusz­cza­jąc sta­no­wi­ska, doko­nu­jemy roz­pro­wa­dze­nia war­tow­ni­ków na war­cie; roz­pro­wa­dza­jący kapral do parady jak w woj­sku tu nam jest nie­po­trzebny.

Cztery godziny snu w cie­płym śpi­wo­rze minęły jak zawsze szyb­ciej niż godzinna warta… Zer­kam w niebo. Jest gwiaź­dzi­ste, a gwiazdy widać tak bli­sko nas, i to nie tylko te w zeni­cie, ale i te dostrze­galne po sam hory­zont. Całe niebo zasiane jest mru­ga­ją­cymi w naszą stronę kon­ste­la­cjami. Można poczuć się czę­ścią kosmosu, czę­ścią nieba… to jesz­cze Zie­mia czy już Mars? Mars, i to cał­kiem praw­dziwy.

Czar nocy prysł po uje­cha­niu dwóch kilo­me­trów, znowu wpa­ko­wa­li­śmy się w jakieś pyli­ste gówno, czuję, że moje noz­drza, gar­dło i płuca napeł­niają się kurzem. Jadę na nok­to­wi­zji i nawet w niej widzę tumany kurzu uno­szące się za pierw­szym samo­cho­dem. Kilo­metr, dwa, dzie­sięć, godzina, dwie… na zegarku szó­sta, nikt się nie odzywa, kto może, ten pew­nie przy­sy­pia, kie­rowcy i gun­ne­rzy robią swoje. Jedną z waż­niej­szych funk­cji pod­czas patrolu spra­wuje nawi­ga­tor, ja jadę tam, gdzie on mi wyzna­cza drogę, Michał pew­nie mógłby też przy­mknąć oko, ale całą drogę dubluje robotę nawi­ga­tora, potwier­dza­jąc słusz­ność wyboru trasy z tym, co widzi na sate­li­tar­nej mapie w lap­to­pie, Przemo zresztą zamel­do­wał do bazy, że wró­cimy zgod­nie z pla­nem. Pora­nek wstaje podobny do tego wczo­raj­szego, witamy sza­rawy świt, zer­kam na zega­rek – siódma. Wresz­cie kawa­łek asfaltu, mocno przy­śpie­szamy, za każ­dym z naszych samo­cho­dów zaczyna wiro­wać rdzawy kolor pyłu zwie­wa­nego z auta. Wresz­cie nastała chwila, w któ­rej możemy zanu­cić za Kraw­czy­kiem:

Prze­mie­rzy­łem cały świat od Las Vegas po Krym

Zgra­łem tysiąc talii kart, które lubią dym

Ska­so­wa­łem kilka bryk, nie żałuję dziś

Nie żałuję dziś.

Jak zmiana miej­sca pracy potrafi zmie­nić podej­ście do wyko­ny­wa­nej czyn­no­ści… Pra­cu­jąc jako ślu­sarz–spa­wacz w Raci­bor­skiej Fabryce Kotłów RAFAKO, zasy­pia­łem z nie­chę­cią, wie­dząc, że po prze­bu­dze­niu będę musiał poje­chać do fabryki, prze­brać się w „arbaj­tan­cug”, wejść na halę pro­duk­cyjną i zająć się pra­cami ślu­sar­sko-spa­wal­ni­czymi. Teraz głowę mam pełną pomy­słów ślu­sar­sko-spa­wal­ni­czych i sam się do tej roboty garnę, wręcz jestem wdzięczny za tamtą robot­ni­czą szkołę. Gdy poja­wia się potrzeba, wiem, gdzie, co i jak przy­ciąć, zeszli­fo­wać i czy da się jedno z dru­gim zespa­wać, ale wpierw jest do roz­wią­za­nia ważna kwe­stia, skąd pozy­skać mate­riał do moich kon­struk­cji? Tu kła­nia się irac­kie doświad­cze­nie, całą pracę muszę roz­po­cząć od wizyty na pobli­skim zło­mo­wi­sku. Takie miej­sce już tra­dy­cyj­nie trak­tu­jemy jak maga­zyn rze­czy komuś nie­po­trzeb­nych, a innym bar­dzo. Jestem umó­wiony z Tylu­tem na popo­łu­dnie, musimy się śpie­szyć, by cza­sem inni moder­ni­za­to­rzy nas nie wyprze­dzili. Na takim zło­mo­wi­sku zawsze znaj­dzie się coś cen­nego. Teo­re­tycz­nie ląduje tam już nie­po­trzebny mate­riał, za to inni pozy­skują go jako cenne zna­le­zi­sko. Zresztą wyjeż­dża­jąc z Iraku, na podobne miej­sce sporo gra­tów zabra­li­śmy z myślą, że się komuś przy­da­dzą.

Nie tylko Polak potrafi

Znowu ucie­kłem myślami, a tu już brama wjaz­dowa stoi otwo­rem. Pierw­szą prze­je­cha­li­śmy witani na bacz­ność przez Afgań­czy­ków, w dru­giej nikt nas o nic nie pyta, nie spraw­dza prze­pu­stek, widać, że jeste­śmy swoi, jeste­śmy w domu. W domu? Kie­dyś wymy­śli­łem powie­dze­nie: tam dom twój, gdzie skrzy­nia twoja, moje są tu pod łóż­kiem w bicha­cie, ale zanim do niej wejdę, smar­kam i kaszlę, tak że pra­wie wyplu­wam płuca. I to nie ja jedyny. Przed wej­ściem ścią­gam ciu­chy – jestem zaku­rzony, jak­bym w mły­nie pra­co­wał; inni poszli jesz­cze dalej, uda­jąc się pod prysz­nic tak jak stali, w mun­du­rach, czyli robią przy oka­zji pra­nie. Musimy się śpie­szyć, śnia­da­nie jest do dzie­sią­tej, a po powro­cie nie ma czasu na leni­stwo, tylko trwa tan­ko­wa­nie pojaz­dów i choć powierz­chowna obsługa broni. Minimi nawet nie wycią­gną­łem z auta, a wygląda, jakby prze­szła długi bojowy szlak. Tu na miej­scu mamy dwa kom­pre­sory, cztery węże, sprę­żone powie­trze dosko­nale radzi sobie z pyłem. Wresz­cie czas na prysz­nic, nie­stety cie­płej wody nie ma, to nor­malka… w ciągu dnia, jak jest gorąco, to z prysz­nica leci tylko gorąca woda, a w nocy jest zimno, to i woda lodo­wata. Teraz nie ma to żad­nego zna­cze­nia, czuję się tak brudny, że umyję się każdą wodą, byleby się lała obfi­tym stru­mie­niem na kark. Serio, prysz­nic potrafi ukoić poczu­cie swę­dzą­cego ciała. Spływa ze mnie rdza­wo­bru­natna woda, a pia­sek, pył i kurz mam dosłow­nie wszę­dzie, wszę­dzie i wszę­dzie. Smar­kam i kaszlę, chcąc się pozbyć tego, czym przez ostat­nie dni oddy­cha­łem. Ten syf mam nie tylko na skó­rze, ale i w nosie, zato­kach, płu­cach… a i to nie wszystko, mam pew­nie naj­dłuż­sze włosy w pol­skim woj­sku, pia­sek ma się gdzie zbie­rać, ale ni hu-hu… Na pohy­bel tym beto­nom w woj­sku. Oso­bi­sty bunt spra­wia, że wło­sów nie zetnę.

Na gra­nicy nocy i dnia

Na śnia­da­nie wkra­czamy chwilę przed dzie­siątą, jak zawsze po cywil­nemu: w czy­stych koszu­lach, żel na wło­sach lśni, czy­ści i wypach­nieni. Ci, któ­rzy nie wie­dzą, czyli sto­łów­kowa więk­szość, zer­kają na nas jak na leni, któ­rzy dopiero co wstali, chcąc zjeść poranny posi­łek pra­wie że w połu­dnie. Mamy to w powa­ża­niu, ale ubaw nie­zły – w jakiej bazie bym nie był, to żoł­nie­rze jed­no­stek spe­cjal­nych są podob­nie postrze­gani, przy­cho­dzą na śnia­da­nie jako ostatni, raczej nie­wy­spani, pew­nie balo­wali do późna… Ale prze­cież nikomu nie będziemy się tłu­ma­czyć, że ten posi­łek jest tak naprawdę naszą kola­cją… no i kto by tam uwie­rzył gościom w czy­stych koszu­lach opo­wia­da­ją­cych o miej­scach, w któ­rych mogli nocą poczuć się jak „bogom nocy równi”.

Baza Kandahar

Baza Kan­da­har

Życie w woj­sko­wych bazach, z dala od domu, kraju, rodziny i prozy codzien­no­ści, powo­duje, że żoł­nierz, jakim by nie był twar­dzie­lem, to w samotny wie­czór po pro­stu zatę­skni. Za dziećmi, uko­chaną kobietą, mamą, tatą, a i psem… Tacy jeste­śmy, tego nie da się oszu­kać, tym bar­dziej w samotną noc, leżąc pod afgań­skim nie­bem i będąc przy­kry­tym kocem w drew­nia­nej bicha­cie. Mądre armie i mądrzy dowódcy dbają o to, by żoł­nierze w takiej wła­śnie jak ta nasza bazie w Kan­da­ha­rze, w wol­nym cza­sie od służby czy boju, choć na chwilę zna­leźli odskocz­nię od wojen­nego znoju, stresu i samot­no­ści. Naj­czę­ściej tęsk­notę koi coś, co choć tro­chę dawało namiastkę tego, co zostało w kraju. Dba­nie o dobry stan ducha nazywa się po pro­stu pod­trzy­my­wa­niem morale, czym ono wyż­sze, tym łatwiej w boju, a i pro­ściej utrzy­mać armię chło­pów w cuglach oraz moty­wo­wać do dzia­ła­nia. To przy­datne rów­nież dla samych dowód­ców, bo i oni mie­wają chwile sła­bo­ści. Broń Boże nie uża­lam się tu nad nami, taka robota, ale kto nie poczuł smaku mie­sięcz­nej, sze­ścio-, a nawet ośmiomie­sięcz­nej roz­łąki, ten może nie rozu­mieć tego, o czym mowa, i pomy­śleć, że narze­kam, a ponoć my wszy­scy to tacy twar­dziele.

Nasze pol­skie bazy, w któ­rych prze­by­wa­łem w kolej­nych latach, nie były przy­go­to­wane do zagra­nicz­nej służby, ale i do zwy­kłego życia też nie. Ow­szem, była sto­łówka i dach nad głową, ale bra­ko­wało miej­sca, gdzie można by było po pro­stu choć na chwilę zapo­mnieć o tym, gdzie się jest, i tro­chę się zre­lak­so­wać. Nasza naro­dowa tra­dy­cja wpaja nam, by mieć we krwi Boga, Honor i Ojczy­znę, miej­sca na tęsk­nie­nie i roz­rywkę nie wpi­sano w regu­la­min, więc i wyż­szym dowód­com nie spę­dza snu z powiek tro­ska o duszę żoł­nie­rza. No wła­śnie, skoro mowa o duszy – niby dba o nią kape­lan, a miej­sce na kaplicę jest obo­wiąz­kowe. Ale czy tego potrze­buje na woj­nie doro­sły facet, by ode­tchnąć po cięż­kim dniu? Ja nie. Kie­dyś prze­czy­ta­łem z nie­do­wie­rza­niem, jak jeden ze zna­mie­ni­tych, wyda­wa­łoby się, gene­ra­łów mówił o naszych potrze­bach mniej wię­cej tak, że żoł­nierz bojo­wiec nie powi­nien mieć czasu na tęsk­nie­nie. A może lepiej zacy­tuję za por­ta­lem Z Afga­ni­stanu.pl tę gene­ral­ską wypo­wiedź z 2010 roku:

„– Zaraz, zaraz – czas wolny? Po co!? – odpo­wie­dział pyta­niem na pyta­nie mój roz­mówca. – Prze­cież wtedy żoł­nierz zaczyna myśleć. Nie o walce, tylko o rodzi­nie. Zaczyna tęsk­nić, dopada go fru­stra­cja, sło­wem, obniża się jego zdol­ność bojowa. Uwa­żam, że żoł­nierz przez te 6 mie­sięcy powi­nien wal­czyć, spać – bo sen rege­ne­ruje – i jeść. A odro­binę czasu wol­nego prze­zna­czać na przy­go­to­wa­nie sprzętu do walki – kon­ty­nu­ował gene­rał. – Siat­kówka, pił­ka­rzyki? Żoł­nierz bojowy nie ma na to czasu. Wraca do bazy, bie­rze kąpiel, je i idzie spać”.

Czy jest co komen­to­wać…?

Inne armie, potęż­niej­sze od naszej, patrzą na swo­ich żoł­nie­rzy zupeł­nie ina­czej, tam nie ma potrzeby ścią­gać aż tak bojo­wych twar­dzieli, jak nasz gene­rał sobie wyma­rzył, patrząc na żoł­nie­rza bojowca zza szta­bo­wego stołu. W innych woj­skach uwzględ­nia się czas na tele­fo­niczny i inter­ne­towy kon­takt z rodzi­nami, pił­ka­rzyki, siat­kówkę, a nawet na salsę i inne roz­rywki, kino i siłow­nię. Do tego bar­dziej oka­zała roz­rywka się tra­fia, a to za sprawą świa­to­wych gwiazd i gwiaz­de­czek, że wspo­mnę kon­cert Mari­lyn Mon­roe, który odbył się w lutym 1954 roku dla tysięcy żoł­nie­rzy w Korei Połu­dnio­wej. Czemu o tym piszę? Czemu odpo­czy­nek, roz­rywka i salsa są tak ważne i czy, na miłość boską, na woj­nie jest na to miej­sce i czas? Tacy jeste­śmy, tacy są mło­dzi ludzie, a i ci starsi też tego potrze­bują w trud­nych warun­kach. Po co? Po to, by po pro­stu nie zwa­rio­wać. Wczy­taj­cie się we wspo­mnie­nia naszych powstań­ców war­szaw­skich i lud­no­ści cywil­nej pło­ną­cej War­szawy. Trwało powsta­nie, waliły się kamie­nice, pło­nęły ulice i bez­względ­nie mor­do­wano na uli­cach mia­sta miesz­kań­ców, a w krót­kiej chwili wytchnie­nia odby­wały się kon­certy, zawie­rano mał­żeń­stwa, urzą­dzano potań­cówki i teatrzyki, gdzieś tam w ruinach był czas na uśmiech, miłość, wszystko po to, by choć na chwilę uciec od tra­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści. Mło­dzi i sta­rzy chcą się bawić nie­za­leż­nie od tra­ge­dii, jaka roz­grywa się wokoło.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki