Świat na celowniku - Naval - ebook + audiobook + książka

Świat na celowniku ebook

Naval

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najchętniej zatytułowałbym tę książkę „Z tęsknoty za podróżami”. Odkąd nastała pandemia, zdecydowanie mniej podróżujemy, jesteśmy zamknięci w czterech ścianach, tylko nielicznym udaje się gdzieś wyjechać i odetchnąć od codzienności.

Dlatego zabieram Was w ekstremalną podróż!

Odwiedziłem czterdzieści sześć państw i dzielę się z wami moim doświadczeniem planowania podróży, pakowania sprzętu, pobytu za granicą i przetrwania w skrajnie trudnych warunkach.

Dowiecie się, jak moja jednostka GROM przygotowała mnie do przetrwania nie tylko w Afganistanie, ale i w Patagonii, gdzie brałem udział w najtrudniejszym biegu łączonym, a gdy miejscowe wojsko poprosiło o ewakuację drogą powietrzną, my, polscy żołnierze, daliśmy radę.

Podróż to nie tylko miła przygoda, ale i zmierzenie się z siłami natury i geopolityką. Jako ekspert bezpieczeństwa nauczę was, jak unikać kłopotów w podróży, a jeśli już wdepniecie na jakąś minę, to pomogę wam wyjść z tego cało.

Zwiedzicie ze mną Chile, jeden z najpiękniej położonych krajów świata i jeszcze raz przetrwamy razem Belize. Zabiorę was na Filipiny, gdzie czas płynie wolniej, a krajobraz to nie tylko rajskie plaże i cudowne widoki. Zwiedzicie Iran, zobaczycie kolorowe miasta, wystawne pałace szachów, pospacerujemy po bazarach (i nie wyjdziemy z nich bez kasy) odwiedzimy wyłożone bajkowymi mozaikami meczety.

Przekonacie się, że Irak to nie tylko wojna, a Liban to państwo kontrastów. Odpoczniecie na Madagaskarze, w kraju lemurów i wanilii, gdzie wszyscy kochają „Polska”. Odwiedzimy też Bieszczady, które, choć cudowne, na zawsze pozostaną polish fucking jungle.

I to jeszcze nie wszystko… mam na celowniku CAŁY ŚWIAT!

To co, jesteście gotowi udać się w podróż z Navalem? Tym razem wyruszymy nie na wojnę, choć i tam zajrzymy, ale na przygodę przy amplitudzie temperatury od -36 do 64 stopni Celsjusza!

Nie spać, zwiedzać… Naval

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 307

Oceny
4,4 (128 ocen)
74
38
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monixion

Nie oderwiesz się od lektury

Super lektura. dość sporo podróżuje i zdecydowanie kilka rad wezmę sobie do serca.
00
AnaM77

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
grzes19

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00
damianboron

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki Navala, a z każdej można wyciągnąć wiele przydatnych porad i informacji. Przy tej lekturze stało się to samo i z rozdziału na rozdział wciaga. Warto przeczytać.
00
helsinek

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle, bardzo przyjemnie się czyta
00

Popularność




Część I. Pla­no­wa­nie i przy­go­to­wa­nie

Świat na celow­niku to tro­chę taki eks­tre­malny porad­nik podróż­ni­czy, w któ­rym nie tylko podzielę się z wami radami, jak dobrze zapla­no­wać swą podróż, lecz także uda­cie się ze mną w wiele miejsc, które zwie­dzi­łem jako żoł­nierz jed­nostki spe­cjal­nej GROM i jako cywil! Po tej lek­tu­rze będzie wam łatwiej zapla­no­wać podróż, nie­ko­niecz­nie w tra­dy­cyj­nej for­mie. Fascy­nu­jący jest już sam począ­tek – to jakby czy­ta­nie skryptu bez oglą­da­nia akcji, ale takie wła­śnie bywa pla­no­wa­nie ope­ra­cji spe­cjal­nych. Ich akcja dopiero z cza­sem się roz­wija, nabiera dyna­miki i kolo­rów. Jeśli będąc gdzieś tam w świe­cie, chcemy prze­żyć fascy­nu­jącą przy­godę, musimy posta­wić na bez­pie­czeń­stwo, trzeba prze­brnąć przez pla­no­wa­nie, przy­go­to­wa­nie sprzętu i zadba­nie o szcze­góły, które nie są spek­ta­ku­larne, ale to wła­śnie dzięki nim potem tam w boju wiemy, jak wal­czyć, by zwy­cię­żyć. Wiemy też, jak bez­piecz­nie podró­żo­wać, by wró­cić i móc opo­wie­dzieć, jak wygląda inny świat, ten, który obra­li­śmy sobie za nasz cel.

„Żoł­nie­rzu tuła­czu…” – tymi sło­wami chęt­nie roz­po­czął­bym pisa­nie mojej podróż­ni­czej książki. W naszej kul­tu­rze przed wie­kami upo­wszech­niła się taka wła­śnie postać i Pieśń o żoł­nie­rzu tuła­czu roz­po­czy­na­jąca się sło­wami:

Idzie żoł­nierz borem, lasem,Przy­mie­ra­jąc z głodu cza­sem;Chleba, soli nie żało­wać,Trza żoł­nie­rza pora­to­wać.

Piękna i zara­zem smutna pieśń. Przez wieki jej tekst był zapo­ży­czany przez naszych naj­więk­szych poetów i upo­wszech­niany. Mamy nowe czasy i ze mną, wete­ra­nem jed­nostki woj­sko­wej GROM, zosta­nie­cie przy­go­to­wani na podróż, któ­rej nie będzie­cie żało­wać, do was będzie nale­żała decy­zja, jaką przy­godę pod­czas podróży chce­cie prze­żyć. Tam, gdzie się ze mną uda­cie, będzie ich wiele, więc trzeba się dobrze przy­go­to­wać, by bez­piecz­nie wró­cić do domu i każdą z nich opo­wie­dzieć. Spo­rej czę­ści z nas już nie odpo­wiada stan­dar­dowa impreza ser­wo­wana przez biuro podróży z gwa­ran­to­wa­nym all inc­lu­sive – mimo iż i to bywa fajne oraz czę­sto ma sens, choćby ten eko­no­miczny. Ale tro­chę już wyro­śli­śmy z gwiazd­ko­wych hoteli i chcemy cha­dzać wła­snymi ścież­kami, by podą­żać szla­kami odkryw­ców świata.

Opra­co­wu­jąc mój wyjazd, korzy­stam ze spraw­dzo­nego sche­matu uży­wa­nego w dzia­ła­niach spe­cjal­nych. Jest on bar­dzo pro­sty:

• roz­po­zna­nie, • pla­no­wa­nie, • przy­go­to­wa­nie, • ope­ra­cja, • powrót do bazy.

Oczy­wi­ście na każdy z punk­tów składa się kilka ele­men­tów, w woj­sko­wej nomen­kla­tu­rze tak to wła­śnie brzmi. W przy­padku naszej wyprawy, do któ­rej posta­ram się was przy­go­to­wać, i w opi­sach moich wyjaz­dów sche­mat będzie wyglą­dał bar­dzo podob­nie. Musi­cie przy­znać, że nawet bez tej roz­pi­ski każde z nas, nawet nie­świa­do­mie, pla­nuje podróż podob­nie. Wpierw wyzna­cza­cie sobie cel podróży, potem szy­ku­je­cie się do wyjazdu, uda­je­cie się na miej­sce, cie­sząc się wypo­czyn­kiem, no i wra­ca­cie do domu. Ja, korzy­sta­jąc z mojego woj­sko­wego doświad­cze­nia, pod­czas pla­no­wa­nia podróży każdy z punk­tów roz­bi­jam na detale i szy­kuję się, jak­bym jechał na ope­ra­cję bojową.

Dzielę wyprawę na etapy. Na każdy z nich muszę się przy­go­to­wać, zaczy­na­jąc od odpo­wie­dze­nia sobie na pewne pyta­nia, które wyni­kają z przy­go­to­wy­wa­nia się do podróży. Pierw­sze z nich to: czy ja chcę tam jechać, a jeśli tak, to czy jestem gotowy na tę podróż?

1. Cel – dokąd jechać

Zacznijmy od jesz­cze innego pyta­nia: dla­czego żoł­nierz zabrał się do pisa­nia porad­nika podróż­ni­czego? No jak to – a kto przez wieki, jeśli nie wojak, był tym, który podró­żo­wał i odkry­wał nie­znane naszej cywi­li­za­cji lądy i morza? Już z zało­że­nia żoł­nierz równa się podróż­nik. Tak też wła­śnie nie­za­leż­nie od nowo­żyt­nej epoki wyglą­dała część mojego życia. Gdy byłem dziec­kiem, czy­ta­nie Biblii i opo­wie­ści o Ziemi Świę­tej z podróżą Trzech Króli w tle roz­grze­wały wyobraź­nię. Podob­nie z otwar­tymi ustami, niczym fascy­nu­ją­cych baśni, wysłu­chi­wa­łem histo­rii o wypra­wach krzy­żow­ców i zdo­by­wa­niu nowego świata na lek­cjach geo­gra­fii i histo­rii. Jako żoł­nierz mia­łem to szczę­ście, że na wła­snej skó­rze mogłem prze­ko­nać się już na miej­scu o potę­dze daw­nych armii czy odwie­dzić Zie­mię Świętą. Kto nie zna Alek­san­dra Wiel­kiego i histo­rii jego wypraw? Będąc w Afga­ni­sta­nie, podą­ża­li­śmy jego śla­dami i podzi­wia­li­śmy pozo­sta­ło­ści jego warow­nych wież na jedwab­nym szlaku. Babi­lon, Jero­zo­lima, Try­po­lis, pira­midy Azte­ków w Mek­syku czy te rów­nie magiczne w beli­zeń­skiej dżun­gli – wszę­dzie tam histo­ria pozo­sta­wiła swój ślad. Budo­wano i wal­czono w tych miej­scach od zawsze, więc i dzi­siej­szy żoł­nierz pozo­sta­wił przy nich odcisk buta, raz jako wojak, a raz jako tury­sta.

Widok sta­rej i znisz­czo­nej dzia­ła­niami wojen­nymi czę­ści Gha­zni, mia­sta we wschod­nim Afga­ni­sta­nie

W dzie­ciń­stwie wer­to­wa­łem atlas geo­gra­ficzny i histo­ryczny, podą­ża­jąc pal­cem po mapie, marząc o podró­żach tych geo­gra­ficznych na równi z tymi histo­rycznymi w cza­sie i prze­strzeni. Te dru­gie ziściły się w doro­słym życiu. Roz­ko­cha­łem się w podró­żo­wa­niu i nawet nie wiem kiedy, odwie­dzi­łem pra­wie pięć­dzie­siąt państw, służ­bowo lub pry­wat­nie, speł­nia­jąc dzie­cięce marze­nia. Było cie­ka­wie, ale i nie­bez­piecz­nie. Dzięki wyszko­le­niu, odpo­wied­niemu sprzę­towi i przy­ja­cio­łom, z któ­rymi tam byłem i moim wspo­mnie­niom mogę przy­go­to­wać i was do cie­ka­wej przy­gody. To co – w drogę?

Przed pój­ściem do woj­ska jako osiem­na­sto­la­tek tylko dwa razy, i to nie­le­gal­nie, prze­kro­czy­łem gra­nicę kraju, zaś swą pierw­szą ofi­cjalną podróż poza Pol­skę odby­łem wła­śnie dzięki zasad­ni­czej służ­bie woj­sko­wej.

Pierw­szym z tych nie­le­gal­nych prze­kro­czeń gra­nicy była wyprawa na zakole Odry pod­czas polo­wa­nia na kaczki. Czę­sto uda­wa­łem się na nie z wuj­kiem Józ­kiem w oko­li­cach wsi Olza koło Raci­bo­rza. Strze­lona kaczka utknęła w zaro­ślach po cze­cho­sło­wac­kiej stro­nie, a że wujek należy do śmia­łych, to prze­pra­wi­li­śmy się po nią, wyrę­cza­jąc psa, który nie mógł jej zna­leźć. W tam­tym miej­scu Odra i jej dopływ Olza tak się wiją, że nie wia­domo, który teren należy do któ­rego pań­stwa, ale w pamięci dzie­ciaka utkwiła ta eska­pada i emo­cje zwią­zane z prze­kro­cze­niem gra­nicy, jak­bym brał udział w kon­tra­ban­dzie. Za dru­gim razem nie było to już przy­pad­kiem. Los wyzna­czył mi pierw­sze „zada­nie bojowe” poza gra­ni­cami. Boisko klubu pił­kar­skiego LZS Pie­tra­szyn gra­ni­czyło bez­po­śred­nio z Cze­cho­sło­wa­cją. Na czas meczu nie zja­wiły się woj­ska ochrony pogra­ni­cza, co było regułą obu naszych bra­ter­skich naro­dów. Stróże gra­nicy byli potrzebni, by w razie kop­nię­cia piłki na stronę sąsiada móc ją odzy­skać. To oni ją poda­wali. Tym razem ich zabra­kło, więc ocho­czo zwie­dza­li­śmy zaorane pole po cze­cho­sło­wac­kiej stro­nie, wyra­sta­jąc na lokal­nych boha­te­rów – prze­kra­cza­jąc gra­nicę tam i z powro­tem i odzy­sku­jąc piłkę.

Zasad­ni­cza służba woj­skowa upo­mniała się o mnie w 1993 roku. Sam wyjazd do Lublińca już był dla mnie przy­godą, która otwo­rzyła przede mną cały świat. Dzi­siaj Zie­mia, poza nary­so­wa­nymi na mapie i pil­no­wa­nymi przez admi­ni­stra­cje rzą­dowe gra­ni­cami, nie ma dla nas barier – może poza finan­sami, bo podróże kosz­tują. Wia­domo, w wielu miej­scach toczą się kon­flikty zbrojne. To jed­nak ni­gdy nie sta­no­wiło dla mnie prze­szkody, wręcz byłem szko­lony, by tam jeź­dzić, no, może nie jako tury­sta… Dziś nie trzeba być żoł­nie­rzem, by wyje­chać na misję ONZ do Libanu i zwie­dzać Izrael, nie trzeba emi­gro­wać zarob­kowo i poli­tycz­nie, by zoba­czyć USA, ani być pro­fe­sjo­nal­nym podróż­ni­kiem, by prze­dzie­rać się przez pier­wotne lasy Pata­go­nii. Wszę­dzie tam możemy poje­chać, bo po pro­stu chcemy dotknąć, pową­chać i zasma­ko­wać innego skrawka globu. Mamy w sobie chęć pozna­wa­nia natury, histo­rii i geo­gra­fii tam na miej­scu.

Obec­nie dzięki doświad­cze­niu w podró­żo­wa­niu patrzę na swoje wyjazdy jak na pla­no­wa­nie ope­ra­cji spe­cjal­nej. Dzielę pobyty na poszcze­gólne ele­menty, które można dokład­nie tak samo zapla­no­wać jak ope­ra­cję woj­skową:

• roz­po­zna­nie, czyli dowie­dze­nie się wszyst­kiego na temat miej­sca, które chcę odwie­dzić, • logi­styka, czyli jak się spa­ko­wać, co ze sobą zabrać, a co mogę zdo­być na miej­scu, • trans­port, czyli ana­liza i wybór środka prze­miesz­cza­nia się, usta­le­nie trasy prze­jazdu: głów­nej i dróg zapa­so­wych, • zabez­pie­cze­nie medyczne, czyli zabra­nie zestawu pierw­szej pomocy, okre­śle­nie, na co można liczyć na miej­scu (trzeba się też oczy­wi­ście ubez­pie­czyć i zaszcze­pić odpo­wied­nio wcze­śniej), • zakwa­te­ro­wa­nie, czyli gdzie będę miesz­kać, gdzie można, a gdzie nie warto zostać na noc, • kon­takt oso­bowy, czyli spraw­dze­nie, czy w regio­nie będzie można liczyć na jakieś wspar­cie: krew­nych, zna­jo­mych, zna­jo­mych naszych zna­jo­mych…, • pobyt na miej­scu, czyli zapla­no­wa­nie wstęp­nie każ­dej aktyw­no­ści dzień po dniu, • łącz­ność, czyli wie­dza, jak poin­for­mo­wać naszych bli­skich, ale i w razie nie­bez­pie­czeń­stwa służby, gdzie jeste­śmy i co się z nami dzieje, • sytu­acje awa­ryjne, czyli przy­go­to­wa­nie się na zagro­że­nia, któ­rych chcie­li­by­śmy unik­nąć pod­czas naszej wyprawy, a jed­nak one się zda­rzą – łącz­nie z przy­go­to­wa­niem się do sytu­acji zakład­ni­czej i walki o życie.

Nie­za­leż­nie od liczby odby­tych podróży do wyjazdu zawsze pod­cho­dzę bar­dzo poważ­nie. Już na wstę­pie odpo­wia­dam sobie zawsze na pod­sta­wowe pyta­nie: czy to ja chcę tam jechać? Nie lubię, gdy ktoś decy­duje za mnie, więc sam ni­gdy zbyt­nio nikogo nie nama­wiam na podró­żo­wa­nie ze mną. Miej­sca na wyprawy wybie­ram, wyda­wa­łoby się, dość przy­pad­kowo: gdzieś coś prze­czy­ta­łem, dawno temu, i zostało w mojej gło­wie, a nawet jesz­cze wcze­śniej, bo w dzie­ciń­stwie marzy­łem, by tam poje­chać. Kie­dyś zna­jomy wspo­mi­nał, że warto zawi­tać w nie­sa­mo­wite miej­sce, które wła­śnie odwie­dził, więc zaczy­nam czy­tać o tym miej­scu i wiem, że fak­tycz­nie chciał­bym je zoba­czyć. Przed pan­de­mią decy­do­wa­łem się na wyjazdy, pod­czas któ­rych mogłem połą­czyć podróż z czymś, co uwiel­biam, czyli bie­ga­niem. Nic nie stoi na prze­szko­dzie, by pod­czas wyjazdu wziąć udział w jakimś zor­ga­ni­zo­wa­nym biegu albo odwrot­nie, wyje­chać na wyda­rze­nie spor­towe, a przy oka­zji w miarę moż­li­wo­ści zwie­dzać i pozna­wać kolejny kraj. Wła­śnie takim rzu­tem na taśmę 1 marca 2020 roku prze­bie­głem mara­ton na Mal­cie. Po tym biegu przez COVID-19 zamknęli nam świat, biegi masowe, a nas samych w domu. Wła­śnie wsku­tek tej sytu­acji, ponie­waż tęsk­ni­łem za podró­żami, naszła mnie myśl, by oka­zu­jąc punkt widze­nia żoł­nie­rza podróż­nika, podzie­lić się z wami opo­wie­ścią o moich wypra­wach.

Medal za udział w mara­to­nie na Mal­cie

Daję wam w tej książce, wraz z moimi histo­riami, porady, jak przy­go­to­wać się do podróży, a resztę – czyli miej­sce, czas, kli­mat, geo­gra­fię etc. – ogar­nij­cie sobie sami.

W dzie­ciń­stwie, patrząc nie tylko na mapy w atla­sie, ale i na chmury, zasta­na­wia­łem się, nad jakim mia­stem one wiszą w swym gazo­wym sku­pie­niu, i cze­ka­łem, aż spad­nie z nich deszcz. Czy ktoś z Opola, Wro­cła­wia, a może nawet z Ber­lina też je widzi w tym samym cza­sie? Bo prze­cież księ­życ i gwiazdy widzimy wspól­nie – ale czy chmury też? Nie przy­pusz­cza­łem, że w moim doro­słym życiu samo podró­żo­wa­nie będzie może nie tyle pro­ste, ile dostępne. Tak jak chmury do tej pory, tak i my dziś możemy nie zwra­cać uwagi na gra­nice (oczy­wi­ście zakła­dam, że świat powróci kie­dyś do stanu sprzed pan­de­mii COVID-19). Jak ina­czej brzmią dla mnie czę­sto odle­głe, a nawet egzo­tyczne nazwy, takie jak Cie­śnina Magel­lana, gdy mogłem stać u jej wej­ścia na linii startu jed­nego z naj­trud­niej­szych wyści­gów łączo­nych na świe­cie. Jak ina­czej patrzę na mapę Afryki, wie­dząc, że poma­rań­czowy kolor ozna­cza­jący pusty­nie to nie piasz­czy­sty puch – choć tak ona wygląda na fil­mach przy­rod­ni­czych – ale twarde wydmy, które godzi­nami prze­mie­rza­łem w kara­wa­nie samo­cho­dów. Na ogół nie myślimy też o jed­nym, czymś, co zawsze oka­zuje się cie­kawą zagadką: kogo spo­tkam, kogo poznam… W podróży zawsze mam ze sobą drobny pre­zent, żeby w ten pro­sty spo­sób poka­zać, że i ja pocho­dzę z miej­sca, w któ­rym mamy jakieś tra­dy­cje i oby­czaje. Dziś patrzę na punkty świata jak na zaka­marki glo­bal­nej wio­ski, wie­dząc już, że to nie tylko szkic na mapie i przy­bli­że­nie zdję­cia sate­li­tar­nego, ale i wąska uliczka gdzieś tam na Ziemi Ogni­stej z zapar­ko­wa­nym fia­tem 126p, na któ­rej aku­rat panuje sje­sta.

Misja ONZ w Liba­nie dała szansę zakosz­to­wa­nia podróży, połkną­łem bak­cyla na całe życie, choć nie­stety wiele z moich podróży było tymi wojen­nymi

Pod­czas wyjazdu na misję ONZ UNI­FIL do Libanu na równi wypeł­nia­łem żoł­nier­ski obo­wią­zek i mogłem zakosz­to­wać podróży. W więk­szo­ści misje ONZ cha­rak­te­ry­zują się tym, że są to ope­ra­cje sta­bi­li­zu­jące sytu­ację w zapal­nym rejo­nie lub roz­gra­ni­cza­jące zwa­śnione strony. Żoł­nie­rze ONZ zazwy­czaj nie wal­czą, mawia się, że niosą pokój, więc służba stwa­rza moż­li­wość pozna­wa­nia miej­sca, w któ­rym się sta­cjo­nuje. Z nie­bie­skim bere­tem na gło­wie zwie­dzi­łem sporą część Libanu, rów­nież Izrael zezwa­lał, byśmy jako żoł­nie­rze mogli zwie­dzać Zie­mię Świętą i Zachodni Brzeg Jor­danu.

Nepal

Na misji poko­jo­wej ONZ UNI­FIL w Liba­nie pierw­szy raz zetkną­łem się z Gur­khami, czyli Nepal­czy­kami. Gur­kho­wie są znani od wie­ków z walecz­no­ści i odwagi, słu­żyli w sze­re­gach bry­tyj­skich wojsk kolo­nial­nych, a nie­które ich oddziały pozo­stają w służ­bie angiel­skiej do dziś. Gur­khów spo­tka­łem jesz­cze póź­niej, na kur­sie prze­trwa­nia w Belize, gdzie byli moimi instruk­to­rami i bit­nymi rywa­lami pod­czas gry w piłkę nożną, ni­gdy nie­od­sta­wia­ją­cymi nogi. Spo­tka­łem ich na woj­nie w Iraku i Afga­ni­sta­nie, a więc wszę­dzie tam, gdzie mnie rzu­ciła wojenna zawie­ru­cha. Wra­ca­jąc do Libanu, Gur­kho­wie poza swą walecz­no­ścią pozo­sta­wili w moich noz­drzach zapach kadzi­de­łek, który zawsze uno­sił się w bud­dyj­skiej świą­tyni zbu­do­wa­nej na tere­nie ich bazy nie­opo­dal mia­sta Tyr. Po pro­stu wie­dzia­łem, że kie­dyś muszę odwie­dzić ich kraj, poznać ich kul­turę i nabyć cha­rak­te­ry­styczną część uzbro­je­nia tam­tej­szych wojow­ni­ków, nóż kukri. Zro­bi­łem to trzy­krot­nie i na­dal mi mało. Ist­nieją miej­sca, w któ­rych jesz­cze nie byłem, w myśl zasady, że trzeba gonić ucie­ka­ją­cego kró­liczka. Dalej pla­nuję, gdzie i kiedy poje­chać – i nie są to już tylko dzie­cięce marze­nia, ale poważne plany, chcę odkryć te obszary sam dla sie­bie. Inspi­ra­cją dla naszych podróży czę­sto są napo­ty­kani na naszej dro­dze ludzie i ich opo­wie­ści. O tym, jak podró­żują inni, dowie­dzia­łem się wła­śnie pod­czas jed­nej z wypraw do Nepalu. W miej­sco­wo­ści Yak Kharka na wyso­ko­ści 4010 m n.p.m. spo­tka­łem prze­sym­pa­tyczną Angielkę. Z zawodu była nauczy­cielką klas począt­ko­wych, więc mogła spo­koj­nie ze mną roz­ma­wiać, bo mój angiel­ski wtedy wła­śnie racz­ko­wał. W Yak Kharka panuje bar­dzo surowy kli­mat i przed pój­ściem spać wszy­scy sie­dzą w jed­nej izbie, skąpo opa­la­nej poje­dyn­czym paty­kiem, wspo­mi­nam to jako raczej pod­trzy­my­wa­nie ognia. Na tej wyso­ko­ści już nie rosną drzewa, więc żeby mieć opał, trzeba go po pro­stu przy­nieść z niż­szych par­tii gór, dla­tego jest on skru­pu­lat­nie racjo­no­wany. Wspo­mniana Angielka była panią około pięć­dzie­siątki, zaopa­trzoną w nie­wielki ple­cak. Przed­sta­wi­li­śmy się sobie i każde z nas opo­wie­działo o swo­ich wra­że­niach z Nepalu i swoim podró­żo­wa­niu. Dowie­dzia­łem się, że nauczy­cielka była już czwarty mie­siąc w podróży. Wzięła pół­roczny urlop bez­płatny i na start swo­jej przy­gody pole­ciała do Austra­lii. Ten lot był naj­więk­szym kosz­tem wyprawy. Posta­no­wiła nato­miast wró­cić czym popad­nie, trak­tu­jąc to jako spo­sób na zwie­dza­nie. W prze­rwie w zwie­dza­niu Austra­lii obej­rzała Nową Zelan­dię, potem znów prze­mie­rzała kon­ty­nent austra­lij­ski auto­sto­pem i czym się tylko dało. Drogą wodną lub powietrzną prze­do­stała się na mnó­stwo wysp na Oce­anii, zaha­cza­jąc o Fili­piny, Bor­neo i Suma­trę, skąd dopły­nęła do Sin­ga­puru i przez Male­zję dotarła do Kam­bo­dży, Wiet­namu, Taj­lan­dii, Birmy, Ban­gla­de­szu. Wresz­cie dostała się do Indii, a stam­tąd koleją i auto­bu­sem do Nepalu – tak jej upły­nęły cztery mie­siące. Dwa pozo­stałe mie­siące prze­zna­czała na zwie­dza­nie Nepalu, Tybetu i znów Indii. Znacz­nie tań­szym lotem z New Delhi pla­no­wała wró­cić do rodzi­mego Lon­dynu. Spoj­rza­łem na jej mniej­szy o połowę od mojego ple­cak i spy­ta­łem, czy to wszystko, co ma przy sobie. Wystar­czył uśmiech i zro­zu­mia­łem, że nic wię­cej do podró­żo­wa­nia jej nie trzeba. Dodała tylko, że w Taj­lan­dii kupiła sobie nowe buty, a idąc w góry w Nepalu, doku­piła kurtkę puchową.

Gdzieś w Liba­nie na jed­nym z nepal­skich poste­run­ków

Innym razem w mie­ście Pokhara, też w Nepalu, sły­sząc naszą pol­ską mowę, dosiadł się do nas młody Chi­lij­czyk. Pochwa­lił się, że kilka mie­sięcy wcze­śniej odwie­dził Zako­pane. Miał dobre wspo­mnie­nia z Pol­ski, więc gdy usły­szał nasz język, zapra­gnął się przy­wi­tać. Opo­wie­dział nam o swoim podró­żo­wa­niu. Otóż w poprzed­nim roku skoń­czył stu­dia medyczne. Posta­no­wił, że zanim przy­stąpi do pracy i się ustat­kuje, zwie­dzi cały świat. Wziął kre­dyt i udał się w dwu­let­nią podróż, podob­nie jak nauczy­cielka z Anglii, z tą róż­nicą, że nie miał szcze­gó­ło­wego planu i jechał tam, gdzie aku­rat dostał tani bilet albo na tra­sie ktoś coś faj­nego pod­po­wie­dział. Tak wła­śnie tra­fił ze Sło­wa­cji do naszego Zako­panego. Nepal to miej­sce dla naprawdę pozy­tyw­nie zakrę­co­nych marzy­cieli. Tego samego dnia można spo­tkać na dro­dze postać przy­po­mi­na­jącą Jezusa, Krysznę i bud­dyj­skiego mni­cha. Świat jest kolo­rowy, więc warto go odkry­wać na swój spo­sób.

Nepal jest pełen kolo­rów i cie­ka­wych ludzi

Ame­ryka

Kto z mojego poko­le­nia nie marzył o wyjeź­dzie czy też podróży do Ame­ryki? Samo słowo już brzmi tajem­ni­czo, dla nas, miesz­kań­ców Sta­rego Lądu, to roman­tyczny kon­ty­nent z pier­wotną przy­godą w tle. Od wie­ków przy­cią­gał podróż­ni­ków, roz­bój­ni­ków, pira­tów i zdo­byw­ców Dzi­kiego Zachodu woju­ją­cych z India­nami na pre­rii, a z cza­sem prze­kształ­cił się w ląd emi­gran­tów zarob­ko­wych i mocar­stwo. Na USA patrzy­łem przez pry­zmat cza­so­pi­sma „Ame­ryka”, pre­nu­me­ro­wa­nego przez mojego tatę. Kre­dowy papier, na któ­rego stro­nach, poza – pew­nie cie­ka­wymi – arty­ku­łami z dzie­dziny prze­my­słu, finan­sów, poli­tyki, moto­ry­za­cji, sportu i kul­tury, aż błysz­czały, pobu­dza­jąc wyobraź­nię, kolo­rowe zdję­cia szkla­nych dra­pa­czy chmur, jaskra­wych kabrio­le­tów i uśmiech­nię­tej Polo­nii.

Jedna z okła­dek kul­to­wego cza­so­pi­sma „Ame­ryka”. Prze­glą­da­jąc jego strony, marzy­łem o zwie­dza­niu USA

Ame­ryko, zie­mio obie­cana! Ja po pro­stu w doro­słym życiu wie­dzia­łem, że muszę tam poje­chać. Miesz­kali tam też od poko­leń moi krewni z jed­nej i dru­giej strony. USA i Kanada były mi przez to bar­dzo bli­skie. Ponoć od jakie­goś kuzyna dziadka, który odwie­dził nas dawno temu, dosta­łem w wieku dwóch lat dolara, nie mam poję­cia, co się z tym dola­rem stało, ale każdy zagra­niczny pie­niądz od tam­tego czasu był odkła­dany w skar­bonce i „rósł” na bilet razem z marze­niem, że i ja do Ame­ryki kie­dyś pojadę. Pierw­sze kroki na ame­ry­kań­skim kon­ty­nen­cie posta­wi­łem w dro­dze na Jun­gle Basic, tre­ning, który odby­wał się w Belize. Spo­tka­nie z dra­pa­czami chmur nie odbyło się zatem, tak jak marzy­łem, na Man­hat­ta­nie, ale w Houston, gdzie spod jed­nego z ład­niej­szych budyn­ków w mie­ście prze­gnał nas poli­cjant, bo oka­zało się, że robimy sobie zdję­cie na tle sta­no­wego wię­zie­nia.

Pozna­wa­nie świata to nie tylko obco­wa­nie z nowym miej­scem, ale i sma­ko­wa­nie kul­tury, która była tu przed nami

Wtedy też tro­chę blask Ame­ryki prysł: w przy­lot­ni­sko­wym hotelu po zga­sze­niu świa­tła oka­zało się, że łóżka są olbrzy­mie, ale gra­sują przy nich wiel­kie kara­lu­chy. Ale taka jest wła­śnie Ame­ryka, ma wszyst­kie odcie­nie, tylko my ją cza­sem ide­ali­zu­jemy, ste­reo­ty­powo myśląc, że USA to kraj prze­py­chu, gdzie dolary leżą na chod­niku i wystar­czy się tylko schy­lić, by stać się jed­nym z milio­ne­rów. Nie. Na uli­cach, a raczej pod mostami leżą bez­domni. Cza­sem odwrot­nie: postrze­gamy Ame­rykę jako kapi­ta­li­styczne pań­stwo, któ­remu zależy tylko na robie­niu biz­nesu, przy oka­zji wznieca więc dla korzy­ści wojny to tu, to tam. Jest w tym tro­chę prawdy, ja jed­nak zaczą­łem odkry­wać USA jako kraj o nie­sa­mo­wi­tej geo­gra­fii i przy­ro­dzie, to jest dla mnie praw­dziwa Ame­ryka, tylko szkoda, że jej rdzen­nych miesz­kań­ców już pra­wie nie ma… Impul­sem do zwie­dza­nia były oczy­wi­ście moje służ­bowe kon­takty z ame­ry­kań­skimi żoł­nie­rzami, mia­łem też to szczę­ście, że odby­łem w Sta­nach dzie­się­cio­ty­go­dniowy kurs, który był tak naprawdę szansą pozna­nia ame­ry­kań­skiej kul­tury. No dobra, prze­sa­dzi­łem – może liź­nię­cia Tek­sasu.

Mek­syk

W tej książce pozna­cie Navala marzy­ciela i roman­tyka, tak jak pisa­łem na wstę­pie, moje podróże to czę­sto speł­nia­nie dzie­cię­cych marzeń o pozna­wa­niu świata. Skoro tyle czy­ta­łem o rdzen­nych Ame­ry­ka­nach, nie mogło mnie zabrak­nąć w Mek­syku.

Wie­rze­nia Azte­ków to krwawe i nie­zro­zu­miałe dla nas oby­czaje

Coś w tym kraju jest dla mnie nie­sa­mo­wi­tego, nie potra­fię sobie tego dokład­nie zde­fi­nio­wać, ale odczu­wam żal po znisz­czo­nej cywi­li­za­cji. Są pira­midy, jest i nowa kul­tura, z któ­rej dumni są Mek­sy­ka­nie, a ja patrzę na pozo­sta­ło­ści po Azte­kach i Majach, odwie­dzam miej­sca ich kultu i mam ochotę wykrzy­czeć: czy dla kogoś jesz­cze nie ode­szli­ście w zapo­mnie­nie? Pew­nie dla­tego bli­skie stało mi się ple­mię Selk’nam, daw­niejsi rdzenni miesz­kańcy Pata­go­nii i wysp Ziemi Ogni­stej. Dziś uwa­żani są za ple­mię wymarłe na sku­tek ludo­bój­stwa doko­na­nego przez bia­łego czło­wieka, który oma­miony pra­gnie­niem złota, a potem pod­po­rząd­ko­wa­nia sobie wypasu krów dopro­wa­dził do zagłady ich cywi­li­za­cji. Chi­cho­tem losu jest to, że potom­ko­wie opraw­ców Selk’nam zara­biają dziś na krze­wie­niu ich kul­tury, rysu­jąc ich posta­cie i two­rząc biżu­te­rię na potrzeby takich jak ja. Chcąc, by ci rdzenni Ame­ry­ka­nie nie umarli na zawsze, zosta­wiam tutaj ich ślad.

Curaçao

Cza­sami trafi się nam wycieczka w postaci miłej nie­spo­dzianki. Taką nie­spo­dzianką było wygra­nie przez Gosię głów­nej nagrody w jed­nym z kon­kur­sów orga­ni­zo­wa­nych przez eSky.

Curaçao koja­rzy mi się przede wszyst­kim z kolo­rami

Na tej stro­nie można kupić bilety lot­ni­cze, zare­zer­wo­wać pokój w hotelu, wyna­jąć samo­chód, ale i wygrać bilet na kara­ib­ską wyspę Curaçao. Wyspę, o któ­rej nie­wiele wie­dzia­łem, nie mia­łem zamiaru jej odwie­dzić i pew­nie ni­gdy bym na nią nie tra­fił, a tym­cza­sem przez przy­pa­dek pozna­łem jeden z naj­bar­dziej kolo­ro­wych zakąt­ków świata.

Pla­no­wa­nie ma więk­szy sens wtedy, gdy wszy­scy uczest­nicy wyprawy biorą w nim udział

2. Mieć plan

To co, pla­nu­jemy naszą wyprawę? Nie spać, zwie­dzać, a będzie się działo! Ja sobie tak poukła­da­łem moje wyprawy, że dobrze się bawię już pod­czas samego ich pla­no­wa­nia. Sama orga­ni­za­cja podróży pod­nosi mi poziom adre­na­liny, a endor­finy nie pozwa­lają spać. Już myśl o wyjeź­dzie, czy­ta­nie o tym, co zoba­czę, gdzie będę, zarys histo­rii i geo­gra­fii wybra­nego miej­sca pozy­tyw­nie mnie nakrę­cają i nie mogę się docze­kać trasy.

USA

Trzeba się uczyć od naj­lep­szych. Ni­gdy nie lubi­łem roboty szta­bo­wej, praca w szta­bie koja­rzy mi się z kwi­tami i godzi­nami spę­dzo­nymi nad mapami. Ale moje nasta­wie­nie do tej roboty zmie­niło się, gdy w Fir­mie zaczę­li­śmy sami pla­no­wać nasze ope­ra­cje i dzięki takim żoł­nie­rzom jak Jogurt, który z zami­ło­wa­nia jest pla­ni­stą, zawsze szło to gładko.

Wybrzeże Pacy­fiku to dla miesz­kań­ców Mon­te­rey miej­sce week­en­dowo-noc­nych pik­ni­ków

Po wspól­nym wojen­nym wyjeź­dzie do Iraku polu­bi­łem się z naszym szta­bow­cem, a nawet zaprzy­jaź­ni­łem. Jogurt dostał się na roczne stu­dia, jakieś tam szta­bowe do USA, a po zaakli­ma­ty­zo­wa­niu się zapro­sił mnie wraz z rodziną na dwu­ty­go­dniowy pobyt. Oczy­wi­ście nie mia­łem zamiaru sie­dzieć mu na gło­wie przez dwa tygo­dnie. Miesz­kał i stu­dio­wał co prawda w pięk­nej miej­sco­wo­ści Mon­te­rey w Kali­for­nii, na zachod­nim wybrzeżu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, na miej­scu było co robić, nie było potrzeby rusza­nia się zbyt­nio z oko­licy, ale dusza podróż­nika na to nie pozwo­liła. Poza gościną otrzy­ma­łem w pakie­cie pięk­nie przy­go­to­wany plan, kon­spekt mojej objaz­do­wej wyprawy po czte­rech sta­nach. Kali­for­nia, Ari­zona, Utah i Nevada stały przede mną otwo­rem, podane jak na tacy. Wydru­ko­wany kon­spekt zawie­rał plan podróży i listę miejsc, które mie­li­śmy odwie­dzić.

Ale to, jak on to zro­bił i w jakiej for­mie dosta­łem pakiet doku­men­tów, prze­ro­sło wszel­kie tury­styczne ocze­ki­wa­nia. Plan zawie­rał:

• dzienną mapę trasy z poda­nym har­mo­no­gra­mem dnia, • liczbę kilo­me­trów do prze­je­cha­nia na każdy dzień, • orien­ta­cyjny czas prze­jazdu do każ­dego kolej­nego punktu, • godzinę pobudki wyli­czoną tak, by dojeż­dżać w kolejne miej­sce zgod­nie z pla­nem, • zdję­cia cha­rak­te­ry­stycz­nych miejsc, np. skrzy­żo­wa­nia dróg, sta­cje ben­zy­nowe (pomo­gło nam to w zorien­to­wa­niu się w tere­nie nie­za­leż­nie od mapy i zasięgu GPS), • godziny otwar­cia i zamknię­cia miejsc war­tych zwie­dze­nia, • adresy hoteli, • adresy szpi­tali i poste­run­ków poli­cji na tra­sie podróży, • adres amba­sady, numer kon­tak­towy do amba­sady.

Plan wyprawy pro­wa­dził mnie za rękę na dystan­sie 2200 km przez wspo­mniane cztery stany, zwie­dzi­li­śmy Grand Canyon – Para­shant Natio­nal Monu­ment, Park Naro­dowy Yose­mite, Park Naro­dowy Doliny Śmierci, Sequ­oia Natio­nal Forest, Lake Mead Natio­nal Recre­ation Area i wiele innych nie­sa­mo­wi­tych miejsc z Las Vegas włącz­nie.

Skróty bywają cza­sami nie­spo­dzie­wa­nym zasko­cze­niem

Można by powie­dzieć, że tro­chę nuda, czy obyło się bez przy­gody? A jed­nak… W 2009 roku mia­łem już nawi­ga­cję GPS, więc tak do końca nie chcia­łem trzy­mać się rad doświad­czo­nego „szta­bowca”, sztur­mo­wiec lubi cha­dzać wła­snymi ścież­kami, a co… Po kilku dniach oswo­iłem się już jako tako z Ame­ryką i jej dro­gami, po prze­je­cha­niu pustyni w Neva­dzie i zali­cze­niu Doliny Śmierci wyda­wało mi się, że już nic spek­ta­ku­lar­nego wyda­rzyć się nie może, po pro­stu chwilo trwaj! Jogurt wyzna­czył mi trasę, która na jed­nym z odcin­ków wyda­wała się nie naj­roz­sąd­niej­sza, bo naka­zy­wała obje­chać jeden z par­ków naro­do­wych naokoło, robiąc tak zwaną pod­kowę. Na mapach się znam – i dostrze­głem drogę nary­so­waną jak się patrzy grubą linią przez śro­dek tej pod­kowy. GPS utwier­dził mnie w prze­ko­na­niu, by poru­szać się wła­snymi ścież­kami, no to w drogę, na skróty. Pierw­sze, co mogło mnie zanie­po­koić w tym wkra­cza­niu na nie­pewny grunt, to to, że prze­sta­li­śmy mijać jakie­kol­wiek samo­chody. To jed­nak w Sta­nach nie jest niczym dziw­nym. Jadąc przez wspo­mnianą pusty­nię w Neva­dzie, też nikogo nie spo­tka­łem przez trzy godziny jazdy. Drugą dziwną rze­czą, która przy­kuła moją uwagę, była doszczęt­nie opusz­czona miej­sco­wość – fil­mowa sce­ne­ria, w któ­rej stra­szyła roz­pa­da­jąca się sto­doła, a w zabu­do­wa­niach skrzy­piały okien­nice poru­sza­jące się w rytm hula­ją­cego tu wia­tru. Nawet nie wiem, kiedy skoń­czył się asfalt, a szu­trową drogę zagro­dził szla­ban z napi­sem „PRI­VATE AREA”. Spoj­rza­łem na mapę i moni­tor GPS – byłem w poło­wie mojego skrótu. Droga powrotna liczyła dobre cztery razy wię­cej kilo­me­trów… No nic – niczym śmiały zwy­cięzca dałem szla­ban w górę, jedziemy, a co tam. Już za pierw­szym zakrę­tem drogę zagro­dziło mi stado krów z bykiem na czele, musia­łem go wręcz deli­kat­nie szturch­nąć błot­ni­kiem w zad, by zlazł z drogi. Jecha­li­śmy i jecha­li­śmy, a raczej się kula­li­śmy z 15 km na godzinę, bo droga usłana była spo­rymi kamie­niami. Po dłu­giej chwili ciszy moja mał­żonka zanie­po­ko­jona dzi­kim pej­za­żem spy­tała: „Może w końcu kogoś spo­tkamy na tej dro­dze?”. Nie myśląc zbyt wiele, odpo­wie­dzia­łem wprost, że może byłoby dla nas lepiej, gdy­by­śmy nikogo nie spo­tkali… Prze­stało być zabaw­nie, nikt nie wie­dział w tam­tej chwili, gdzie dotar­li­śmy po zbo­cze­niu z trasy, co prawda paliwa i wody mia­łem zapas, ale dzień jakoś szybko zaczął się koń­czyć, nastała nie­przy­jemna sza­rówka i zanikł sygnał GPS. W takiej chwili do głowy przy­cho­dzą wspo­mnie­nia fil­mów typu Tek­sań­ska masa­kra piłą mecha­niczną – choć prze­cież byli­śmy gdzieś w Utah. Zaczę­li­śmy na poważ­nie roz­ma­wiać o tym, jak się zacho­wać, jeśli ktoś na siłę będzie chciał nas zatrzy­mać. Zuzia, moja dwu­ipół­let­nia córeczka, cichutko jak myszka sie­działa z tyłu w fote­liku i nic a nic się nie odzy­wała, nawet nie pod­śpie­wy­wała. Kolejny zjazd z górki koń­czył się prze­jaz­dem przez wartki bród, na co Gośka gło­śno powie­działa: „No to teraz trzeba nam się już tylko modlić”, a z tyl­nego sie­dze­nia dobie­gły nas słowa: „W imię ojća i śina amen…”. Po czte­rech godzi­nach jazdy bez­dro­żami wje­cha­li­śmy na kolejną górkę. Cze­kał tam na nas szla­ban z groź­nie brzmią­cym napi­sem: „Park pry­watny, zakaz wjazdu pod groźbą suro­wej kary pie­nięż­nej. Wjazd na teren na wła­sną odpo­wie­dzial­ność”. Do tego dory­so­wana strzelba. Nie myśl­cie więc, że gdy wszystko sobie dokład­nie zapla­nu­je­cie, to już nic cie­ka­wego was nie spo­tka, zawsze jest co wspo­mi­nać, tylko trzeba ruszyć się z hotelu, a w tym przy­padku z wygod­nej kanapy przy­ja­ciela.

Belize

Dobry plan i dzia­ła­nie zgod­nie z nim, a nie droga na skróty to spo­sób nie tylko na prze­ży­cie fascy­nu­ją­cej przy­gody, ale i dosłow­nie na prze­ży­cie. Jedne z pierw­szych zajęć, jakie mia­łem pod­czas Basic Patrol Course w Belize, a dokład­nie w cen­trum szko­le­nia Bri­tish Army Tra­ining and Sup­port Unit Belize (BAT­SUB), roz­po­częły się od zapo­zna­nia nas z pla­nem naszego pobytu, a raczej dzia­ła­nia w dżun­gli. I to dosłow­nie, bo trzeba zro­zu­mieć na czym „PLAN” polega i dla­czego należy zgod­nie z nim dzia­łać. Dżun­gla, podob­nie jak morze, nie wyba­cza błę­dów, a jeśli ktoś lub coś się zgubi, to raczej zapo­mnij… Dżun­gla to miej­sce, które nas wyżywi i wyle­czy, a jed­no­cze­śnie w któ­rym nie­przy­go­to­wany podróż­nik ma naj­mniej­sze szanse na prze­ży­cie na kuli ziem­skiej. Dziwne, prawda?

Mieć plan – choćby po to, że jeśli się zgu­bisz, to będziesz wie­dzieć, jak się odna­leźć

A jed­nak. Plan jest po to, by już z góry uło­żyć sobie dzia­ła­nie i przy­go­to­wać się do tego, co zasta­niemy w tere­nie, tam na miej­scu. Na samym wstę­pie zasko­czyło mnie to, że pla­no­wa­nie dnia w dżun­gli jest pod­po­rząd­ko­wane temu, by prze­trwać w niej noc, a gdzieś z boku tylko wspo­mniano o szko­le­niu i tre­ningu tak­tycz­nym. No dobra, myślimy sobie, ale co z walką, z prze­ciw­ni­kiem i tak dalej – z naszym żoł­nier­skim rze­mio­słem? Szybko nas jed­nak spro­wa­dzono na zie­mię, a raczej do buszu. Prze­trwa­nie w dżun­gli jest cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wane porze dnia i nocy i to nie prze­ciw­nik, ale dżun­gla jest dla nas naj­więk­szym zagro­że­niem. Około 70% jado­wi­tych stwo­rzeń żeruje wła­śnie w nocy. Zmyślne pułapki zwane mon­key trap są trudne do zauwa­że­nia w ciągu dnia, a nocą jest się ska­za­nym na wpad­nię­cie w taką, żar­tów nie ma. Spora część dnia polega na przy­go­to­wa­niu, zna­le­zie­niu i zor­ga­ni­zo­wa­niu sobie miej­sca na prze­trwa­nie nocy. Pomy­śl­cie, jak może się skoń­czyć taka noc, gdy bez­myśl­nie roz­bi­je­cie się, nie­świa­domi, w suchym kory­cie rzeki, bo takie miej­sce jest czę­sto ide­alne, czy­ste, podłużne, daje tro­chę prze­strzeni, a w nocy nadej­dzie burza i obu­dzi­cie się w rwą­cym potoku… Dzień w dżun­gli spę­dza się, cał­ko­wi­cie dopa­so­wu­jąc się do panu­ją­cej w niej rutyny. By coś upo­lo­wać lub zło­wić, trzeba dzia­łać o odpo­wied­niej porze, bo niczego nie zdo­bę­dziesz o złej porze dnia. Jest czas, gdy zwie­rzęta się cho­wają, nie chcąc tra­cić ener­gii w parny i gorący dzień, a w dodatku gdy jest jasno, trud­niej im się ukryć przed dra­pież­ni­kiem. Podob­nie z rybami, one też żerują o okre­ślo­nej porze. Wcze­sny pora­nek, tuż po świ­cie, to dla nas w dżun­gli naj­lep­szy czas na patrol i wyko­na­nie posta­wio­nego zada­nia, a w połu­dnie i dla nas jest zbyt gorąco. Potem nastaje czas na wyszu­ka­nie odpo­wied­niego miej­sca na noc­leg. Tak wyglą­dał plan na dżun­glę… niby tro­chę leni­wie, prawda? Jak bar­dzo to mylące! Oczy­wi­ście można łamać te dzienne reguły, mając ze sobą zapas poży­wie­nia, ale noc należy już w cało­ści do dżun­gli. Zatem bez dobrego planu dnia kolej­nego poranka w dżun­gli można nie docze­kać.

Nepal

Mając w gło­wie wie­dzę na temat pla­no­wa­nia ope­ra­cji spe­cjal­nych, do pierw­szego mojego wyjazdu w Hima­laje pod­sze­dłem wła­śnie z takim ope­ra­cyjno-bojo­wym nasta­wie­niem. Pomysł na Nepal był taki, że w towa­rzy­stwie jesz­cze trzech kole­gów z Firmy, do któ­rych to ja się pod­łą­czy­łem, posta­no­wi­li­śmy przejść trek­king wokół masywu Anna­purny, znany pod nazwą Anna­purna Cir­cuit, a przy oka­zji zwie­dzić Kat­mandu, sto­licę Nepalu. Pod­sta­wową lek­turą przed wyjaz­dem i mate­ria­łem, na któ­rym opie­rało się nasze pla­no­wa­nie wyprawy, był prze­wod­nik opi­su­jący trasę trek­kingu i porady wszyst­kich tych, któ­rzy w inter­ne­cie pochwa­lili się wizytą na szlaku. Nie zapo­mnia­łem o pracy na mapach i stu­dio­wa­łem je na zmianę ze zdję­ciami sate­li­tar­nymi z sieci.

Nepal to nie tylko nie­sa­mo­wite góry, ale i wie­lo­wie­kowa zabu­dowa miast

Piszę tu o moim pierw­szym wyjeź­dzie do Nepalu, który odbył się jesie­nią w 2010 roku, więc już w cza­sach, gdy dzięki inter­ne­towi mogli­śmy się dowie­dzieć dużo wię­cej o świe­cie niż z samych map i ksią­żek. Pla­no­wa­nie przy­nio­sło mi wielką frajdę, bo sie­dząc nad mapą i zdję­ciami Kat­mandu, poru­sza­łem się po tych miej­scach, zakła­da­jąc, skąd dokąd i jakimi uli­cami dojdę do celu. Dzięki temu już tam cho­dzi­łem jak po zna­nym sobie dobrze mie­ście, było to dla mnie fascy­nu­ją­cym doświad­cze­niem. Będąc w nie­sa­mo­wi­tym mie­ście pierw­szy raz, spa­ce­ro­wa­łem jego ulicz­kami pra­wie jak po swoim. Takie przej­ście trasy na mapie bar­dzo pomaga, by już na miej­scu się nie gubić i zawsze znać swoją pozy­cję, wie­dzieć, gdzie w razie potrzeby udać się po pomoc, zro­bić zakupy czy któ­rędy wró­cić do hotelu krót­szą drogą. Co do naszej pierw­szej nepal­skiej wyprawy, mogę powie­dzieć, że zapla­no­wa­li­śmy ją i przy­go­to­wa­li­śmy się tak, że Nepal po pierw­szym razie wyda­wał mi się pro­stym kra­jem do podró­żo­wa­nia. Powró­ci­łem zatem w Hima­laje jesz­cze dwu­krot­nie, no i oczy­wi­ście pla­nuję kolejny wyjazd na dach świata.

Iran

Z cza­sem doświad­czony podróż­nik musi zejść na zie­mię i zgod­nie ze sta­rym powie­dze­niem „idzie żoł­nierz z mapą, to pew­nie będzie pytać o drogę” uznać, że nie wszystko odbywa się zgod­nie z wybra­nym kie­run­kiem prze­mar­szu. Jadąc do Iranu z Anetą, wszystko, no pra­wie wszystko, zapla­no­wa­li­śmy, ale już nie tak skru­pu­lat­nie jak kie­dyś, gdy pierw­szy raz wyru­sza­łem do Nepalu. Nie sie­dzia­łem nad mapami, bo i po co, skoro czło­wiek był szko­lony do tego, by się nie gubić, a tym bar­dziej teraz, w epoce GPS. Oczy­wi­ście, pew­ność sie­bie ma sens, a gubie­nie się można uznać za dodat­kową atrak­cję i szansę na zwie­dza­nie nie­za­pla­no­wa­nych miejsc. Tyle że po któ­rymś tam razie usły­sza­łem w gło­wie głos: „No dobra – powiedz, co zro­bi­łeś z praw­dzi­wym Nava­lem i gdzie go zako­pa­łeś?”.

Tehe­ran, Azadi Walk Road. Dziś nawet pomniki robią sobie sel­fie

Żoł­nierz i w naszych cza­sach pyta o drogę, no… jeśli zna język. W Ira­nie oka­zało się, że to moja zna­jo­mość angiel­skiego jest bar­dziej zro­zu­miała niż wręcz książ­kowa wymowa Anety z szek­spi­row­skim zaśpie­wem. Ja bowiem uczy­łem się angiel­skiego od Ame­ry­ka­nów, któ­rzy do języka pod­cho­dzą bar­dzo prag­ma­tycz­nie, ważne, by się doga­dać, a koń­cówki i akcent… kto by na to zwra­cał uwagę. Aneta z kolei była po dobrej sta­rej szkole, w któ­rej uczono wymowy i zwra­cano uwagę na detale. Nie zawsze więc szło ją zro­zu­mieć, co wię­cej, ona też nie wszystko rozu­miała, a dla mnie doga­da­nie się nie sta­no­wiło pro­blemu, Kali mówić, Kali rozu­mieć… Iran to piękny kraj, można się w nim zgu­bić, ale tylko z głową zanu­rzoną w pięk­nie per­skiej kul­tury.

Pata­go­nia

Pla­no­wa­nie typo­wej wyprawy czy też wycieczki sporo może się róż­nić od pla­no­wa­nia gru­po­wego wyjazdu na drugi kra­niec świata. Tym razem zosta­łem zapro­szony do dru­żyny, by wziąć udział w jed­nym z naj­trud­niej­szych wyści­gów łączo­nych na świe­cie. O samych zawo­dach i ich prze­biegu jesz­cze napi­szę, teraz kilka zdań na temat pla­no­wa­nia. Pla­no­wa­nie naszego wyjazdu i zgra­nie naszej dru­żyny pod nazwą Spi­rit of Poland było wie­lo­eta­powe i serio chylę czoła przed moim przy­ja­cie­lem Sta­rym, że jako pomy­sło­dawca i kapi­tan dru­żyny dopiął swego i wystar­to­wa­li­śmy w tym nie­ła­twym wyścigu. Taki wyjazd to oczy­wi­ście koszty, więc trzeba było zadbać o spon­so­rów, co też uczy­nił. Cena takiej wyprawy to przede wszyst­kim kupno bile­tów lot­ni­czych, nie tylko dla nas, trzeba zapła­cić za dodat­kowy sprzęt, opła­cić na miej­scu hotele i zagwa­ran­to­wać trans­port wyna­ję­tym samo­cho­dem, któ­rym poru­szało się nasze dzielne zabez­pie­cze­nie w postaci dwóch kole­gów, Sha­giego i Jurka Ciszew­skiego.

Pata­go­nia to też otwarte prze­strze­nie, na któ­rych dają wycisk „wyjące czter­dziestki i ryczące pięć­dzie­siątki”…

W Pol­sce musie­li­śmy kupić i prze­te­sto­wać dedy­ko­wany sprzęt do trzech róż­nych dys­cy­plin spor­to­wych. Pod­czas wyścigu, poza bie­giem – no, marszobie­giem – i tułaczką mie­li­śmy do poko­na­nia kawał drogi na rowe­rze, a w zim­nej wodzie oka­la­ją­cej Zie­mię Ogni­stą trzeba było pły­wać, wio­słu­jąc w kajaku. Kajak zapew­niał orga­ni­za­tor, ale już rowery mie­li­śmy mieć wła­sne. Wyścig był prze­wi­dziany na dzie­więć dni i nocy, więc natu­ral­nie musie­li­śmy mieć ze sobą sprzęt do byto­wa­nia w przy­god­nym tere­nie, a zatem rów­nież odpo­wied­nie ple­caki do zabra­nia ekwi­punku ze sobą. Nie samym sprzę­tem czło­wiek żyje, zgro­ma­dzi­li­śmy odpo­wied­nią żyw­ność i jej zapas oraz survi­va­lowy sprzęt do przy­go­to­wa­nia gorą­cego posiłku. Odpo­wied­nia żyw­ność to oczy­wi­ście nie meta­lowe kon­serwy i suchary, ale lio­fi­li­zo­wane racje żyw­no­ściowe – pro­ste w przy­go­to­wa­niu, lek­kie i dające odpo­wied­niego kopa ener­ge­tycz­nego. Cały nasz wyjazd spo­koj­nie mogę porów­nać do wyjazdu na „misję” zagra­niczną, tyle że w woj­sku stała za nami insty­tu­cja woj­ska i sztab logi­sty­ków, a tu Stary z naszą drobną pomocą poskła­dał wszystko w całość, co pozwało na wystar­to­wa­nie w impre­zie, o któ­rej ni­gdy nawet nie marzy­łem. Pla­no­wa­nie musi być pod­po­rząd­ko­wane naszej stra­te­gii, czyli temu, co chcemy osią­gnąć pod­czas podróży. Za to na temat stra­te­gii powi­nien być napi­sany osobny roz­dział.

Pod­czas dzia­ła­nia, jeśli coś pękało, to zazwy­czaj pękał czło­wiek, a nie sprzęt, tak to jest, że cza­sami i naj­lep­szy plan roz­bija się wła­śnie o ten ludzki czyn­nik… Ale o tym, z kim się wybrać w podróż, prze­czy­ta­cie w dal­szej czę­ści.

…może wła­śnie dla­tego na­dal Pata­go­nia jest tak dzika i tak piękna

3. Pora roku i kli­mat

Matkę Zie­mię ochrzczono już glo­balną wio­ską, zga­dzam się z tym cał­ko­wi­cie, tyle że ta wio­ska ma różne strefy cza­sowe, kli­ma­tyczne, zmienne pory roku, inną faunę i florę. Są miej­sca, w które o każ­dej porze roku warto się wybie­rać. Do podró­żo­wa­nia po Chile sku­sił nas cha­rak­ter geo­gra­ficzny regionu, chcie­li­śmy zoba­czyć morze, góry, las, zmie­rzyć się z tym, co znaj­duje się na dru­gim brzegu rzeki, i sta­wić czoła nie­zna­nemu. Miej­sca, w które się uda­wa­łem, czę­sto były nawie­dzane kata­kli­zmami, takimi jak trzę­sie­nia ziemi, powo­dzie, hura­gany; nawet całe wsie bywały zasy­py­wane lawi­nami skal­nymi i tymi zna­nymi z naszych gór, śnież­nymi. Na mar­gi­ne­sie: pamię­tam, jak kie­dyś wul­kan na Sycy­lii wybuchł wie­czo­rem, a jesz­cze w połu­dnie jadłem na zbo­czu Etny rodzinny obiad.

Start Pata­go­nia Ultra Race. Wej­ście do Cie­śniny Magel­lana

To żadne boha­ter­stwo, bo pod wie­loma wul­ka­nami, tak jak na Sycy­lii, żyją tysiące osób i nikt nie porów­nuje ich do sza­leń­ców. Taka po pro­stu jest nasza pla­neta, ona żyje, trzę­sie się i wybu­cha, kon­ty­nenty wciąż się prze­miesz­czają, no a my razem z nimi od tysięcy lat. Można by powie­dzieć: po co się tam pchać, ale jak się nie pchać w Hima­laje czy nie pra­gnąć się zmie­rzyć z pia­skami Sahary, jeśli chce się sma­ko­wać życie? A poza tym tam też nor­mal­nie żyją ludzie. U nas prze­cież, podob­nie jak na całym świe­cie, zda­rzają się powo­dzie, palą się lasy i sza­leją sztormy.

W tere­nie jest wręcz bez­piecz­niej, bo pla­nu­jąc wyprawę, uwzględ­niam moż­li­wość zetknię­cia się z naturą w jej naj­bar­dziej dzi­kiej odsło­nie, jaką są żywioły, a sie­dząc na kana­pie w domu, nie myślę, że rosnący za pło­tem las może kie­dyś sta­nąć w ogniu. Cie­kaw jestem, ilu z was zro­biło to, co mój przy­ja­ciel miesz­ka­jący na obrze­żach War­szawy, gdzie las zagląda do mu okien. A mia­no­wi­cie skrzyk­nął kilku roz­le­ni­wio­nych dobro­by­tem sąsia­dów i zaku­pili wspól­nie sprzęt prze­ciw­po­ża­rowy na potrzeby wła­śnie swo­jej ulicy. On jed­nak i tak cią­gle coś zwie­dza, choć w domu najbez­piecz­niej.

Sahara

Pew­nie ten kawa­łek globu koja­rzy się wam z palą­cym słoń­cem i rów­nie roz­grza­nym pia­skiem – tak, potwier­dzam, ale można na tym pisaku rów­nie dobrze zmar­z­nąć jak się opa­rzyć. Saharę pozna­łem na tyle dokład­nie, że mogę opi­sać wszyst­kie jej pory roku. Tak jak latem, jesie­nią i wio­sną nie ma na Saha­rze zasko­cze­nia, no, może poza plac­kami zie­lo­nej trawy po obfi­tym desz­czu. Wtedy na Saha­rze jest po pro­stu gorąco. To zima może nie­źle dać nam w kość. Nie cho­dzi mi tu do końca o spa­da­jącą poni­żej zera w nocy tem­pe­ra­turę, pozo­sta­wia­jącą na kału­żach znak w postaci cien­kiej tafli lodu, który szybko nik­nie wraz ze wsta­ją­cym słoń­cem, powo­du­ją­cym dużą róż­nicę tem­pe­ra­tury pomię­dzy dniem a nocą. Na ten roz­strzał można się odpo­wied­nio przy­go­to­wać sprzę­towo i jest spo­koj­nie do wytrzy­ma­nia.

Uroki kosz­to­wa­nia życia na pustyni: pustynna burza na Saha­rze

Naj­bar­dziej dokucz­liwe na saha­ryj­skiej pustyni zimą są wia­try, a dokład­nie burze pia­skowe. To one dały mi się we znaki naj­bar­dziej. Wiatr wia­trem, ale ten pustynny nie­sie ze sobą piach, kurz i pył, który – uwierz­cie mi na słowo – jest w sta­nie prze­nik­nąć wszę­dzie. Taka burza pia­skowa sięga cza­sami 2,5 km wyso­ko­ści, a potrafi trwać kilka dni. Naj­dłuż­sza, którą prze­trwa­łem, trwała cztery pełne dni i noce. Stycz­ność z burzami pia­sko­wymi i wia­trem zwa­nym samum mia­łem już wcze­śniej w Kuwej­cie, Iraku i Afganista­nie, ale ni­gdy zamieć nie trwała tak długo jak na Saha­rze. Te afgań­skie były naj­bar­dziej spek­ta­ku­larne, samum potra­fił przejść przez połowę naszej bazy w Gha­zni, zasnu­wa­jąc ją pia­chem i pyłem, a ludzie z dru­giej połowy stali i patrzyli, co kil­ka­dzie­siąt metrów dalej się wypra­wiało.

Sahara, piękna, ale i tajem­ni­cza

Skoro mia­łem już spore doświad­cze­nie, mój ekwi­pu­nek wcale nie wyglą­dał dziw­nie – pod­czas wylotu na gorącą Saharę wypo­sa­żony byłem w gogle nar­ciar­skie. Takie gogle świet­nie spraw­dzają się pod­czas pory­wi­stego wia­tru, który potrafi wyko­nać pia­skiem na nie­osło­nię­tej skó­rze mocny, wręcz bolący peeling. Nie mając zało­żo­nych gogli, prak­tycz­nie nie można patrzeć na boży świat. Czy dzień czy noc pod­czas tej sza­lo­nej zawie­ru­chy widocz­ność potra­fiła spaść do kilku metrów. By przejść z jed­nego baraku do dru­giego, roz­cią­ga­li­śmy pomię­dzy nimi sznurki, a odle­głość nie była duża, bo około 15 m. Mimo to, idąc po omacku, można było zbo­czyć z kursu i błą­dzić po naszej sztucz­nej oazie. Wiatr jest uciąż­liwy nie tylko na zewnątrz, w każ­dym pomiesz­cze­niu codzien­nie można było zastać war­stwę pyłu, który wci­skał się przez szcze­liny i ide­al­nie równo roz­kła­dał po całym pokoju. Widać to było na równo zasła­nym łóżku. Budząc się rano, wsta­wa­łem ostroż­nie, by nie wznieść wokół sie­bie chmury pyłu. Pod­czas burzy na zewnątrz nie jest moż­liwy trans­port, zamie­rają wszel­kie prace, dzieje się coś podob­nego jak w cza­sach pan­de­mii. Sie­dzi się w bez­piecz­nym miej­scu i czeka, aż to cho­ler­stwo odej­dzie w zapo­mnie­nie. Potem jest dziw­nie cicho, powie­trze wydaje się tak przej­rzy­ste, że aż widok hory­zontu razi w oczy, czło­wiek ma wra­że­nie, że jest w samym środku planu krę­co­nego wła­śnie doku­mentu tele­wi­zyj­nego o potę­dze natury, bo widok brą­zo­wej pustyni po bez­kres nie jest moż­liwy do opi­sa­nia, serio.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki