Ostatnich gryzą psy - edycja specjalna limitowana - Naval - ebook

Ostatnich gryzą psy - edycja specjalna limitowana ebook

Naval

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

SPECJALNY DODATEK W TEJ EDYCJI! Nowe zdjęcia i trzy dodatkowe rozdziały napisane przez jednego z przyjaciół Navala – Michała, współprowadzącego podkast „Na celowniku Navala z Michałem”.

Urodził się w Raciborzu, jego pierwszym wyuczonym zawodem był ślusarz-spawacz, podjął pracę w Raciborskiej Fabryce Kotłów RAFAKO. Ten zwykły chłopak miał jednak wielkie marzenie – zostać żołnierzem jednostki specjalnej. Dzięki nadludzkiej determinacji udowodnił, że niemożliwe nie istnieje.

Jego długa, kręta i wyczerpująca ścieżka do Jednostki Wojskowej GROM wiodła przez pułk specjalny w Lublińcu i misję Polskiego Kontyngentu Wojskowego UNIFIL w Libanie. Z naderwanymi ścięgnami, wyjąc z bólu, stawił się na selekcję nie wiedząc, co go czeka.

Selekcja do jednostki GROM w bieszczadzkiej głuszy, Polish fucking jungle, to tygodniowy morderczy obóz, którego poziom trudności zszokowałby nawet brytyjskich komandosów z SAS.

NAVAL Przez czternaście lat pełnił służbę jako operator w zespole bojowym GROM, uczestniczył w działaniach bojowych na wodach Zatoki Perskiej, w Iraku i Afganistanie, przeszedł wiele kursów specjalistycznych, w tym Basic Jungle Training w Belize. Za swoją służbę był wielokrotnie odznaczany, w tym najwyższymi odznaczeniami wojskowymi, jakie można otrzymać w Polsce za czyny bojowe poza granicami kraju, Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego i Złotą Odznaką GROM-u. Był pierwowzorem postaci GROM-owca do gry komputerowej „Medal of Honor. Warfighter”. Prowadzi autorski program „Strzelnica Navala” w POLSAT Sport i podkast „Na celowniku Navala z Michałem”. Wykładowca akademicki, mówca motywacyjny i autor wielu książek, m.in. „Przetrwać Belize”, „Afganistan na kołach”, „Ekstremalnie. Poradnik treningowy”, „Ekstremalna Strzelnica Navala”, „Ekstremalny poradnik przetrwania”, „Lider w stylu GROM”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 349

Oceny
4,6 (18 ocen)
14
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jaj0229dbpw

Dobrze spędzony czas

Wygląd za kulisy działania "Firmy".
00
PawelW49

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się z zapartym tchem. Dla mnie to historia silnego człowieka i opowieść o tym, że wszystko jest możliwe, gdy się ma odpowiednią motywację.
00
KONIECZKA

Nie oderwiesz się od lektury

Super 👍
00
Maczooo

Nie oderwiesz się od lektury

Jedyna taka książka opisująca szczegółowo selekcje do wojsk specjalnych
00

Popularność




Część I. Początki

CZĘŚĆ I

POCZĄTKI

11 września

Maska nur­kowa dobrze przy­lega mi do twa­rzy. Spraw­dza się to tak, że gdy pró­bu­jemy zaczerp­nąć powie­trze przez nos, nie da się tego zro­bić, bo sili­ko­nowa osłona nosa nie pozwala na dostęp powie­trza z zewnątrz, więc i woda się pod nią nie dosta­nie. Przed nur­kowaniem robię tra­dy­cyjny przy­siad, by pozbyć się jak naj­wię­cej powie­trza z kom­bi­ne­zonu nur­ko­wego. Odchy­lam kryzę i sły­szę, jak syczy, wydo­sta­jąc się szparą. Wsta­jąc, czuję, że gumowa powłoka ści­ska mi ciało, garby pofał­do­wa­nej gumy wyglą­dają jak nad­miar skóry u jasz­czurki o czar­nym kamu­flażu. Wkła­dam auto­mat odde­chowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju beto­no­wego nabrzeża Wester­platte. Lek­kie ski­nie­nie głową i robimy sta­now­czy krok do przodu, by po sekun­do­wym opa­da­niu poczuć, jak o poranku budzi nas wrze­śniowa woda Bał­tyku. Robimy próbne zanu­rze­nie. Woda w kanale por­to­wym nie jest zbyt przej­rzy­sta, tak więc po wysza­so­wa­niu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym oku­la­rem maski nur­ko­wej poka­zać sobie nawza­jem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry, wypusz­czamy powie­trze z płuc i spo­ty­kamy się na powierzchni.

Zada­nie na dziś to pod­wodne pły­wa­nie na dystan­sie. Roz­cią­gnięta pomię­dzy dwoma bojami linka wyzna­cza nasz dzi­siej­szy stu­pięć­dzie­się­cio­me­trowy odci­nek, który mamy poko­nać dzie­się­cio­krot­nie, czyli, jak łatwo obli­czyć, przed nami pół­tora kilo­me­tra. Jak to zwy­kle bywa, gdy jest się mło­dym, a tu ja nim jestem, do mnie należy cią­ga­nie za sobą czer­wo­nej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tem­pie prze­biera płe­twami, roz­dzie­ra­jąc mroczną toń Zatoki Gdań­skiej. Płynę tro­chę z tyłu za Bod­kiem, lubię z nim nur­ko­wać, nie prze­sa­dza z tem­pem, dziś to szcze­gól­nie ważne, by cał­ko­wi­cie nie spa­lić mię­śni. Mamy na popo­łu­dnie zapla­no­wane zda­wa­nie wuefu, a to w woj­sku rzecz święta. Ot, takie coroczne armijne zawody. W zwy­kłym woj­sku kadra zazwy­czaj dzień przed ma prze­rwę tak­tyczną, by zebrać siły na egza­min, u nas jest to nie do pomy­śle­nia, nawet w dniu egza­minu muszę równo machać płe­twami. Jest to kolejny dzień kursu nur­ko­wego, utrzy­ma­nie się w toni nie sta­nowi więc już dla mnie pro­blemu, jedyne, nad czym muszę zapa­no­wać i na­dal się tego uczę, to by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powie­trza, a pod wodą jakoś bar­dziej chce się mi oddy­chać niż na powierzchni.

Nabrzeże portu na Wester­platte, ja pod­czas prób­nego zanu­rze­nia

To nie tylko miły rytuał, ale i wymóg, by po nur­ko­wa­niu wejść pod prysz­nic w całym sprzę­cie i obmyć się ze sło­nej wody. Sprzęt obsłu­żony, chwila prze­rwy przed TV, zmiana stroju na spor­towy i dopiero teraz mam w gło­wie zali­cze­nie wuefu. Z War­szawy przy­je­chał gość ze szko­le­niówki. Nie ma ściemy i egza­min jest w peł­nej regu­la­mi­no­wej opra­wie. Choć więk­szość z nas codzien­nie dozuje sobie o wiele wię­cej wysiłku, to i tak naocz­nie musimy udo­wod­nić, że się pod­cią­gamy, bie­gamy i takie tam różne wygi­basy gim­na­styczne potra­fimy robić. No oczy­wi­ście należy to zro­zu­mieć, bo są też tacy żoł­nie­rze, co, że tak powiem, stro­nią od wysiłku fizycz­nego jak dia­beł od świę­co­nej wody. A i u nas ostat­nimi czasy zna­leźli się chętni do bycia koman­do­sami z nada­nia, mamy więc nie lada zabawę, chó­rem licząc im pod­cią­gnię­cia do trzech, bo zazwy­czaj koman­dosi z nada­nia tyle razy potra­fią się pod­cią­gnąć. Ich popisy dzieli występ na drążku Sta­cha, który mając już pięć­dzie­siąt wio­sen, od nie­chce­nia pod­ciąga się ryt­micz­nie i zali­cza dwa­dzie­ścia powtó­rzeń. Choć na piątkę trzeba zro­bić osiem­na­ście, to jakoś nikt nie robi mini­mum i dorzuca od sie­bie kilka dodat­ko­wych. No, jak Sta­chu mach­nął dwa­dzie­ścia, to młod­sze rocz­niki nie mogą się oszczę­dzać. Na piątkę trzeba zro­bić osiem­dzie­siąt brzusz­ków w dwie minuty, tu to aku­rat nikt nie prze­sa­dza z zawy­że­niem normy. Przed obia­dem jesz­cze bie­gniemy sprint w dys­cy­pli­nie waha­dło­wej, czyli dzie­sięć metrów tam i z powro­tem dzie­sięć razy. Ot, taka roz­grzewka przed jedze­niem, by lepiej sma­ko­wało. Dopiero na deser będzie bieg na trzy kilo­me­try – wisienka na tor­cie.

Dzia­ła­nia na morzu są jed­nymi z cięż­szych zadań, jakie wyko­nują ope­ra­to­rzy GROM-u

Pod­czas obiadu docho­dzą nas słu­chy, że w Sta­nach jakiś samo­lot zaha­czył o jeden z wie­żow­ców w Nowym Jorku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przy­nie­sie dzień, takie życie, że nie da się zawsze prze­wi­dzieć, gdzie wie­czo­rem przy­tu­limy głowę do poduszki. Nie prze­ja­dam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda i poranne pły­wa­nie wycią­gają ze mnie mnó­stwo ener­gii. Po obie­dzie i małej drzemce budzi się we mnie jed­nak dusza spor­towca. Jestem gotów na zmie­rze­nie się z tutej­szymi chło­pa­kami. Więk­szość to moi dobrzy kum­ple z kursu pod­sta­wo­wego. Teraz jako instruk­to­rzy na kur­sie nur­ko­wym mają zabawę, pod­ta­pia­jąc mnie ponad przy­dział, dając poznać, kto pod wodą roz­daje karty. Dla­tego obie­cuję sobie, że pokażę im plecy na lądzie. Taki mam zamiar. Na kur­sie nur­ków dzia­łań bojo­wych nie ma nie­stety zbyt dużo czasu na sport i szli­fo­wa­nie bie­go­wej formy. Poże­gna­nie na star­cie biegu brzmi zaska­ku­jąco – mamy biec szybko, bo ponoć będziemy się w try­bie alar­mo­wym pako­wać i wra­cać do War­szawy. Ale o co cho­dzi? Nikt nic nie wie. No i START. Nie pamię­tam takiego biegu na egza­mi­nie w fir­mie, by się wolno bie­gało lub by ktoś z grupy nie pobił życio­wego rekordu. Sche­mat biegu jest pro­sty – przód cią­gnie, a tył pcha. Dla­tego na tej fali bie­gowi maru­de­rzy nie wie­rzą na mecie w swe spor­towe osią­gnię­cie.

Bie­gnie mi się dobrze, tym bar­dziej że nie bie­gniemy po bieżni wkoło boiska, tylko na tra­sie od bramy na Wester­platte w stronę Prze­róbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na pro­stym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze więk­sze. Te nasze biegi są do sie­bie bar­dzo podobne, do połowy dystansu bie­gniemy w pele­to­nie i to mi bar­dzo pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca duże tempo, a wybit­nych bie­ga­czy wokół mnie sporo i niby nie ma rywa­li­za­cji, a na piątkę wystar­czy czas poni­żej 11:30, ale po pręd­ko­ści biegu czuć, że dziś nie ma mięk­kiej gry. Asfalt nagrzany jest popo­łu­dnio­wym słoń­cem i zaczyna być mi sucho w gar­dle. Na tyle sucho, że tuż przed metą uśpiony swym pro­wa­dze­niem od połowy dystansu wyprze­dza mnie Edek i wpraw­dzie z dobrym cza­sem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłu­ma­czę sobie odda­nie pierw­szeń­stwa respek­tem przed instruk­to­rem, ale w duszy mam zawod­ni­czy zawód. W wybor­nych humo­rach wra­camy do bazy, lecz na dziś to koniec weso­ło­ści. Jest decy­zja z War­szawy, że mamy się natych­miast pako­wać. Całą jed­nostkę posta­wiono w stan goto­wo­ści bojo­wej. Obraz prze­ka­zy­wany na żywo w tele­wi­zji nie wymaga komen­ta­rza, serce pod­cho­dzi do gar­dła na widok walą­cych się nowo­jor­skich wież, po tym jak w jedną, a potem w drugą ude­rzają porwane przez ter­ro­ry­stów samo­loty. Tak zapa­mię­ta­łem dzień 11 wrze­śnia 2001 roku.

Epoka Gierka

Jak na trzy­latka bie­głem naprawdę szybko, co chwilę się oglą­da­jąc, żeby zoba­czyć, czy ona wciąż jest za mną, ona – czyli star­sza o cztery lata kuzynka. Od babci do naszego nowego domu był nie­spełna kilo­metr asfal­to­wej drogi i sam chcia­łem tam tra­fić, nie potrze­bu­jąc żad­nego anioła stróża, a tym bar­dziej anie­licy. Facet, mając trzy i pół roku, wie­dział swoje i chęt­nie bym jej wtedy uciekł, ale była star­sza, więc i szyb­sza. To była dla mnie ujma, prze­cież to dziew­czyna! Takie to już życie, że od naj­młod­szych lat albo ktoś nas goni, albo my za czymś bie­gniemy. Sły­sze­li­ście zapewne o podziale kla­so­wym w rów­nym ponoć komu­ni­stycz­nym spo­łe­czeń­stwie. Mnie przy­pa­dło w udziale uro­dzić się w rodzi­nie robot­ni­czo-chłop­skiej. Ina­czej tego nazwać nie można, patrząc z per­spek­tywy Pol­ski lat sie­dem­dzie­sią­tych. Rodzice ciężko pra­co­wali w fabryce i na polu, by wybu­do­wać dom i nakar­mić naszą trójkę. W epoce Gierka, która była uwa­żana za dobro­byt, udało mi się posma­ko­wać szklo­ków i wyro­bów cze­ko­la­do­po­dob­nych popi­ja­nych w gorące dni oran­żadą, zanim nastał Jaru­zel­ski i smutne lata osiem­dzie­siąte, w któ­rych już tylko z opo­wie­ści Mamy sły­sza­łem, że kie­dyś w skle­pie prócz pó­łek z octem były sło­dy­cze. Życie w tam­tych cza­sach dzie­cia­ków nie roz­piesz­czało, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wie­dzie­li­śmy, bo i skąd. Ame­ryka czy bogaty Zachód były tak samo odle­głe jak gwiazdy na nie­bie, które są, ale tak naprawdę co kogo one w tej oddali obcho­dziły. Cza­sami tylko jakaś gwiazda spa­dła z ciem­nego nieba, tak jak paczka z Reichu do sąsiada, i wtedy udało się posma­ko­wać słod­kiej inno­ści. Na co dzień była sza­rość dokład­nie taka jak okładka zeszy­tów szkol­nych ofe­ro­wa­nych w jedy­nym w mie­ście skle­pie papier­ni­czym. To było jed­nak dzie­ciń­stwo, któ­rego źle nie wspo­mi­nam. W tym cza­sie ukształ­to­wał się mój cha­rak­ter, który pchał mnie do przodu, bo chcia­łem zoba­czyć, co jest za kolejną górką, a może nawet pobiec dalej niż inni.

Ćwi­cząc w woj­sku na wszel­kich torach spraw­no­ścio­wych, zaczą­łem się zasta­na­wiać, dla­czego z taką łatwo­ścią przy­cho­dzą mi różne zręcz­no­ściowe wygi­basy. Tory prze­szkód są zmyśl­nymi budow­lami, rów­no­waż­nie, ściany do wspi­na­nia się, płoty, rowy, tunele w nie­do­koń­czo­nych budow­lach itp. Prze­bie­ga­nie po nich ni­gdy nie spra­wiało mi pro­ble­mów, było wręcz frajdą. Podob­nie zapa­mię­ta­łem harce w ogro­dzie babci i na oko­licz­nych budo­wach nowo two­rzą­cych się ulic. Uro­dzi­łem się w dużym ponie­miec­kim fami­loku, dzia­dek z bab­cią po przy­by­ciu na tak zwane zie­mie odzy­skane wio­sną 1945 roku dostali go w zamian za to, co zosta­wili na Kre­sach przed­wo­jen­nej Pol­ski. Jestem pewien, że nic im nie było w sta­nie wyna­gro­dzić tego, co pozosta­wili, tam była dla nich Pol­ska, tam byli u sie­bie. Pierw­szy rok po woj­nie dziad­ko­wie miesz­kali wspól­nie z tutej­szą rodziną Głą­bi­ków, ci jed­nak zde­cy­do­wali się wyje­chać do Nie­miec. Bab­cia się uparła, że nie chce miesz­kać na cudzej krzyw­dzie, i wraz z Głą­bi­kami opu­ścili ich gospo­dar­stwo.

Opusz­czony ponie­miecki fami­lok zago­spo­da­ro­wali na wie­lo­miesz­ka­niowy blok, w któ­rym z cza­sem ich dzieci wycho­wy­wały swoje dzieci. Za domem ze sto­dołą posa­dzili wielki sad, wkoło był duży kawał pola cze­ka­ją­cego na ciężką pracę. Gdy się uro­dzi­łem, dziadka już nie było, zmarł na raka spo­wo­do­wa­nego kop­nię­ciem konia, pozo­stała cudowna bab­cia i ogród, który był moim pierw­szym torem prze­szkód. Miesz­kała nas tam spora gro­madka dzieci, ogród tęt­nił więc życiem. Rosły w nim wiel­kie orze­chy, rząd cze­re­śni, gru­sze, jabło­nie i choć sad był wielki, trzeba było sto­czyć wiele bitew, aby dostać się na naj­lep­sze drzewo, czyli zara­zem naj­wyż­sze. Star­sze sio­stry i kuzy­no­stwo bro­nili dostępu do tych naj­wyż­szych par­tii potęż­nych orze­chow­ców, bo któż chciałby sie­dzieć na niż­szej gałęzi. Na doda­tek byłem smar­ka­czem, któ­rego trzeba było pil­no­wać. A że z góry lepiej widać, to argu­ment, by mnie oraz kuzyna, jesz­cze więk­szego smar­ka­cza, bo o rok młod­szego, nie pusz­czać, był słuszny.

Oczy­wi­ście nie jestem wyjąt­kiem, całe nasze poko­le­nie uro­dzone w latach sie­dem­dzie­sią­tych ma podobne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. To była nasza jedyna roz­rywka, my, dzieci z przed­mieść i wio­sek, mie­li­śmy sady, ogrody, lasy, a dzie­ciaki z miast trze­paki i mizerne łań­cu­chowe huś­tawki na blo­ko­wi­skach, place zabaw wtedy były jesz­cze rzad­ko­ścią. Na swoim tere­nie zna­łem każde drzewo. Oczy­wi­ście im wyż­sze, tym wspa­nial­szy był widok na oko­licę. To gdy wspi­na­łem się po nich, mój młody orga­nizm nabie­rał spraw­no­ści i siły, a odwaga, hmm, po pro­stu nie czuło się stra­chu i tyle, o lęku wyso­ko­ści nikt wtedy nie sły­szał.

Na rękach uko­cha­nej babci Gieni z domu Nawal­kow­skiej. W tyle sad, który był moim pierw­szym torem prze­szkód już w 1977 roku

Kie­dyś jed­nak tro­chę się bałem, mimo że wiele razy spa­dłem z drzewa, ale raz dość nie­szczę­śli­wie, bo aku­rat na kawa­łek szkła i prze­cią­łem w poprzek stopę. Byłem w stra­chu, że jesz­cze w tyłek dostanę za roz­wa­le­nie nogi. Ale co tam, i tyłek, i stopa zago­iły się jak na psie. Tak jak już wspo­mnia­łem, gdy mia­łem trzy lata, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z ojco­wi­zny mojego taty do wła­snego, nowo wybu­do­wa­nego domu. Gie­rek pozwo­lił się budo­wać, dla­tego na polach oka­la­ją­cych nie tylko Raci­bórz, ale i wszyst­kie pol­skie mia­sta powsta­wały przed­mie­ścia zło­żone z kwa­dra­to­wych dom­ków, naj­le­piej bliź­nia­ków, by o koszt jed­nej ściany było taniej. Pierw­szego okresu po prze­pro­wadzce nie wspo­mi­nam zbyt dobrze. Wybu­do­wa­li­śmy się na ulicy jako pierwsi, nie było więc w pobliżu żad­nych dzieci. Sio­stry, star­sza o pięć lat Ewa i o cztery lata Jola, nie chciały mieć ze mną za wiele wspól­nego. A do kuzyna, który pozo­stał w daw­nym domu, nie wia­domo dla­czego było dla czte­ro­latka za daleko, by go samego pusz­czać.

Odda­li­łem się od ogrodu tylko o kilo­metr, to tam ska­ka­li­śmy po drze­wach jak małpy, tam byłem wolny, tam była uko­chana bab­cia czu­wa­jąca nad naszym bez­pie­czeń­stwem. Teraz dosta­łem pokój, w któ­rym byłem sam, po sąsiedzku były co prawda sio­stry, ale co to ozna­cza, wie tylko ten, kto miał star­sze rodzeń­stwo. Wojna domowa była na porządku dzien­nym. Pokój nasta­wał z chwilą powrotu rodzi­ców z pracy. Pano­wał wtedy nie­pi­sany pakt o nie­agre­sji i nie pamię­tam, by któ­reś z nas się skar­żyło.

Z cza­sem jed­nak zaczą­łem dostrze­gać zalety mojego nowego miej­sca. Po mroź­nej zimie w 1978 roku, którą pamię­tam jako coś wspa­nia­łego, bo były tak wiel­kie zaspy, że wydrą­żone tunele sta­no­wiły ciąg labi­ryn­tów, w któ­rych nie trzeba się było nawet schy­lać, nastała wio­sna. Wyobraź­cie sobie ulicę, na któ­rej po obu stro­nach roz­po­częto budowy domów jed­no­ro­dzin­nych, rosłem razem z tymi budo­wami. Nie to, żebym zapo­mniał o sadzie, ale tu powstał praw­dziwy tor prze­szkód. Na prze­ło­mie lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych budo­wało się wła­snym sump­tem i z tego, co było pod ręką. Budo­wa­nie domu mogło trwać kilka lat. Ludzie nie byli leniwi, ale po pro­stu gospo­darka pla­nowa zapo­mniała o indy­wi­du­al­nym odbiorcy i nie było z czego budo­wać. Nie­je­den dom stał nie­do­koń­czony długi czas i sta­no­wił, wraz z kupą pia­sku obok, wspa­niałe miej­sce do zabaw. Na ulicy zaczęło przy­by­wać dzie­cia­ków. Jedne się wpro­wa­dzały, inne przy­jeż­dżały z rodzi­cami, któ­rzy każde popo­łu­dnie spę­dzali na budo­wie, by jak naj­szyb­ciej wybudo­wać i prze­pro­wa­dzić się na swoje. Tak więc gro­mada dzie­cia­ków bawiła się wspól­nie na ulicy lub na pobli­skiej budo­wie, na któ­rej aku­rat nie trwały prace.

Ja z wuj­kiem Jan­kiem Platą, bra­tem mamy, jadę konno przez Duna­jec w oko­licy Goł­ko­wic Dol­nych, 1982 rok

Mnie wolno było odda­lać się tylko do dru­giego sąsiada, ale co tam, cie­ka­wość świata powo­do­wała pewną nie­sub­or­dy­na­cję. Na jed­nej z wolno sto­ją­cych pose­sji zro­bi­li­śmy boisko, które było taką pokusą, że nie liczył się strach przed awan­turą za spóź­niony powrót do domu. Zawsze sły­sza­łem, że nie ma zgody na to, by wycho­wała mnie ulica. Ale nie chcia­łem sam sie­dzieć w pokoju, wola­łem grać z Prze­mkiem, Krzyś­kiem i innymi chło­pa­kami w piłkę i palanta, a wie­czo­rami szu­kać się po dziel­nicy, bawiąc w pod­chody. Dziel­nica, w któ­rej miesz­ka­łem, nazy­wała się Ocice i była podzie­lona na: Ocice Górne, Ocice Dolne i Ocice Wieś. Ocice były przed­wo­jen­nymi pery­fe­riami Raci­bo­rza. Na potrzeby komu­nalne i zakładu prze­twór­stwa warzywno-owo­co­wego wybu­do­wano tam sze­re­gowe domki, w któ­rych miesz­kały po cztery rodziny. Były ponoć też miej­scem, w któ­rym w odda­le­niu od mia­sta loko­wała się miej­scowa elita, dla­tego Ocice szybko zasłu­żyły sobie na drugą nazwę – kle­ine Moskau, czyli mała Moskwa. W nazew­nic­twie potocz­nym funk­cjo­no­wał przed­wo­jenny podział dziel­nicy, czyli był: Szta­trand, Noiland, Zyglunki i Zaj­del. Zaj­del był fabryką pro­du­ku­jącą mar­kowe wina jabł­kowe i dżemy, mniej sławne.

Po szkole, w domu, ni­gdy się nie nudzi­łem. Można powie­dzieć, że samo życie dbało o naszą krzepę. Mam na myśli to, że czyi rodzice mieli więk­sze pole, ten był sil­niej­szy, bo od naj­młod­szych lat trzeba było po pro­stu poma­gać rodzi­com. Zro­zu­mie to ten, kto miał do obro­bie­nia hek­tar tru­ska­wek, bura­ków lub inne obo­wiązki. My hek­tara pew­nie nie mie­li­śmy, ale swoje ary trzeba było obro­bić ręcz­nie. Dla mnie każdy rzą­dek tru­ska­wek to była męka. Zbie­ra­nia tru­ska­wek szcze­rze nie lubi­łem, ale zawsze byłem chętny do nosze­nia peł­nych koszycz­ków. Marsz far­mera dla począt­ku­ją­cych nie­za­leż­nie od wieku. Dla sze­ścio- czy sied­mio­latka po dwa koszyczki w dłoni, a z cza­sem na zakładkę po cztery, to praw­dziwy marsz dla siła­cza. Koń­czyły się tru­skawki, zaczy­nały cze­re­śnie. Cze­re­śnie uwiel­bia­łem zry­wać. Wysoko na drze­wie, mając piękny widok na rol­ni­cze tereny, czu­łem się jak wolny ptak. Wujek Józek z cio­cią Zosią z sąsiedz­twa mieli w oko­licy chyba naj­więk­szy cze­re­śniowy sad. Dobrze wspo­mi­nam tamte lata. Za sumienną pracę zawsze był godziwy zaro­bek. Zry­wa­łem cze­re­śnie czę­sto od wcze­snego świtu do zmroku. Jako dziecko podzi­wia­łem face­tów, któ­rzy prze­sta­wiali od drzewa do drzewa się­ga­jące do nieba dra­biny. Sam się nie­raz nie­źle nagim­na­sty­ko­wa­łem, by taką dra­binę dobrze posta­wić. Nie chcia­łem pomocy star­szych, bo co tam, dam sobie radę. Mając dzie­sięć lat, tań­czy­łem z dra­bi­nami po sadzie jak balet­nica, a z cza­sem one już nie były takie cięż­kie. W prze­rwach z kuzy­nem Piotr­kiem sku­tecz­nie z wia­trówki zwal­cza­li­śmy szpaki, zaowo­co­wało to po latach tym, że w woj­sku nie mia­łem pro­blemu z cel­nym strze­la­niem.

By zaro­bić wła­sny grosz, robiło się wszystko. Cho­dziło poda­wać cegły na budowę czy zbie­rać ziem­niaki. Ja wola­łem nosić worki z ziem­nia­kami. I tak mijał rok za rokiem, im chło­pak był star­szy, tym mniej nauki, wię­cej pracy, bo po co się uczyć, jak i tak z tego pie­nię­dzy na życie nie będzie, tak się wtedy patrzyło na ota­cza­jący nas świat i edu­ka­cję. W szkole nie uczy­łem się źle, jak to się mówi, zdolny, ale leń. A do tego nauczy­ciele z powo­ła­niem tra­fiali się rzadko. Do czwar­tej klasy wszy­scy lubi­li­śmy mate­ma­tykę. Potem już nie. Za to na histo­rii i geo­gra­fii sie­dzia­łem wpa­trzony w panią, która opo­wia­dała o kró­lach, bitwach, morzach i odkryw­cach. Sia­dy­wa­łam potem w domu nad atla­sem i pal­cem po mapie zwie­dza­łem kon­ty­nenty i kraje. Jak obco i nie­do­stęp­nie wyglą­dały Afryka i Hima­laje, nawet patrząc na te miej­sca z per­spek­tywy odkrywcy, który jeź­dzi pal­cem po mapie. A ktoś, kto brał udział w powsta­niu war­szaw­skim, był tak samo odle­gły jak powsta­niec listo­pa­dowy czy woje Mieszka I.

Pochód pierw­szo­ma­jowy; choć mój tato mówił, że har­cer­stwo to pierw­szy krok do wstą­pie­nia do PZPR, ja w nim widzia­łem moż­li­wość prze­ży­cia przy­gody, 1985 rok

Szkoła za to dawała szanse na roz­wój fizyczny, i to nie tylko na wuefie. Dyrek­tor chęt­nie zwal­niał z zajęć siódme i ósme klasy, aby zajęły się malo­wa­niem płotu, wrzu­ca­niem kil­ku­na­stu ton węgla do piw­nicy i prze­sy­pa­niem go w miarę potrzeby z pomiesz­cze­nia do pomiesz­cze­nia. Za to dosta­wa­li­śmy obiad w szkol­nej sto­łówce, chęt­nie więc te wszyst­kie prace wyko­ny­wa­li­śmy.

Moja szkoła pod­sta­wowa nr 7 imie­nia Tade­usza Kościuszki naprawdę była dobrą szkołą. Sami swoi, wszy­scy z jed­nej dziel­nicy, znali się rodzice, znały dzieci i nauczy­ciele, jeśli ktoś coś nabroił, to i ksiądz z ambony pal­cem pogro­ził. A dyrek­tor nie musiał patrzeć do dzien­nika, by wie­dzieć, kto jest kto, bo uczył rów­nież naszych rodzi­ców, a teraz z nami się uże­rał jak kil­ka­na­ście lat temu z nimi. Powta­rzano, że im klasa star­sza, tym gor­sza, ale nie było jakichś strasz­nych prze­wi­nień, od czasu do czasu wybita szyba, bójka na prze­rwie, naprawdę nic wiel­kiego.

Moim naj­więk­szym prze­stęp­stwem było nie­wra­ca­nie do domu ze szkoły na czas. Ale jak można było wró­cić na czas, gdy aku­rat naj­lepsi kole­dzy grali w piłkę. A w piłkę grać lubi­łem, oj, i to bar­dzo. Lubi­łem też bie­gać. Bie­ga­łem cza­sami z uczniami z wyż­szych klas i nie ustę­po­wa­łem star­szym kole­gom. Co zaś do bie­ga­nia za piłką na boisku, nie zawsze prze­kła­dało się ono na wynik gry. To, że wszę­dzie mnie było pełno, nie zawsze dawało pożą­dany efekt, ale tak to już jest w fut­bolu, że nie zawsze wygrywa ten, co prze­bie­gnie wię­cej kilo­me­trów.

RAFAKO po raz pierwszy

Na zakoń­cze­nie szkoły pod­sta­wo­wej dyrek­tor, drąc mój zeszyt do histo­rii na strzępy, jed­no­znacz­nym gestem wska­zał, że jego miej­sce jest o tam, w koszu na śmieci, ale i spy­tał, dla­czego idę do zawo­dówki, a nie do jakie­goś tech­ni­kum? Dwója za zeszyt na koniec roku nie prze­szko­dziła, bym z tego mojego ulu­bio­nego przed­miotu dostał na koniec roku piątkę. Zeszyt tra­fił do kosza, a ja… Co tu ze sobą zro­bić, pra­wie wszyst­kie chło­paki z klasy szły do zawo­dówki. Marze­niem było dostać się do szkoły zawo­do­wej potocz­nie zwa­nej „mecha­ni­kiem”, aby wyuczyć się zawodu mecha­nika samo­cho­do­wego. Dziew­czyny to w więk­szo­ści były przy­szłe kraw­cowe i fry­zjerki. Tylko nie­liczni szli do szkół, które koń­czyły się maturą. Ja, tro­chę pozo­sta­wiony samemu sobie w tej decy­zji i z braku innych moż­li­wo­ści, zło­ży­łem doku­menty do szkoły przy­za­kła­do­wej RAFAKO, by wyuczyć się zawodu ślu­sarz-spa­wacz, czyli robot­nik wykwa­li­fi­ko­wany. Plusy były dość zna­czące: fach w rękach, fabryka nie­da­leko i duża, więc może nie zamkną, no i prąd w domu za darmo. Dla czter­na­sto­latka to po pro­stu wyma­rzony start w doro­słość, tak wtedy było i nikt nie pomy­ślał nawet, że może być ina­czej. Słowo „aspi­ra­cja” funk­cjo­no­wało tylko w słow­niku wyra­zów obcych, kariera była zare­zer­wo­wana dla akto­rów, pio­sen­ka­rzy, a ja śpie­wa­łem tak sobie.

Dzi­siaj patrzę na to tro­chę ina­czej. Taki etap życia, w któ­rym to ze łzami w oczach szło się w doro­słość. Teraz wykształ­ce­nie zawo­dowe naj­bar­dziej sobie cenię ze wszyst­kich ukoń­czo­nych fakul­te­tów. Nie­za­leż­nie od poko­le­nia każdy młody chło­pak chce mieć swoją kasę. Ja pierw­sze pie­nią­dze zaro­bi­łem w wieku czte­rech lat, poma­ga­jąc u cioci obry­wać pędy tru­ska­wek. Ucząc się ślu­sar­stwa, sta­łem się bar­dziej przy­datny na budo­wach i prócz sezo­no­wego zbie­ra­nia cze­re­śni mia­łem stałą fuchę u taty Prze­mka, pana Jurka, u któ­rego razem byli­śmy pomoc­ni­kami deka­rza. A że pod­czas robie­nia dachów nie może być fuszerki, prócz kasy dosta­łem w pakie­cie naukę bycia solid­nym.

To były dobre czasy. Pan Jurek był po szkole mary­narki śród­lą­do­wej, czę­sto więc opo­wia­dał nam swoje prze­ży­cia z podróży po Odrze bar­kami wypeł­nio­nymi wsze­la­kimi towa­rami. Wypły­wał też czę­sto za zachod­nią gra­nicę, dziś to brzmi pro­za­icz­nie, ale na prze­ło­mie lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych zagra­nica koja­rzyła się z jed­nym: z lep­szym życiem. My miesz­ka­li­śmy sie­dem kilo­me­trów od Cze­cho­sło­wa­cji, a każda gra­nica w tam­tym cza­sie była tą do nie­prze­kro­cze­nia.

Ucząc się zawodu, mia­łem szczę­ście do dobrych rze­mieśl­ni­ków. Wspól­ni­kiem pana Jurka był pan Alek. Impo­no­wał mi tym, że pra­co­wał na wyso­ko­ści, malo­wał kominy i wyso­kie kon­struk­cje, a jakie przy oka­zji musiał mieć widoki! W tej pracy też nie mogło być byle­ja­ko­ści. Praca na dachach wymaga pre­cy­zyj­nego rze­mio­sła, nie pamię­tam, aby­śmy musieli popra­wiać dachy przez sie­bie robione, za to zda­rzało nam się robić poprawki po innych pseu­do­fa­chow­cach. Bycia sumien­nym uczono też na warsz­ta­tach RAFAKO. Dokład­ność mie­rzono suw­miarką, prze­świty kąto­mie­rzem, a z cza­sem prze­świe­tlano wyko­nany spaw, robiąc zdję­cie rent­ge­now­skie, aby spraw­dzić, czy aby nie ma w nim żuż­lo­wej prze­strzeni powo­du­ją­cej osła­bie­nie łącze­nia stali. Czemu o tym piszę? Sumien­ność i dokład­ność w pla­no­wa­niu ope­ra­cji spe­cjal­nych, a potem wyko­ny­wa­nie zadań w GROM-ie jest czymś natu­ral­nym, bez­dy­sku­syj­nym. Tej sumien­no­ści nauczono mnie w domu, w szkole zawo­do­wej i na fuchach.

Ale nie samym chle­bem czło­wiek żyje. Sport to zdro­wie, każdy to wie, nie liczę skrę­ceń czy potłu­czeń, takie to ryzyko przy­pi­sane wysił­kowi fizycz­nemu jest i basta. Piłka nożna to nie tylko zdro­wie, ale także sport, który połą­czył boiskową przy­jaź­nią aż do dziś wielu chło­pa­ków. W piłkę z chło­pa­kami grało się zawsze i dosłow­nie wszę­dzie, na takich boiskach, z któ­rych przed meczem trzeba było wygo­nić krowy, bo nie na swoim się pasły, po sta­dion miej­ski z try­bu­nami na kil­ka­dzie­siąt tysięcy widzów i murawą równą jak na stole bilar­do­wym. Grę w junio­rach w A kla­sie zamie­ni­łem na pół­pro­fe­sjo­nalne obco­wa­nie z piłką, z obstawą sędziow­ską, na dobrych boiskach. Jakoś się wszystko godziło ze sobą, na wszystko był czas i rzadko kto się spóź­niał. Czte­rech pan­cer­nych pusz­czali tylko w sobotni pora­nek pod­czas waka­cji, Kloss był raz w tygo­dniu, a westerny w sobot­nie wie­czory, tele­wi­zja nie sta­no­wiła pra­wie żad­nej kon­ku­ren­cji dla łobu­zo­wa­nia na dwo­rze. Łobu­zo­wa­nie z cza­sem przy­brało za to na sile, bo byli­śmy coraz spraw­niejsi, cel­niej strze­la­li­śmy z procy i nogi dalej nio­sły. Trzeba więc było brać dodat­kowe fuchy na dachu, żeby zapła­cić za szyby powy­bi­jane w sto­ją­cym auto­bu­sie marki Jelcz, przy­sło­wio­wym ogórku – kto nas wtedy zaka­blo­wał, do dziś zacho­dzę w głowę.

Myślę, że bycie nasto­lat­kiem to cią­gła goni­twa za aspi­ra­cjami lub – jak kto woli – za ido­lami. Idole zazwy­czaj mają kasę, coś potra­fią lub zna­czą coś wię­cej, niż wyda­wa­łoby się, że zna­czy ota­cza­jąca nas szara rze­czy­wi­stość. Moje hory­zonty się posze­rzały, zaczą­łem pra­co­wać jako kel­ner w dys­ko­tece Doro, za dnia poma­ga­łem sprze­da­wać na stra­ga­nie ubra­nia z Tur­cji. Zain­te­re­so­wa­łem się też nowym spor­tem – zapa­sami w stylu kla­sycz­nym, pozna­łem nowych chło­pa­ków w Unii Raci­bórz. Zaczęły nam wpa­dać do głowy cie­kawe pomy­sły, jak tu pokom­bi­no­wać, by się nie napra­co­wać, ale zaro­bić. Upa­dła komuna, codzien­ność szybko się zmie­niała. Bar­dzo żało­wa­łem, że jestem dwa lata młod­szy od kum­pli, któ­rzy mogli jeź­dzić do Tur­cji po ciu­chy, opo­wia­dali, że w Ber­li­nie Zachod­nim można sporo zaro­bić, sprze­da­jąc papie­rosy. Dla przed­się­bior­czej mło­dzieży miesz­ka­nie bli­sko gra­nicy do nie­dawna szczel­nie zamknię­tej zaczęło mieć swoje plusy – odkry­li­śmy Cze­cho­sło­wa­cję. Prze­pisy celne zmie­niały się szyb­ciej niż nasze wędrówki do Bohu­mina po piwo i wódkę. Cza­sami srogi cel­nik wie­czo­rem pusz­czał to, czego jesz­cze rano nie było wolno prze­nieść. Zacho­wa­nie zim­nej krwi i prze­chy­trze­nie cel­nika, który głę­boko patrzył w oczy, pyta­jąc: „Macie coś wię­cej, niż można?”, to kolejna życiowa nauka, wszak żoł­nierz jed­no­stek spe­cjal­nych musi być opa­no­wany, no i prze­bie­gły.

Jedną taką sytu­ację bar­dzo dobrze pamię­tam. Trzy­dzie­stego grud­nia poje­cha­łem z Prze­mkiem wcze­śnie rano do Bohu­mina, bo syl­we­ster bli­sko, bąbelki z pro­cen­tami muszą być obo­wiąz­kowo, a przy oka­zji można było zaro­bić. Popyt na tań­szą wódkę przy­wo­żoną z Cze­cho­sło­wa­cji był duży. Już gdy się szy­ko­wa­li­śmy, by przejść gra­nicę, dotarła do nas wieść, że tego dnia będą spraw­dzać dokład­niej niż nor­mal­nie, ale co tam. Jesz­cze wtedy nie zna­łem hasła „śmiały zwy­cięża”, ale widać mia­łem już coś takiego we krwi, że się nim pod­świa­do­mie kie­ro­wa­łem. Ubrany byłem w nową kurtkę, nie­ty­pową, dwie w jed­nej, po bokach spięte zam­kiem, a torba, którą zabra­li­śmy ze sobą, miała podwójne dno. Poli­czy­li­śmy, że możemy scho­wać dwa­na­ście bute­lek gor­ba­czowa – ta wóda wtedy naj­le­piej scho­dziła. Jak to zro­bi­li­śmy? Butelka gor­ba­czowa 0,7 litra była wysoka i wąska, ide­al­nie paso­wała do rękawa kurtki, każdy z nas miał więc już po dwie, kolejne cztery ukry­łem w środku kurtki pomię­dzy war­stwami. Cztery wylą­do­wały w tor­bie pod powłoką podwój­nego dna. Kupi­li­śmy butelkę szam­pana, poma­rań­cze, sło­dy­cze, to wszystko w Cze­chach było sporo tań­sze, a więc każdy Polak miesz­ka­jący bli­sko gra­nicy się tam w te towary zaopa­try­wał.

Idąc do gra­nicy, widzie­li­śmy, że ludzie są zawra­cani i kom­bi­nują, jak tu się prze­śli­zgnąć. Może trafi się zmiana cel­ni­ków i nowi będą łaskawsi? A może ci, co teraz pra­cują, zmiękną, bo to ostatni dzień roku? Z cel­ni­kami była taka nie­pi­sana umowa, że jak się przy­zna­łeś, że masz wię­cej towaru, niż można prze­nieść, to zawra­cał bez kon­se­kwen­cji, a jeśli go oszu­ka­łeś, a zna­lazł dobra ponad normę, to miś w pasz­port1 i po zawo­dach. Cel­nicy nie zawsze spraw­dzali, a straż gra­niczna to chło­paki z Raci­bo­rza, przy­my­kali więc na nas oko. Pod­ję­li­śmy śmiałą decy­zję: idziemy na pew­niaka i twier­dzimy, że prócz szam­pana, który był na wierz­chu w tor­bie, owo­ców i sło­dy­czy nic nie mamy.

Kurtki mamy roz­pięte, bo cel­nik na bank będzie macał po brzu­chu i ple­cach. Prze­mek rusza pierw­szy. Serce wali jak sza­lone. Torbę trzy­mamy na spółkę już otwartą do kon­troli. Na przej­ściu nikogo nie ma prócz dwóch cel­ników. Na pyta­nie: „Ile wódki, chło­paki, macie?”, odpo­wia­damy krótko z uśmie­chem: „Jeste­śmy spor­tow­cami i nie pijemy, mamy tylko szam­pana, owoce i sło­dy­cze”.

Cel­nik spoj­rzał bystrym wzro­kiem spod daszka czapki. Wytrzy­ma­łem spoj­rze­nie. Poma­cał Prze­mka po brzu­chu i ple­cach, zer­k­nął tylko na szam­pana w tor­bie, życzył uda­nego syl­we­stra i ustą­pił z drogi, pusz­cza­jąc nas do uko­cha­nej ojczy­zny. Jak mi się wtedy ręce spo­ciły! Torba bar­dzo cią­żyła, a jej uchwyty były mocno napięte. Co tu wię­cej gadać, śmiały zwy­cięża! Potem dopiero się dowie­dzia­łem, że śmia­łość musi być poparta dobrym pla­nem, świet­nym wyszko­le­niem, nie­za­wod­nym sprzę­tem i opar­ciem w kole­gach, ale to aku­rat mia­łem. Wra­ca­jąc do prze­kra­cza­nia gra­nicy – tego dnia wielu wra­cało zala­nych w trupa, ponie­waż musieli skon­su­mo­wać towar po cze­skiej stro­nie.

O woj­sku myśla­łem zawsze. Żoł­nie­rzyki stały u mnie w rzę­dach na półce. Naj­bar­dziej ceni­łem figurkę India­nina, świet­nie sobie radził pod­czas zasa­dzek, ale to już inna bajka.

Skoń­czy­łem zawo­dówkę i nad­szedł czas pracy w fabryce. Nie ma w tym nic roman­tycz­nego, to po pro­stu ciężka fizyczna robota w śmier­dzą­cym od sma­rów, opił­ków metalu i zapa­chu spa­wa­nia uni­for­mie zwa­nym na Ślą­sku arbaj­tan­cu­giem.

5:00 – pobudka, szyb­kie śnia­da­nie, czę­sto sprint na auto­bus,

5:30 – auto­bus pra­cow­ni­czy,

5:50 – prze­bra­nie się w szatni w arbaj­tan­cug,

6:00 – roz­dzie­le­nie roboty na bry­ga­dzie,

9:00 – prze­rwa i pięt­na­ście minut na dru­gie śnia­da­nie,

14:00 – faj­rant.

Nie, nie i jesz­cze raz nie! Nie widzia­łem sie­bie w tej robo­cie i każdy dzień był dla mnie męką. Bry­gada, do któ­rej tra­fi­łem, nale­żała do jed­nej z lep­szych i cenio­nych w fabryce.

Początki mojej robot­ni­czej kariery to była praw­dziwa kata­strofa. Jako pierw­szą pracę dosta­łem robotę, w któ­rej trzeba było przy­go­to­wy­wać rury do spa­wa­nia. Każda rura, która będzie two­rzyła wężow­nicę, ma około dzie­się­ciu metrów, na jej koń­cach stoi taki ślu­sarz jak ja. Ścian­kom rury z obu stron trzeba nadać sko­śny kształt, potem szli­fierką trzpie­niową należy oczy­ścić do poły­sku jej ścianki od środka i szli­fierką taśmową na zewnątrz, by pod­czas spa­wa­nia nic nie zanie­czysz­czało spawu, i tak całe dnie, tygo­dnie, dosłow­nie dzień świ­staka. Dopiero po kilku mie­sią­cach dosta­łem wresz­cie zaję­cie przy naj­lep­szych spa­wa­czach, by ich pod­glą­dać i z cza­sem zostać takim fachow­cem jak oni. Na warsz­ta­tach w zawo­dówce dobrze spa­wa­łem, dla­tego i tu dano mi szansę, by się wyrwać od szli­fierki. Zaczą­łem już nawet wyko­ny­wać drobne prace spa­wal­ni­cze, a pod koniec pierw­szego roku łączy­łem wężow­nice, two­rząc część kon­struk­cji prze­pły­wo­wej kotła. To aku­rat była spoko robota, dużo bar­dziej ceniona i lepiej opła­cana, a mówiąc żar­go­nowo, spa­wa­łem argo­nem, metodą TIG, czyli spawa się w osło­nie argonu elek­trodą wol­fra­mową.

Cią­gle jed­nak kusiło mnie coś innego, w week­endy pra­co­wa­łem w dys­ko­tece – mniej się czło­wiek naro­bił, a pie­nią­dze lep­sze. Skoń­czy­łem już osiem­na­ście lat, piwo i wszel­kie trunki były więc dozwo­lone, a komu na kacu chce się iść do pracy, wkła­dać ten śmier­dzący arbaj­tan­cug? Każda mło­dość ma swoje prawa. Od pomy­słów huczało mi w gło­wie. Mia­łem pasz­port, roz­my­śla­łem więc a to o wyjeź­dzie na wieżę wiert­ni­czą gdzieś na Morze Pół­nocne, a może jako Schwa­rzar­be­iter do Nie­miec, hmm, może odnajdę się w Legii Cudzo­ziem­skiej w służ­bie najem­nej w woj­sku…? To były codzienne marze­nia i roz­mowy z przy­ja­ciółmi, jakie ma każdy, gdy wkra­cza w doro­słość. Zresztą więk­szość moich kole­ża­nek i kole­gów mają­cych pocho­dze­nie nie­miec­kie dawno była już w Reichu i zara­biała marki. A tu każ­dego ranka trzeba wsta­wać do roboty i weź się nie napij piwa w week­end! Młody czło­wiek chce się bawić, tań­czyć i szybko speł­niać marze­nia, a nie ciężko pra­co­wać w fabryce.

Życie jed­nak jest inne i w takim samym tem­pie każ­demu odli­cza czas, nie da się prze­sko­czyć w przód bez zdo­by­wa­nia doświad­cze­nia na wła­snej skó­rze. By do cze­goś dojść, trzeba nauczyć się pokory, wytrwa­ło­ści. W tym cza­sie zmarł mój ojciec. Mamie na wycho­wa­nie została moja mała sio­strzyczka. Infla­cja galo­po­wała, ale półki już były pełne i nikt nie wspo­mi­nał Gierka, raczej patrzył z prze­ra­że­niem na dro­ży­znę. Mnie zaś wier­ciło od środka, nie chcia­łem tak po pro­stu wsta­wać co rano do pracy w fabryce i tyle. Wie­dzia­łem, czego nie chcia­łem, ale czego chcia­łem? Nie mia­łem poję­cia!

WKU Rybnik

Czę­sto się sły­szy, a przy­naj­mniej sły­szało, że woj­sko nie­jed­nemu ura­to­wało życie. Nie wiem jak innym, ale mnie pew­nie tak, a jeśli tak jest, to się z tej woj­skowej ścieżki życia cie­szę, choć nie zawsze było wesoło. Nad­szedł taki dzień, że upo­mniała się o mnie WKU w Ryb­niku. Jak Pol­ska długa i sze­roka, w 1993 roku do woj­ska nikt nie chciał iść, no pra­wie nikt. Szli tylko tacy, co nie mieli ukła­dów, pola, dziecka, nie pra­co­wali w kopalni, nie stu­dio­wali czy po pro­stu w wieku nastu lat nie mieli nad­we­rę­żo­nego zdro­wia.

Moje spo­tka­nie z majo­rem w WKU było bar­dzo krót­kie. Na pyta­nie pana w zie­lo­nym mun­du­rze, czy chcę iść do woj­ska, odpo­wie­dzia­łem bez zasta­no­wie­nia: tak. Był zasko­czony, ale widać też tro­chę zado­wo­lony, że duch w naro­dzie jesz­cze cał­kiem nie zgi­nął i ma ochot­nika. Dosta­łem wezwa­nie na komi­sję lekar­ską, która miała zba­dać mnie pod kątem zdol­no­ści do służby w woj­skach powietrz­no­de­san­to­wych. Wer­dykt brzmiał: zdrowy jak ryba i silny jak byk, w woj­sko­wej skali przy­dat­no­ści dla armii był ozna­czony kate­go­rią zdro­wia A.

– To gdzie, pobo­rowy, chce­cie do tego woj­ska? – zapy­tał na przy­wi­ta­nie major.

– Do czer­wo­nych bere­tów w Kra­ko­wie, panie majo­rze.

Jeż­dżąc do dziad­ków w góry, zawsze widzia­łem ich pełno na dworcu kole­jo­wym w Kra­ko­wie, poza tym każdy młody chło­pak tam chciał słu­żyć.

– Do Kra­kowa, mówi­cie… Ale to nie nasz pod­okręg, nie­stety, tam wam skie­ro­wa­nia dać nie możemy, ale czer­wone berety są też w Lublińcu! Może tam chce­cie?

Roz­glą­dam się po sali, jestem sam, a on do mnie mówi, jakby stał za mną cały plu­ton.

Szybko łapię slang i odpo­wia­dam:

– Niech będzie. Chcemy do Lublińca, panie majo­rze.

I pomy­śla­łem: „Lubli­niec? Cho­lera, a gdzie to jest?!”.

– Jest tam Pierw­szy Samo­dzielny Bata­lion Sztur­mowy, też ska­czą, zro­bią z was koman­dosa.

Bar­dzo chcia­łem iść latem, ale nie mieli już bile­tów, pan major wpi­sał więc w swym kapow­niku datę dwu­dzie­sty piąty paź­dzier­nika.

– Bilet wyślemy wam pocztą. Życzę wam powo­dze­nia, pobo­rowy.

Bilet przy­szedł, jak pan major obie­cał. Dwu­dzie­stego pią­tego paź­dzier­nika 1993 roku o godzi­nie dzie­sią­tej mia­łem sta­wić się w 1 Samo­dziel­nym Bata­lio­nie Sztur­mo­wym w Lublińcu. Z domem i chło­pa­kami żegna­łem się hucz­nie i na spor­towo. W ostat­nim zagra­nym przed woj­skiem meczu strze­li­łem cztery gole – mogło być pięć, ale kar­nych ni­gdy nie potra­fi­łem strze­lać.

Część II. Lubliniec – 1 Pułk Specjalny

CZĘŚĆ II

LUBLI­NIEC –1 PUŁKSPE­CJALNY

Szeregowy elew

Pora­nek jest rześki, a po wczo­raj­szym poże­gna­niu, jakie urzą­dzono mi w klu­bie LZS Ocice, szumi w gło­wie i chce się pić. W pociągu, któ­rym mam się dostać do Kato­wic, nie­trudno dostrzec chło­pa­ków tak jak ja przy­go­to­wa­nych na nową drogę życia. Jest nas już trzech. Spod krótko obcię­tych wło­sów nie­opa­lona jesz­cze skóra głowy świeci bla­do­ścią. Tak więc trzech zuchów, ja z Raci­bo­rza i nowo poznani kole­dzy z Czer­wionki i Orze­sza, prze­siada się w Kato­wicach do oso­bo­wego do Lublińca. Ja, nauczony, że w gości nie idzie się z pustymi rękoma, wycią­gam wspa­niały tru­nek Polmosu Raci­bórz. Zapra­szamy też do sie­bie star­szego sze­re­go­wego w czer­wo­nym bere­cie z emble­ma­tem spa­do­chronu na ramie­niu. Opo­wiada nam co nieco o Lublińcu i poucza, że nie ma co się pchać do koszar na dzie­siątą, bo jako pierw­szych rzucą na rejon. O co cho­dzi z tym rejo­nem, jesz­cze nie wiemy, ale nikt nie pyta, a na godzinę mamy nie zwa­żać, bo wszy­scy mają taką samą. Posie­dzie­li­śmy więc tro­chę w pocze­kalni, jak nam pora­dził star­szy kolega. Przed dwor­cem cze­kał star, który zbie­rał wszyst­kich pobo­ro­wych i wiózł pro­sto za bramę koszar.

Lubli­niec to nie­wiel­kie mia­sto, ale na trun­kach się znają. Wcho­dzimy do pierw­szego napo­tka­nego skle­piku, bo chcemy uzu­peł­nić zaopa­trze­nie, by dojść do koszar w jesz­cze lep­szych humo­rach, i cóż ja widzę? Polmos Raci­bórz na półce, no i jak tu nie wspo­móc pro­du­cen­tów regio­nal­nego przy­smaku? Tak jakoś nam zeszło do pięt­na­stej i w wyśmie­ni­tych humo­rach ruszy­li­śmy do bramy koszar.

– Co, nie kwa­pi­li­ście się zbyt­nio? Nauczymy was tu punk­tu­al­no­ści – tak brzmi przy­wi­ta­nie na bra­mie wej­ścio­wej do jed­nostki, i to wypo­wie­dziane takim gło­sem, że ciało mimo­wol­nie staje na bacz­ność.

Pro­wa­dzą nas na salę gim­na­styczną, gdzie nastę­puje prze­obra­że­nie mło­dego chło­paka w elewa. Naj­pierw obróbka doku­men­tów.

– Pobo­rowy posiada wykształ­ce­nie zawo­dowe, a wyuczony zawód to ślu­sarz-spa­wacz. – Nawet potwier­dzać nie muszę, gość czyta tak, jakby miał wgląd nie tylko w doku­menty, ale i w moją duszę. – Przy­dział „zety-remonty”, etat spa­wacz bla­charz, druga szkolna uni­tarna, odma­sze­ro­wać.

Nic z tego nie rozu­miem, ale ten wpis mi się nie podoba. Nie po to posze­dłem do woj­ska na ochot­nika, by zostać spa­wa­czem czoł­gów czy też tego, co oni tu mają! Ale nie było komu mnie wysłu­chać. W pośpie­chu jestem pchany kolej­nymi roz­ka­zami, każą iść dalej, do następ­nej kolejki.

– Wzrost… waga… roz­miar stopy… obwód głowy… następny.

Nie ocią­gaj się, stań na bacz­ność, następny.

– Pobo­rowy się roz­bie­rze, wszyst­kie rze­czy spa­kuje do torby i zaadre­suje na dom.

Kurde, zero indy­wi­du­al­no­ści. Nie mam już nic swo­jego, a żeby nie świe­cić gołym tył­kiem, dosta­łem białe kale­sony wią­zane w pasie sznur­kiem. Roz­po­rek taki uchylny, że nie­ważne, jak te gacie zawią­żesz, i tak pta­szek patrzy na świat. Każą stać na bacz­ność, to tak sto­imy z nie­cie­ka­wymi minami, a za sto­li­kiem sie­dząca loża szy­der­ców, jak widzę, ma z nas nie­zły ubaw. Lekarz bada szybko, całe szczę­ście wypi­nać się nie każą. Czy jądra są w porządku, spraw­dzili na bada­niach w Gli­wi­cach.

– Zdrowy, następny.

Zebrano nas dzie­się­ciu i ubra­nych tylko w te kale­sony, na bosaka, pro­wa­dzą do pomiesz­cze­nia, w któ­rym odda­jemy swój cywilny doby­tek. Kolejny pokój to maga­zyn. Tu dostaję nawet ładny mun­dur, pas, białą koszulkę, zie­lone skar­petki i czer­wony beret. To już jestem koman­do­sem, tak?

– Resztę dosta­nie­cie na kom­pa­nii – mówi zde­cy­do­wa­nie nie­za­do­wo­lony, że cią­gle tu tkwi, jakiś ważny star­szy sze­re­gowy.

Teraz pro­wa­dzą nas do czte­ro­pię­tro­wego budynku kosza­rowca. Kom­pa­nia druga szkolna, wysia­dać! Ale to nie sen, tylko rze­czy­wi­stość, nie da się już zawró­cić tego pociągu. Pokój, a raczej już sala żoł­nier­ska jest pra­wie pełna. Nie mam wiel­kiego wyboru co do łóżka, a raczej już „wozu”, będę więc spać na pię­trze, czyli na gałęzi, jak się szybko dowia­duję. Wozy są umiesz­czone pię­trowo po obu stro­nach sali. Przez śro­dek bie­gnie wąski kory­tarz. Bar­dzo wąski, bo przed każdą parą łóżek stoją cztery tabo­rety, a na nich z rękoma na kola­nach sie­dzą wygo­leni chłopcy, tak samo wystra­szeni jak my… albo jesz­cze bar­dziej, bo trzeźwi. Nikt się do nikogo nie odzywa. Sia­dam na pierw­szym wol­nym krze­śle. Jestem głodny, ale to nie czas jesz­cze na sławną woj­skową gro­chówkę.

– Ci, co przy­szli ostatni i nie mają jesz­cze sprzętu, na kory­ta­rzu w dwu­sze­regu zbiórka! 121, 122, 123! – Prze­raź­liwy wrzask odbija się echem przez puste ściany kory­ta­rza.

I po sekun­dzie:

– Co jest, kurwa! Nie ma chęt­nych? – Zachryp­nięty głos rzuca obe­lgami na czym świat stoi i obie­cuje, czego to nam nie zrobi, jak nie wyj­dziemy.

Chło­pak z krze­sełka obok pod­po­wiada, że to o nas cho­dzi i pew­nie mamy wyjść po resztę sprzętu. No to idziemy. Na kory­ta­rzu czeka nas kolejna soczy­sta mowa z obiet­nicą, że jutro to będziemy jak per­shingi zapier­da­lać na wyso­ko­ści lam­pe­rii.

– A teraz w prawo zwrot, w prawo, kurwa! Co, nie wie­cie, gdzie jest, kurwa, w prawo?! I bie­giem, mówię! Bie­giem do maga­zynu marsz!

Stoję przed tym maga­zy­nem i sły­szę straszny raban. Coś gdzieś tłu­cze się po ziemi. Ostat­nio tak się bałem przed wej­ściem do den­ty­sty, gdy mia­łem sie­dem lat. Chło­paki wycho­dzą kolejno z maga­zynu z oczami jak u sowy i stoją w rzę­dzie na bacz­ność obda­ro­wani tym, co ojczy­zna dała.

– Następny!

To ja.

– Roz­łoży sobie elew koc na pod­ło­dze. – Usły­sza­łem w trak­cie lotu koca w moją stronę, który spadł mi na głowę. – Skąd elew jest?

Sły­szę w gło­sie pyta­ją­cego nutkę góral­skiej gwary.

– Z Raci­bo­rza. A ty?

– Ej, młody! We łbie ci się poje­bało! Jakie ty?! Pan star­szy sze­re­gowy dla cie­bie! Jeb­nij tu sobie pięć­dzie­siąt na cycu na orzeź­wie­nie. No, co się gapisz, na cyc i doisz!

O co mu cho­dzi? Teraz ja stoję jak mój poprzed­nik z kwa­dra­to­wymi oczami i nie wiem, co ten żoł­nierz do mnie mówi.

– Pompki robisz, i to na kościach!

No to doję, choć wcale wesoło mi nie jest. Robię i liczę w myślach.

– Nie sły­szę, że robisz! – drze się wnie­bo­głosy, sto­jąc nade mną.

– Cztery, pięć…

– Jakie cztery, jakie pięć? A gdzie pierw­sza, druga? Nie sły­sza­łem, licz od nowa!

– Pierw­sza, druga…

– Jakie pierw­sza, druga? Zaczyna się liczyć od raz, dwa!

Zro­bi­łem już z dzie­sięć, ale zaczy­nam od nowa.

– Raz, dwa, trzy… czter­dzie­ści osiem, czter­dzie­ści dzie­więć, pięć­dzie­siąt.

Staję zado­wo­lony ślicz­nie na bacz­ność, a tu…

– Kurwa, młody! Było wstać?!

Wcina się na szczę­ście kapral, co nas przy­pro­wa­dził.

– Dobry jest, zostaw już go. Nie ma czasu. Miska czeka.

– To łap, młody.

I tak zosta­łem zasy­pany gra­dem woj­sko­wego dobytku. Pierw­sze pole­ciały buty z instruk­cją, że jak nie będą paso­wały, to się na kom­pa­nii z kimś na pewno wymie­nię na takie, co będą paso­wać. Zasob­nik, nie­zbęd­nik, hełm, onuce, maska prze­ciw­ga­zowa… Nazbie­rała się cała pałatka wsze­la­kiego dobra.

– Wolny! Następny!

Do pokoju bie­gie­eeeeem marsz. Tu już ci, co od rana tkwią na tabo­re­tach, mieli przy­kaz, by kolejno następ­nym takim jak my poka­zać, gdzie co ma być w ssawce, a co w zasob­niku, tłu­ma­czą nam to z przy­kazaniem, że może być chu­jowo, ale jed­na­kowo, bo to woj­sko.

Pro­wa­dzą nas wresz­cie na kola­cję. Głodny jestem jak wilk, a że wytrzeź­wia­łem, to mam małego kaca. Do łazienki nie udało mi się dostać, by się napić wody z kranu, bo nie potra­fi­łem dobrze się zamel­do­wać. Zresztą samo słowo „elew” ciężko przez gar­dło mi prze­cho­dzi, a tu jed­nym tchem trzeba wyre­cy­to­wać:

– Panie kapralu, sze­re­gowy elew Iksiń­ski z zapy­ta­niem.

Jeśli jest zgoda na zapy­ta­nie, to można zapy­tać i przejść w tej słow­nej prze­py­chance dalej.

– Panie kapralu, sze­re­gowy elew Iksiń­ski prosi o pozwo­le­nie na pój­ście do ubi­ka­cji.

Na to padała odpo­wiedź, że… prosi to się świ­nia!

Wielu więc z nas trzyma do czasu, gdy będzie można pójść do wychodka sta­dem. Mamy zakaz wycho­dze­nia z sali, a jak już wyj­dziemy, to tylko wła­śnie po to, by sprin­tem pod­biec do pod­ofi­cera, który sie­dzi za biur­kiem, i tam, sto­jąc na bacz­ność, zwró­cić się z prośbą o moż­li­wość zada­nia pyta­nia, dla­tego chęt­nych było nie­wielu.

Po odsta­niu swego w dłu­gim ogonku wresz­cie przy­szła moja kolej. Kola­cja wydała mi się nawet przy­zwo­ita. Na pla­sti­ko­wym tale­rzu dwie duże parówki, pla­stry sera, masło, musz­tarda i do tego sło­dzona her­bata. Ja w zawo­dówce nauczy­łem się pić gorzką lub sło­dzoną sokiem, bo cukier zni­kał z sza­fek eks­pre­sowo. Chleba za to dają do oporu. No, głodny tu cho­dzić nie będę. Dziś ponoć mamy jesz­cze luz, ale jutro, jak się będziemy tak guz­drać, to będziemy jeść na tempo, oznaj­mia krzy­kacz z kory­ta­rza.

Już bez przy­gód wra­camy do swo­jej żoł­nier­skiej sali. Przed snem jakiś ważny kapral uczy nas, jak rano mamy poście­lić łóżko, czyli wóz. W skró­cie: szary koc na łóżku ma być wypra­so­wany krze­słem tak, by żad­nej zmarszczki na powierzchni nie było – kapral robi to z takim namasz­cze­niem, jakby bez­pie­czeń­stwo Pol­ski dzi­siej­szej nocy zale­żało wła­śnie od tego ide­al­nie wypra­so­wa­nego pod­czas pokazu koca. Myjemy się plu­to­nami. Dwu­dzie­stu chło­pów ma dzie­sięć minut na wyszo­ro­wa­nie zębów i wzię­cie prysz­nica. Nie, szczo­te­czek jesz­cze nie mamy. Szybki prysz­nic i spać. Jest dzie­siąta. Wrzask: „Kom­pa­nia, cap­strzyk!”, „Gasną świa­tła w izbach żoł­nier­skich” – nie­siony jest z taką siłą, że świe­tlówki wręcz same się gaszą. Można wejść do wozu i zasnąć. Leżę jed­nak na dol­nym pię­trze, bo nowo poznany kolega wolał spać wysoko, a mnie bez róż­nicy. Mam więc oka­zję w bla­sku świa­tła wpa­da­ją­cego z kory­ta­rza podzi­wiać sprę­żyny wozu, który jest nade mną. Patrzę, jak popro­wa­dzone są spawy w miej­scu łączeń kątow­ni­ków. Nie­zła fuszerka, nawet otu­lina nie cał­kiem ostu­kana, tylko przy­kryta farbą. A o porząd­nym ogra­do­wa­niu oko­lic spawu nie wspo­mnę.

– Co za pojeby! – dobiega z łóżka obok.

To piękne zda­nie wywo­łuje śmiech i upusz­cza z nas napię­cie dnia. zakłó­ca­jąc smutną ciszę. Bez dodat­ko­wego komen­ta­rza zasy­piamy – dwu­dzie­stu w jed­nej sali.

Dla mnie wsta­wa­nie o szó­stej to godzinny bonus, czuję się więc wyspany. Zresztą wszy­scy wsta­jemy tro­chę wcze­śniej i poma­gamy sobie nawza­jem odtwo­rzyć wzór zaście­lo­nego łóżka zapre­zen­to­wany przez pana kaprala. Tak się do tego wczo­raj przy­ło­żył, jakby to była główna umie­jęt­ność, jaką mamy tu nabyć, a on ma w niej kilka danów.

– Powstań, bacz­ność! – drze się ktoś sto­jący obok drzwi. – Taką komendę ma wydać ten, kto pierw­szy zoba­czy, że do sali wcho­dzi star­szy stop­niem. Zro­zu­miano? Nie sły­szę!

– Zro­zu­miano – odpo­wia­damy chó­rem.

– Nie „Zro­zu­miano”, a: „Tak jest, panie kapralu”!

– Tak jest, panie kapralu! – chó­rem odpo­wia­damy już cał­ko­wi­cie obu­dzeni.

Kapral szybko spraw­dza posłane łóżka. Dwa z dołu i dwa z góry wywraca, jak to mówi, dla przy­kładu, nawet nie zer­ka­jąc na nie. Resz­cie roz­ka­zuje jesz­cze raz poście­lić swój wóz, i to „szyb­ku­siem”, bo za dzie­sięć minut zbiórka i wycho­dzimy na śnia­da­nie. I cią­gnie dalej swą soczy­stą gadkę.

– A że w desan­cie czas pły­nie szybko, to zostało wam już tylko pięć minut – dodaje po minu­cie; czuć, że jest z sie­bie dumny.

Koń­cząc swoje ście­le­nie, sły­szę wrzask docho­dzący z kory­ta­rza.

– Druga kom­pa­nia na kory­ta­rzu w dwu­sze­regu zbiórka! 121, 122, 123.

Wybie­gamy, by się usta­wić w dwu­sze­regu.

– Co tak wolno?! Wróć, bie­giem do pokoju marsz!

– Druga kom­pa­nia na kory­ta­rzu w dwu­sze­regu zbiórka! 121, 122, 123.

– Co jest, kurwa!? Jeść wam się nie chce!? Jesz­cze raz! Wróć!

Tym razem już sto­imy bli­sko drzwi gotowi do wyla­nia się na kory­tarz w eks­pre­so­wym tem­pie, ale chwila się wydłuża.

– Biorą nas na prze­trzy­ma­nie – komen­tuje chło­pak, który wczo­raj przed zaśnię­ciem wyzwał ich od poje­bów.

– Druga kom­pa­nia na kory­ta­rzu w dwu­sze­regu zbiórka! 121, 122, 123. No! – Star­szy sze­re­gowy, ten, który mi wczo­raj kazał doić, wresz­cie brzmi, jakby był zado­wo­lony. – Bacz­ność! W lewo zwrot! Wróć! W lewo, matoły. Co, nie wie­cie, gdzie jest w lewo? Jesz­cze raz. W lewo zwrot i przed blok kosza­rowca bie­giem! Powta­rzam! Bie­giem marsz!

Na kom­pa­nii musi lśnić. 1994 rok

Pędzimy więc jak stado po scho­dach w dół na oślep, mając w pamięci kil­ku­krotne wywo­ły­wa­nie nas z sali. Na dole czeka na nas szef kom­pa­nii. Trzy­gwiazd­kowy cho­rąży, który o dziwo łagod­nym gło­sem wita nas w dru­giej kom­pa­nii szkol­nej. Ma wąsik, ale nie wygląda groź­nie, raczej jak taki dobry wujek. Mamy tu spę­dzić okres uni­tarny, który trwać będzie sześć tygo­dni. Po nim zło­żymy przy­sięgę, a następ­nie tra­fimy zgod­nie z przy­dzia­łem do swo­ich pod­od­dzia­łów. Mamy pil­no­wać swo­ich rze­czy. Każdy brak w sta­nie będzie potrą­cany z żołdu. A w woj­sku „amba”2 – jak to nazwał – jest wielka i wieczna, mamy więc pil­no­wać swo­ich rze­czy, spo­cznij.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Miś – stem­pel w pasz­por­cie, który zabra­niał prze­kra­czana gra­nicy. [wróć]

2. Amba – kra­dzież w woj­sku. [wróć]