Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Afganistan na kołach to kolejna z serii książek Navala opowiadająca o jego wojennych przeżyciach. Tym razem GROM przenosi się z Iraku do Afganistanu, choć w Iraku nadal stacjonują polskie wojska i trwa wewnętrzny konflikt.
GROM w Afganistanie funkcjonuje jako samodzielny Task Force w kanadyjskiej strefie odpowiedzialności, w prowincji Kandahar. Afganistan to mozaika kultur, różnorodna ludność wyznająca odmienne wartości i zasady. Operatorzy GROM-u, poza wykonywaniem operacji specjalnych, muszą nauczyć się funkcjonować wśród obcych.
Afganistan to kraj o bardzo surowym klimacie, gdzie, na równi z nieprzewidywalnym przeciwnikiem, ogromnym zagrożeniem jest klimat i pozostawione przez Rosjan miny. Książkę można śmiało zaliczyć do książek „drogi”. Większość operacji bojowych prowadzi się przy użyciu samochodów terenowych Humvee, te wozy nie stanowią tylko o sile oręża, ale podczas kilkudniowych patroli stają się domami na kołach. Rejony działania, do których dociera ich nowoczesna kołowa karawana często okazują się zapomnianymi nie tylko przez nasz świat, ale i Afganistan miejscami na mapie. Podczas czytania tej książki wraz z Navalem dojedziesz tam, gdzie od bardzo dawna nie widziano człowieka spoza Afganistanu.
NAVAL służył w GROM-ie przez czternaście lat jako operator w zespole bojowym. Sporą część tego czasu spędził na misjach zagranicznych w Zatoce Perskiej, Iraku i Afganistanie. Za swoją służbę był wielokrotnie odznaczany, w tym najwyższymi odznaczeniami wojskowymi, jakie można otrzymać w Polsce za czyny bojowe poza granicami kraju, m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego, Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego i Złotą Odznaką GROM-u. Był pierwowzorem postaci GROM-owca do gry komputerowej Medal of Honor. Warfighter. Prowadził program survivalowy Ekspedycja – odkrywcy drugiej natury oraz autorski program Strzelnica Navala w POLSAT Sport.
Jest autorem książek: Przetrwać Belize; Ostatnich gryzą psy; Zatoka; Camp Pozzi; Chłopaki z Marsa oraz poradników: Ekstremalnie. Poradnik treningowy; Ekstremalna Strzelnica Navala; Świat na celowniku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Nasz pierwszy raz
Zanim wyruszymy na nasz pierwszy patrol, pakujemy do samochodów od cholery amunicji i jedziemy na strzelnicę – przewietrzymy się i poznamy najbliższą okolicę. Strzelnica oddalona jest o jakieś siedem kilometrów od bazy, znajduje się na południe od lotniska, już poza terenem osiedli przyległych do miasta. Jest nią ogromna piaszczysta pustynia ciągnąca się po granicę z Pakistanem. Z bazy wyjeżdżamy niezatrzymywani przez nikogo. Przekraczamy pierwszą bramę wyjazdową, śluzę, drugą bramę. Przyjaźnie machają do nas żołnierze pełniący służbę ochronną na posterunkach. Ostatnią bramę zajmują afgańscy policjanci, którzy salutują, stając na baczność. Chwilę po wyjeździe dostajemy info od wywiadu, że w okolicy rozdzwoniły się telefony i nastał w sieci szum alarmujący o tym, że z bazy Kandahar wyjechał patrol. Jadę drugi w kolumnie, przede mną humvee (HMMWV) z chłopakami z poprzedniej zmiany, którzy zostali nieco dłużej i wprowadzają nas w tajniki tutejszego funkcjonowania. Ci brodaci faceci pewnie mają już przed oczami pakowanie frachtu, ale jeszcze na ten jeden raz muszą przeobrazić się w nomadów. Zresztą ich długie brody świadczą o tym, że i tak nieomal się nimi stali.
Na takich jak my patrzą w bazie trochę jak na szaleńców, którzy wyjeżdżają z bezpiecznej fortecy na kilka dni w teren. W okolicy jedyną władzą stanowioną są rodzinne klany – co nie oznacza talibów. Teren, po którym jeździmy, to miejsce, w którym prawdopodobnie nigdy nie widziano białego człowieka; nie było tam do tej pory wojsk koalicji, co więcej, nawet Ruscy się tu nie zapuszczali. A nasi – tak. Dlatego gdy wyjeżdżamy, nikt w bazie nie pyta, dokąd i po co, tylko zerkają na nas jak na straceńców czy ludzi niespełna rozumu. Tutejsza wojna, jak każda, ma swoją specyfikę: regularne wojska koalicji sprawują, a przynajmniej tak im się wydaje, kontrolę nad miastami i głównymi ciągami komunikacyjnymi, bezapelacyjnie zaś panują w powietrzu. W teren, poza główne drogi, wyjeżdżają praktycznie tylko żołnierze jednostek specjalnych, ale moim zdaniem to ci z jednostek konwencjonalnych mają dużo gorsze zadania. To oni, jeżdżąc głównymi drogami, są łatwym celem, my zaś będziemy poruszać się tak, by nie być zwierzyną łowną, a drapieżnikiem.
Za bramą nie przemieszczamy się drogą, tylko pierwszym z możliwych zjazdów kierujemy się na bezdroże. Samochód skrzypi tak okropnie, jakby zaraz miał się rozpaść na wiele kawałków. Gdy naciskam pedał gazu, by utrzymać odległość za pierwszym pojazdem, który właśnie mocno przyśpieszył, czuję, że moc silnika nie pozostawia złudzeń: pod maską silne mechaniczne konie rwą się do roboty. Jak ja lubię ten odgłos, wracają irackie wspomnienia…
Teren poza bazą jest strasznie zaśmiecony: mnóstwo reklamówek, plastikowych butelek, szmat – jak na dzikim wysypisku. Nie lubię takich miejsc. Przemierzamy ten bajzel z dobry kilometr, a następnie przejeżdżamy przez stromy ziemny wał i kierujemy się w nieco dziwne jak na tutejsze realia miejsce. Trzy żółtawe, podobne do tych z naszych polskich osiedli dwupiętrowe bloki wyglądają na tym pustkowiu co najmniej osobliwie. Wokół nich biega chmara dzieciaków. Wydaje się, że im bardziej się zbliżamy, tym więcej jest tych urwisów. Z radia pada komunikat, by nikt nic dzieciakom nie dawał, zrobimy to w drodze powrotnej. To zresztą nie widok dzieci przykuwa w pierwszej kolejności moją uwagę. Raczej to, że każdy z bloków ma w samym środku wyrwę, taką od dachu po parter. Takie wyrwy są pozostałościami po trafieniu pociskiem.
Bloki to relikt po rosyjskiej obsłudze lotniska. Podobnie jak u nas, Ruscy, chcąc się zadomowić, budowali dla swoich szeregowe bloki z wielkiej płyty. Dziś w Polsce hula w nich już wiatr. Mamy w nich świetne miejskie obiekty treningowe. Tu zaś, niezależnie od stanu, w jakim się znajdują, tętnią życiem. Pełno dzieciaków, pod blokami na ławkach siedzą dorośli i przypatrują się nam, nie wyrażając jakichkolwiek emocji. My podobnie: patrzymy na nich i jesteśmy jakby niemymi obserwatorami ich codzienności. Gdy suniemy dość sprawnie pod oknami bloków, przed oczyma migają mi zaskakujące obrazy. Zostawiamy bowiem to dziwne miejsce za sobą i otwiera się przed nami szeroka pusta przestrzeń. Jadąc, rozwijamy się w szyk, tak by żaden z samochodów nie jechał w kurzu poprzednika i każda załoga miała dobry wgląd w teren. Często tak jest, że zakładana taktyka różni się od tego, co zastaniemy na miejscu. Jadąc jeden za drugim, minimalizowalibyśmy co prawda ryzyko wjechania na minę – no, ale jak patrzę na to, co unosi się z ziemi po przejeździe pierwszego samochodu, to dziękuję za poruszanie się w takiej chmarze brązowego kurzu.
Po parunastu minutach słychać z eteru krótki komunikat: „jedna minuta”, a po chwili: „to tu”. Nietrudno odgadnąć, że to faktycznie nasze miejsce docelowe. Ustawiamy się w linii, a przed nami piękny widok: pustynia, taka prawdziwie piaszczysta. Dwieście pięćdziesiąt kilometrów piasków, zaś za nimi pasmo Sulaiman, góry, które są przedłużeniem południowego masywu Hindukuszu. Granicę afgańsko-pakistańską stanowią praktycznie tylko takie pasma, o długości aż 2430 km.
Czy podczas przestrzeliwania broni coś nas ogranicza? Nie. Może kierunek prowadzenia ognia. Jeśli jest południowy, to do dzieła. No, prawie, bo jak to ze snajperami… pojechali w cholerę na pięćset, tysiąc i jeszcze dalej metrów, tak że prawie ich nie widać, by porozstawiać swoje snajperskie cele. Wreszcie po dobrych dwóch tygodniach pakowania się i przerzutu na raty nastał czas, że możemy poczuć zapach prochu. Trochę dajemy upust swym wojowniczym skłonnościom do demolki i niszczymy tarcze, beczki i palety porozstawiane na przedpolu. W firmie szkolono nas przede wszystkim w walce na niewielkich odległościach, a dosłownie w pokojach, korytarzach, budynkach, mieście. Tam każdy strzał musiał być precyzyjny. Tu natomiast mamy teraz okazję powalić trochę dalej. Sto, trzysta czy nawet pięćset metrów – i to nie ogniem takim na maksa celowanym, a seriami z pozycji, jaką kto uzna za dogodną: stojąc, klęcząc, leżąc.
Nasze karabiny grają muzykę, która koi – możecie w to nie wierzyć, ale tak jest. Największą frajdę mają pewnie gunnerzy, bo ich karabiny dudnią prawie jak działa: walą głośno i daleko, siejąc na przedpolu spustoszenie w poustawianych paletach. To właśnie na tę chwilę w swej wojskowej karierze każdy z nas czekał. Mam poczucie satysfakcji, poniesienia sensownego wysiłku i poświęcenia, które było niezbędne, by dostać się do GROM-u. Wiem, że każdy z nas zdarł do kości pięty, zarywał noce, ucząc się zagadnień operacyjnych, słaniał się na nogach z niewyspania i na zmęczeniu ćwiczył taktykę. Marzł, pocił się, nie miał wolnych weekendów, nie spędzał błogich popołudni nad Wisłą, popijając piwo… Jeszcze długo mógłbym wymieniać, z czego musieliśmy rezygnować, ale było warto. To nagroda – móc stać na skraju afgańskiej pustyni i strzelać, ile dusza zapragnie, a lufa wytrzyma.
Lufa z mojego minimi zaczęła parować rozgrzanym mirażem, po wystrzelaniu dwustunabojowej taśmy zmieniam ją na nową. Podnoszę klapę i zaglądam do wnętrza broni. Widzę tam sporo mosiężnych opiłków, które starły się z łusek po kolejno ładowanej do komory nabojowej amunicji. Dwieście sztuk wystrzelanych seriami pocisków odbyło się bez zacięcia, to dobry znak. Pędzelkiem czyszczę i wydmuchuję zabrudzenie – zmiana lufy i drugie dwieście. FN Minimi 5,56 to dobra broń, zaprzyjaźniliśmy się już w naszych Bieszczadach podczas strzeleckich przygotowań, a teraz, w tym pylastym środowisku, w którym czuję, że non stop oddycham pustynnym kurzem, karabin maszynowy też daje radę.
Jeżeli na tym bożym świecie można poczuć się wolnym, to właśnie w takiej chwili. Takie mam odczucie. Wyjechaliśmy z bazy o drugiej w nocy, by pod osłoną ciemności uciec od ciekawskich spojrzeń, ale po drugiej stronie, tak jak i u nas, ktoś nie spał. W tej robocie ktoś zawsze czuwa. Chwilę po naszym wyjeździe wywiad doniósł, że wśród miejscowych rozeszło się info o kolumnie czterech aut wyjeżdżających z bazy Kandahar. To dla nas zła wiadomość, ale ma i dobrą stronę. Po chwili bowiem dowiadujemy się, że przeciwnik nie może ustalić, w którą stronę się udaliśmy po wyjechaniu z miasta. Prowadząc humvee, jesteśmy wyposażeni w noktowizory, nie potrzebujemy do jazdy świateł drogowych, więc szybko znikamy w afgańskim mroku.
Pierwszy odcinek drogi pokonujemy dość szybko, poruszamy się po dobrej jakościowo asfaltowej drodze, która jest oznaczona na mapie jako trasa A75. W linii prostej kieruje się ona ku przejściu granicznemu z Pakistanem w Spin Boldak. Gdy tak jedziemy ciemną nocą, przypominają mi się irackie czasy. Wtedy, w kolumnie kilku humvee razem z żołnierzami Navy SEALs siedzieliśmy sobie dosłownie na błotnikach, mknęliśmy jak duchy irackimi autostradami z prędkością w granicach stówy na godzinę. Tu z kolei dość szybko zjechaliśmy z drogi na otwartą przestrzeń, by toczyć się ociężale po bezdrożach, polach i pagórkach. Choć Afganistan to przeważnie górzysty kraj, tylko mijamy potężne górskie masywy i kluczymy pomiędzy nimi, teren jest dosyć płaski. Staramy się zachować taktyczny dystans od stromych ścian pobliskich gór.
Zaczyna świtać – to chyba pierwszy tak chłodny poranek końca lata. Przekręciłem nagrzewnicę na maksymalne obroty, trochę zakłóca ona skrzypienie humvee. Wiem, że z czasem przyzwyczaję się do odgłosów, które wydaje, ale obecnie martwię się bardziej tym, że zaraz się rozlecimy: wszystko rzęzi i skrzypi. Podczas roboty w Iraku przywiązywaliśmy ogromną wagę do dźwięku. Gdy jechało się ulicami nocnego Bagdadu, każdy szelest, zgrzyt blachy o blachę był ogromnym zagrożeniem, bo nie mogliśmy pozwolić, żeby nas wykryli. Jadąc tu, skrzypimy, zgrzytamy, blachy i wyposażenie stukają o siebie, dosłownie trzęsiemy się na nierównościach jak romski tabor. Może nas nie widać, ale słychać – tak jakby złomowisko jechało. Jesteśmy poubierani w puchowe kurtki. Naszej trójce tu w środku jest w miarę ciepło, ale Karol, stojąc w wieżyczce jako operator na gunnie, marznie pewnie do połowy, no a Grzesiek na pace, mimo że mocno opatulony, szczęka zębami z zimna. Temperatura trzyma się w granicach zera i jest bezwietrznie, co widać po kurzu – unosi się i opada w tym samym miejscu, w którym poderwały go przejeżdżające koła.
Wstaje świt. Najpierw jest nieprzyjemnie szaro, co potęguje odczucie zimna, gdzieś tam pokazują się pierwsze promienie słońca, ale akurat w tej chwili jedziemy ku górze, która jeszcze przez dobre pięć kilometrów kryje nas w swoim cieniu. Zaczynam patrzeć na otaczającą nas przyrodę. Na pierwszy rzut oka to tu, kurde, nic nie ma. Zmierzamy w kierunku południowo-wschodnim, po prawej mamy ogromną pustynną piaskownicę, tę, która kilka dni temu była naszą strzelnicą. Dziś w szarawym poranku wygląda na smutne miejsce pozbawione kolorów. Po lewej stronie pnie się ciemna ściana górskiego masywu, który na mapie komputerowego monitora pozbawiony jest nazwy. Zaczynam zwracać uwagę na podłoże, po którym się przemieszczamy. Jadąc na noktowizji, należy poruszać się trochę bezwiednie za pierwszym pojazdem. Ja jako drugi w kolumnie po prostu jadę po śladach – on przejechał, to i ja dam radę. Trochę cyrku było podczas przekraczania wyschniętego koryta rzeki, kolejnego miejsca pozbawionego nazwy. W korycie drogę przejazdu grodziły nam ogromne kamienie, takie rzeczne otoczaki, i trzeba było się sporo namanewrować, omijając je. Teraz przejazd jest dość prosty. Przemieszczamy się granicą pustyni i skalnego podłoża góry. Gdzieś tam świeci już słońce, widać to po rumieniącym się w oddali piasku pustyni, a my w rękawiczkach, czapki na głowach, nikt się do nikogo nie odzywa.
Mija czwarta godzina naszego pierwszego patrolu, tę ciszę, a raczej skrzypienie, zakłóca głos nawigatora oświadczający, że za pięćset metrów robimy postój. Michał odebrał ten komunikat, odpowiadając ze stoickim spokojem i lapidarnie: odbiór. Zerkam z nadzieją, że wyjedziemy za górę, by ogrzać się w słońcu, ale niestety. Komfort podczas działania spada na ostatnie miejsce w rankingu dotyczącym taktyki. Zatrzymujemy się w ugrupowaniu obrony okrężnej, jeszcze w cieniu góry, praktycznie na granicy nocy i dnia. Tym umiejscowieniem pewnie najbardziej zawiedzeni są gunnerzy. Muszą jeszcze chwilę wytrzymać. Wychodzę z samochodu rozprostować kości, zerkam na Grześka i jego karabin: pokrywa go szron, tak jak i większą część samochodu. Do podstawy masywu mamy dobry kilometr, a po jego drugiej stronie znajduje się samotna osada.
Taką miejscową zabudowę nazywamy potocznie kampandem. Składa się ona zazwyczaj z kilku budynków i przylegającego do nich poletka, a całość otoczona jest glinianym murem. Z daleka widok takiego gospodarstwa jest bardzo malowniczy. Jakieś trzy kilometry za kampandem leży wioska składająca się z kilku kampandów, za wioską zaś nasz cel, czyli wspominana trasa A75, której to chcemy się przyjrzeć. Ten odcinek drogi pomiędzy Kandaharem a Spin Boldak jest ważnym miejscem komunikacyjnym na mapie Afganistanu: po drugiej stronie granicy, w Pakistanie, otworzono właśnie połączenie kolejowe miejscowości Chaman z resztą kraju, co spowodowało wzmożenie transportu i po tej stronie granicy.
Wreszcie padają i na nas zbawienne promienie słońca – wychodzimy spod przykrycia w postaci mroku. Grzesiek z Karolem nawet się nie ruszyli ze swoich pozycji. Siedzą jak w kokonach wpatrzeni w obrany sektor, a Przemo zabrał się za gotowanie wody. Praktycznie nikt się nie odzywa, a jak już, to tak przez zęby, jakby to miało pomóc w zatrzymaniu ciepła. Słońce po raz kolejny udowadnia, jaką ma moc. Myślę, że nie minęło pięć minut, a już odtajaliśmy na całego. Odtajanie ma to do siebie, że wraz z nim wraca humor i zaczyna być gwarno. O zachowaniu ciszy nie ma tu mowy, widać nas jak na dłoni, a schować się nie ma jak. Na każdym gunnie zostaje obserwator, więc mamy cztery pary oczu, a pozostali mają czas dla siebie, czyli na śniadanie i kawę. Jest szósta rano, więc dość wcześnie, mnie zaś w takich okolicznościach przyrody nic tak dobrze nie smakuje jak kakao z amerykańskiej racji żywnościowej MRE. Robimy sobie dwie godziny przerwy, które szybko mijają.
Zrywa się lekki wiatr i choć świeci słońce, to taki zimny powiew potrafi zmrozić do szpiku kości. Ruszamy tą naszą ociężałą karawaną w stronę wytyczonego zadania. Dajemy sobie dwie godziny na dojazd, by w okolicach drogi być około godziny jedenastej i zająć pozycję nie dalej niż kilometr od A75. Teraz dopiero mogę zobaczyć, jak w całej okazałości wygląda ten nasz patrol. Pierwszy samochód lekko kluczy, poszukując najlepszej drogi, ja za nim staram się jechać po śladach, wiatr wieje z boku, więc nie najemy się kurzu. Słońce osuszyło już podłoże zroszone poranną rosą, toteż przez wszystkie możliwe szczeliny zaczyna się wdzierać do kabiny pył. W środku mamy pylastą zawiesinę. Teraz to my zazdrościmy chłopakom na zewnątrz: oni oddychają świeżym powietrzem, mnie kręci w nosie i pieką oczy. Kulamy się bardzo powoli po pustyni. Teren nieco pofałdowany ustąpił miejsca podłożu o skalistej nawierzchni z luźno rozsypanymi kamieniami. W okolicy nie ma żadnej utwardzonej drogi poza tą, do której mamy dojechać, obierając północny kierunek. Przejeżdżamy przez prawie puste koryto rzeki, tylko jakiś lekko wijący się strumyk dzieli nas od drugiego brzegu.
Taki widok jest miłą odskocznią od otaczającego nas krajobrazu. Gdy zaś wyjeżdżamy na drugą stronę, zaskakuje nas kolejny dziwny pejzaż. Po lewej mijamy bowiem jakieś zabudowania, które z daleka wyglądają na niezamieszkane. Zresztą, patrząc na krajobraz, ciśnie się na usta nieeleganckie pytanie, kto by tutaj chciał żyć i mieszkać, a jednak… Drugą stroną brzegu rzeczki wjeżdżamy na teren, który wygląda na porzucone uprawne poletka oddzielone od siebie ziemnymi wałami, takimi maksymalnie do pół metra. Przejeżdżam przez ten wał pod skosem, jedno koło, drugie, trzecie i czwarte kolebią się delikatnie. Mam też w pamięci, że na pace nie wiozę worka ziemniaków, a swojego dowódcę sekcji.
Zresztą, patrząc na nasze rozstawienie i funkcje na pojazdach, to tu żaden stopień nie ma znaczenia. Wszyscy na równi robimy tę robotę, przeszliśmy taką samą selekcję, podczas której wszystkich obowiązywały te same kryteria. Potem przyszedł czas na takie samo szkolenie, ten sam wysiłek, ten sam upór, a teraz to samo działanie. Na pace wiozę więc nie dowódcę, a przyjaciela, o przyjaciół zaś trzeba dbać, więc każdy z naszych samochodów przetacza się przez kolejny i kolejny ziemny wał z wyczuciem.
– Co za francowate podłoże – słyszę z góry klnącego Karola. Z ziemi, która zapewne od czasu do czasu bywa uprawiana, unosi się gęsty pył przenikający do samochodu. Muszę owinąć głowę arabską chustą, mrugając, w oczach czuję piasek. Takiej jazdy mamy jeszcze z godzinę. Przejeżdżam pięćdziesiąt, czasami sto metrów ornego terenu, następnie zwalniam prawie do zera i pokonuję kolejno każdym kołem z osobna ziemny wał. Tu wzbija się jeszcze bardziej brązowawy bąbel wdzierającego się do kabiny syfu, z tym balastem kolebię się do następnego wału, wzbijając kolejną chmurę. Pył ma konsystencję rozsypanej mąki, jest gęsty i wisi w powietrzu, nie chcąc opaść.
Michał, mający taktycznego laptopa z wgraną satelitarną mapą, wlewa w nas nadzieję, że to już niedługo, widzi to na monitorze, który online pokazuje położenie naszej kołowej karawany. Po chwili słyszę Karola obwieszczającego „no wreszcie”, a przez zakurzoną jak cholera szybę widzę, że faktycznie ziemia z brudnoszarej zmienia kolor na czerwony, pewnie nawet opony odetchnęły, wjeżdżając na twardą skałę. W nosie czuję suchą skorupę, od tego kurzu chce mi się rzygać… zatrzymujemy się na chwilę, by przewietrzyć środek auta. Smarkam i pluję, ale to nie pomaga, więc wlewam sobie trochę wody na dłoń i wciągam ją przez nos, rozmiękczając to, co w nim powstało. Charkam, pluję, zresztą wszyscy pozwalamy sobie na podobne zabiegi, pewnie nasze płuca wyglądają jak worek w dawno nieczyszczonym odkurzaczu.
Dalej ruszamy już nieco szybciej, ale dokucza jak nie kurz, to słońce. Koło dziesiątej zaczyna całkiem mocno palić, zaś wraz z wybiciem jedenastej czuję, że prażymy się jak w mikrofalówce, która w ekspresowym tempie podgrzewa danie składające się z chłopaków z Marsa.
Co za kraj – w nocy zimno jak cholera, a jak wychodzi słońce, to człowiek wystawiony jest jak na patelni, żadnego cienia. Ten był rano za górą i to wtedy, gdy akurat nie był potrzebny. Zaczynam wyrastać na malkontenta. Choć nikt z nas tego głośno nie mówi, pewnie wszyscy czujemy to samo. Moje wewnętrzne rozważania zakłóca Michał, który do tej pory w skupieniu pracował na komputerowej mapie. Pojawił się na jego twarzy uśmiech wraz z pierwszym taktem muzyki, którą udało mu się odpalić z laptopa. I tak do dźwięków skrzypienia wydawanych przez humvee dołączyli Lady Pank z utworem Kryzysowa narzeczona, a zaraz po nich mocnym głosem zaśpiewał Krzysztof Krawczyk. Do naszych uszu dotarła melodia i słowa piosenki:
Chciałem być marynarzem
Chciałem mieć tatuaże
Podróżować, zwiedzać świat
Pięknie żyć, garściami życie brać.
Lepszej piosenki do czasu i miejsca, w którym się obecnie znajdujemy, nasz dowódczy didżej nie mógł dobrać. Mamy już pewnie hymn na cały pobyt w Afganistanie. To nasz pierwszy bojowy wyjazd z bazy – docieramy się. Można przyjąć, że już za parę tygodni obecne niedogodności nawet nie będą odczuwalne, przełączymy się na tryb zadaniowy. Wtedy zimno, kurz, piach… uznamy, że to taka robota: jest zima, musi być zimno.
Jedna minuta, podaje nawigator. Michał lekko zachrypniętym od kurzu, a nie od śpiewania głosem potwierdza – odbiór. Do naszego celu mamy w linii prostej, tak jak założyliśmy, około kilometra. Przez miraż nawet bez lornetki widzę sunące po drodze piętrowe ciężarówki, które są charakterystycznym obrazem dla afgańskich dróg. Rozstawiliśmy się taktycznie. Czas na to był najwyższy – godzina jedenasta minut trzydzieści. Z nieba leje się płomienny żar. Ja, zgodnie z zakładaną rutyną, biorę się za tankowanie potwora; żre ten samochód tyle, ile mu się naleje. Według instrukcji humvee powinien palić w granicach dwudziestu litrów na 100 kilometrów. Bak jest sporej pojemności i pomieści dziewięćdziesiąt pięć litrów, ale nasza prędkość, trudny teren i ciężar powodują, że opróżniliśmy już pierwszy dwudziestolitrowy kanister, choć nie przejechaliśmy więcej niż pięćdziesiąt kilometrów.
Michał zdecydował, że zostajemy tu na trzy godziny, ale bez rozbijania taboru. Pozostajemy w takiej połowicznej gotowości; do drogi jest blisko, jesteśmy widoczni, więc musimy być mobilni. Trochę się odkurzyłem i zerkam na humvee, zapisując pomysły, jak udoskonalić tę naszą brykę – już wiem, czego mi w niej brakuje. Na bank na tylnych drzwiach po mojej stronie zamontuję pojemnik z wodą. Przyspawam noszak, taki na miarę, by wsuwać odwrócony do góry nogami kanister – dzięki temu będziemy mieć bieżącą wodę. Poza tym kanistry na wodę mają kraniki – teraz, chcąc się umyć, lejemy sobie wodę nawzajem. Do tego na każde okno niezbędna nam będzie zasłonka do zamontowania, a Grzesiek na pakę potrzebuje baldachimu dającego cień, podobnie Karol. Próbnie rozstawiamy siatkę maskującą – cień z niej jest mizerny, a słońce pali niemiłosiernie nawet pod nią. Dlatego już wiem, że pod siatką umieszczę brezent – wtedy cień będzie całkowity. Co poza tym? Odciągi i stelaż naciągający siatkę maskującą są w miarę OK, ale i tak zamontuję wszystko po swojemu jeszcze raz i wymienię odciągi na nowe.
Na drodze nic się za bardzo nie dzieje, snajperzy odpowiedzialni za obserwację liczą ciężarówki. Później porówna się: ile z nich dotrze do Kandaharu, a ile rozmyje się po drodze, zjeżdżając w nieznane, by ominąć rządowe posterunki. Korzystam z okazji i krótko drzemię na moim reżyserskim krześle przywiezionym jeszcze z Iraku. Zostaliśmy tu jednak nieco dłużej i nastało całkiem przyjemne popołudnie. Gdy spałem, nic mnie nie ominęło: Karol mówi, że tylko w pobliżu przeszło stado kóz z przestraszonym pasterzem, a drogą jechał autobus, który na dachu wiózł drugi, i to większy. Zapada decyzja, że się zbieramy. Czas na demonstrację siły: pokaz, że są tu wojska koalicji i kontrolują sytuację. Inaczej mówiąc, trochę takie stroszenie piórek.
Podjeżdżamy do drogi i suniemy równolegle do niej. Po pokonaniu nie więcej niż dwustu metrów dostrzegamy, że nasza obecność tu jest zauważalna: kierowcy zwalniają, niektórzy wręcz nie są pewni, czy mogą jechać dalej. My zaś nikogo nie zatrzymujemy, po prostu jedziemy, snując się powoli w stronę granicy z Pakistanem.
Gwiaździsta i totalnie cicha noc nastała nieco szybciej, niż rano budził się dzień. Trochę kluczymy, już po ciemku, tak by się dobrze ustawić. Dobrze, czyli w takim miejscu, by nikt nas nie mógł podejść, zresztą nie ma jak nas znaleźć w tej ciemności na odludziu. Wywiad milczy, w eterze cisza, toteż nikogo wyposażonego w łączność radiową nie ma w okolicy. Jeżeli można powiedzieć, że nie ma nic, to jesteśmy w takim właśnie miejscu, poza nami nicość. Pamiętam podobne niesamowite noce, które miały miejsce podczas operacji na wodach Zatoki Perskiej, czasami było tak cicho, że dało się słyszeć ocierającą się o poszycie naszej łodzi MKV wodę, tu teraz nawet żadnego szmeru nie ma.
Dziś testujemy nasz wewnętrzny system łączności. Ja jako kierowca obstawiam wartę – jest nas pięciu, więc czuwamy po godzinie. Za pięć godzin, o drugiej w nocy, wracamy do bazy, w linii prostej mamy około 70 km, więc powinniśmy wrócić koło siódmej rano, taki plan. Teraz, uzbrojony w termowizor – nowoczesną broń, a dokładnie lornetkę termowizyjną – strzegę snu chłopaków. To niesamowicie przydatne i inteligentne urządzenie pozwala na wykrycie obiektu, który emituje fale cieplne, czyli człowieka, zwierzęcia, maszyny. W miejscu, w którym się ustawiliśmy, mamy podgląd na otwarty teren na dobre dwa kilometry, czyli tyle, ile pozwala lornetka. Patrząc przez nią na rozgrzaną pustynię, widzi się jasnożółty kolor, który oznacza ciepło, lub czerwony kolor – to gorąco. A gdy przełączam kolory na chłodne, widzę zimne barwy: niebieski, ciemnoniebieski… Człowiek w ubraniu będzie wyróżniał się na tle pustyni jako chłodniejszy odcień. Nie ma jak się ukryć przed tym urządzeniem, trzeba by się ubrać w folię RSC, ale szeleszczącą postać w tej ciszy usłyszelibyśmy z kilometra. Wreszcie nastał czas, że wraz z umiejętnościami, dobrą bronią i kamizelkami taktycznymi jesteśmy wyposażeni również w optoelektronikę.
Do pełnego żołnierskiego szczęścia brakuje nam własnych pojazdów, śmigłowców, samolotu i satelity, ale jak wiadomo, nie od razu Kraków zbudowano, któreś pokolenie naszych żołnierzy się doczeka, oby generałowie i politycy zdążyli przed kolejną wojną. Z lektury wspomnień radzieckich żołnierzy wiem, że to właśnie noc była tym czasem, w którym nieuważni wartownicy stawali się łatwym celem dla mudżahedinów. Ponoć przyłapany przez swoich na spaniu na warcie żołnierz wracał kolejnego dnia do domu jako „bohater” w cynkowej skrzyni. U nas zaśnięcie nie wchodzi w grę, nawet nie wiem, kiedy minęła moja godzina. Termowizor oraz rozmyślanie o mudżahedinach i młodych Rosjanach sprawiły, że mój czas szybko zleciał.
Wyposażony jestem w jeszcze jeden wynalazek, nie żaden cud techniki, ale sprawdza się idealnie. Jest nim sznurek, którego drugi koniec przywiązany jest do palca Michała. Szarpiąc za sznurek, budzę Michała, on przewiązuje sznurek na palec Karola i nie opuszczając stanowiska, dokonujemy rozprowadzenia wartowników na warcie; rozprowadzający kapral do parady jak w wojsku tu nam jest niepotrzebny.
Cztery godziny snu w ciepłym śpiworze minęły jak zawsze szybciej niż godzinna warta… Zerkam w niebo. Jest gwiaździste, a gwiazdy widać tak blisko nas, i to nie tylko te w zenicie, ale i te dostrzegalne po sam horyzont. Całe niebo zasiane jest mrugającymi w naszą stronę konstelacjami. Można poczuć się częścią kosmosu, częścią nieba… to jeszcze Ziemia czy już Mars? Mars, i to całkiem prawdziwy.
Czar nocy prysł po ujechaniu dwóch kilometrów, znowu wpakowaliśmy się w jakieś pyliste gówno, czuję, że moje nozdrza, gardło i płuca napełniają się kurzem. Jadę na noktowizji i nawet w niej widzę tumany kurzu unoszące się za pierwszym samochodem. Kilometr, dwa, dziesięć, godzina, dwie… na zegarku szósta, nikt się nie odzywa, kto może, ten pewnie przysypia, kierowcy i gunnerzy robią swoje. Jedną z ważniejszych funkcji podczas patrolu sprawuje nawigator, ja jadę tam, gdzie on mi wyznacza drogę, Michał pewnie mógłby też przymknąć oko, ale całą drogę dubluje robotę nawigatora, potwierdzając słuszność wyboru trasy z tym, co widzi na satelitarnej mapie w laptopie, Przemo zresztą zameldował do bazy, że wrócimy zgodnie z planem. Poranek wstaje podobny do tego wczorajszego, witamy szarawy świt, zerkam na zegarek – siódma. Wreszcie kawałek asfaltu, mocno przyśpieszamy, za każdym z naszych samochodów zaczyna wirować rdzawy kolor pyłu zwiewanego z auta. Wreszcie nastała chwila, w której możemy zanucić za Krawczykiem:
Przemierzyłem cały świat od Las Vegas po Krym
Zgrałem tysiąc talii kart, które lubią dym
Skasowałem kilka bryk, nie żałuję dziś
Nie żałuję dziś.
Jak zmiana miejsca pracy potrafi zmienić podejście do wykonywanej czynności… Pracując jako ślusarz–spawacz w Raciborskiej Fabryce Kotłów RAFAKO, zasypiałem z niechęcią, wiedząc, że po przebudzeniu będę musiał pojechać do fabryki, przebrać się w „arbajtancug”, wejść na halę produkcyjną i zająć się pracami ślusarsko-spawalniczymi. Teraz głowę mam pełną pomysłów ślusarsko-spawalniczych i sam się do tej roboty garnę, wręcz jestem wdzięczny za tamtą robotniczą szkołę. Gdy pojawia się potrzeba, wiem, gdzie, co i jak przyciąć, zeszlifować i czy da się jedno z drugim zespawać, ale wpierw jest do rozwiązania ważna kwestia, skąd pozyskać materiał do moich konstrukcji? Tu kłania się irackie doświadczenie, całą pracę muszę rozpocząć od wizyty na pobliskim złomowisku. Takie miejsce już tradycyjnie traktujemy jak magazyn rzeczy komuś niepotrzebnych, a innym bardzo. Jestem umówiony z Tylutem na popołudnie, musimy się śpieszyć, by czasem inni modernizatorzy nas nie wyprzedzili. Na takim złomowisku zawsze znajdzie się coś cennego. Teoretycznie ląduje tam już niepotrzebny materiał, za to inni pozyskują go jako cenne znalezisko. Zresztą wyjeżdżając z Iraku, na podobne miejsce sporo gratów zabraliśmy z myślą, że się komuś przydadzą.
Znowu uciekłem myślami, a tu już brama wjazdowa stoi otworem. Pierwszą przejechaliśmy witani na baczność przez Afgańczyków, w drugiej nikt nas o nic nie pyta, nie sprawdza przepustek, widać, że jesteśmy swoi, jesteśmy w domu. W domu? Kiedyś wymyśliłem powiedzenie: tam dom twój, gdzie skrzynia twoja, moje są tu pod łóżkiem w bichacie, ale zanim do niej wejdę, smarkam i kaszlę, tak że prawie wypluwam płuca. I to nie ja jedyny. Przed wejściem ściągam ciuchy – jestem zakurzony, jakbym w młynie pracował; inni poszli jeszcze dalej, udając się pod prysznic tak jak stali, w mundurach, czyli robią przy okazji pranie. Musimy się śpieszyć, śniadanie jest do dziesiątej, a po powrocie nie ma czasu na lenistwo, tylko trwa tankowanie pojazdów i choć powierzchowna obsługa broni. Minimi nawet nie wyciągnąłem z auta, a wygląda, jakby przeszła długi bojowy szlak. Tu na miejscu mamy dwa kompresory, cztery węże, sprężone powietrze doskonale radzi sobie z pyłem. Wreszcie czas na prysznic, niestety ciepłej wody nie ma, to normalka… w ciągu dnia, jak jest gorąco, to z prysznica leci tylko gorąca woda, a w nocy jest zimno, to i woda lodowata. Teraz nie ma to żadnego znaczenia, czuję się tak brudny, że umyję się każdą wodą, byleby się lała obfitym strumieniem na kark. Serio, prysznic potrafi ukoić poczucie swędzącego ciała. Spływa ze mnie rdzawobrunatna woda, a piasek, pył i kurz mam dosłownie wszędzie, wszędzie i wszędzie. Smarkam i kaszlę, chcąc się pozbyć tego, czym przez ostatnie dni oddychałem. Ten syf mam nie tylko na skórze, ale i w nosie, zatokach, płucach… a i to nie wszystko, mam pewnie najdłuższe włosy w polskim wojsku, piasek ma się gdzie zbierać, ale ni hu-hu… Na pohybel tym betonom w wojsku. Osobisty bunt sprawia, że włosów nie zetnę.
Na śniadanie wkraczamy chwilę przed dziesiątą, jak zawsze po cywilnemu: w czystych koszulach, żel na włosach lśni, czyści i wypachnieni. Ci, którzy nie wiedzą, czyli stołówkowa większość, zerkają na nas jak na leni, którzy dopiero co wstali, chcąc zjeść poranny posiłek prawie że w południe. Mamy to w poważaniu, ale ubaw niezły – w jakiej bazie bym nie był, to żołnierze jednostek specjalnych są podobnie postrzegani, przychodzą na śniadanie jako ostatni, raczej niewyspani, pewnie balowali do późna… Ale przecież nikomu nie będziemy się tłumaczyć, że ten posiłek jest tak naprawdę naszą kolacją… no i kto by tam uwierzył gościom w czystych koszulach opowiadających o miejscach, w których mogli nocą poczuć się jak „bogom nocy równi”.
Baza Kandahar
Życie w wojskowych bazach, z dala od domu, kraju, rodziny i prozy codzienności, powoduje, że żołnierz, jakim by nie był twardzielem, to w samotny wieczór po prostu zatęskni. Za dziećmi, ukochaną kobietą, mamą, tatą, a i psem… Tacy jesteśmy, tego nie da się oszukać, tym bardziej w samotną noc, leżąc pod afgańskim niebem i będąc przykrytym kocem w drewnianej bichacie. Mądre armie i mądrzy dowódcy dbają o to, by żołnierze w takiej właśnie jak ta nasza bazie w Kandaharze, w wolnym czasie od służby czy boju, choć na chwilę znaleźli odskocznię od wojennego znoju, stresu i samotności. Najczęściej tęsknotę koi coś, co choć trochę dawało namiastkę tego, co zostało w kraju. Dbanie o dobry stan ducha nazywa się po prostu podtrzymywaniem morale, czym ono wyższe, tym łatwiej w boju, a i prościej utrzymać armię chłopów w cuglach oraz motywować do działania. To przydatne również dla samych dowódców, bo i oni miewają chwile słabości. Broń Boże nie użalam się tu nad nami, taka robota, ale kto nie poczuł smaku miesięcznej, sześcio-, a nawet ośmiomiesięcznej rozłąki, ten może nie rozumieć tego, o czym mowa, i pomyśleć, że narzekam, a ponoć my wszyscy to tacy twardziele.
Nasze polskie bazy, w których przebywałem w kolejnych latach, nie były przygotowane do zagranicznej służby, ale i do zwykłego życia też nie. Owszem, była stołówka i dach nad głową, ale brakowało miejsca, gdzie można by było po prostu choć na chwilę zapomnieć o tym, gdzie się jest, i trochę się zrelaksować. Nasza narodowa tradycja wpaja nam, by mieć we krwi Boga, Honor i Ojczyznę, miejsca na tęsknienie i rozrywkę nie wpisano w regulamin, więc i wyższym dowódcom nie spędza snu z powiek troska o duszę żołnierza. No właśnie, skoro mowa o duszy – niby dba o nią kapelan, a miejsce na kaplicę jest obowiązkowe. Ale czy tego potrzebuje na wojnie dorosły facet, by odetchnąć po ciężkim dniu? Ja nie. Kiedyś przeczytałem z niedowierzaniem, jak jeden ze znamienitych, wydawałoby się, generałów mówił o naszych potrzebach mniej więcej tak, że żołnierz bojowiec nie powinien mieć czasu na tęsknienie. A może lepiej zacytuję za portalem Z Afganistanu.pl tę generalską wypowiedź z 2010 roku:
„– Zaraz, zaraz – czas wolny? Po co!? – odpowiedział pytaniem na pytanie mój rozmówca. – Przecież wtedy żołnierz zaczyna myśleć. Nie o walce, tylko o rodzinie. Zaczyna tęsknić, dopada go frustracja, słowem, obniża się jego zdolność bojowa. Uważam, że żołnierz przez te 6 miesięcy powinien walczyć, spać – bo sen regeneruje – i jeść. A odrobinę czasu wolnego przeznaczać na przygotowanie sprzętu do walki – kontynuował generał. – Siatkówka, piłkarzyki? Żołnierz bojowy nie ma na to czasu. Wraca do bazy, bierze kąpiel, je i idzie spać”.
Czy jest co komentować…?
Inne armie, potężniejsze od naszej, patrzą na swoich żołnierzy zupełnie inaczej, tam nie ma potrzeby ściągać aż tak bojowych twardzieli, jak nasz generał sobie wymarzył, patrząc na żołnierza bojowca zza sztabowego stołu. W innych wojskach uwzględnia się czas na telefoniczny i internetowy kontakt z rodzinami, piłkarzyki, siatkówkę, a nawet na salsę i inne rozrywki, kino i siłownię. Do tego bardziej okazała rozrywka się trafia, a to za sprawą światowych gwiazd i gwiazdeczek, że wspomnę koncert Marilyn Monroe, który odbył się w lutym 1954 roku dla tysięcy żołnierzy w Korei Południowej. Czemu o tym piszę? Czemu odpoczynek, rozrywka i salsa są tak ważne i czy, na miłość boską, na wojnie jest na to miejsce i czas? Tacy jesteśmy, tacy są młodzi ludzie, a i ci starsi też tego potrzebują w trudnych warunkach. Po co? Po to, by po prostu nie zwariować. Wczytajcie się we wspomnienia naszych powstańców warszawskich i ludności cywilnej płonącej Warszawy. Trwało powstanie, waliły się kamienice, płonęły ulice i bezwzględnie mordowano na ulicach miasta mieszkańców, a w krótkiej chwili wytchnienia odbywały się koncerty, zawierano małżeństwa, urządzano potańcówki i teatrzyki, gdzieś tam w ruinach był czas na uśmiech, miłość, wszystko po to, by choć na chwilę uciec od tragicznej rzeczywistości. Młodzi i starzy chcą się bawić niezależnie od tragedii, jaka rozgrywa się wokoło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki