Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najchętniej zatytułowałbym tę książkę „Z tęsknoty za podróżami”. Odkąd nastała pandemia, zdecydowanie mniej podróżujemy, jesteśmy zamknięci w czterech ścianach, tylko nielicznym udaje się gdzieś wyjechać i odetchnąć od codzienności.
Dlatego zabieram Was w ekstremalną podróż!
Odwiedziłem czterdzieści sześć państw i dzielę się z wami moim doświadczeniem planowania podróży, pakowania sprzętu, pobytu za granicą i przetrwania w skrajnie trudnych warunkach.
Dowiecie się, jak moja jednostka GROM przygotowała mnie do przetrwania nie tylko w Afganistanie, ale i w Patagonii, gdzie brałem udział w najtrudniejszym biegu łączonym, a gdy miejscowe wojsko poprosiło o ewakuację drogą powietrzną, my, polscy żołnierze, daliśmy radę.
Podróż to nie tylko miła przygoda, ale i zmierzenie się z siłami natury i geopolityką. Jako ekspert bezpieczeństwa nauczę was, jak unikać kłopotów w podróży, a jeśli już wdepniecie na jakąś minę, to pomogę wam wyjść z tego cało.
Zwiedzicie ze mną Chile, jeden z najpiękniej położonych krajów świata i jeszcze raz przetrwamy razem Belize. Zabiorę was na Filipiny, gdzie czas płynie wolniej, a krajobraz to nie tylko rajskie plaże i cudowne widoki. Zwiedzicie Iran, zobaczycie kolorowe miasta, wystawne pałace szachów, pospacerujemy po bazarach (i nie wyjdziemy z nich bez kasy) odwiedzimy wyłożone bajkowymi mozaikami meczety.
Przekonacie się, że Irak to nie tylko wojna, a Liban to państwo kontrastów. Odpoczniecie na Madagaskarze, w kraju lemurów i wanilii, gdzie wszyscy kochają „Polska”. Odwiedzimy też Bieszczady, które, choć cudowne, na zawsze pozostaną polish fucking jungle.
I to jeszcze nie wszystko… mam na celowniku CAŁY ŚWIAT!
To co, jesteście gotowi udać się w podróż z Navalem? Tym razem wyruszymy nie na wojnę, choć i tam zajrzymy, ale na przygodę przy amplitudzie temperatury od -36 do 64 stopni Celsjusza!
Nie spać, zwiedzać… Naval
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Świat na celowniku to trochę taki ekstremalny poradnik podróżniczy, w którym nie tylko podzielę się z wami radami, jak dobrze zaplanować swą podróż, lecz także udacie się ze mną w wiele miejsc, które zwiedziłem jako żołnierz jednostki specjalnej GROM i jako cywil! Po tej lekturze będzie wam łatwiej zaplanować podróż, niekoniecznie w tradycyjnej formie. Fascynujący jest już sam początek – to jakby czytanie skryptu bez oglądania akcji, ale takie właśnie bywa planowanie operacji specjalnych. Ich akcja dopiero z czasem się rozwija, nabiera dynamiki i kolorów. Jeśli będąc gdzieś tam w świecie, chcemy przeżyć fascynującą przygodę, musimy postawić na bezpieczeństwo, trzeba przebrnąć przez planowanie, przygotowanie sprzętu i zadbanie o szczegóły, które nie są spektakularne, ale to właśnie dzięki nim potem tam w boju wiemy, jak walczyć, by zwyciężyć. Wiemy też, jak bezpiecznie podróżować, by wrócić i móc opowiedzieć, jak wygląda inny świat, ten, który obraliśmy sobie za nasz cel.
„Żołnierzu tułaczu…” – tymi słowami chętnie rozpocząłbym pisanie mojej podróżniczej książki. W naszej kulturze przed wiekami upowszechniła się taka właśnie postać i Pieśń o żołnierzu tułaczu rozpoczynająca się słowami:
Idzie żołnierz borem, lasem,Przymierając z głodu czasem;Chleba, soli nie żałować,Trza żołnierza poratować.
Piękna i zarazem smutna pieśń. Przez wieki jej tekst był zapożyczany przez naszych największych poetów i upowszechniany. Mamy nowe czasy i ze mną, weteranem jednostki wojskowej GROM, zostaniecie przygotowani na podróż, której nie będziecie żałować, do was będzie należała decyzja, jaką przygodę podczas podróży chcecie przeżyć. Tam, gdzie się ze mną udacie, będzie ich wiele, więc trzeba się dobrze przygotować, by bezpiecznie wrócić do domu i każdą z nich opowiedzieć. Sporej części z nas już nie odpowiada standardowa impreza serwowana przez biuro podróży z gwarantowanym all inclusive – mimo iż i to bywa fajne oraz często ma sens, choćby ten ekonomiczny. Ale trochę już wyrośliśmy z gwiazdkowych hoteli i chcemy chadzać własnymi ścieżkami, by podążać szlakami odkrywców świata.
Opracowując mój wyjazd, korzystam ze sprawdzonego schematu używanego w działaniach specjalnych. Jest on bardzo prosty:
• rozpoznanie, • planowanie, • przygotowanie, • operacja, • powrót do bazy.
Oczywiście na każdy z punktów składa się kilka elementów, w wojskowej nomenklaturze tak to właśnie brzmi. W przypadku naszej wyprawy, do której postaram się was przygotować, i w opisach moich wyjazdów schemat będzie wyglądał bardzo podobnie. Musicie przyznać, że nawet bez tej rozpiski każde z nas, nawet nieświadomie, planuje podróż podobnie. Wpierw wyznaczacie sobie cel podróży, potem szykujecie się do wyjazdu, udajecie się na miejsce, ciesząc się wypoczynkiem, no i wracacie do domu. Ja, korzystając z mojego wojskowego doświadczenia, podczas planowania podróży każdy z punktów rozbijam na detale i szykuję się, jakbym jechał na operację bojową.
Dzielę wyprawę na etapy. Na każdy z nich muszę się przygotować, zaczynając od odpowiedzenia sobie na pewne pytania, które wynikają z przygotowywania się do podróży. Pierwsze z nich to: czy ja chcę tam jechać, a jeśli tak, to czy jestem gotowy na tę podróż?
Zacznijmy od jeszcze innego pytania: dlaczego żołnierz zabrał się do pisania poradnika podróżniczego? No jak to – a kto przez wieki, jeśli nie wojak, był tym, który podróżował i odkrywał nieznane naszej cywilizacji lądy i morza? Już z założenia żołnierz równa się podróżnik. Tak też właśnie niezależnie od nowożytnej epoki wyglądała część mojego życia. Gdy byłem dzieckiem, czytanie Biblii i opowieści o Ziemi Świętej z podróżą Trzech Króli w tle rozgrzewały wyobraźnię. Podobnie z otwartymi ustami, niczym fascynujących baśni, wysłuchiwałem historii o wyprawach krzyżowców i zdobywaniu nowego świata na lekcjach geografii i historii. Jako żołnierz miałem to szczęście, że na własnej skórze mogłem przekonać się już na miejscu o potędze dawnych armii czy odwiedzić Ziemię Świętą. Kto nie zna Aleksandra Wielkiego i historii jego wypraw? Będąc w Afganistanie, podążaliśmy jego śladami i podziwialiśmy pozostałości jego warownych wież na jedwabnym szlaku. Babilon, Jerozolima, Trypolis, piramidy Azteków w Meksyku czy te równie magiczne w belizeńskiej dżungli – wszędzie tam historia pozostawiła swój ślad. Budowano i walczono w tych miejscach od zawsze, więc i dzisiejszy żołnierz pozostawił przy nich odcisk buta, raz jako wojak, a raz jako turysta.
Widok starej i zniszczonej działaniami wojennymi części Ghazni, miasta we wschodnim Afganistanie
W dzieciństwie wertowałem atlas geograficzny i historyczny, podążając palcem po mapie, marząc o podróżach tych geograficznych na równi z tymi historycznymi w czasie i przestrzeni. Te drugie ziściły się w dorosłym życiu. Rozkochałem się w podróżowaniu i nawet nie wiem kiedy, odwiedziłem prawie pięćdziesiąt państw, służbowo lub prywatnie, spełniając dziecięce marzenia. Było ciekawie, ale i niebezpiecznie. Dzięki wyszkoleniu, odpowiedniemu sprzętowi i przyjaciołom, z którymi tam byłem i moim wspomnieniom mogę przygotować i was do ciekawej przygody. To co – w drogę?
Przed pójściem do wojska jako osiemnastolatek tylko dwa razy, i to nielegalnie, przekroczyłem granicę kraju, zaś swą pierwszą oficjalną podróż poza Polskę odbyłem właśnie dzięki zasadniczej służbie wojskowej.
Pierwszym z tych nielegalnych przekroczeń granicy była wyprawa na zakole Odry podczas polowania na kaczki. Często udawałem się na nie z wujkiem Józkiem w okolicach wsi Olza koło Raciborza. Strzelona kaczka utknęła w zaroślach po czechosłowackiej stronie, a że wujek należy do śmiałych, to przeprawiliśmy się po nią, wyręczając psa, który nie mógł jej znaleźć. W tamtym miejscu Odra i jej dopływ Olza tak się wiją, że nie wiadomo, który teren należy do którego państwa, ale w pamięci dzieciaka utkwiła ta eskapada i emocje związane z przekroczeniem granicy, jakbym brał udział w kontrabandzie. Za drugim razem nie było to już przypadkiem. Los wyznaczył mi pierwsze „zadanie bojowe” poza granicami. Boisko klubu piłkarskiego LZS Pietraszyn graniczyło bezpośrednio z Czechosłowacją. Na czas meczu nie zjawiły się wojska ochrony pogranicza, co było regułą obu naszych braterskich narodów. Stróże granicy byli potrzebni, by w razie kopnięcia piłki na stronę sąsiada móc ją odzyskać. To oni ją podawali. Tym razem ich zabrakło, więc ochoczo zwiedzaliśmy zaorane pole po czechosłowackiej stronie, wyrastając na lokalnych bohaterów – przekraczając granicę tam i z powrotem i odzyskując piłkę.
Zasadnicza służba wojskowa upomniała się o mnie w 1993 roku. Sam wyjazd do Lublińca już był dla mnie przygodą, która otworzyła przede mną cały świat. Dzisiaj Ziemia, poza narysowanymi na mapie i pilnowanymi przez administracje rządowe granicami, nie ma dla nas barier – może poza finansami, bo podróże kosztują. Wiadomo, w wielu miejscach toczą się konflikty zbrojne. To jednak nigdy nie stanowiło dla mnie przeszkody, wręcz byłem szkolony, by tam jeździć, no, może nie jako turysta… Dziś nie trzeba być żołnierzem, by wyjechać na misję ONZ do Libanu i zwiedzać Izrael, nie trzeba emigrować zarobkowo i politycznie, by zobaczyć USA, ani być profesjonalnym podróżnikiem, by przedzierać się przez pierwotne lasy Patagonii. Wszędzie tam możemy pojechać, bo po prostu chcemy dotknąć, powąchać i zasmakować innego skrawka globu. Mamy w sobie chęć poznawania natury, historii i geografii tam na miejscu.
Obecnie dzięki doświadczeniu w podróżowaniu patrzę na swoje wyjazdy jak na planowanie operacji specjalnej. Dzielę pobyty na poszczególne elementy, które można dokładnie tak samo zaplanować jak operację wojskową:
• rozpoznanie, czyli dowiedzenie się wszystkiego na temat miejsca, które chcę odwiedzić, • logistyka, czyli jak się spakować, co ze sobą zabrać, a co mogę zdobyć na miejscu, • transport, czyli analiza i wybór środka przemieszczania się, ustalenie trasy przejazdu: głównej i dróg zapasowych, • zabezpieczenie medyczne, czyli zabranie zestawu pierwszej pomocy, określenie, na co można liczyć na miejscu (trzeba się też oczywiście ubezpieczyć i zaszczepić odpowiednio wcześniej), • zakwaterowanie, czyli gdzie będę mieszkać, gdzie można, a gdzie nie warto zostać na noc, • kontakt osobowy, czyli sprawdzenie, czy w regionie będzie można liczyć na jakieś wsparcie: krewnych, znajomych, znajomych naszych znajomych…, • pobyt na miejscu, czyli zaplanowanie wstępnie każdej aktywności dzień po dniu, • łączność, czyli wiedza, jak poinformować naszych bliskich, ale i w razie niebezpieczeństwa służby, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje, • sytuacje awaryjne, czyli przygotowanie się na zagrożenia, których chcielibyśmy uniknąć podczas naszej wyprawy, a jednak one się zdarzą – łącznie z przygotowaniem się do sytuacji zakładniczej i walki o życie.
Niezależnie od liczby odbytych podróży do wyjazdu zawsze podchodzę bardzo poważnie. Już na wstępie odpowiadam sobie zawsze na podstawowe pytanie: czy to ja chcę tam jechać? Nie lubię, gdy ktoś decyduje za mnie, więc sam nigdy zbytnio nikogo nie namawiam na podróżowanie ze mną. Miejsca na wyprawy wybieram, wydawałoby się, dość przypadkowo: gdzieś coś przeczytałem, dawno temu, i zostało w mojej głowie, a nawet jeszcze wcześniej, bo w dzieciństwie marzyłem, by tam pojechać. Kiedyś znajomy wspominał, że warto zawitać w niesamowite miejsce, które właśnie odwiedził, więc zaczynam czytać o tym miejscu i wiem, że faktycznie chciałbym je zobaczyć. Przed pandemią decydowałem się na wyjazdy, podczas których mogłem połączyć podróż z czymś, co uwielbiam, czyli bieganiem. Nic nie stoi na przeszkodzie, by podczas wyjazdu wziąć udział w jakimś zorganizowanym biegu albo odwrotnie, wyjechać na wydarzenie sportowe, a przy okazji w miarę możliwości zwiedzać i poznawać kolejny kraj. Właśnie takim rzutem na taśmę 1 marca 2020 roku przebiegłem maraton na Malcie. Po tym biegu przez COVID-19 zamknęli nam świat, biegi masowe, a nas samych w domu. Właśnie wskutek tej sytuacji, ponieważ tęskniłem za podróżami, naszła mnie myśl, by okazując punkt widzenia żołnierza podróżnika, podzielić się z wami opowieścią o moich wyprawach.
Medal za udział w maratonie na Malcie
Daję wam w tej książce, wraz z moimi historiami, porady, jak przygotować się do podróży, a resztę – czyli miejsce, czas, klimat, geografię etc. – ogarnijcie sobie sami.
W dzieciństwie, patrząc nie tylko na mapy w atlasie, ale i na chmury, zastanawiałem się, nad jakim miastem one wiszą w swym gazowym skupieniu, i czekałem, aż spadnie z nich deszcz. Czy ktoś z Opola, Wrocławia, a może nawet z Berlina też je widzi w tym samym czasie? Bo przecież księżyc i gwiazdy widzimy wspólnie – ale czy chmury też? Nie przypuszczałem, że w moim dorosłym życiu samo podróżowanie będzie może nie tyle proste, ile dostępne. Tak jak chmury do tej pory, tak i my dziś możemy nie zwracać uwagi na granice (oczywiście zakładam, że świat powróci kiedyś do stanu sprzed pandemii COVID-19). Jak inaczej brzmią dla mnie często odległe, a nawet egzotyczne nazwy, takie jak Cieśnina Magellana, gdy mogłem stać u jej wejścia na linii startu jednego z najtrudniejszych wyścigów łączonych na świecie. Jak inaczej patrzę na mapę Afryki, wiedząc, że pomarańczowy kolor oznaczający pustynie to nie piaszczysty puch – choć tak ona wygląda na filmach przyrodniczych – ale twarde wydmy, które godzinami przemierzałem w karawanie samochodów. Na ogół nie myślimy też o jednym, czymś, co zawsze okazuje się ciekawą zagadką: kogo spotkam, kogo poznam… W podróży zawsze mam ze sobą drobny prezent, żeby w ten prosty sposób pokazać, że i ja pochodzę z miejsca, w którym mamy jakieś tradycje i obyczaje. Dziś patrzę na punkty świata jak na zakamarki globalnej wioski, wiedząc już, że to nie tylko szkic na mapie i przybliżenie zdjęcia satelitarnego, ale i wąska uliczka gdzieś tam na Ziemi Ognistej z zaparkowanym fiatem 126p, na której akurat panuje sjesta.
Misja ONZ w Libanie dała szansę zakosztowania podróży, połknąłem bakcyla na całe życie, choć niestety wiele z moich podróży było tymi wojennymi
Podczas wyjazdu na misję ONZ UNIFIL do Libanu na równi wypełniałem żołnierski obowiązek i mogłem zakosztować podróży. W większości misje ONZ charakteryzują się tym, że są to operacje stabilizujące sytuację w zapalnym rejonie lub rozgraniczające zwaśnione strony. Żołnierze ONZ zazwyczaj nie walczą, mawia się, że niosą pokój, więc służba stwarza możliwość poznawania miejsca, w którym się stacjonuje. Z niebieskim beretem na głowie zwiedziłem sporą część Libanu, również Izrael zezwalał, byśmy jako żołnierze mogli zwiedzać Ziemię Świętą i Zachodni Brzeg Jordanu.
Na misji pokojowej ONZ UNIFIL w Libanie pierwszy raz zetknąłem się z Gurkhami, czyli Nepalczykami. Gurkhowie są znani od wieków z waleczności i odwagi, służyli w szeregach brytyjskich wojsk kolonialnych, a niektóre ich oddziały pozostają w służbie angielskiej do dziś. Gurkhów spotkałem jeszcze później, na kursie przetrwania w Belize, gdzie byli moimi instruktorami i bitnymi rywalami podczas gry w piłkę nożną, nigdy nieodstawiającymi nogi. Spotkałem ich na wojnie w Iraku i Afganistanie, a więc wszędzie tam, gdzie mnie rzuciła wojenna zawierucha. Wracając do Libanu, Gurkhowie poza swą walecznością pozostawili w moich nozdrzach zapach kadzidełek, który zawsze unosił się w buddyjskiej świątyni zbudowanej na terenie ich bazy nieopodal miasta Tyr. Po prostu wiedziałem, że kiedyś muszę odwiedzić ich kraj, poznać ich kulturę i nabyć charakterystyczną część uzbrojenia tamtejszych wojowników, nóż kukri. Zrobiłem to trzykrotnie i nadal mi mało. Istnieją miejsca, w których jeszcze nie byłem, w myśl zasady, że trzeba gonić uciekającego króliczka. Dalej planuję, gdzie i kiedy pojechać – i nie są to już tylko dziecięce marzenia, ale poważne plany, chcę odkryć te obszary sam dla siebie. Inspiracją dla naszych podróży często są napotykani na naszej drodze ludzie i ich opowieści. O tym, jak podróżują inni, dowiedziałem się właśnie podczas jednej z wypraw do Nepalu. W miejscowości Yak Kharka na wysokości 4010 m n.p.m. spotkałem przesympatyczną Angielkę. Z zawodu była nauczycielką klas początkowych, więc mogła spokojnie ze mną rozmawiać, bo mój angielski wtedy właśnie raczkował. W Yak Kharka panuje bardzo surowy klimat i przed pójściem spać wszyscy siedzą w jednej izbie, skąpo opalanej pojedynczym patykiem, wspominam to jako raczej podtrzymywanie ognia. Na tej wysokości już nie rosną drzewa, więc żeby mieć opał, trzeba go po prostu przynieść z niższych partii gór, dlatego jest on skrupulatnie racjonowany. Wspomniana Angielka była panią około pięćdziesiątki, zaopatrzoną w niewielki plecak. Przedstawiliśmy się sobie i każde z nas opowiedziało o swoich wrażeniach z Nepalu i swoim podróżowaniu. Dowiedziałem się, że nauczycielka była już czwarty miesiąc w podróży. Wzięła półroczny urlop bezpłatny i na start swojej przygody poleciała do Australii. Ten lot był największym kosztem wyprawy. Postanowiła natomiast wrócić czym popadnie, traktując to jako sposób na zwiedzanie. W przerwie w zwiedzaniu Australii obejrzała Nową Zelandię, potem znów przemierzała kontynent australijski autostopem i czym się tylko dało. Drogą wodną lub powietrzną przedostała się na mnóstwo wysp na Oceanii, zahaczając o Filipiny, Borneo i Sumatrę, skąd dopłynęła do Singapuru i przez Malezję dotarła do Kambodży, Wietnamu, Tajlandii, Birmy, Bangladeszu. Wreszcie dostała się do Indii, a stamtąd koleją i autobusem do Nepalu – tak jej upłynęły cztery miesiące. Dwa pozostałe miesiące przeznaczała na zwiedzanie Nepalu, Tybetu i znów Indii. Znacznie tańszym lotem z New Delhi planowała wrócić do rodzimego Londynu. Spojrzałem na jej mniejszy o połowę od mojego plecak i spytałem, czy to wszystko, co ma przy sobie. Wystarczył uśmiech i zrozumiałem, że nic więcej do podróżowania jej nie trzeba. Dodała tylko, że w Tajlandii kupiła sobie nowe buty, a idąc w góry w Nepalu, dokupiła kurtkę puchową.
Gdzieś w Libanie na jednym z nepalskich posterunków
Innym razem w mieście Pokhara, też w Nepalu, słysząc naszą polską mowę, dosiadł się do nas młody Chilijczyk. Pochwalił się, że kilka miesięcy wcześniej odwiedził Zakopane. Miał dobre wspomnienia z Polski, więc gdy usłyszał nasz język, zapragnął się przywitać. Opowiedział nam o swoim podróżowaniu. Otóż w poprzednim roku skończył studia medyczne. Postanowił, że zanim przystąpi do pracy i się ustatkuje, zwiedzi cały świat. Wziął kredyt i udał się w dwuletnią podróż, podobnie jak nauczycielka z Anglii, z tą różnicą, że nie miał szczegółowego planu i jechał tam, gdzie akurat dostał tani bilet albo na trasie ktoś coś fajnego podpowiedział. Tak właśnie trafił ze Słowacji do naszego Zakopanego. Nepal to miejsce dla naprawdę pozytywnie zakręconych marzycieli. Tego samego dnia można spotkać na drodze postać przypominającą Jezusa, Krysznę i buddyjskiego mnicha. Świat jest kolorowy, więc warto go odkrywać na swój sposób.
Nepal jest pełen kolorów i ciekawych ludzi
Kto z mojego pokolenia nie marzył o wyjeździe czy też podróży do Ameryki? Samo słowo już brzmi tajemniczo, dla nas, mieszkańców Starego Lądu, to romantyczny kontynent z pierwotną przygodą w tle. Od wieków przyciągał podróżników, rozbójników, piratów i zdobywców Dzikiego Zachodu wojujących z Indianami na prerii, a z czasem przekształcił się w ląd emigrantów zarobkowych i mocarstwo. Na USA patrzyłem przez pryzmat czasopisma „Ameryka”, prenumerowanego przez mojego tatę. Kredowy papier, na którego stronach, poza – pewnie ciekawymi – artykułami z dziedziny przemysłu, finansów, polityki, motoryzacji, sportu i kultury, aż błyszczały, pobudzając wyobraźnię, kolorowe zdjęcia szklanych drapaczy chmur, jaskrawych kabrioletów i uśmiechniętej Polonii.
Jedna z okładek kultowego czasopisma „Ameryka”. Przeglądając jego strony, marzyłem o zwiedzaniu USA
Ameryko, ziemio obiecana! Ja po prostu w dorosłym życiu wiedziałem, że muszę tam pojechać. Mieszkali tam też od pokoleń moi krewni z jednej i drugiej strony. USA i Kanada były mi przez to bardzo bliskie. Ponoć od jakiegoś kuzyna dziadka, który odwiedził nas dawno temu, dostałem w wieku dwóch lat dolara, nie mam pojęcia, co się z tym dolarem stało, ale każdy zagraniczny pieniądz od tamtego czasu był odkładany w skarbonce i „rósł” na bilet razem z marzeniem, że i ja do Ameryki kiedyś pojadę. Pierwsze kroki na amerykańskim kontynencie postawiłem w drodze na Jungle Basic, trening, który odbywał się w Belize. Spotkanie z drapaczami chmur nie odbyło się zatem, tak jak marzyłem, na Manhattanie, ale w Houston, gdzie spod jednego z ładniejszych budynków w mieście przegnał nas policjant, bo okazało się, że robimy sobie zdjęcie na tle stanowego więzienia.
Poznawanie świata to nie tylko obcowanie z nowym miejscem, ale i smakowanie kultury, która była tu przed nami
Wtedy też trochę blask Ameryki prysł: w przylotniskowym hotelu po zgaszeniu światła okazało się, że łóżka są olbrzymie, ale grasują przy nich wielkie karaluchy. Ale taka jest właśnie Ameryka, ma wszystkie odcienie, tylko my ją czasem idealizujemy, stereotypowo myśląc, że USA to kraj przepychu, gdzie dolary leżą na chodniku i wystarczy się tylko schylić, by stać się jednym z milionerów. Nie. Na ulicach, a raczej pod mostami leżą bezdomni. Czasem odwrotnie: postrzegamy Amerykę jako kapitalistyczne państwo, któremu zależy tylko na robieniu biznesu, przy okazji wznieca więc dla korzyści wojny to tu, to tam. Jest w tym trochę prawdy, ja jednak zacząłem odkrywać USA jako kraj o niesamowitej geografii i przyrodzie, to jest dla mnie prawdziwa Ameryka, tylko szkoda, że jej rdzennych mieszkańców już prawie nie ma… Impulsem do zwiedzania były oczywiście moje służbowe kontakty z amerykańskimi żołnierzami, miałem też to szczęście, że odbyłem w Stanach dziesięciotygodniowy kurs, który był tak naprawdę szansą poznania amerykańskiej kultury. No dobra, przesadziłem – może liźnięcia Teksasu.
W tej książce poznacie Navala marzyciela i romantyka, tak jak pisałem na wstępie, moje podróże to często spełnianie dziecięcych marzeń o poznawaniu świata. Skoro tyle czytałem o rdzennych Amerykanach, nie mogło mnie zabraknąć w Meksyku.
Wierzenia Azteków to krwawe i niezrozumiałe dla nas obyczaje
Coś w tym kraju jest dla mnie niesamowitego, nie potrafię sobie tego dokładnie zdefiniować, ale odczuwam żal po zniszczonej cywilizacji. Są piramidy, jest i nowa kultura, z której dumni są Meksykanie, a ja patrzę na pozostałości po Aztekach i Majach, odwiedzam miejsca ich kultu i mam ochotę wykrzyczeć: czy dla kogoś jeszcze nie odeszliście w zapomnienie? Pewnie dlatego bliskie stało mi się plemię Selk’nam, dawniejsi rdzenni mieszkańcy Patagonii i wysp Ziemi Ognistej. Dziś uważani są za plemię wymarłe na skutek ludobójstwa dokonanego przez białego człowieka, który omamiony pragnieniem złota, a potem podporządkowania sobie wypasu krów doprowadził do zagłady ich cywilizacji. Chichotem losu jest to, że potomkowie oprawców Selk’nam zarabiają dziś na krzewieniu ich kultury, rysując ich postacie i tworząc biżuterię na potrzeby takich jak ja. Chcąc, by ci rdzenni Amerykanie nie umarli na zawsze, zostawiam tutaj ich ślad.
Czasami trafi się nam wycieczka w postaci miłej niespodzianki. Taką niespodzianką było wygranie przez Gosię głównej nagrody w jednym z konkursów organizowanych przez eSky.
Curaçao kojarzy mi się przede wszystkim z kolorami
Na tej stronie można kupić bilety lotnicze, zarezerwować pokój w hotelu, wynająć samochód, ale i wygrać bilet na karaibską wyspę Curaçao. Wyspę, o której niewiele wiedziałem, nie miałem zamiaru jej odwiedzić i pewnie nigdy bym na nią nie trafił, a tymczasem przez przypadek poznałem jeden z najbardziej kolorowych zakątków świata.
Planowanie ma większy sens wtedy, gdy wszyscy uczestnicy wyprawy biorą w nim udział
To co, planujemy naszą wyprawę? Nie spać, zwiedzać, a będzie się działo! Ja sobie tak poukładałem moje wyprawy, że dobrze się bawię już podczas samego ich planowania. Sama organizacja podróży podnosi mi poziom adrenaliny, a endorfiny nie pozwalają spać. Już myśl o wyjeździe, czytanie o tym, co zobaczę, gdzie będę, zarys historii i geografii wybranego miejsca pozytywnie mnie nakręcają i nie mogę się doczekać trasy.
Trzeba się uczyć od najlepszych. Nigdy nie lubiłem roboty sztabowej, praca w sztabie kojarzy mi się z kwitami i godzinami spędzonymi nad mapami. Ale moje nastawienie do tej roboty zmieniło się, gdy w Firmie zaczęliśmy sami planować nasze operacje i dzięki takim żołnierzom jak Jogurt, który z zamiłowania jest planistą, zawsze szło to gładko.
Wybrzeże Pacyfiku to dla mieszkańców Monterey miejsce weekendowo-nocnych pikników
Po wspólnym wojennym wyjeździe do Iraku polubiłem się z naszym sztabowcem, a nawet zaprzyjaźniłem. Jogurt dostał się na roczne studia, jakieś tam sztabowe do USA, a po zaaklimatyzowaniu się zaprosił mnie wraz z rodziną na dwutygodniowy pobyt. Oczywiście nie miałem zamiaru siedzieć mu na głowie przez dwa tygodnie. Mieszkał i studiował co prawda w pięknej miejscowości Monterey w Kalifornii, na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, na miejscu było co robić, nie było potrzeby ruszania się zbytnio z okolicy, ale dusza podróżnika na to nie pozwoliła. Poza gościną otrzymałem w pakiecie pięknie przygotowany plan, konspekt mojej objazdowej wyprawy po czterech stanach. Kalifornia, Arizona, Utah i Nevada stały przede mną otworem, podane jak na tacy. Wydrukowany konspekt zawierał plan podróży i listę miejsc, które mieliśmy odwiedzić.
Ale to, jak on to zrobił i w jakiej formie dostałem pakiet dokumentów, przerosło wszelkie turystyczne oczekiwania. Plan zawierał:
• dzienną mapę trasy z podanym harmonogramem dnia, • liczbę kilometrów do przejechania na każdy dzień, • orientacyjny czas przejazdu do każdego kolejnego punktu, • godzinę pobudki wyliczoną tak, by dojeżdżać w kolejne miejsce zgodnie z planem, • zdjęcia charakterystycznych miejsc, np. skrzyżowania dróg, stacje benzynowe (pomogło nam to w zorientowaniu się w terenie niezależnie od mapy i zasięgu GPS), • godziny otwarcia i zamknięcia miejsc wartych zwiedzenia, • adresy hoteli, • adresy szpitali i posterunków policji na trasie podróży, • adres ambasady, numer kontaktowy do ambasady.
Plan wyprawy prowadził mnie za rękę na dystansie 2200 km przez wspomniane cztery stany, zwiedziliśmy Grand Canyon – Parashant National Monument, Park Narodowy Yosemite, Park Narodowy Doliny Śmierci, Sequoia National Forest, Lake Mead National Recreation Area i wiele innych niesamowitych miejsc z Las Vegas włącznie.
Skróty bywają czasami niespodziewanym zaskoczeniem
Można by powiedzieć, że trochę nuda, czy obyło się bez przygody? A jednak… W 2009 roku miałem już nawigację GPS, więc tak do końca nie chciałem trzymać się rad doświadczonego „sztabowca”, szturmowiec lubi chadzać własnymi ścieżkami, a co… Po kilku dniach oswoiłem się już jako tako z Ameryką i jej drogami, po przejechaniu pustyni w Nevadzie i zaliczeniu Doliny Śmierci wydawało mi się, że już nic spektakularnego wydarzyć się nie może, po prostu chwilo trwaj! Jogurt wyznaczył mi trasę, która na jednym z odcinków wydawała się nie najrozsądniejsza, bo nakazywała objechać jeden z parków narodowych naokoło, robiąc tak zwaną podkowę. Na mapach się znam – i dostrzegłem drogę narysowaną jak się patrzy grubą linią przez środek tej podkowy. GPS utwierdził mnie w przekonaniu, by poruszać się własnymi ścieżkami, no to w drogę, na skróty. Pierwsze, co mogło mnie zaniepokoić w tym wkraczaniu na niepewny grunt, to to, że przestaliśmy mijać jakiekolwiek samochody. To jednak w Stanach nie jest niczym dziwnym. Jadąc przez wspomnianą pustynię w Nevadzie, też nikogo nie spotkałem przez trzy godziny jazdy. Drugą dziwną rzeczą, która przykuła moją uwagę, była doszczętnie opuszczona miejscowość – filmowa sceneria, w której straszyła rozpadająca się stodoła, a w zabudowaniach skrzypiały okiennice poruszające się w rytm hulającego tu wiatru. Nawet nie wiem, kiedy skończył się asfalt, a szutrową drogę zagrodził szlaban z napisem „PRIVATE AREA”. Spojrzałem na mapę i monitor GPS – byłem w połowie mojego skrótu. Droga powrotna liczyła dobre cztery razy więcej kilometrów… No nic – niczym śmiały zwycięzca dałem szlaban w górę, jedziemy, a co tam. Już za pierwszym zakrętem drogę zagrodziło mi stado krów z bykiem na czele, musiałem go wręcz delikatnie szturchnąć błotnikiem w zad, by zlazł z drogi. Jechaliśmy i jechaliśmy, a raczej się kulaliśmy z 15 km na godzinę, bo droga usłana była sporymi kamieniami. Po długiej chwili ciszy moja małżonka zaniepokojona dzikim pejzażem spytała: „Może w końcu kogoś spotkamy na tej drodze?”. Nie myśląc zbyt wiele, odpowiedziałem wprost, że może byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy nikogo nie spotkali… Przestało być zabawnie, nikt nie wiedział w tamtej chwili, gdzie dotarliśmy po zboczeniu z trasy, co prawda paliwa i wody miałem zapas, ale dzień jakoś szybko zaczął się kończyć, nastała nieprzyjemna szarówka i zanikł sygnał GPS. W takiej chwili do głowy przychodzą wspomnienia filmów typu Teksańska masakra piłą mechaniczną – choć przecież byliśmy gdzieś w Utah. Zaczęliśmy na poważnie rozmawiać o tym, jak się zachować, jeśli ktoś na siłę będzie chciał nas zatrzymać. Zuzia, moja dwuipółletnia córeczka, cichutko jak myszka siedziała z tyłu w foteliku i nic a nic się nie odzywała, nawet nie podśpiewywała. Kolejny zjazd z górki kończył się przejazdem przez wartki bród, na co Gośka głośno powiedziała: „No to teraz trzeba nam się już tylko modlić”, a z tylnego siedzenia dobiegły nas słowa: „W imię ojća i śina amen…”. Po czterech godzinach jazdy bezdrożami wjechaliśmy na kolejną górkę. Czekał tam na nas szlaban z groźnie brzmiącym napisem: „Park prywatny, zakaz wjazdu pod groźbą surowej kary pieniężnej. Wjazd na teren na własną odpowiedzialność”. Do tego dorysowana strzelba. Nie myślcie więc, że gdy wszystko sobie dokładnie zaplanujecie, to już nic ciekawego was nie spotka, zawsze jest co wspominać, tylko trzeba ruszyć się z hotelu, a w tym przypadku z wygodnej kanapy przyjaciela.
Dobry plan i działanie zgodnie z nim, a nie droga na skróty to sposób nie tylko na przeżycie fascynującej przygody, ale i dosłownie na przeżycie. Jedne z pierwszych zajęć, jakie miałem podczas Basic Patrol Course w Belize, a dokładnie w centrum szkolenia British Army Training and Support Unit Belize (BATSUB), rozpoczęły się od zapoznania nas z planem naszego pobytu, a raczej działania w dżungli. I to dosłownie, bo trzeba zrozumieć na czym „PLAN” polega i dlaczego należy zgodnie z nim działać. Dżungla, podobnie jak morze, nie wybacza błędów, a jeśli ktoś lub coś się zgubi, to raczej zapomnij… Dżungla to miejsce, które nas wyżywi i wyleczy, a jednocześnie w którym nieprzygotowany podróżnik ma najmniejsze szanse na przeżycie na kuli ziemskiej. Dziwne, prawda?
Mieć plan – choćby po to, że jeśli się zgubisz, to będziesz wiedzieć, jak się odnaleźć
A jednak. Plan jest po to, by już z góry ułożyć sobie działanie i przygotować się do tego, co zastaniemy w terenie, tam na miejscu. Na samym wstępie zaskoczyło mnie to, że planowanie dnia w dżungli jest podporządkowane temu, by przetrwać w niej noc, a gdzieś z boku tylko wspomniano o szkoleniu i treningu taktycznym. No dobra, myślimy sobie, ale co z walką, z przeciwnikiem i tak dalej – z naszym żołnierskim rzemiosłem? Szybko nas jednak sprowadzono na ziemię, a raczej do buszu. Przetrwanie w dżungli jest całkowicie podporządkowane porze dnia i nocy i to nie przeciwnik, ale dżungla jest dla nas największym zagrożeniem. Około 70% jadowitych stworzeń żeruje właśnie w nocy. Zmyślne pułapki zwane monkey trap są trudne do zauważenia w ciągu dnia, a nocą jest się skazanym na wpadnięcie w taką, żartów nie ma. Spora część dnia polega na przygotowaniu, znalezieniu i zorganizowaniu sobie miejsca na przetrwanie nocy. Pomyślcie, jak może się skończyć taka noc, gdy bezmyślnie rozbijecie się, nieświadomi, w suchym korycie rzeki, bo takie miejsce jest często idealne, czyste, podłużne, daje trochę przestrzeni, a w nocy nadejdzie burza i obudzicie się w rwącym potoku… Dzień w dżungli spędza się, całkowicie dopasowując się do panującej w niej rutyny. By coś upolować lub złowić, trzeba działać o odpowiedniej porze, bo niczego nie zdobędziesz o złej porze dnia. Jest czas, gdy zwierzęta się chowają, nie chcąc tracić energii w parny i gorący dzień, a w dodatku gdy jest jasno, trudniej im się ukryć przed drapieżnikiem. Podobnie z rybami, one też żerują o określonej porze. Wczesny poranek, tuż po świcie, to dla nas w dżungli najlepszy czas na patrol i wykonanie postawionego zadania, a w południe i dla nas jest zbyt gorąco. Potem nastaje czas na wyszukanie odpowiedniego miejsca na nocleg. Tak wyglądał plan na dżunglę… niby trochę leniwie, prawda? Jak bardzo to mylące! Oczywiście można łamać te dzienne reguły, mając ze sobą zapas pożywienia, ale noc należy już w całości do dżungli. Zatem bez dobrego planu dnia kolejnego poranka w dżungli można nie doczekać.
Mając w głowie wiedzę na temat planowania operacji specjalnych, do pierwszego mojego wyjazdu w Himalaje podszedłem właśnie z takim operacyjno-bojowym nastawieniem. Pomysł na Nepal był taki, że w towarzystwie jeszcze trzech kolegów z Firmy, do których to ja się podłączyłem, postanowiliśmy przejść trekking wokół masywu Annapurny, znany pod nazwą Annapurna Circuit, a przy okazji zwiedzić Katmandu, stolicę Nepalu. Podstawową lekturą przed wyjazdem i materiałem, na którym opierało się nasze planowanie wyprawy, był przewodnik opisujący trasę trekkingu i porady wszystkich tych, którzy w internecie pochwalili się wizytą na szlaku. Nie zapomniałem o pracy na mapach i studiowałem je na zmianę ze zdjęciami satelitarnymi z sieci.
Nepal to nie tylko niesamowite góry, ale i wielowiekowa zabudowa miast
Piszę tu o moim pierwszym wyjeździe do Nepalu, który odbył się jesienią w 2010 roku, więc już w czasach, gdy dzięki internetowi mogliśmy się dowiedzieć dużo więcej o świecie niż z samych map i książek. Planowanie przyniosło mi wielką frajdę, bo siedząc nad mapą i zdjęciami Katmandu, poruszałem się po tych miejscach, zakładając, skąd dokąd i jakimi ulicami dojdę do celu. Dzięki temu już tam chodziłem jak po znanym sobie dobrze mieście, było to dla mnie fascynującym doświadczeniem. Będąc w niesamowitym mieście pierwszy raz, spacerowałem jego uliczkami prawie jak po swoim. Takie przejście trasy na mapie bardzo pomaga, by już na miejscu się nie gubić i zawsze znać swoją pozycję, wiedzieć, gdzie w razie potrzeby udać się po pomoc, zrobić zakupy czy którędy wrócić do hotelu krótszą drogą. Co do naszej pierwszej nepalskiej wyprawy, mogę powiedzieć, że zaplanowaliśmy ją i przygotowaliśmy się tak, że Nepal po pierwszym razie wydawał mi się prostym krajem do podróżowania. Powróciłem zatem w Himalaje jeszcze dwukrotnie, no i oczywiście planuję kolejny wyjazd na dach świata.
Z czasem doświadczony podróżnik musi zejść na ziemię i zgodnie ze starym powiedzeniem „idzie żołnierz z mapą, to pewnie będzie pytać o drogę” uznać, że nie wszystko odbywa się zgodnie z wybranym kierunkiem przemarszu. Jadąc do Iranu z Anetą, wszystko, no prawie wszystko, zaplanowaliśmy, ale już nie tak skrupulatnie jak kiedyś, gdy pierwszy raz wyruszałem do Nepalu. Nie siedziałem nad mapami, bo i po co, skoro człowiek był szkolony do tego, by się nie gubić, a tym bardziej teraz, w epoce GPS. Oczywiście, pewność siebie ma sens, a gubienie się można uznać za dodatkową atrakcję i szansę na zwiedzanie niezaplanowanych miejsc. Tyle że po którymś tam razie usłyszałem w głowie głos: „No dobra – powiedz, co zrobiłeś z prawdziwym Navalem i gdzie go zakopałeś?”.
Teheran, Azadi Walk Road. Dziś nawet pomniki robią sobie selfie
Żołnierz i w naszych czasach pyta o drogę, no… jeśli zna język. W Iranie okazało się, że to moja znajomość angielskiego jest bardziej zrozumiała niż wręcz książkowa wymowa Anety z szekspirowskim zaśpiewem. Ja bowiem uczyłem się angielskiego od Amerykanów, którzy do języka podchodzą bardzo pragmatycznie, ważne, by się dogadać, a końcówki i akcent… kto by na to zwracał uwagę. Aneta z kolei była po dobrej starej szkole, w której uczono wymowy i zwracano uwagę na detale. Nie zawsze więc szło ją zrozumieć, co więcej, ona też nie wszystko rozumiała, a dla mnie dogadanie się nie stanowiło problemu, Kali mówić, Kali rozumieć… Iran to piękny kraj, można się w nim zgubić, ale tylko z głową zanurzoną w pięknie perskiej kultury.
Planowanie typowej wyprawy czy też wycieczki sporo może się różnić od planowania grupowego wyjazdu na drugi kraniec świata. Tym razem zostałem zaproszony do drużyny, by wziąć udział w jednym z najtrudniejszych wyścigów łączonych na świecie. O samych zawodach i ich przebiegu jeszcze napiszę, teraz kilka zdań na temat planowania. Planowanie naszego wyjazdu i zgranie naszej drużyny pod nazwą Spirit of Poland było wieloetapowe i serio chylę czoła przed moim przyjacielem Starym, że jako pomysłodawca i kapitan drużyny dopiął swego i wystartowaliśmy w tym niełatwym wyścigu. Taki wyjazd to oczywiście koszty, więc trzeba było zadbać o sponsorów, co też uczynił. Cena takiej wyprawy to przede wszystkim kupno biletów lotniczych, nie tylko dla nas, trzeba zapłacić za dodatkowy sprzęt, opłacić na miejscu hotele i zagwarantować transport wynajętym samochodem, którym poruszało się nasze dzielne zabezpieczenie w postaci dwóch kolegów, Shagiego i Jurka Ciszewskiego.
Patagonia to też otwarte przestrzenie, na których dają wycisk „wyjące czterdziestki i ryczące pięćdziesiątki”…
W Polsce musieliśmy kupić i przetestować dedykowany sprzęt do trzech różnych dyscyplin sportowych. Podczas wyścigu, poza biegiem – no, marszobiegiem – i tułaczką mieliśmy do pokonania kawał drogi na rowerze, a w zimnej wodzie okalającej Ziemię Ognistą trzeba było pływać, wiosłując w kajaku. Kajak zapewniał organizator, ale już rowery mieliśmy mieć własne. Wyścig był przewidziany na dziewięć dni i nocy, więc naturalnie musieliśmy mieć ze sobą sprzęt do bytowania w przygodnym terenie, a zatem również odpowiednie plecaki do zabrania ekwipunku ze sobą. Nie samym sprzętem człowiek żyje, zgromadziliśmy odpowiednią żywność i jej zapas oraz survivalowy sprzęt do przygotowania gorącego posiłku. Odpowiednia żywność to oczywiście nie metalowe konserwy i suchary, ale liofilizowane racje żywnościowe – proste w przygotowaniu, lekkie i dające odpowiedniego kopa energetycznego. Cały nasz wyjazd spokojnie mogę porównać do wyjazdu na „misję” zagraniczną, tyle że w wojsku stała za nami instytucja wojska i sztab logistyków, a tu Stary z naszą drobną pomocą poskładał wszystko w całość, co pozwało na wystartowanie w imprezie, o której nigdy nawet nie marzyłem. Planowanie musi być podporządkowane naszej strategii, czyli temu, co chcemy osiągnąć podczas podróży. Za to na temat strategii powinien być napisany osobny rozdział.
Podczas działania, jeśli coś pękało, to zazwyczaj pękał człowiek, a nie sprzęt, tak to jest, że czasami i najlepszy plan rozbija się właśnie o ten ludzki czynnik… Ale o tym, z kim się wybrać w podróż, przeczytacie w dalszej części.
…może właśnie dlatego nadal Patagonia jest tak dzika i tak piękna
Matkę Ziemię ochrzczono już globalną wioską, zgadzam się z tym całkowicie, tyle że ta wioska ma różne strefy czasowe, klimatyczne, zmienne pory roku, inną faunę i florę. Są miejsca, w które o każdej porze roku warto się wybierać. Do podróżowania po Chile skusił nas charakter geograficzny regionu, chcieliśmy zobaczyć morze, góry, las, zmierzyć się z tym, co znajduje się na drugim brzegu rzeki, i stawić czoła nieznanemu. Miejsca, w które się udawałem, często były nawiedzane kataklizmami, takimi jak trzęsienia ziemi, powodzie, huragany; nawet całe wsie bywały zasypywane lawinami skalnymi i tymi znanymi z naszych gór, śnieżnymi. Na marginesie: pamiętam, jak kiedyś wulkan na Sycylii wybuchł wieczorem, a jeszcze w południe jadłem na zboczu Etny rodzinny obiad.
Start Patagonia Ultra Race. Wejście do Cieśniny Magellana
To żadne bohaterstwo, bo pod wieloma wulkanami, tak jak na Sycylii, żyją tysiące osób i nikt nie porównuje ich do szaleńców. Taka po prostu jest nasza planeta, ona żyje, trzęsie się i wybucha, kontynenty wciąż się przemieszczają, no a my razem z nimi od tysięcy lat. Można by powiedzieć: po co się tam pchać, ale jak się nie pchać w Himalaje czy nie pragnąć się zmierzyć z piaskami Sahary, jeśli chce się smakować życie? A poza tym tam też normalnie żyją ludzie. U nas przecież, podobnie jak na całym świecie, zdarzają się powodzie, palą się lasy i szaleją sztormy.
W terenie jest wręcz bezpieczniej, bo planując wyprawę, uwzględniam możliwość zetknięcia się z naturą w jej najbardziej dzikiej odsłonie, jaką są żywioły, a siedząc na kanapie w domu, nie myślę, że rosnący za płotem las może kiedyś stanąć w ogniu. Ciekaw jestem, ilu z was zrobiło to, co mój przyjaciel mieszkający na obrzeżach Warszawy, gdzie las zagląda do mu okien. A mianowicie skrzyknął kilku rozleniwionych dobrobytem sąsiadów i zakupili wspólnie sprzęt przeciwpożarowy na potrzeby właśnie swojej ulicy. On jednak i tak ciągle coś zwiedza, choć w domu najbezpieczniej.
Pewnie ten kawałek globu kojarzy się wam z palącym słońcem i równie rozgrzanym piaskiem – tak, potwierdzam, ale można na tym pisaku równie dobrze zmarznąć jak się oparzyć. Saharę poznałem na tyle dokładnie, że mogę opisać wszystkie jej pory roku. Tak jak latem, jesienią i wiosną nie ma na Saharze zaskoczenia, no, może poza plackami zielonej trawy po obfitym deszczu. Wtedy na Saharze jest po prostu gorąco. To zima może nieźle dać nam w kość. Nie chodzi mi tu do końca o spadającą poniżej zera w nocy temperaturę, pozostawiającą na kałużach znak w postaci cienkiej tafli lodu, który szybko niknie wraz ze wstającym słońcem, powodującym dużą różnicę temperatury pomiędzy dniem a nocą. Na ten rozstrzał można się odpowiednio przygotować sprzętowo i jest spokojnie do wytrzymania.
Uroki kosztowania życia na pustyni: pustynna burza na Saharze
Najbardziej dokuczliwe na saharyjskiej pustyni zimą są wiatry, a dokładnie burze piaskowe. To one dały mi się we znaki najbardziej. Wiatr wiatrem, ale ten pustynny niesie ze sobą piach, kurz i pył, który – uwierzcie mi na słowo – jest w stanie przeniknąć wszędzie. Taka burza piaskowa sięga czasami 2,5 km wysokości, a potrafi trwać kilka dni. Najdłuższa, którą przetrwałem, trwała cztery pełne dni i noce. Styczność z burzami piaskowymi i wiatrem zwanym samum miałem już wcześniej w Kuwejcie, Iraku i Afganistanie, ale nigdy zamieć nie trwała tak długo jak na Saharze. Te afgańskie były najbardziej spektakularne, samum potrafił przejść przez połowę naszej bazy w Ghazni, zasnuwając ją piachem i pyłem, a ludzie z drugiej połowy stali i patrzyli, co kilkadziesiąt metrów dalej się wyprawiało.
Sahara, piękna, ale i tajemnicza
Skoro miałem już spore doświadczenie, mój ekwipunek wcale nie wyglądał dziwnie – podczas wylotu na gorącą Saharę wyposażony byłem w gogle narciarskie. Takie gogle świetnie sprawdzają się podczas porywistego wiatru, który potrafi wykonać piaskiem na nieosłoniętej skórze mocny, wręcz bolący peeling. Nie mając założonych gogli, praktycznie nie można patrzeć na boży świat. Czy dzień czy noc podczas tej szalonej zawieruchy widoczność potrafiła spaść do kilku metrów. By przejść z jednego baraku do drugiego, rozciągaliśmy pomiędzy nimi sznurki, a odległość nie była duża, bo około 15 m. Mimo to, idąc po omacku, można było zboczyć z kursu i błądzić po naszej sztucznej oazie. Wiatr jest uciążliwy nie tylko na zewnątrz, w każdym pomieszczeniu codziennie można było zastać warstwę pyłu, który wciskał się przez szczeliny i idealnie równo rozkładał po całym pokoju. Widać to było na równo zasłanym łóżku. Budząc się rano, wstawałem ostrożnie, by nie wznieść wokół siebie chmury pyłu. Podczas burzy na zewnątrz nie jest możliwy transport, zamierają wszelkie prace, dzieje się coś podobnego jak w czasach pandemii. Siedzi się w bezpiecznym miejscu i czeka, aż to cholerstwo odejdzie w zapomnienie. Potem jest dziwnie cicho, powietrze wydaje się tak przejrzyste, że aż widok horyzontu razi w oczy, człowiek ma wrażenie, że jest w samym środku planu kręconego właśnie dokumentu telewizyjnego o potędze natury, bo widok brązowej pustyni po bezkres nie jest możliwy do opisania, serio.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki