Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
SPECJALNY DODATEK W TEJ EDYCJI! Nowe zdjęcia i trzy dodatkowe rozdziały napisane przez jednego z przyjaciół Navala – Michała, współprowadzącego podkast „Na celowniku Navala z Michałem”.
Urodził się w Raciborzu, jego pierwszym wyuczonym zawodem był ślusarz-spawacz, podjął pracę w Raciborskiej Fabryce Kotłów RAFAKO. Ten zwykły chłopak miał jednak wielkie marzenie – zostać żołnierzem jednostki specjalnej. Dzięki nadludzkiej determinacji udowodnił, że niemożliwe nie istnieje.
Jego długa, kręta i wyczerpująca ścieżka do Jednostki Wojskowej GROM wiodła przez pułk specjalny w Lublińcu i misję Polskiego Kontyngentu Wojskowego UNIFIL w Libanie. Z naderwanymi ścięgnami, wyjąc z bólu, stawił się na selekcję nie wiedząc, co go czeka.
Selekcja do jednostki GROM w bieszczadzkiej głuszy, Polish fucking jungle, to tygodniowy morderczy obóz, którego poziom trudności zszokowałby nawet brytyjskich komandosów z SAS.
NAVAL Przez czternaście lat pełnił służbę jako operator w zespole bojowym GROM, uczestniczył w działaniach bojowych na wodach Zatoki Perskiej, w Iraku i Afganistanie, przeszedł wiele kursów specjalistycznych, w tym Basic Jungle Training w Belize. Za swoją służbę był wielokrotnie odznaczany, w tym najwyższymi odznaczeniami wojskowymi, jakie można otrzymać w Polsce za czyny bojowe poza granicami kraju, Krzyżem Komandorskim Orderu Krzyża Wojskowego i Złotą Odznaką GROM-u. Był pierwowzorem postaci GROM-owca do gry komputerowej „Medal of Honor. Warfighter”. Prowadzi autorski program „Strzelnica Navala” w POLSAT Sport i podkast „Na celowniku Navala z Michałem”. Wykładowca akademicki, mówca motywacyjny i autor wielu książek, m.in. „Przetrwać Belize”, „Afganistan na kołach”, „Ekstremalnie. Poradnik treningowy”, „Ekstremalna Strzelnica Navala”, „Ekstremalny poradnik przetrwania”, „Lider w stylu GROM”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 349
CZĘŚĆ I
POCZĄTKI
Maska nurkowa dobrze przylega mi do twarzy. Sprawdza się to tak, że gdy próbujemy zaczerpnąć powietrze przez nos, nie da się tego zrobić, bo silikonowa osłona nosa nie pozwala na dostęp powietrza z zewnątrz, więc i woda się pod nią nie dostanie. Przed nurkowaniem robię tradycyjny przysiad, by pozbyć się jak najwięcej powietrza z kombinezonu nurkowego. Odchylam kryzę i słyszę, jak syczy, wydostając się szparą. Wstając, czuję, że gumowa powłoka ściska mi ciało, garby pofałdowanej gumy wyglądają jak nadmiar skóry u jaszczurki o czarnym kamuflażu. Wkładam automat oddechowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju betonowego nabrzeża Westerplatte. Lekkie skinienie głową i robimy stanowczy krok do przodu, by po sekundowym opadaniu poczuć, jak o poranku budzi nas wrześniowa woda Bałtyku. Robimy próbne zanurzenie. Woda w kanale portowym nie jest zbyt przejrzysta, tak więc po wyszasowaniu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym okularem maski nurkowej pokazać sobie nawzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry, wypuszczamy powietrze z płuc i spotykamy się na powierzchni.
Zadanie na dziś to podwodne pływanie na dystansie. Rozciągnięta pomiędzy dwoma bojami linka wyznacza nasz dzisiejszy stupięćdziesięciometrowy odcinek, który mamy pokonać dziesięciokrotnie, czyli, jak łatwo obliczyć, przed nami półtora kilometra. Jak to zwykle bywa, gdy jest się młodym, a tu ja nim jestem, do mnie należy ciąganie za sobą czerwonej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tempie przebiera płetwami, rozdzierając mroczną toń Zatoki Gdańskiej. Płynę trochę z tyłu za Bodkiem, lubię z nim nurkować, nie przesadza z tempem, dziś to szczególnie ważne, by całkowicie nie spalić mięśni. Mamy na popołudnie zaplanowane zdawanie wuefu, a to w wojsku rzecz święta. Ot, takie coroczne armijne zawody. W zwykłym wojsku kadra zazwyczaj dzień przed ma przerwę taktyczną, by zebrać siły na egzamin, u nas jest to nie do pomyślenia, nawet w dniu egzaminu muszę równo machać płetwami. Jest to kolejny dzień kursu nurkowego, utrzymanie się w toni nie stanowi więc już dla mnie problemu, jedyne, nad czym muszę zapanować i nadal się tego uczę, to by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powietrza, a pod wodą jakoś bardziej chce się mi oddychać niż na powierzchni.
To nie tylko miły rytuał, ale i wymóg, by po nurkowaniu wejść pod prysznic w całym sprzęcie i obmyć się ze słonej wody. Sprzęt obsłużony, chwila przerwy przed TV, zmiana stroju na sportowy i dopiero teraz mam w głowie zaliczenie wuefu. Z Warszawy przyjechał gość ze szkoleniówki. Nie ma ściemy i egzamin jest w pełnej regulaminowej oprawie. Choć większość z nas codziennie dozuje sobie o wiele więcej wysiłku, to i tak naocznie musimy udowodnić, że się podciągamy, biegamy i takie tam różne wygibasy gimnastyczne potrafimy robić. No oczywiście należy to zrozumieć, bo są też tacy żołnierze, co, że tak powiem, stronią od wysiłku fizycznego jak diabeł od święconej wody. A i u nas ostatnimi czasy znaleźli się chętni do bycia komandosami z nadania, mamy więc nie lada zabawę, chórem licząc im podciągnięcia do trzech, bo zazwyczaj komandosi z nadania tyle razy potrafią się podciągnąć. Ich popisy dzieli występ na drążku Stacha, który mając już pięćdziesiąt wiosen, od niechcenia podciąga się rytmicznie i zalicza dwadzieścia powtórzeń. Choć na piątkę trzeba zrobić osiemnaście, to jakoś nikt nie robi minimum i dorzuca od siebie kilka dodatkowych. No, jak Stachu machnął dwadzieścia, to młodsze roczniki nie mogą się oszczędzać. Na piątkę trzeba zrobić osiemdziesiąt brzuszków w dwie minuty, tu to akurat nikt nie przesadza z zawyżeniem normy. Przed obiadem jeszcze biegniemy sprint w dyscyplinie wahadłowej, czyli dziesięć metrów tam i z powrotem dziesięć razy. Ot, taka rozgrzewka przed jedzeniem, by lepiej smakowało. Dopiero na deser będzie bieg na trzy kilometry – wisienka na torcie.
Podczas obiadu dochodzą nas słuchy, że w Stanach jakiś samolot zahaczył o jeden z wieżowców w Nowym Jorku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przyniesie dzień, takie życie, że nie da się zawsze przewidzieć, gdzie wieczorem przytulimy głowę do poduszki. Nie przejadam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda i poranne pływanie wyciągają ze mnie mnóstwo energii. Po obiedzie i małej drzemce budzi się we mnie jednak dusza sportowca. Jestem gotów na zmierzenie się z tutejszymi chłopakami. Większość to moi dobrzy kumple z kursu podstawowego. Teraz jako instruktorzy na kursie nurkowym mają zabawę, podtapiając mnie ponad przydział, dając poznać, kto pod wodą rozdaje karty. Dlatego obiecuję sobie, że pokażę im plecy na lądzie. Taki mam zamiar. Na kursie nurków działań bojowych nie ma niestety zbyt dużo czasu na sport i szlifowanie biegowej formy. Pożegnanie na starcie biegu brzmi zaskakująco – mamy biec szybko, bo ponoć będziemy się w trybie alarmowym pakować i wracać do Warszawy. Ale o co chodzi? Nikt nic nie wie. No i START. Nie pamiętam takiego biegu na egzaminie w firmie, by się wolno biegało lub by ktoś z grupy nie pobił życiowego rekordu. Schemat biegu jest prosty – przód ciągnie, a tył pcha. Dlatego na tej fali biegowi maruderzy nie wierzą na mecie w swe sportowe osiągnięcie.
Biegnie mi się dobrze, tym bardziej że nie biegniemy po bieżni wkoło boiska, tylko na trasie od bramy na Westerplatte w stronę Przeróbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na prostym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze większe. Te nasze biegi są do siebie bardzo podobne, do połowy dystansu biegniemy w peletonie i to mi bardzo pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca duże tempo, a wybitnych biegaczy wokół mnie sporo i niby nie ma rywalizacji, a na piątkę wystarczy czas poniżej 11:30, ale po prędkości biegu czuć, że dziś nie ma miękkiej gry. Asfalt nagrzany jest popołudniowym słońcem i zaczyna być mi sucho w gardle. Na tyle sucho, że tuż przed metą uśpiony swym prowadzeniem od połowy dystansu wyprzedza mnie Edek i wprawdzie z dobrym czasem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłumaczę sobie oddanie pierwszeństwa respektem przed instruktorem, ale w duszy mam zawodniczy zawód. W wybornych humorach wracamy do bazy, lecz na dziś to koniec wesołości. Jest decyzja z Warszawy, że mamy się natychmiast pakować. Całą jednostkę postawiono w stan gotowości bojowej. Obraz przekazywany na żywo w telewizji nie wymaga komentarza, serce podchodzi do gardła na widok walących się nowojorskich wież, po tym jak w jedną, a potem w drugą uderzają porwane przez terrorystów samoloty. Tak zapamiętałem dzień 11 września 2001 roku.
Jak na trzylatka biegłem naprawdę szybko, co chwilę się oglądając, żeby zobaczyć, czy ona wciąż jest za mną, ona – czyli starsza o cztery lata kuzynka. Od babci do naszego nowego domu był niespełna kilometr asfaltowej drogi i sam chciałem tam trafić, nie potrzebując żadnego anioła stróża, a tym bardziej anielicy. Facet, mając trzy i pół roku, wiedział swoje i chętnie bym jej wtedy uciekł, ale była starsza, więc i szybsza. To była dla mnie ujma, przecież to dziewczyna! Takie to już życie, że od najmłodszych lat albo ktoś nas goni, albo my za czymś biegniemy. Słyszeliście zapewne o podziale klasowym w równym ponoć komunistycznym społeczeństwie. Mnie przypadło w udziale urodzić się w rodzinie robotniczo-chłopskiej. Inaczej tego nazwać nie można, patrząc z perspektywy Polski lat siedemdziesiątych. Rodzice ciężko pracowali w fabryce i na polu, by wybudować dom i nakarmić naszą trójkę. W epoce Gierka, która była uważana za dobrobyt, udało mi się posmakować szkloków i wyrobów czekoladopodobnych popijanych w gorące dni oranżadą, zanim nastał Jaruzelski i smutne lata osiemdziesiąte, w których już tylko z opowieści Mamy słyszałem, że kiedyś w sklepie prócz półek z octem były słodycze. Życie w tamtych czasach dzieciaków nie rozpieszczało, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wiedzieliśmy, bo i skąd. Ameryka czy bogaty Zachód były tak samo odległe jak gwiazdy na niebie, które są, ale tak naprawdę co kogo one w tej oddali obchodziły. Czasami tylko jakaś gwiazda spadła z ciemnego nieba, tak jak paczka z Reichu do sąsiada, i wtedy udało się posmakować słodkiej inności. Na co dzień była szarość dokładnie taka jak okładka zeszytów szkolnych oferowanych w jedynym w mieście sklepie papierniczym. To było jednak dzieciństwo, którego źle nie wspominam. W tym czasie ukształtował się mój charakter, który pchał mnie do przodu, bo chciałem zobaczyć, co jest za kolejną górką, a może nawet pobiec dalej niż inni.
Ćwicząc w wojsku na wszelkich torach sprawnościowych, zacząłem się zastanawiać, dlaczego z taką łatwością przychodzą mi różne zręcznościowe wygibasy. Tory przeszkód są zmyślnymi budowlami, równoważnie, ściany do wspinania się, płoty, rowy, tunele w niedokończonych budowlach itp. Przebieganie po nich nigdy nie sprawiało mi problemów, było wręcz frajdą. Podobnie zapamiętałem harce w ogrodzie babci i na okolicznych budowach nowo tworzących się ulic. Urodziłem się w dużym poniemieckim familoku, dziadek z babcią po przybyciu na tak zwane ziemie odzyskane wiosną 1945 roku dostali go w zamian za to, co zostawili na Kresach przedwojennej Polski. Jestem pewien, że nic im nie było w stanie wynagrodzić tego, co pozostawili, tam była dla nich Polska, tam byli u siebie. Pierwszy rok po wojnie dziadkowie mieszkali wspólnie z tutejszą rodziną Głąbików, ci jednak zdecydowali się wyjechać do Niemiec. Babcia się uparła, że nie chce mieszkać na cudzej krzywdzie, i wraz z Głąbikami opuścili ich gospodarstwo.
Opuszczony poniemiecki familok zagospodarowali na wielomieszkaniowy blok, w którym z czasem ich dzieci wychowywały swoje dzieci. Za domem ze stodołą posadzili wielki sad, wkoło był duży kawał pola czekającego na ciężką pracę. Gdy się urodziłem, dziadka już nie było, zmarł na raka spowodowanego kopnięciem konia, pozostała cudowna babcia i ogród, który był moim pierwszym torem przeszkód. Mieszkała nas tam spora gromadka dzieci, ogród tętnił więc życiem. Rosły w nim wielkie orzechy, rząd czereśni, grusze, jabłonie i choć sad był wielki, trzeba było stoczyć wiele bitew, aby dostać się na najlepsze drzewo, czyli zarazem najwyższe. Starsze siostry i kuzynostwo bronili dostępu do tych najwyższych partii potężnych orzechowców, bo któż chciałby siedzieć na niższej gałęzi. Na dodatek byłem smarkaczem, którego trzeba było pilnować. A że z góry lepiej widać, to argument, by mnie oraz kuzyna, jeszcze większego smarkacza, bo o rok młodszego, nie puszczać, był słuszny.
Oczywiście nie jestem wyjątkiem, całe nasze pokolenie urodzone w latach siedemdziesiątych ma podobne wspomnienia z dzieciństwa. To była nasza jedyna rozrywka, my, dzieci z przedmieść i wiosek, mieliśmy sady, ogrody, lasy, a dzieciaki z miast trzepaki i mizerne łańcuchowe huśtawki na blokowiskach, place zabaw wtedy były jeszcze rzadkością. Na swoim terenie znałem każde drzewo. Oczywiście im wyższe, tym wspanialszy był widok na okolicę. To gdy wspinałem się po nich, mój młody organizm nabierał sprawności i siły, a odwaga, hmm, po prostu nie czuło się strachu i tyle, o lęku wysokości nikt wtedy nie słyszał.
Kiedyś jednak trochę się bałem, mimo że wiele razy spadłem z drzewa, ale raz dość nieszczęśliwie, bo akurat na kawałek szkła i przeciąłem w poprzek stopę. Byłem w strachu, że jeszcze w tyłek dostanę za rozwalenie nogi. Ale co tam, i tyłek, i stopa zagoiły się jak na psie. Tak jak już wspomniałem, gdy miałem trzy lata, przeprowadziliśmy się z ojcowizny mojego taty do własnego, nowo wybudowanego domu. Gierek pozwolił się budować, dlatego na polach okalających nie tylko Racibórz, ale i wszystkie polskie miasta powstawały przedmieścia złożone z kwadratowych domków, najlepiej bliźniaków, by o koszt jednej ściany było taniej. Pierwszego okresu po przeprowadzce nie wspominam zbyt dobrze. Wybudowaliśmy się na ulicy jako pierwsi, nie było więc w pobliżu żadnych dzieci. Siostry, starsza o pięć lat Ewa i o cztery lata Jola, nie chciały mieć ze mną za wiele wspólnego. A do kuzyna, który pozostał w dawnym domu, nie wiadomo dlaczego było dla czterolatka za daleko, by go samego puszczać.
Oddaliłem się od ogrodu tylko o kilometr, to tam skakaliśmy po drzewach jak małpy, tam byłem wolny, tam była ukochana babcia czuwająca nad naszym bezpieczeństwem. Teraz dostałem pokój, w którym byłem sam, po sąsiedzku były co prawda siostry, ale co to oznacza, wie tylko ten, kto miał starsze rodzeństwo. Wojna domowa była na porządku dziennym. Pokój nastawał z chwilą powrotu rodziców z pracy. Panował wtedy niepisany pakt o nieagresji i nie pamiętam, by któreś z nas się skarżyło.
Z czasem jednak zacząłem dostrzegać zalety mojego nowego miejsca. Po mroźnej zimie w 1978 roku, którą pamiętam jako coś wspaniałego, bo były tak wielkie zaspy, że wydrążone tunele stanowiły ciąg labiryntów, w których nie trzeba się było nawet schylać, nastała wiosna. Wyobraźcie sobie ulicę, na której po obu stronach rozpoczęto budowy domów jednorodzinnych, rosłem razem z tymi budowami. Nie to, żebym zapomniał o sadzie, ale tu powstał prawdziwy tor przeszkód. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych budowało się własnym sumptem i z tego, co było pod ręką. Budowanie domu mogło trwać kilka lat. Ludzie nie byli leniwi, ale po prostu gospodarka planowa zapomniała o indywidualnym odbiorcy i nie było z czego budować. Niejeden dom stał niedokończony długi czas i stanowił, wraz z kupą piasku obok, wspaniałe miejsce do zabaw. Na ulicy zaczęło przybywać dzieciaków. Jedne się wprowadzały, inne przyjeżdżały z rodzicami, którzy każde popołudnie spędzali na budowie, by jak najszybciej wybudować i przeprowadzić się na swoje. Tak więc gromada dzieciaków bawiła się wspólnie na ulicy lub na pobliskiej budowie, na której akurat nie trwały prace.
Mnie wolno było oddalać się tylko do drugiego sąsiada, ale co tam, ciekawość świata powodowała pewną niesubordynację. Na jednej z wolno stojących posesji zrobiliśmy boisko, które było taką pokusą, że nie liczył się strach przed awanturą za spóźniony powrót do domu. Zawsze słyszałem, że nie ma zgody na to, by wychowała mnie ulica. Ale nie chciałem sam siedzieć w pokoju, wolałem grać z Przemkiem, Krzyśkiem i innymi chłopakami w piłkę i palanta, a wieczorami szukać się po dzielnicy, bawiąc w podchody. Dzielnica, w której mieszkałem, nazywała się Ocice i była podzielona na: Ocice Górne, Ocice Dolne i Ocice Wieś. Ocice były przedwojennymi peryferiami Raciborza. Na potrzeby komunalne i zakładu przetwórstwa warzywno-owocowego wybudowano tam szeregowe domki, w których mieszkały po cztery rodziny. Były ponoć też miejscem, w którym w oddaleniu od miasta lokowała się miejscowa elita, dlatego Ocice szybko zasłużyły sobie na drugą nazwę – kleine Moskau, czyli mała Moskwa. W nazewnictwie potocznym funkcjonował przedwojenny podział dzielnicy, czyli był: Sztatrand, Noiland, Zyglunki i Zajdel. Zajdel był fabryką produkującą markowe wina jabłkowe i dżemy, mniej sławne.
Po szkole, w domu, nigdy się nie nudziłem. Można powiedzieć, że samo życie dbało o naszą krzepę. Mam na myśli to, że czyi rodzice mieli większe pole, ten był silniejszy, bo od najmłodszych lat trzeba było po prostu pomagać rodzicom. Zrozumie to ten, kto miał do obrobienia hektar truskawek, buraków lub inne obowiązki. My hektara pewnie nie mieliśmy, ale swoje ary trzeba było obrobić ręcznie. Dla mnie każdy rządek truskawek to była męka. Zbierania truskawek szczerze nie lubiłem, ale zawsze byłem chętny do noszenia pełnych koszyczków. Marsz farmera dla początkujących niezależnie od wieku. Dla sześcio- czy siedmiolatka po dwa koszyczki w dłoni, a z czasem na zakładkę po cztery, to prawdziwy marsz dla siłacza. Kończyły się truskawki, zaczynały czereśnie. Czereśnie uwielbiałem zrywać. Wysoko na drzewie, mając piękny widok na rolnicze tereny, czułem się jak wolny ptak. Wujek Józek z ciocią Zosią z sąsiedztwa mieli w okolicy chyba największy czereśniowy sad. Dobrze wspominam tamte lata. Za sumienną pracę zawsze był godziwy zarobek. Zrywałem czereśnie często od wczesnego świtu do zmroku. Jako dziecko podziwiałem facetów, którzy przestawiali od drzewa do drzewa sięgające do nieba drabiny. Sam się nieraz nieźle nagimnastykowałem, by taką drabinę dobrze postawić. Nie chciałem pomocy starszych, bo co tam, dam sobie radę. Mając dziesięć lat, tańczyłem z drabinami po sadzie jak baletnica, a z czasem one już nie były takie ciężkie. W przerwach z kuzynem Piotrkiem skutecznie z wiatrówki zwalczaliśmy szpaki, zaowocowało to po latach tym, że w wojsku nie miałem problemu z celnym strzelaniem.
By zarobić własny grosz, robiło się wszystko. Chodziło podawać cegły na budowę czy zbierać ziemniaki. Ja wolałem nosić worki z ziemniakami. I tak mijał rok za rokiem, im chłopak był starszy, tym mniej nauki, więcej pracy, bo po co się uczyć, jak i tak z tego pieniędzy na życie nie będzie, tak się wtedy patrzyło na otaczający nas świat i edukację. W szkole nie uczyłem się źle, jak to się mówi, zdolny, ale leń. A do tego nauczyciele z powołaniem trafiali się rzadko. Do czwartej klasy wszyscy lubiliśmy matematykę. Potem już nie. Za to na historii i geografii siedziałem wpatrzony w panią, która opowiadała o królach, bitwach, morzach i odkrywcach. Siadywałam potem w domu nad atlasem i palcem po mapie zwiedzałem kontynenty i kraje. Jak obco i niedostępnie wyglądały Afryka i Himalaje, nawet patrząc na te miejsca z perspektywy odkrywcy, który jeździ palcem po mapie. A ktoś, kto brał udział w powstaniu warszawskim, był tak samo odległy jak powstaniec listopadowy czy woje Mieszka I.
Szkoła za to dawała szanse na rozwój fizyczny, i to nie tylko na wuefie. Dyrektor chętnie zwalniał z zajęć siódme i ósme klasy, aby zajęły się malowaniem płotu, wrzucaniem kilkunastu ton węgla do piwnicy i przesypaniem go w miarę potrzeby z pomieszczenia do pomieszczenia. Za to dostawaliśmy obiad w szkolnej stołówce, chętnie więc te wszystkie prace wykonywaliśmy.
Moja szkoła podstawowa nr 7 imienia Tadeusza Kościuszki naprawdę była dobrą szkołą. Sami swoi, wszyscy z jednej dzielnicy, znali się rodzice, znały dzieci i nauczyciele, jeśli ktoś coś nabroił, to i ksiądz z ambony palcem pogroził. A dyrektor nie musiał patrzeć do dziennika, by wiedzieć, kto jest kto, bo uczył również naszych rodziców, a teraz z nami się użerał jak kilkanaście lat temu z nimi. Powtarzano, że im klasa starsza, tym gorsza, ale nie było jakichś strasznych przewinień, od czasu do czasu wybita szyba, bójka na przerwie, naprawdę nic wielkiego.
Moim największym przestępstwem było niewracanie do domu ze szkoły na czas. Ale jak można było wrócić na czas, gdy akurat najlepsi koledzy grali w piłkę. A w piłkę grać lubiłem, oj, i to bardzo. Lubiłem też biegać. Biegałem czasami z uczniami z wyższych klas i nie ustępowałem starszym kolegom. Co zaś do biegania za piłką na boisku, nie zawsze przekładało się ono na wynik gry. To, że wszędzie mnie było pełno, nie zawsze dawało pożądany efekt, ale tak to już jest w futbolu, że nie zawsze wygrywa ten, co przebiegnie więcej kilometrów.
Na zakończenie szkoły podstawowej dyrektor, drąc mój zeszyt do historii na strzępy, jednoznacznym gestem wskazał, że jego miejsce jest o tam, w koszu na śmieci, ale i spytał, dlaczego idę do zawodówki, a nie do jakiegoś technikum? Dwója za zeszyt na koniec roku nie przeszkodziła, bym z tego mojego ulubionego przedmiotu dostał na koniec roku piątkę. Zeszyt trafił do kosza, a ja… Co tu ze sobą zrobić, prawie wszystkie chłopaki z klasy szły do zawodówki. Marzeniem było dostać się do szkoły zawodowej potocznie zwanej „mechanikiem”, aby wyuczyć się zawodu mechanika samochodowego. Dziewczyny to w większości były przyszłe krawcowe i fryzjerki. Tylko nieliczni szli do szkół, które kończyły się maturą. Ja, trochę pozostawiony samemu sobie w tej decyzji i z braku innych możliwości, złożyłem dokumenty do szkoły przyzakładowej RAFAKO, by wyuczyć się zawodu ślusarz-spawacz, czyli robotnik wykwalifikowany. Plusy były dość znaczące: fach w rękach, fabryka niedaleko i duża, więc może nie zamkną, no i prąd w domu za darmo. Dla czternastolatka to po prostu wymarzony start w dorosłość, tak wtedy było i nikt nie pomyślał nawet, że może być inaczej. Słowo „aspiracja” funkcjonowało tylko w słowniku wyrazów obcych, kariera była zarezerwowana dla aktorów, piosenkarzy, a ja śpiewałem tak sobie.
Dzisiaj patrzę na to trochę inaczej. Taki etap życia, w którym to ze łzami w oczach szło się w dorosłość. Teraz wykształcenie zawodowe najbardziej sobie cenię ze wszystkich ukończonych fakultetów. Niezależnie od pokolenia każdy młody chłopak chce mieć swoją kasę. Ja pierwsze pieniądze zarobiłem w wieku czterech lat, pomagając u cioci obrywać pędy truskawek. Ucząc się ślusarstwa, stałem się bardziej przydatny na budowach i prócz sezonowego zbierania czereśni miałem stałą fuchę u taty Przemka, pana Jurka, u którego razem byliśmy pomocnikami dekarza. A że podczas robienia dachów nie może być fuszerki, prócz kasy dostałem w pakiecie naukę bycia solidnym.
To były dobre czasy. Pan Jurek był po szkole marynarki śródlądowej, często więc opowiadał nam swoje przeżycia z podróży po Odrze barkami wypełnionymi wszelakimi towarami. Wypływał też często za zachodnią granicę, dziś to brzmi prozaicznie, ale na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zagranica kojarzyła się z jednym: z lepszym życiem. My mieszkaliśmy siedem kilometrów od Czechosłowacji, a każda granica w tamtym czasie była tą do nieprzekroczenia.
Ucząc się zawodu, miałem szczęście do dobrych rzemieślników. Wspólnikiem pana Jurka był pan Alek. Imponował mi tym, że pracował na wysokości, malował kominy i wysokie konstrukcje, a jakie przy okazji musiał mieć widoki! W tej pracy też nie mogło być bylejakości. Praca na dachach wymaga precyzyjnego rzemiosła, nie pamiętam, abyśmy musieli poprawiać dachy przez siebie robione, za to zdarzało nam się robić poprawki po innych pseudofachowcach. Bycia sumiennym uczono też na warsztatach RAFAKO. Dokładność mierzono suwmiarką, prześwity kątomierzem, a z czasem prześwietlano wykonany spaw, robiąc zdjęcie rentgenowskie, aby sprawdzić, czy aby nie ma w nim żużlowej przestrzeni powodującej osłabienie łączenia stali. Czemu o tym piszę? Sumienność i dokładność w planowaniu operacji specjalnych, a potem wykonywanie zadań w GROM-ie jest czymś naturalnym, bezdyskusyjnym. Tej sumienności nauczono mnie w domu, w szkole zawodowej i na fuchach.
Ale nie samym chlebem człowiek żyje. Sport to zdrowie, każdy to wie, nie liczę skręceń czy potłuczeń, takie to ryzyko przypisane wysiłkowi fizycznemu jest i basta. Piłka nożna to nie tylko zdrowie, ale także sport, który połączył boiskową przyjaźnią aż do dziś wielu chłopaków. W piłkę z chłopakami grało się zawsze i dosłownie wszędzie, na takich boiskach, z których przed meczem trzeba było wygonić krowy, bo nie na swoim się pasły, po stadion miejski z trybunami na kilkadziesiąt tysięcy widzów i murawą równą jak na stole bilardowym. Grę w juniorach w A klasie zamieniłem na półprofesjonalne obcowanie z piłką, z obstawą sędziowską, na dobrych boiskach. Jakoś się wszystko godziło ze sobą, na wszystko był czas i rzadko kto się spóźniał. Czterech pancernych puszczali tylko w sobotni poranek podczas wakacji, Kloss był raz w tygodniu, a westerny w sobotnie wieczory, telewizja nie stanowiła prawie żadnej konkurencji dla łobuzowania na dworze. Łobuzowanie z czasem przybrało za to na sile, bo byliśmy coraz sprawniejsi, celniej strzelaliśmy z procy i nogi dalej niosły. Trzeba więc było brać dodatkowe fuchy na dachu, żeby zapłacić za szyby powybijane w stojącym autobusie marki Jelcz, przysłowiowym ogórku – kto nas wtedy zakablował, do dziś zachodzę w głowę.
Myślę, że bycie nastolatkiem to ciągła gonitwa za aspiracjami lub – jak kto woli – za idolami. Idole zazwyczaj mają kasę, coś potrafią lub znaczą coś więcej, niż wydawałoby się, że znaczy otaczająca nas szara rzeczywistość. Moje horyzonty się poszerzały, zacząłem pracować jako kelner w dyskotece Doro, za dnia pomagałem sprzedawać na straganie ubrania z Turcji. Zainteresowałem się też nowym sportem – zapasami w stylu klasycznym, poznałem nowych chłopaków w Unii Racibórz. Zaczęły nam wpadać do głowy ciekawe pomysły, jak tu pokombinować, by się nie napracować, ale zarobić. Upadła komuna, codzienność szybko się zmieniała. Bardzo żałowałem, że jestem dwa lata młodszy od kumpli, którzy mogli jeździć do Turcji po ciuchy, opowiadali, że w Berlinie Zachodnim można sporo zarobić, sprzedając papierosy. Dla przedsiębiorczej młodzieży mieszkanie blisko granicy do niedawna szczelnie zamkniętej zaczęło mieć swoje plusy – odkryliśmy Czechosłowację. Przepisy celne zmieniały się szybciej niż nasze wędrówki do Bohumina po piwo i wódkę. Czasami srogi celnik wieczorem puszczał to, czego jeszcze rano nie było wolno przenieść. Zachowanie zimnej krwi i przechytrzenie celnika, który głęboko patrzył w oczy, pytając: „Macie coś więcej, niż można?”, to kolejna życiowa nauka, wszak żołnierz jednostek specjalnych musi być opanowany, no i przebiegły.
Jedną taką sytuację bardzo dobrze pamiętam. Trzydziestego grudnia pojechałem z Przemkiem wcześnie rano do Bohumina, bo sylwester blisko, bąbelki z procentami muszą być obowiązkowo, a przy okazji można było zarobić. Popyt na tańszą wódkę przywożoną z Czechosłowacji był duży. Już gdy się szykowaliśmy, by przejść granicę, dotarła do nas wieść, że tego dnia będą sprawdzać dokładniej niż normalnie, ale co tam. Jeszcze wtedy nie znałem hasła „śmiały zwycięża”, ale widać miałem już coś takiego we krwi, że się nim podświadomie kierowałem. Ubrany byłem w nową kurtkę, nietypową, dwie w jednej, po bokach spięte zamkiem, a torba, którą zabraliśmy ze sobą, miała podwójne dno. Policzyliśmy, że możemy schować dwanaście butelek gorbaczowa – ta wóda wtedy najlepiej schodziła. Jak to zrobiliśmy? Butelka gorbaczowa 0,7 litra była wysoka i wąska, idealnie pasowała do rękawa kurtki, każdy z nas miał więc już po dwie, kolejne cztery ukryłem w środku kurtki pomiędzy warstwami. Cztery wylądowały w torbie pod powłoką podwójnego dna. Kupiliśmy butelkę szampana, pomarańcze, słodycze, to wszystko w Czechach było sporo tańsze, a więc każdy Polak mieszkający blisko granicy się tam w te towary zaopatrywał.
Idąc do granicy, widzieliśmy, że ludzie są zawracani i kombinują, jak tu się prześlizgnąć. Może trafi się zmiana celników i nowi będą łaskawsi? A może ci, co teraz pracują, zmiękną, bo to ostatni dzień roku? Z celnikami była taka niepisana umowa, że jak się przyznałeś, że masz więcej towaru, niż można przenieść, to zawracał bez konsekwencji, a jeśli go oszukałeś, a znalazł dobra ponad normę, to miś w paszport1 i po zawodach. Celnicy nie zawsze sprawdzali, a straż graniczna to chłopaki z Raciborza, przymykali więc na nas oko. Podjęliśmy śmiałą decyzję: idziemy na pewniaka i twierdzimy, że prócz szampana, który był na wierzchu w torbie, owoców i słodyczy nic nie mamy.
Kurtki mamy rozpięte, bo celnik na bank będzie macał po brzuchu i plecach. Przemek rusza pierwszy. Serce wali jak szalone. Torbę trzymamy na spółkę już otwartą do kontroli. Na przejściu nikogo nie ma prócz dwóch celników. Na pytanie: „Ile wódki, chłopaki, macie?”, odpowiadamy krótko z uśmiechem: „Jesteśmy sportowcami i nie pijemy, mamy tylko szampana, owoce i słodycze”.
Celnik spojrzał bystrym wzrokiem spod daszka czapki. Wytrzymałem spojrzenie. Pomacał Przemka po brzuchu i plecach, zerknął tylko na szampana w torbie, życzył udanego sylwestra i ustąpił z drogi, puszczając nas do ukochanej ojczyzny. Jak mi się wtedy ręce spociły! Torba bardzo ciążyła, a jej uchwyty były mocno napięte. Co tu więcej gadać, śmiały zwycięża! Potem dopiero się dowiedziałem, że śmiałość musi być poparta dobrym planem, świetnym wyszkoleniem, niezawodnym sprzętem i oparciem w kolegach, ale to akurat miałem. Wracając do przekraczania granicy – tego dnia wielu wracało zalanych w trupa, ponieważ musieli skonsumować towar po czeskiej stronie.
O wojsku myślałem zawsze. Żołnierzyki stały u mnie w rzędach na półce. Najbardziej ceniłem figurkę Indianina, świetnie sobie radził podczas zasadzek, ale to już inna bajka.
Skończyłem zawodówkę i nadszedł czas pracy w fabryce. Nie ma w tym nic romantycznego, to po prostu ciężka fizyczna robota w śmierdzącym od smarów, opiłków metalu i zapachu spawania uniformie zwanym na Śląsku arbajtancugiem.
5:00 – pobudka, szybkie śniadanie, często sprint na autobus,
5:30 – autobus pracowniczy,
5:50 – przebranie się w szatni w arbajtancug,
6:00 – rozdzielenie roboty na brygadzie,
9:00 – przerwa i piętnaście minut na drugie śniadanie,
14:00 – fajrant.
Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie widziałem siebie w tej robocie i każdy dzień był dla mnie męką. Brygada, do której trafiłem, należała do jednej z lepszych i cenionych w fabryce.
Początki mojej robotniczej kariery to była prawdziwa katastrofa. Jako pierwszą pracę dostałem robotę, w której trzeba było przygotowywać rury do spawania. Każda rura, która będzie tworzyła wężownicę, ma około dziesięciu metrów, na jej końcach stoi taki ślusarz jak ja. Ściankom rury z obu stron trzeba nadać skośny kształt, potem szlifierką trzpieniową należy oczyścić do połysku jej ścianki od środka i szlifierką taśmową na zewnątrz, by podczas spawania nic nie zanieczyszczało spawu, i tak całe dnie, tygodnie, dosłownie dzień świstaka. Dopiero po kilku miesiącach dostałem wreszcie zajęcie przy najlepszych spawaczach, by ich podglądać i z czasem zostać takim fachowcem jak oni. Na warsztatach w zawodówce dobrze spawałem, dlatego i tu dano mi szansę, by się wyrwać od szlifierki. Zacząłem już nawet wykonywać drobne prace spawalnicze, a pod koniec pierwszego roku łączyłem wężownice, tworząc część konstrukcji przepływowej kotła. To akurat była spoko robota, dużo bardziej ceniona i lepiej opłacana, a mówiąc żargonowo, spawałem argonem, metodą TIG, czyli spawa się w osłonie argonu elektrodą wolframową.
Ciągle jednak kusiło mnie coś innego, w weekendy pracowałem w dyskotece – mniej się człowiek narobił, a pieniądze lepsze. Skończyłem już osiemnaście lat, piwo i wszelkie trunki były więc dozwolone, a komu na kacu chce się iść do pracy, wkładać ten śmierdzący arbajtancug? Każda młodość ma swoje prawa. Od pomysłów huczało mi w głowie. Miałem paszport, rozmyślałem więc a to o wyjeździe na wieżę wiertniczą gdzieś na Morze Północne, a może jako Schwarzarbeiter do Niemiec, hmm, może odnajdę się w Legii Cudzoziemskiej w służbie najemnej w wojsku…? To były codzienne marzenia i rozmowy z przyjaciółmi, jakie ma każdy, gdy wkracza w dorosłość. Zresztą większość moich koleżanek i kolegów mających pochodzenie niemieckie dawno była już w Reichu i zarabiała marki. A tu każdego ranka trzeba wstawać do roboty i weź się nie napij piwa w weekend! Młody człowiek chce się bawić, tańczyć i szybko spełniać marzenia, a nie ciężko pracować w fabryce.
Życie jednak jest inne i w takim samym tempie każdemu odlicza czas, nie da się przeskoczyć w przód bez zdobywania doświadczenia na własnej skórze. By do czegoś dojść, trzeba nauczyć się pokory, wytrwałości. W tym czasie zmarł mój ojciec. Mamie na wychowanie została moja mała siostrzyczka. Inflacja galopowała, ale półki już były pełne i nikt nie wspominał Gierka, raczej patrzył z przerażeniem na drożyznę. Mnie zaś wierciło od środka, nie chciałem tak po prostu wstawać co rano do pracy w fabryce i tyle. Wiedziałem, czego nie chciałem, ale czego chciałem? Nie miałem pojęcia!
Często się słyszy, a przynajmniej słyszało, że wojsko niejednemu uratowało życie. Nie wiem jak innym, ale mnie pewnie tak, a jeśli tak jest, to się z tej wojskowej ścieżki życia cieszę, choć nie zawsze było wesoło. Nadszedł taki dzień, że upomniała się o mnie WKU w Rybniku. Jak Polska długa i szeroka, w 1993 roku do wojska nikt nie chciał iść, no prawie nikt. Szli tylko tacy, co nie mieli układów, pola, dziecka, nie pracowali w kopalni, nie studiowali czy po prostu w wieku nastu lat nie mieli nadwerężonego zdrowia.
Moje spotkanie z majorem w WKU było bardzo krótkie. Na pytanie pana w zielonym mundurze, czy chcę iść do wojska, odpowiedziałem bez zastanowienia: tak. Był zaskoczony, ale widać też trochę zadowolony, że duch w narodzie jeszcze całkiem nie zginął i ma ochotnika. Dostałem wezwanie na komisję lekarską, która miała zbadać mnie pod kątem zdolności do służby w wojskach powietrznodesantowych. Werdykt brzmiał: zdrowy jak ryba i silny jak byk, w wojskowej skali przydatności dla armii był oznaczony kategorią zdrowia A.
– To gdzie, poborowy, chcecie do tego wojska? – zapytał na przywitanie major.
– Do czerwonych beretów w Krakowie, panie majorze.
Jeżdżąc do dziadków w góry, zawsze widziałem ich pełno na dworcu kolejowym w Krakowie, poza tym każdy młody chłopak tam chciał służyć.
– Do Krakowa, mówicie… Ale to nie nasz podokręg, niestety, tam wam skierowania dać nie możemy, ale czerwone berety są też w Lublińcu! Może tam chcecie?
Rozglądam się po sali, jestem sam, a on do mnie mówi, jakby stał za mną cały pluton.
Szybko łapię slang i odpowiadam:
– Niech będzie. Chcemy do Lublińca, panie majorze.
I pomyślałem: „Lubliniec? Cholera, a gdzie to jest?!”.
– Jest tam Pierwszy Samodzielny Batalion Szturmowy, też skaczą, zrobią z was komandosa.
Bardzo chciałem iść latem, ale nie mieli już biletów, pan major wpisał więc w swym kapowniku datę dwudziesty piąty października.
– Bilet wyślemy wam pocztą. Życzę wam powodzenia, poborowy.
Bilet przyszedł, jak pan major obiecał. Dwudziestego piątego października 1993 roku o godzinie dziesiątej miałem stawić się w 1 Samodzielnym Batalionie Szturmowym w Lublińcu. Z domem i chłopakami żegnałem się hucznie i na sportowo. W ostatnim zagranym przed wojskiem meczu strzeliłem cztery gole – mogło być pięć, ale karnych nigdy nie potrafiłem strzelać.
CZĘŚĆ II
LUBLINIEC –1 PUŁKSPECJALNY
Poranek jest rześki, a po wczorajszym pożegnaniu, jakie urządzono mi w klubie LZS Ocice, szumi w głowie i chce się pić. W pociągu, którym mam się dostać do Katowic, nietrudno dostrzec chłopaków tak jak ja przygotowanych na nową drogę życia. Jest nas już trzech. Spod krótko obciętych włosów nieopalona jeszcze skóra głowy świeci bladością. Tak więc trzech zuchów, ja z Raciborza i nowo poznani koledzy z Czerwionki i Orzesza, przesiada się w Katowicach do osobowego do Lublińca. Ja, nauczony, że w gości nie idzie się z pustymi rękoma, wyciągam wspaniały trunek Polmosu Racibórz. Zapraszamy też do siebie starszego szeregowego w czerwonym berecie z emblematem spadochronu na ramieniu. Opowiada nam co nieco o Lublińcu i poucza, że nie ma co się pchać do koszar na dziesiątą, bo jako pierwszych rzucą na rejon. O co chodzi z tym rejonem, jeszcze nie wiemy, ale nikt nie pyta, a na godzinę mamy nie zważać, bo wszyscy mają taką samą. Posiedzieliśmy więc trochę w poczekalni, jak nam poradził starszy kolega. Przed dworcem czekał star, który zbierał wszystkich poborowych i wiózł prosto za bramę koszar.
Lubliniec to niewielkie miasto, ale na trunkach się znają. Wchodzimy do pierwszego napotkanego sklepiku, bo chcemy uzupełnić zaopatrzenie, by dojść do koszar w jeszcze lepszych humorach, i cóż ja widzę? Polmos Racibórz na półce, no i jak tu nie wspomóc producentów regionalnego przysmaku? Tak jakoś nam zeszło do piętnastej i w wyśmienitych humorach ruszyliśmy do bramy koszar.
– Co, nie kwapiliście się zbytnio? Nauczymy was tu punktualności – tak brzmi przywitanie na bramie wejściowej do jednostki, i to wypowiedziane takim głosem, że ciało mimowolnie staje na baczność.
Prowadzą nas na salę gimnastyczną, gdzie następuje przeobrażenie młodego chłopaka w elewa. Najpierw obróbka dokumentów.
– Poborowy posiada wykształcenie zawodowe, a wyuczony zawód to ślusarz-spawacz. – Nawet potwierdzać nie muszę, gość czyta tak, jakby miał wgląd nie tylko w dokumenty, ale i w moją duszę. – Przydział „zety-remonty”, etat spawacz blacharz, druga szkolna unitarna, odmaszerować.
Nic z tego nie rozumiem, ale ten wpis mi się nie podoba. Nie po to poszedłem do wojska na ochotnika, by zostać spawaczem czołgów czy też tego, co oni tu mają! Ale nie było komu mnie wysłuchać. W pośpiechu jestem pchany kolejnymi rozkazami, każą iść dalej, do następnej kolejki.
– Wzrost… waga… rozmiar stopy… obwód głowy… następny.
Nie ociągaj się, stań na baczność, następny.
– Poborowy się rozbierze, wszystkie rzeczy spakuje do torby i zaadresuje na dom.
Kurde, zero indywidualności. Nie mam już nic swojego, a żeby nie świecić gołym tyłkiem, dostałem białe kalesony wiązane w pasie sznurkiem. Rozporek taki uchylny, że nieważne, jak te gacie zawiążesz, i tak ptaszek patrzy na świat. Każą stać na baczność, to tak stoimy z nieciekawymi minami, a za stolikiem siedząca loża szyderców, jak widzę, ma z nas niezły ubaw. Lekarz bada szybko, całe szczęście wypinać się nie każą. Czy jądra są w porządku, sprawdzili na badaniach w Gliwicach.
– Zdrowy, następny.
Zebrano nas dziesięciu i ubranych tylko w te kalesony, na bosaka, prowadzą do pomieszczenia, w którym oddajemy swój cywilny dobytek. Kolejny pokój to magazyn. Tu dostaję nawet ładny mundur, pas, białą koszulkę, zielone skarpetki i czerwony beret. To już jestem komandosem, tak?
– Resztę dostaniecie na kompanii – mówi zdecydowanie niezadowolony, że ciągle tu tkwi, jakiś ważny starszy szeregowy.
Teraz prowadzą nas do czteropiętrowego budynku koszarowca. Kompania druga szkolna, wysiadać! Ale to nie sen, tylko rzeczywistość, nie da się już zawrócić tego pociągu. Pokój, a raczej już sala żołnierska jest prawie pełna. Nie mam wielkiego wyboru co do łóżka, a raczej już „wozu”, będę więc spać na piętrze, czyli na gałęzi, jak się szybko dowiaduję. Wozy są umieszczone piętrowo po obu stronach sali. Przez środek biegnie wąski korytarz. Bardzo wąski, bo przed każdą parą łóżek stoją cztery taborety, a na nich z rękoma na kolanach siedzą wygoleni chłopcy, tak samo wystraszeni jak my… albo jeszcze bardziej, bo trzeźwi. Nikt się do nikogo nie odzywa. Siadam na pierwszym wolnym krześle. Jestem głodny, ale to nie czas jeszcze na sławną wojskową grochówkę.
– Ci, co przyszli ostatni i nie mają jeszcze sprzętu, na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123! – Przeraźliwy wrzask odbija się echem przez puste ściany korytarza.
I po sekundzie:
– Co jest, kurwa! Nie ma chętnych? – Zachrypnięty głos rzuca obelgami na czym świat stoi i obiecuje, czego to nam nie zrobi, jak nie wyjdziemy.
Chłopak z krzesełka obok podpowiada, że to o nas chodzi i pewnie mamy wyjść po resztę sprzętu. No to idziemy. Na korytarzu czeka nas kolejna soczysta mowa z obietnicą, że jutro to będziemy jak pershingi zapierdalać na wysokości lamperii.
– A teraz w prawo zwrot, w prawo, kurwa! Co, nie wiecie, gdzie jest, kurwa, w prawo?! I biegiem, mówię! Biegiem do magazynu marsz!
Stoję przed tym magazynem i słyszę straszny raban. Coś gdzieś tłucze się po ziemi. Ostatnio tak się bałem przed wejściem do dentysty, gdy miałem siedem lat. Chłopaki wychodzą kolejno z magazynu z oczami jak u sowy i stoją w rzędzie na baczność obdarowani tym, co ojczyzna dała.
– Następny!
To ja.
– Rozłoży sobie elew koc na podłodze. – Usłyszałem w trakcie lotu koca w moją stronę, który spadł mi na głowę. – Skąd elew jest?
Słyszę w głosie pytającego nutkę góralskiej gwary.
– Z Raciborza. A ty?
– Ej, młody! We łbie ci się pojebało! Jakie ty?! Pan starszy szeregowy dla ciebie! Jebnij tu sobie pięćdziesiąt na cycu na orzeźwienie. No, co się gapisz, na cyc i doisz!
O co mu chodzi? Teraz ja stoję jak mój poprzednik z kwadratowymi oczami i nie wiem, co ten żołnierz do mnie mówi.
– Pompki robisz, i to na kościach!
No to doję, choć wcale wesoło mi nie jest. Robię i liczę w myślach.
– Nie słyszę, że robisz! – drze się wniebogłosy, stojąc nade mną.
– Cztery, pięć…
– Jakie cztery, jakie pięć? A gdzie pierwsza, druga? Nie słyszałem, licz od nowa!
– Pierwsza, druga…
– Jakie pierwsza, druga? Zaczyna się liczyć od raz, dwa!
Zrobiłem już z dziesięć, ale zaczynam od nowa.
– Raz, dwa, trzy… czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt.
Staję zadowolony ślicznie na baczność, a tu…
– Kurwa, młody! Było wstać?!
Wcina się na szczęście kapral, co nas przyprowadził.
– Dobry jest, zostaw już go. Nie ma czasu. Miska czeka.
– To łap, młody.
I tak zostałem zasypany gradem wojskowego dobytku. Pierwsze poleciały buty z instrukcją, że jak nie będą pasowały, to się na kompanii z kimś na pewno wymienię na takie, co będą pasować. Zasobnik, niezbędnik, hełm, onuce, maska przeciwgazowa… Nazbierała się cała pałatka wszelakiego dobra.
– Wolny! Następny!
Do pokoju biegieeeeeem marsz. Tu już ci, co od rana tkwią na taboretach, mieli przykaz, by kolejno następnym takim jak my pokazać, gdzie co ma być w ssawce, a co w zasobniku, tłumaczą nam to z przykazaniem, że może być chujowo, ale jednakowo, bo to wojsko.
Prowadzą nas wreszcie na kolację. Głodny jestem jak wilk, a że wytrzeźwiałem, to mam małego kaca. Do łazienki nie udało mi się dostać, by się napić wody z kranu, bo nie potrafiłem dobrze się zameldować. Zresztą samo słowo „elew” ciężko przez gardło mi przechodzi, a tu jednym tchem trzeba wyrecytować:
– Panie kapralu, szeregowy elew Iksiński z zapytaniem.
Jeśli jest zgoda na zapytanie, to można zapytać i przejść w tej słownej przepychance dalej.
– Panie kapralu, szeregowy elew Iksiński prosi o pozwolenie na pójście do ubikacji.
Na to padała odpowiedź, że… prosi to się świnia!
Wielu więc z nas trzyma do czasu, gdy będzie można pójść do wychodka stadem. Mamy zakaz wychodzenia z sali, a jak już wyjdziemy, to tylko właśnie po to, by sprintem podbiec do podoficera, który siedzi za biurkiem, i tam, stojąc na baczność, zwrócić się z prośbą o możliwość zadania pytania, dlatego chętnych było niewielu.
Po odstaniu swego w długim ogonku wreszcie przyszła moja kolej. Kolacja wydała mi się nawet przyzwoita. Na plastikowym talerzu dwie duże parówki, plastry sera, masło, musztarda i do tego słodzona herbata. Ja w zawodówce nauczyłem się pić gorzką lub słodzoną sokiem, bo cukier znikał z szafek ekspresowo. Chleba za to dają do oporu. No, głodny tu chodzić nie będę. Dziś ponoć mamy jeszcze luz, ale jutro, jak się będziemy tak guzdrać, to będziemy jeść na tempo, oznajmia krzykacz z korytarza.
Już bez przygód wracamy do swojej żołnierskiej sali. Przed snem jakiś ważny kapral uczy nas, jak rano mamy pościelić łóżko, czyli wóz. W skrócie: szary koc na łóżku ma być wyprasowany krzesłem tak, by żadnej zmarszczki na powierzchni nie było – kapral robi to z takim namaszczeniem, jakby bezpieczeństwo Polski dzisiejszej nocy zależało właśnie od tego idealnie wyprasowanego podczas pokazu koca. Myjemy się plutonami. Dwudziestu chłopów ma dziesięć minut na wyszorowanie zębów i wzięcie prysznica. Nie, szczoteczek jeszcze nie mamy. Szybki prysznic i spać. Jest dziesiąta. Wrzask: „Kompania, capstrzyk!”, „Gasną światła w izbach żołnierskich” – niesiony jest z taką siłą, że świetlówki wręcz same się gaszą. Można wejść do wozu i zasnąć. Leżę jednak na dolnym piętrze, bo nowo poznany kolega wolał spać wysoko, a mnie bez różnicy. Mam więc okazję w blasku światła wpadającego z korytarza podziwiać sprężyny wozu, który jest nade mną. Patrzę, jak poprowadzone są spawy w miejscu łączeń kątowników. Niezła fuszerka, nawet otulina nie całkiem ostukana, tylko przykryta farbą. A o porządnym ogradowaniu okolic spawu nie wspomnę.
– Co za pojeby! – dobiega z łóżka obok.
To piękne zdanie wywołuje śmiech i upuszcza z nas napięcie dnia. zakłócając smutną ciszę. Bez dodatkowego komentarza zasypiamy – dwudziestu w jednej sali.
Dla mnie wstawanie o szóstej to godzinny bonus, czuję się więc wyspany. Zresztą wszyscy wstajemy trochę wcześniej i pomagamy sobie nawzajem odtworzyć wzór zaścielonego łóżka zaprezentowany przez pana kaprala. Tak się do tego wczoraj przyłożył, jakby to była główna umiejętność, jaką mamy tu nabyć, a on ma w niej kilka danów.
– Powstań, baczność! – drze się ktoś stojący obok drzwi. – Taką komendę ma wydać ten, kto pierwszy zobaczy, że do sali wchodzi starszy stopniem. Zrozumiano? Nie słyszę!
– Zrozumiano – odpowiadamy chórem.
– Nie „Zrozumiano”, a: „Tak jest, panie kapralu”!
– Tak jest, panie kapralu! – chórem odpowiadamy już całkowicie obudzeni.
Kapral szybko sprawdza posłane łóżka. Dwa z dołu i dwa z góry wywraca, jak to mówi, dla przykładu, nawet nie zerkając na nie. Reszcie rozkazuje jeszcze raz pościelić swój wóz, i to „szybkusiem”, bo za dziesięć minut zbiórka i wychodzimy na śniadanie. I ciągnie dalej swą soczystą gadkę.
– A że w desancie czas płynie szybko, to zostało wam już tylko pięć minut – dodaje po minucie; czuć, że jest z siebie dumny.
Kończąc swoje ścielenie, słyszę wrzask dochodzący z korytarza.
– Druga kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123.
Wybiegamy, by się ustawić w dwuszeregu.
– Co tak wolno?! Wróć, biegiem do pokoju marsz!
– Druga kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123.
– Co jest, kurwa!? Jeść wam się nie chce!? Jeszcze raz! Wróć!
Tym razem już stoimy blisko drzwi gotowi do wylania się na korytarz w ekspresowym tempie, ale chwila się wydłuża.
– Biorą nas na przetrzymanie – komentuje chłopak, który wczoraj przed zaśnięciem wyzwał ich od pojebów.
– Druga kompania na korytarzu w dwuszeregu zbiórka! 121, 122, 123. No! – Starszy szeregowy, ten, który mi wczoraj kazał doić, wreszcie brzmi, jakby był zadowolony. – Baczność! W lewo zwrot! Wróć! W lewo, matoły. Co, nie wiecie, gdzie jest w lewo? Jeszcze raz. W lewo zwrot i przed blok koszarowca biegiem! Powtarzam! Biegiem marsz!
Pędzimy więc jak stado po schodach w dół na oślep, mając w pamięci kilkukrotne wywoływanie nas z sali. Na dole czeka na nas szef kompanii. Trzygwiazdkowy chorąży, który o dziwo łagodnym głosem wita nas w drugiej kompanii szkolnej. Ma wąsik, ale nie wygląda groźnie, raczej jak taki dobry wujek. Mamy tu spędzić okres unitarny, który trwać będzie sześć tygodni. Po nim złożymy przysięgę, a następnie trafimy zgodnie z przydziałem do swoich pododdziałów. Mamy pilnować swoich rzeczy. Każdy brak w stanie będzie potrącany z żołdu. A w wojsku „amba”2 – jak to nazwał – jest wielka i wieczna, mamy więc pilnować swoich rzeczy, spocznij.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Miś – stempel w paszporcie, który zabraniał przekraczana granicy. [wróć]
2. Amba – kradzież w wojsku. [wróć]