Mój przyjaciel Drago - Naval, Drago - ebook + audiobook + książka

Mój przyjaciel Drago ebook

Naval, Drago

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

POZNAJCIE HISTORIĘ NIESAMOWITEGO WOJOWNIKA, LEGENDY NAVY SEALs I GROM.

Tomek Dzieran urodził się na początku lat 60., biedne dzieciństwo przeżył w komunistycznej Polsce. Jako nastolatek na ulicach Łodzi walczył o przetrwanie – i to dosłownie. Jak wielu młodych chłopców wolny czas spędzał na trenowaniu sztuk walki i ulicznych bijatykach. Zasmakował życia przemytnika opozycjonisty, nie miał sprecyzowanych marzeń. Kim chciał być, a kim został?

Życie w kraju znajdującym się w żelaznym uścisku komunizmu nie było kolorowe.

W latach 80. przyłączył się do solidarnościowego podziemia, rozpowszechniał antykomunistyczną propagandę, uczestniczył w protestach. Podczas stanu wojennego został aresztowany, skazany i osadzony w reżimowym więzieniu dla więźniów politycznych, gdzie doznał tortur i przemocy. Nigdy jednak nie stracił nadziei ani wiary w swoją sprawę.

Drago w 1984 roku dostał bilet do USA – w jedną stronę.

Jego życie to niewiarygodna i inspirująca historia, która pokazuje, że American Dream nie spełnia się sam, ale jego realizacja jest możliwa dzięki uporowi i ciężkiej pracy.

Przyjacielska rozmowa dwóch weteranów, których los połączył na wojnie w Iraku i pozwolił im przetrwać najcięższą próbę. To gotowy scenariusz na film, który mógłby stać się pewniakiem do hollywoodzkich Oscarów.

Łobuz, więzień polityczny w PRL, operator Navy SEAL, a dla nas chłopaków z Marsa, przyjaciel i towarzysz broni. Tomek Dzieran „Drago” to postać nieprzeciętna, wymykająca się wszelkim schematom. To dzięki zaangażowaniu i poświęceniu Drago, dzięki wspólnie wykonywanym operacjom bojowym operatorów GROM i Navy SEAL w Iraku narodziło się braterstwo broni trwające do dziś. płk rez. Piotr Gąstał były dowódca JW GROM

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
4,8 (212 oceny)
170
34
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Luki_pytka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Kolejna ciekawa historia w stylu jak z poprzednich książek.
00
Szymon_Szy

Dobrze spędzony czas

Od momentu dołączenia do Navy Seals trochę chaotyczna, ale książka ciekawa
00
ansusz

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastycznie się czyta...
00
monixion

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsze książki są zawsze oparte na prawdziwej historii. Ogrom szacunku dla obu Panów.
00
Agnieszka-1974

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem kobietą, która jest przeciwna wojnie i przemocy, ale historia mnie wciągnęła. Napisane prostym językiem bez zbędnych udziwnień. Jakbym słuchała historii kolegi z dzieciństwa. Polecam
00

Popularność




Rozdział 1. Drago

1

Drago

Naval

Czeka mnie dziś poranny lot o nume­rze AF 12 47 do Paryża, a następ­nie DL229 – dużo dalej i o wiele dłuż­szy, bo do Cin­cin­nati w USA. Lecę za wielką wodę do sta­rego przy­ja­ciela. Zadaję sobie tro­chę filo­zo­ficzne pyta­nie, czy odnajdę tam bar­dziej mło­dego chło­paka z Pol­ski, który kol­por­to­wał soli­dar­no­ściową bibułę w okre­sie narzu­co­nych nam rzą­dów znie­na­wi­dzo­nej komuny, czy raczej doświad­czo­nego bos­mana US Navy SEALs, który woj­skową karierę zakoń­czył jako pie­kiel­nie twardy żoł­nierz i wyma­ga­jący instruk­tor. Czło­wieka, który teraz, po latach życio­wej goni­twy, odna­lazł spo­kój u boku wspa­nia­łej kobiety i ma z nią dwójkę nasto­let­nich dzieci.

Moja dzi­siej­sza podróż służy roz­po­czę­ciu pracy nad kolejną książką. Tę książkę chcę napi­sać nieco ina­czej niż poprzed­nie. Zamie­rzam skon­stru­ować ją tak, by skła­dała się z pytań. Obszerną odpo­wie­dzią na te pyta­nia będą zaś wspo­mnie­nia z prze­szło­ści drą­żące miniony czas, który tak spryt­nie zagma­twał życie i zesłał boha­tera z pięt­nem prze­stępcy na emi­gra­cję. Prze­wrotny los dał mu jed­nak dru­gie, a teraz trze­cie albo nawet i czwarte życie. Ja, gdy czy­tam książki, zwy­kle wybie­ram lite­ra­turę faktu, opo­wia­da­jącą o losach kon­kret­nych osób. Nasze ludz­kie histo­rie są tak zaska­ku­jące, że naprawdę ciężko wymy­ślić sce­na­riu­sze cie­kaw­sze niż te, które nam napi­sało samo życie. Zazwy­czaj przy oka­zji czy­ta­nia patrzę na swoją życiową drogę: chło­pak z rol­ni­czych przed­mieść nie­wiel­kiego mia­sta, uro­dzony tak jak Tomek (choć kil­ka­na­ście lat póź­niej) w komu­ni­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści, w kraju, który nie dawał per­spek­tyw, a raczej sys­te­mowo wyty­czał chło­po­ro­bot­ni­czą ścieżkę kariery w fabryce i naka­zy­wał pra­co­wać ku chwale socja­li­stycz­nych war­to­ści Pol­ski Ludo­wej, komu­ni­stycz­nej par­tii i zaprzy­jaź­nio­nych ze Związ­kiem Radziec­kim kra­jów bloku wschod­niego. Czy w latach sie­dem­dzie­sią­tych, osiem­dzie­sią­tych w Pol­sce, którą pamię­tam, było miej­sce na marze­nia takie jak to, które miał mały Tomek? Czy coś z dzie­cię­cych marzeń speł­niło się w jego doro­słym życiu, a może to doro­słe życie spła­tało figla i prze­ro­sło jego ocze­ki­wa­nia?

Pisząc te słowa, sie­dzę w stre­fie VIP na war­szaw­skim Lot­ni­sku Cho­pina: wygodny fotel, smaczne dar­mowe śnia­da­nie, obsługa miła i uśmiech­nięta, można powie­dzieć, że korzy­stam z luk­susu. Więk­szość doro­słego życia spę­dzi­łem, słu­żąc, a raczej pra­cu­jąc – czy jesz­cze ina­czej: mając szczę­ście zara­biać na życie wyko­ny­wa­niem roboty, któ­rej jako dziecko nawet nie mogłem sobie wyma­rzyć czy pomy­śleć, że będzie tak do mnie paso­wać. W moim dzie­ciń­stwie marze­nia były tylko fik­cją, a nie celem do zre­ali­zo­wa­nia. Bycie pro­fe­sjo­nal­nym żoł­nie­rzem, podróż­ni­kiem, pisa­rzem pro­wa­dzą­cym swój pro­gram tele­wi­zyjny, w któ­rym wystą­pią mistrzo­wie sportu – ni­gdy bym się nie odwa­żył sta­wiać sobie takich celów. A jed­nak jestem tu i teraz, choć na pierw­szy i jedyny har­cer­ski obóz, w wieku dzie­się­ciu lat, musia­łem sam sobie zapra­co­wać, zbie­ra­jąc tru­skawki i zry­wa­jąc cze­re­śnie: mie­siąc pracy, tydzień wypo­czynku. W doro­słym życiu, po zmia­nie men­tal­nej – którą prze­sze­dłem w mojej Jed­no­stce Woj­sko­wej GROM i teraz, będąc wete­ra­nem – wyma­rzy­łem sobie, że naj­bliż­sze dwa tygo­dnie będą tygo­dniami pisa­rza, temu się oddam i w tej dzie­dzi­nie będę się speł­niać. Czy więc obec­nie jestem pisa­rzem? Nie potra­fię sobie odpowie­dzieć na to pyta­nie. Raczej myślę o sobie jako o auto­rze ksią­żek. Pisa­rze to Mic­kie­wicz, Sien­kie­wicz czy mój ulu­bie­niec Ser­giusz Pia­secki, a moje pisa­nie to prze­le­wa­nie na papier wspo­mnień o życiu wła­snym i moich przy­ja­ciół. Niczego nie wymy­ślam, spi­suję nasze losy, ukła­da­jąc je w ciągi liter, słów i zdań, które czy­tane przy­no­szą uśmiech, skła­niają do reflek­sji, moty­wują, tak że sły­szę od czy­tel­ni­ków o chęci się­gnię­cia po kolejną moją książkę i zro­bie­nia cze­goś z wła­snym życiem. Teraz pra­gnę zawrzeć pomię­dzy okład­kami książki to, co pozo­stało z marzeń Tomka. Kim chciał być chło­pak z Zie­lo­nej Góry, a kim został? Wiem, że i on, lecąc za ocean, marzył o życiu wol­nego czło­wieka, bez stra­chu przed komu­ni­stycz­nym reżi­mem. Marzył rów­nież o kupie­niu magne­to­fonu kase­to­wego, tak zwa­nego jam­nika. Udało mu się go kupić w obo­zie przej­ściowo-przy­go­to­waw­czym dla emi­gran­tów poli­tycz­nych w Niem­czech, kiedy cze­kał na prze­lot do USA. Za drobne, które miał przy sobie, nabył taki wła­śnie magne­to­fon i po tym zaku­pie, tuż przed wyjaz­dem do Sta­nów, zostało mu w kie­szeni tylko dzie­sięć nie­miec­kich feni­gów. Jed­nak już wtedy nie bał się i speł­nił to swoje mate­rialne marze­nie.

Drago i Naval w 2004 roku pod­czas bar­be­cue – nie­ważne, czy wojna, czy pokój, dla Ame­ry­ka­nów natu­ralne jest, że ludzie nie­za­leż­nie od sytu­acji muszą mieć czas, by odsap­nąć

Zasta­na­wia mnie, kogo ja znam dziś i kogo odnajdę tam, w Ame­ryce – gdzie żyje już od ponad czter­dzie­stu lat. Jaki obraz czło­wieka, dla mnie boha­tera, będziemy mieć w pamięci po prze­czy­ta­niu tej książki?

Drago. Mój przy­ja­ciel Drago. Przy­ja­ciela z defi­ni­cji powinno się dobrze znać i móc na niego bez­gra­nicz­nie liczyć. Czy ja go znam? Czy to, co o nim wiem, wystar­czy, by mia­no­wać go przy­ja­cielem? Myślę, że sporo o nim wiem, ale też wiem, że mniej wiem, niż nie wiem. Za to, gdy zadaję sobie pyta­nie, czy mogę na niego liczyć, mam ciarki na ple­cach – bo wra­cają wspo­mnie­nia, w któ­rych nie odpusz­czał i szedł w ogień razem z nami, nie zwa­ża­jąc na zagro­że­nia i oko­licz­no­ści. Jest i inny aspekt tego, że można na kogoś liczyć. Pod­czas wojny w Iraku mia­łem wra­że­nie, że Drago objął nas bra­ter­ską opieką – taki star­szy brat, który pomaga na każ­dym kroku i dzieli się nie tylko tym, czego ma ponad stan, ale i ostat­nim gry­zem kanapki. Piszę to cał­kiem serio, bo w Iraku nie była nam potrzebna pomoc ani tym bar­dziej opieka. Myślę, że ta opie­kuń­czość bie­rze się ze wspól­nych doświad­czeń, pamię­ta­nia o tej naszej bied­nej pol­skiej rze­czy­wi­sto­ści za cza­sów komuny, ale i zapewne z cha­rak­teru. Tak tro­skli­wie zacho­wy­wał się wobec nas wiele razy, dzie­ląc się z nami tym, co miał. Będąc w struk­tu­rach US SOF, zazwy­czaj niczego nie potrze­bo­wa­li­śmy, a Drago i tak miał zawsze dla nas od sie­bie coś eks­tra i dopy­ty­wał, czy cze­goś jesz­cze nie chcemy.

Śmieszne. Wysia­dam z samo­lotu – lot miły, krótki, dwu­go­dzinny. Pol­ska żegnała mnie pierw­szym śnie­giem: War­szawa budziła się tego dnia przy­kryta war­stwą bia­łego puchu i pew­nie roman­tycz­nie patrzyło się na tę biel przez okno. Za to teraz, tam w korku nie­je­den kie­rowca pew­nie soczy­ście klnie na taki kli­mat. Paryż – wia­domo, Fran­cja ele­gan­cja, wita mnie słoń­cem i lot­ni­skową zaczepką.

– O, pan Naval, jak miło spo­tkać i uści­snąć dłoń. Gdzie pan leci, pew­nie na waka­cje?

– Tak, do przy­ja­ciela.

– My dużą fir­mową ekipą lecimy na Kubę. Wie pan, po prze­czy­ta­niu pana książki wyszu­ka­łem w inter­ne­cie, czego im tam naj­bar­dziej dziś potrzeba, i wiozę ze sobą świece do malu­cha i gwoź­dzie.

A to mnie bro­daty gość zasko­czył. Dzielę się z nim moimi spo­strze­że­niami sprzed dwóch lat, że bieda była tam więk­sza niż w 2011 roku i że ja mia­łem do roz­da­nia sło­dy­cze, notesy, dłu­go­pisy i zabawki. Zazwy­czaj obda­ro­wy­wane były dzieci, ale żeby świece do malu­cha i gwoź­dzie wieźć – praw­dziwy mistrz.

Spo­tka­łem swo­jego czy­tel­nika. Sporo młod­szy chło­pak, taki trzy­dzie­sto­la­tek, nie miał szans pamię­tać komuny, ale rodzice i roz­wi­ja­jąca się dopiero co nad Wisłą gospo­darka ryn­kowa zapewne wykształ­cili cha­rak­ter naka­zu­jący myśleć o innych, tych bied­niej­szych. Bo jak my nie mamy, to raczej i gdzieś tam może cze­goś bra­ko­wać. Tak to pięć­dzie­się­cio­me­trowy spa­cer i trzy zda­nia obcego czło­wieka skła­niają mnie do dygre­sji nie tylko o Drago, ale i o nas, Pola­kach. Ukra­ina wal­czy obec­nie z pazerną Rosją, a my, nie patrząc na nie­za­bliź­nione rany z dru­giej wojny świa­to­wej, dla wielu Ukra­iń­ców stwo­rzy­li­śmy drugi dom. Drago z kolei wręcz został z Pol­ski wyrzu­cony. A i tak przez cały okres naszej wspól­nej służby wspie­rał nas, na równi z nami wal­czył – i choć czę­sto pod­kre­ślał, że jest teraz Ame­ry­ka­ni­nem, to ja czuję, że tam w środku, w tym wiel­kim i sil­nym gościu biło i na­dal bije serce tego samego chło­paka, który bie­gał, bił się, łobu­zo­wał i pra­co­wał w kon­spi­ra­cji na uli­cach Zie­lo­nej Góry i Łodzi, myśląc o Pol­sce.

Drago czę­sto pod­kre­śla, że wszystko, co ma, zawdzię­cza swo­jemu nowemu kra­jowi, któ­rym są Stany Zjed­no­czone. Wiele czasu spę­dzi­łem wśród Ame­ry­ka­nów i uwa­żam, że pod­sta­wową róż­nicą mię­dzy nami a nimi jest to, że oni nie narze­kają na swój kraj. Jak już, to repu­bli­ka­nie na demo­kra­tów, a demo­kraci na repu­bli­ka­nów, ale sama Ame­ryka jest święta.

Gdy ląduję w Cin­cin­nati, cierp­nie mi skóra na samą myśl o spo­tka­niu z prze­szy­wa­ją­cym wzro­kiem ofi­cera do spraw emi­gra­cyj­nych. Ten kraj, który został stwo­rzony przez migran­tów, obec­nie mocno pil­nuje swo­ich gra­nic przed nie­pro­szo­nymi gośćmi, i to bez wyjątku – z całego świata. Na przej­ściu gra­nicznym pierw­szeń­stwo mają oby­wa­tele USA, dla nich otwar­tych jest pięć punk­tów kon­tro­l­nych, więc prak­tycz­nie nie cze­kają w kolejce. Nie­bie­ski kolor pasz­portu z roz­ło­ży­stym orłem i napi­sem „Uni­ted Sta­tes of Ame­rica” jest prze­pustką do domu. Dla pozo­sta­łych – czyli dla nas, Euro­pej­czy­ków, bo nie widzę nikogo, że tak powiem, egzo­tycz­nego – jest otwarte jedno przej­ście gra­niczne, kolejka na dobre czter­dzie­ści minut sta­nia. Prak­tycz­nie każdy przy­by­wa­jący obco­kra­jo­wiec odbywa kil­ku­mi­nu­tową roz­mowę z ofi­ce­rem straży gra­nicznej, który następ­nie zanosi jego pasz­port do biura emi­gra­cyj­nego umiesz­czo­nego w sąsiedz­twie. Takiego odpro­wa­dzo­nego pasa­żera lotu z Paryża czeka roz­mowa typu: po co, na co, do kogo, na jak długo… Z tej wąt­pli­wej przy­jem­no­ści wypy­ta­nia zostały zwol­nione sto­jące przede mną dwie star­sze Fran­cuzki, kolej na mnie. Byłem szko­lony do takich roz­mów, ale nic ode mnie nie zależy w tej roz­grywce: czy ją odbędę, czy zostanę wpusz­czony bez tłu­ma­cze­nia się. Ubrany jestem w czer­woną bluzę z napi­sem „Woun­ded War­rior Pro­ject”, na gło­wie mam cza­peczkę Navy SEALs, którą ścią­gam i kładę obok pasz­portu, nie da się ukryć… mili­tary.

– Do kogo pan przy­je­chał?

– Do przy­ja­ciela.

– Co robi przy­ja­ciel?

– Jest eme­ry­to­wa­nym żoł­nie­rzem.

– Pan jest żoł­nie­rzem?

– Byłym, jestem wete­ra­nem, teraz już też na eme­ry­tu­rze.

– Gdzie się pozna­li­ście?

– Na woj­nie w Iraku.

– Co pan myśli o woj­nie na Ukra­inie? – pada pyta­nie, które pew­nie nie jest stan­dar­dowe.

– By Ukra­ina zwy­cię­żyła, musimy im poma­gać, oni tam wal­czą i dla nas. Pomoc, jaką dajemy, jaką daje USA i NATO, to bar­dzo dużo, ale wojna trwa i musimy o tym pamię­tać każ­dego dnia.

– Na ile pan przy­je­chał?

– Na dwa tygo­dnie.

– Dzię­kuję za służbę i witam w moim kraju…

Omi­nęła i mnie roz­mowa w biu­rze do spraw emi­gran­tów, choć prze­cho­dząc przez kolejne bramki, w któ­rych bagaż pod­ręczny trze­pano mi jak prze­myt­ni­kowi, na­dal mia­łem obawy, czy zostanę wpusz­czony. Zaka­zane jest dosłow­nie wszystko, co spo­żyw­cze: kieł­basy, sło­dy­cze czy sło­iczki z gęsim pasz­te­tem to zło w czy­stej postaci. Zer­kam na scenę z boku. Jest tak mocna, że aż można poczuć się współ­win­nym: cel­nik ostrym gło­sem daje repry­mendę mło­dej nie­miec­kiej parze po zna­le­zie­niu, z tego co widzę, sło­ika szpa­ra­gów. Nein, nein, nein! – powta­rza, krę­cąc głową. Ja tym razem jadę czy­sty jak łza dzie­wicy, nie prze­my­cam nawet pla­sterka pol­skiej „sosidż”. Ale też nie jadę z gołymi rękoma: litrowa żubrówka, czyli Polish Tatanka, będzie jak zna­lazł do wie­czor­nego indyka.

Na lot­ni­sku czeka Drago. Wita mnie jak zawsze ser­decz­nie, ści­ska­jąc, chce wziąć walizkę, z czymś pomóc… jedziemy do jego domu gdzieś w Ohio. Duże lot­ni­sko, sze­ro­kie auto­strady, spory dom na obszer­nych przed­mie­ściach. Ale rodzina już taka nor­malna, tylko pies duży: rasy ber­neń­czyk. Sam Drago to kawał chłopa z wiel­kimi sil­nymi przed­ra­mio­nami, pasuje tu, do tej ame­ry­kań­skiej wiel­ko­ści. Myślę, że pew­nie dla­tego tak ide­al­nie wpa­so­wał się do Navy SEALs i doszedł tu, gdzie jest teraz – poza inte­li­gen­cją i spry­tem, był – i na­dal jest – bar­dzo sil­nym i sta­now­czym face­tem. Zresztą wiem, że będę czę­sto pisać o jego sile i wyko­rzy­sty­wa­niu jej za pomocą pię­ści.

Rozdział 2. Trójząb sealsów

2

Trój­ząb seal­sów

The only easy day was yester­day.Jedyny łatwy dzień był wczo­raj.

Drago

By zostać instruk­to­rem na kur­sie Navy SEALs, trzeba nie tylko mieć zali­czone wiele lat służby w TEAM-ie, ale przede wszyst­kim doświad­cze­nie zwią­zane z wyjaz­dami na misje; naj­le­piej, jeśli instruk­tor ma jesz­cze to bojowe, zdo­byte na woj­nie. Dowódz­two kie­ruje się swo­imi kry­te­riami: nie wszy­scy nadają się na instruk­torów, więc przez lata służby trzeba zdo­być jego zaufa­nie. Te nasze kursy są bar­dzo wyma­ga­jące nie tylko fizycz­nie, ale i psy­chicz­nie. Wielu chło­pa­ków chce zostać seal­sami, ale my, odrzu­ca­jąc ich, czę­sto ratu­jemy im życie, bo wiemy, że się nie nadają i zwy­czaj­nie by sobie nie pora­dzili, nie tylko w boju, także pod­czas wyma­ga­ją­cych tre­nin­gów. Poza tym musimy pamię­tać, że stu­denci, któ­rzy podo­łają takiej sze­ścio­mie­sięcz­nej selek­cji, mogą być przy­dzie­leni do tej samej jed­nostki, w któ­rej my sami będziemy słu­żyć, więc wybie­ramy tylko naj­lep­szych. Będąc instruk­to­rem, nabra­łem jesz­cze więk­szego sza­cunku do mary­narki i całego pro­cesu selek­cji do Sił Spe­cjal­nych. Wie­cie, jak czło­wiek samemu prze­szedł coś cięż­kiego, to cza­sami mu lżej, jak patrzy, gdy inni się męczą – ja wła­śnie tak mia­łem. Patrzy­łem na tych mło­dych chło­pa­ków i zasta­na­wia­łem się, gdzie są gra­nice wytrzy­ma­ło­ści. My, instruk­torzy, musimy bar­dzo uważ­nie się im przy­glą­dać, bo są tacy, któ­rzy wolą umrzeć, niż odpu­ścić, i nie­stety pod­czas tych sze­ściu mie­sięcy zda­rzają się przy­padki, że w trak­cie szko­le­nia ktoś umiera z wysiłku. Ale reszty to nie odstra­sza, chcą dalej ciężko ćwi­czyć, by zasłu­żyć na SEAL Tri­dent. Co wię­cej, kie­dyś usu­nięto ze szko­le­nia dwu­dzie­sto­trzy­let­niego chło­paka. Po tym, jak został o tym powia­do­miony, popeł­nił samo­bój­stwo, ska­cząc z dwu­dzie­stego dru­giego pię­tra. Po śmierci każ­dego rekruta zawsze jest mnó­stwo pytań o bez­pie­czeń­stwo w trak­cie naszych szko­leń, a także o opiekę psy­cho­lo­giczną dla żoł­nie­rzy, któ­rzy zostali odrzu­ceni. Ale cóż, oni czę­sto od dziecka myślą o byciu ope­ra­to­rem Navy SEALs, decy­zja o usu­nię­ciu jest dla nich bar­dzo bru­talna. Więc pod­czas kursu patrzy­łem na nich wszyst­kich z podzi­wem. Tak, byłem twar­dym instruk­to­rem, wyma­ga­łem bar­dzo dużo, ale strasz­nie ich sza­no­wa­łem za to, kim chcą się stać, ćwi­cząc ponad siły. Spo­czywa na nas duża odpo­wie­dzial­ność, bo ci, któ­rzy przejdą, będą kie­dyś w naszych plu­to­nach razem z nami wal­czyć ramię w ramię, nie można sobie pozwo­lić, by prze­pu­ścić kogoś, kto się do Navy SEALs nie nadaje. Decy­zja o prze­pusz­cze­niu kan­dy­data do oddzia­łów bojo­wych Navy SEALs może rów­nież zade­cy­do­wać o naszym życiu lub śmierci.

Drago na plaży w Coro­nado, w tle tor tak­tyczny, 2023 rok

Pierw­szą pro­po­zy­cję, by być instruk­to­rem, dosta­łem nieco wcze­śniej. Chciano mnie wysłać na pro­wa­dze­nie kursu bre­ache­rów, zwią­za­nego z mate­ria­łami wybu­cho­wymi, mia­łem uczyć przy­szłych piro­tech­ni­ków „bre­ache­rów”. Ale ja już nie mogłem tego robić, zdro­wie mi nie pozwa­lało, zresztą pamię­tasz, z jak bli­ska wysa­dza­li­śmy ładunki umiesz­czane na drzwiach w Iraku. Tam czę­sto nie było się za czym scho­wać, a robotę trzeba było zro­bić, naci­skało się zbi­jak, otwie­ra­jąc zara­zem usta, by fala wybu­chowa nie przy­tkała za mocno płuc, tro­chę to poma­gało. Popro­si­łem wtedy, by mnie prze­nie­siono do Coro­nado w Kali­for­nii jako instruk­tora BUD/S (Basic Under­wa­ter Demo­li­tion/SEAL). To wła­śnie tam odbywa się dwu­dzie­sto­pię­cio­ty­go­dniowa selek­cja do Sił Spe­cjal­nych Mary­narki Wojen­nej. To szko­le­nie to taka wydłu­żona selek­cja BUD/S, następ­nie rekruci muszą odbyć szko­le­nie w ramach szes­na­sto­ty­go­dnio­wego kursu SQT (SEAL Quali­fi­ca­tion Tra­ining) i dopiero po nim kwa­li­fi­kują się do plu­tonu Navy SEALs. Na szko­le­nie zapi­sują się mło­dzi, silni, sprawni chłopcy, a i tak zazwy­czaj prze­cho­dzi ich nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pro­cent. Poza spraw­no­ścią i siłą teraz wpro­wa­dzono jesz­cze testy psy­cho­lo­giczne i na inte­li­gen­cję. No i, jak dla mnie, bzdurą jest, że prze­szła kurs jakaś kobieta – to twardy męski świat, choć one są czę­sto mądrzej­sze od nas, to jed­nak pod­czas walki nie możesz się zasta­na­wiać, czy jeśli zosta­niesz ranny, to kobieta będzie w sta­nie cię wynieść, ja waży­łem razem ze sprzę­tem dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt fun­tów (sto trzy­dzie­ści kilo­gra­mów), a byli więksi i ciężsi ode mnie. Wiem, że u was w GROM-ie nabór i selek­cja wyglą­dają ina­czej, ale też są bru­talne, każda jed­nostka ma wła­sne stan­dardy dopa­so­wane do swo­jego kraju i to jest dobre.

Ocean jest słony od potu rekru­tów, a plaża usłana stalą oręża…

Te sześć mie­sięcy podzie­lone jest na trzy etapy, ja byłem instruk­to­rem BUD/S na dru­gim eta­pie (second phase), gdzie uczy­li­śmy dzia­ła­nia pod wodą, czę­sto rów­nież poma­ga­li­śmy w pozo­sta­łych fazach tre­ningu BUD/S. W mojej czę­ści kursu mie­ściło się zapo­zna­nie rekru­tów ze śro­do­wi­skiem wod­nym i dzia­ła­niami pod wodą. Naucza­li­śmy ich pod­staw nur­ko­wa­nia, ABC z wyko­rzy­sta­niem maski, fajki i płetw, następ­nie nur­ko­wa­nia na obiegu otwar­tym. Jako instruk­tor mogę potwier­dzić, że wła­śnie na tym eta­pie szko­le­nia odpada naj­wię­cej ludzi. Czy woda jest zimna, czy cie­pła, to nie ma zna­cze­nia, zabierz komuś pod wodą maskę, zakłóć rytm jego pracy, spo­wo­duj uszko­dze­nie jego apa­ratu do nur­ko­wa­nia… Jak spa­ni­kuje i uciek­nie, to się nie nadaje, a prze­cież dalej ma auto­mat w ustach i może oddy­chać po napra­wie­niu dys­funk­cji. Zabierz mu auto­mat odde­chowy lub zakręć butlę na trzy­dzie­ści sekund bez powie­trza (po trzy­dzie­stu sekun­dach się nie umiera): jak spa­ni­kuje i wypły­nie na powierzch­nię, to też się nie nadaje. Pod wodą trzeba być bar­dzo opa­no­wa­nym. My musimy ich przy­go­to­wać do nur­ko­wa­nia, a pod­czas niego w każ­dej chwili można stra­cić moż­li­wość oddy­cha­nia i widze­nia; nawet ból nie powi­nien pozba­wiać umie­jęt­no­ści pra­wi­dło­wego dzia­ła­nia. Jedyną szansą na prze­ży­cie w trud­nych oko­licz­no­ściach jest dzia­ła­nie zgod­nie z wypra­co­wa­nymi przez Mary­narkę Wojenną meto­dami. To są sche­maty, któ­rych trzeba się trzy­mać, one pozwa­lają prze­żyć.

Tor tak­tyczny, na któ­rym nie­je­den rekrut zdał sobie sprawę ze swej sła­bo­ści

I tak naj­bar­dziej bru­talny jest egza­min koń­czący mój etap szko­le­nia. Każdy instruk­tor pod wodą ma za zada­nie aran­żo­wać trudne, cza­sami nie­bez­pieczne sytu­acje: pozba­wić kur­santa sprzętu, rolo­wać, przy­du­szać, a on musi zacho­wać spo­kój i dzia­łać zgod­nie z pro­ce­du­rami, które stu­dent ma znać i wyko­ny­wać w efek­tywny spo­sób. Trzeba dzia­łać spo­koj­nie, odna­leźć auto­mat odde­chowy, prze­dmu­chać zerwaną maskę, być opa­no­wa­nym, prze­strze­gać tabeli dekom­pre­syj­nej. Pod­czas tych sze­ściu mie­sięcy nie ma zbyt wiele nauki, tylko pod­stawy, a stu­dent musi udo­wod­nić, że ma to coś i się do nas nadaje. Pod­czas kursu pra­cuje wielu instruk­torów, zazwy­czaj jeste­śmy kole­gami, ale już na początku musia­łem pobić jed­nego z nich. Przy­szedł do BUD/S z SEAL Team 6, miał wyż­szą rangę i nosił się z tym bar­dzo, inni mi mówili, bym go zosta­wił. Jed­nak ja nie dałem rady i go pobi­łem, tak długo go biłem, aż się zaczął ze mną zga­dzać. Oczy­wi­ście wezwano mnie do dowódz­twa, ale co im mia­łem powie­dzieć? Powie­dzia­łem prawdę: biłem go tak długo, aż się ze mną zgo­dził, i teraz jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Życie w mary­narce, w plu­to­nie to twarda rze­czy­wi­stość i jak nie wyro­bisz sobie sza­cunku, to cie­bie będą bić, a ja nikomu ni­gdy na to nie pozwa­la­łem. Ja ni­gdy nikogo nie stra­szy­łem, że ude­rzę, po pro­stu jak się komuś nale­żało, to biłem. To bicie nie­raz ura­to­wało mi życie i pomo­gło, ale jak to z biciem, nie­kiedy musia­łem za nie odpo­ku­to­wać. A od tam­tego czasu to tak ten czło­wiek się ze mną zaczął zga­dzać, że nawet wysy­łał po mnie rekru­tów na lot­ni­sko, by mnie przy­wo­zili do bazy, jak wra­ca­łem z waka­cji. Oka­zał się bar­dzo faj­nym kolegą. W moim życiu prze­moc zawsze dzia­łała i poma­gała, a jak nie, to zna­czyło, że zasto­so­wa­łem jej za mało i następ­nym razem musia­łem się bar­dziej przy­ło­żyć.

Życie pierwsze

ŻYCIE PIERW­SZE

Rozdział 3. Smak dzieciństwa

3

Smak dzie­ciń­stwa

Naval

Naza­jutrz zostaję zapro­szony na ponoć naj­lep­szego ame­ry­kań­skiego steka ever, i to nie tylko w oko­licy, ale jak dla Tomka na całym świe­cie. Ta restau­ra­cja mie­ści się w Cin­cin­nati i nazywa się „Tony’s”. No dobra, zoba­czymy, czy nie prze­chwala kucha­rza. Na kola­cję jedziemy śred­niej klasy bia­łym porsche maca­nem. Tutej­sze ulice to jezd­nie po trzy pasy w każdą stronę, takie porsche nic a nic nie rzuca się w oczy, a nawet powiem, że po zapar­ko­wa­niu wygląda tu jak jeden z mniej­szych samo­cho­dów. Mniej­szy, ale te ame­ry­kań­skie auta nawet śred­niej klasy są takie, że nie tylko można w nich wygod­nie jeź­dzić, ale i miesz­kać. Restau­ra­cja z zewnątrz nie robi jakie­goś osza­ła­mia­ją­cego wra­że­nia, jest to tro­chę wyż­szy niż par­te­rowy budy­nek, w nim ładne prze­szklone drzwi, a za nimi wita­jący w progu ele­gancki mene­dżer i trzy zgrabne blon­dynki w mini­spód­nicz­kach. Obsługa spraw­nie kon­tro­luje, czy mamy rezer­wa­cję – mamy – i pro­wa­dzą nas do loży. W środku, nie da się ukryć, stan­dard jest dużo wyż­szy niż w nawet dobrej restau­ra­cji. Wielki, bar­dzo wielki bar z prze­szklo­nymi pół­kami na alko­hol, na prze­stron­nej sali roz­sta­wione okrą­głe stoły przy­kryte bia­łymi obru­sami. Zazwy­czaj w restau­ra­cjach należę do tych nie­cier­pli­wych klien­tów, któ­rzy wypa­trują wzroku kel­nera, a nuż zer­k­nie i zli­tuje się w końcu, by podejść.

W restau­ra­cjach tak to jest, naj­pierw czeka się na menu, żeby móc potem znowu cze­kać na kel­nera i łaska­wie pozwala on zło­żyć zamó­wie­nie. Potem cze­ka­nie na posi­łek, okej, no i chcesz już z peł­nym brzu­chem wyjść, ale trzeba się jesz­cze pro­sić, by zapła­cić, bo nie ma chęt­nego na napi­wek. W tym miej­scu – nic z tych rze­czy. Na stole poza zastawą czeka menu, momen­tal­nie poja­wia się kel­ner i bez pyta­nia nalewa do kie­lisz­ków wodę z lodem, za jego ple­cami stoi kolejny i pyta, czy coś dora­dzić. Zama­wiamy od ręki drinki jako ape­ri­tif, przy­stawkę w postaci tatara, sałatkę ze świe­żego szpi­naku z serem, no i steki. Dla mnie i dla Drago śred­nio wysma­żony w kom­ple­cie z pie­czo­nym w mun­durku kar­to­flem. Różowe drinki i prze­ką­ski tra­fiły na stół, zanim zdą­ży­łem się rozej­rzeć po sali. Obsłu­guje nas nie jeden, a trzech kel­nerów, któ­rzy wręcz wyprze­dzają każde nasze ski­nie­nie, by podać świeżo mie­lony pieprz i dopra­wić tatara.

– Tomku, jakie smaki pamię­tasz z dzie­ciń­stwa, co lubi­łeś jeść? – pytam.

Drago

Nie mogę powie­dzieć, że coś w dzie­ciń­stwie mi sma­ko­wało mniej lub bar­dziej, zazwy­czaj cho­dzi­łem głodny i jadło się, by się najeść, napeł­nić żołą­dek, a nie delek­to­wać sma­kiem. Uro­dzi­łem się w tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym roku i uwa­żam, że mia­łem wspa­niałe dzie­ciń­stwo, choć nawet nie mie­li­śmy w domu lodówki ani pralki. Mama prała wszystko ręcz­nie, a wyprane rze­czy wie­szała na sznur­kach do bie­li­zny. Bar­dzo lubi­łem chleb z masłem posy­pany solą lub cukrem, ale cukier nie zawsze był. Czę­sto nawet bra­ko­wało go, by posło­dzić her­batę. Ja mogłem bie­gać, gdzie chcia­łem, mama mnie za bar­dzo nie pil­no­wała, zawsze czu­łem się wolny. Naj­pierw miesz­ka­łem w małym miesz­kanku koło szkoły. Dosta­li­śmy je, bo mój ojciec był komu­ni­stą, i nawet nam się dobrze żyło. Ale ojciec nas zosta­wił, nas, zna­czy się mamę, mnie, młod­szego brata i sio­strę. Musie­li­śmy się prze­pro­wa­dzić na ulicę Pta­sią w Zie­lo­nej Górze. To były nowe bloki i bar­dzo się cie­szy­li­śmy z miesz­ka­nia. W miesz­ka­niu były dwa pokoje: jeden duży, jeden mały, kuch­nia i łazienka. Od tego czasu, od tej prze­pro­wadzki pamię­tam, że czę­sto cho­dzi­łem głodny. Mamie nikt nie poma­gał w wycho­wa­niu nas. By nas wykar­mić i ubrać, musiała pra­co­wać – była nauczy­cielką języka pol­skiego w szkole pod­sta­wo­wej, dużo nie zara­biała. Czę­sto dopiero po pracy lub wcze­śnie rano, około czwar­tej nad ranem, robiła zakupy, musiała stać z wszyst­kimi ludźmi w dłu­giej kolejce, czę­sto dwie godziny. W tam­tych cza­sach nie dla wszyst­kich star­czało chleba, więc zda­rzało się, że w domu go nie było, zasy­pia­łem głodny, a na kola­cję bywało, że nic nie jedli­śmy. Zaczą­łem wtedy cho­dzić do szkoły pod­sta­wo­wej, w szkole jak to w szkole, dzieci patrzą na sie­bie i się oce­niają. Byli tacy jak ja bez kana­pek, a jak mia­łem, to posma­ro­waną tylko mar­ga­ryną, cza­sami nawet bar­dzo cie­niutko pokro­joną kieł­basą. To był rary­tas. Byli tacy, co się wsty­dzili, że mają kanapkę tylko z masłem, i cho­wali się, jedząc po kątach, ale byli i tacy, co mieli kanapki z kieł­basą, szynką, pomi­do­rem i serem, to wyglą­dało tak dobrze i pach­niało wyśmie­ni­cie. Ci z tymi boga­tymi kanap­kami zazwy­czaj byli dziećmi par­tyj­nych, ich było stać na lep­sze jedze­nie.

Jed­nego dnia byłem tak głodny, że nie wytrzy­ma­łem, pod­sze­dłem do jed­nego z nich i po pro­stu ugry­złem mu tę kanapkę, patrzył się na mnie taki zdzi­wiony, a ja mówię, że ma bar­dzo dobrą kanapkę i ja mu ją dzi­siaj zjem. On nic nie powie­dział i było faj­nie. Na drugi dzień już go wzią­łem na oko i pil­no­wa­łem, kiedy zacznie jeść swoją kanapkę. Jak tylko zaczął jeść, szybko byłem koło niego i mu mówię, że dzi­siaj to mu zjem tylko pół kanapki, ale jutro to ma przy­nieść dwie i się podzie­limy kanap­kami, on będzie miał jedną i ja jedną. A jak przy­nie­sie tylko jedną, to ja ją będę jadł. Długo mi się nie sprze­ci­wiał, bo był mniej­szy, ale też nakar­miony, od tej pory dobrze mi się powo­dziło. Mamie powie­działem, że nie musi mi robić kana­pek do szkoły, bo mi się w szkole nie chce jeść.

Mały Tomek

Oczy­wi­ście nie mogłem jej powie­dzieć, że ter­ro­ry­zuję synów par­tyj­nia­ków, zabie­ra­jąc im kanapki, boby pew­nie pasem mi to z głowy wybiła. Był taki jeden chło­pak, któ­remu zawsze doku­cza­łem, ale raz go przy­uwa­ży­łem, jak w rogu je w pośpie­chu kawa­łek suchego chleba, zro­biło mi się go wtedy bar­dzo żal. Zabra­łem go ze sobą do innego par­tyj­nego dzie­ciaka, powie­dzia­łem mu, że ma temu przy­nieść jutro kanapkę, ale tam­ten zaczął się wymi­gi­wać i opie­rać, że nie, no to strze­li­łem go w łeb. Skoń­czyło się tak, że kaza­łem mu przy­no­sić dodat­kowe kanapki codzien­nie. On się roz­pła­kał, że mama mu nie da dwóch, to mu wytłu­ma­czy­łem, że moja mama każe mi jeść, by rosnąć, niech tak swo­jej mamie powie, że rośnie i potrze­buje dwóch kana­pek, a nie jed­nej, bo czuje, że chce jeść wię­cej. Potem się oka­zało, że jego rodzice cie­szyli się, że syn tak dużo je i rośnie. Z tym bied­nym dzie­cia­kiem od tam­tego czasu zaczą­łem się kole­go­wać. Ja do szkoły jeź­dzi­łem auto­bu­sem, bo na cho­dze­nie na pie­chotę było za daleko. Pew­nego dnia auto­bus mi uciekł i szli­śmy razem spa­ce­rem, prze­cho­dząc koło jego domu. To było w dru­giej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej. Chcia­łem zoba­czyć, jak on mieszka, i pamię­tam to do dzi­siaj, bo nawet teraz łzy kręcą mi się w oczach. To miesz­ka­nie było w takiej sta­rej kamie­nicy, ubi­ka­cję umiesz­czono na dwo­rze. W pokoju, który tam wynaj­mo­wali, były: stół, łóżko, szafa, krze­sło, a na ścia­nie wisiał kapiący kran z głę­bo­kim meta­lo­wym zle­wo­zmy­wa­kiem, takim tro­chę nie­do­czysz­czo­nym, czar­nym w środku. Na stole stała popiel­niczka pełna petów, to mi aku­rat nie prze­szka­dzało, bo już wtedy popa­la­łem. Zapy­ta­łem się go, gdzie on śpi, wska­zał na łóżko i odparł, że śpi razem z mamą, a mama jest teraz w pracy i wraca o ósmej wie­czo­rem. Tam nie było żad­nego jedze­nia, tam nie było kuchni ani nawet półki na jedze­nie. Do dzi­siaj mnie to gry­zie, ale mam cho­ciaż dobre samo­po­czu­cie, że zała­twi­łem mu te kanapki i jadł je do końca szkoły. U mnie w domu było przy­naj­mniej czy­sto, a tu… to była stara, waląca się kamie­nica.

Ni­gdy nie pamię­tam, by nas ktoś przy­ła­pał, ale gdy jesz­cze innemu chło­pa­kowi chcia­łem zała­twić kanapki, to par­tyjne dziecko poskar­żyło się swoim rodzi­com, że go ter­ro­ry­zu­jemy, zabie­ra­jąc jedze­nie. Zanim przy­szli jego rodzice, to się w szkole roz­nio­sło, że się poskar­żył. Na prze­rwie go zna­la­złem i zacią­gną­łem do łazienki. Tam wytłu­ma­czy­łem mu „od ręki”, że jak nas wyda, to mu urwę głowę, bar­dzo się wtedy prze­stra­szył. Na oka­za­niu w kla­sie nikogo nie roz­po­znał. Rodzice z dyrek­to­rem doszli do wnio­sku, że to ktoś ze star­szych klas zabiera kanapki młod­szym, i dali nam spo­kój. Nie­stety prze­stał przy­no­sić po dwie, więc jego kanapkę jedli­śmy na pół. Wtedy też jako dziecko zaczą­łem sobie zda­wać z tego sprawę, że racja jest po stro­nie sil­niej­szego. Przy­naj­mniej tak mi się wtedy wyda­wało. W szkole już tak bar­dzo nie cho­dzi­łem głodny, ale zawsze marzy­łem, by choć raz w życiu się najeść, i to tak do syta, i z nikim nie musieć się dzie­lić owo­cami, ale tymi zagra­nicz­nymi, nie jabł­kami. Móc tak zjeść całą poma­rań­czę, dwie lub trzy albo kiść wino­gron, arbuza, banany. Choćby tak raz najeść się tym do syta!

Naj­wię­cej owo­ców, ile zja­dłem w dzie­ciń­stwie, to był mały kawa­łek arbuza, mała kiść wino­gron albo cały banan. Mama odstała swoje w skle­po­wej kolejce i przy­nio­sła taki kawa­łek, dzi­siaj on by był dla jed­nej osoby, a i tak marzyło się o dokładce. Tam­ten kawa­łek mama pokro­iła na cztery czę­ści, a ja na to patrzy­łem i myśla­łem sobie, że mógł­bym zjeść całość i jesz­cze na doda­tek całego takiego arbuza. Albo gdy­bym mógł tak zjeść sobie całego banana, jaki ja bym był wtedy szczę­śliwy. Marzy­łem o tym, by się móc najeść egzo­tycz­nych owo­ców. Inne dzieci wolały cze­ko­ladę, moja sio­stra mi czę­sto mówiła, że ona to by chciała tak sobie zjeść całą cze­ko­ladę, więc ja odda­wa­łem jej swoją kostkę. Każdy owoc, czy to banan, czy poma­rań­cza, dzie­lony był w domu na cztery równe czę­ści, mama odda­wała nam swoją część, niby chcie­li­śmy, by mama jadła razem z nami, ale ona zazwy­czaj się upie­rała i dawała nam swój kawa­łek.

O jedze­niu myśla­łem cały rok, ale gdy nade­szła jesień i zima, to na równi z jedze­niem marzy­łem o cie­płym ubra­niu. Tu już niczego nie mogłem sobie jako dziecko zała­twić. Do nosze­nia na zimę mie­li­śmy takie cie­niut­kie kur­teczki. Nie tylko ja mam takie dzie­cięce wspo­mnie­nia z tam­tego czasu, nie­mal całe nasze poko­le­nie, podob­nie jak ja, żyło w bie­dzie. Póki był ojciec, to jesz­cze było nas stać na zimowe cie­płe ubra­nie, ale odkąd on uciekł, to już nie, wtedy nastała praw­dziwa bieda. Nawet mama wysłała sio­strę do ojca, by popro­siła o więk­sze ali­menty na ubra­nia, ale on odpo­wie­dział, że to nie jego sprawa i to rola matki, by zadbać o to, co nosimy. Dzieci rosną, więc moje młod­sze rodzeń­stwo miało ubra­nie po mnie. Ja nie wiem, skąd mia­łem, nie pamię­tam. Do skle­pów się nie cho­dziło, zresztą tam i tak nic nie było. Nie było nawet odpo­wied­niego mate­riału, by coś uszyć.

Mie­li­śmy za to takie pla­sti­kowe jesionki, zawsze była awan­tura, bo mama kazała nam pod te jesionki zakła­dać grube swe­try i wsa­dzała gazety w ubra­nie, żeby izo­lo­wały od zimna. Nie mogłem w tym bie­gać po dwo­rze, bo jak się spo­ci­łem, to te gazety mokły i było jesz­cze zim­niej. Pamię­tam, jak kie­dyś w kościele mama stała obok mnie i trzę­sła się z zimna. Pomy­śla­łem, że wycią­gnę tro­chę tych moich gazet i jej dam, bo są cie­płe i się ogrzeje, ale ona na mnie po kościele nakrzy­czała, bym ni­gdy już tego nie robił, bo to wstyd. Mama była bar­dzo dumną kobietą. Nikt nie chciał być postrze­gany jako ten biedny, ale wtedy, poza par­tyj­nymi, wszy­scy byli tak samo ubo­dzy.

Pierw­sza szkoła Drago w Zie­lo­nej Górze

W pierw­szych kla­sach szkoły uczy­łem się bar­dzo dobrze, ale nikt nas nie pil­no­wał, nie kazał się uczyć. Kiedy ojciec uciekł, od dru­giej klasy z więk­szo­ści przed­mio­tów mia­łem już tylko tróje, czwórki, no i oczy­wi­ście dwóje, ale jak chcia­łem, to były i piątki. Zaczą­łem bar­dzo dużo czy­tać, lubi­łem przede wszyst­kim książki podróż­ni­cze. W szkole była biblio­teka, tam wypo­ży­cza­łem książki, atlasy i albumy. Wyobra­ża­łem sobie, że mam wła­sną łódź i że będę nią kie­dyś żeglo­wał po całym świe­cie, tak bez ogra­ni­czeń. Bar­dzo ład­nie ryso­wa­łem, zaczą­łem malo­wać łódki i statki, ryso­wa­łem, jak będzie wyglą­dała moja wyma­rzona łajba w środku. Wyszu­ki­wa­łem książki ze zdję­ciami żaglow­ców, bar­dzo się tym fascy­no­wa­łem, jed­nak nie­stety nie było mnie stać na kupie­nie tych ksią­żek. Wypo­ży­cza­łem je więc z albu­mami z biblio­teki, a potem nabra­łem takiego złego zwy­czaju, że wyci­na­łem z tych ksią­żek zdję­cia. Książki odda­wa­łem z powy­ci­na­nymi stro­nami, uzbie­ra­łem spory album, dopóki mama mnie nie zła­pała – wtedy musia­łem za te wszyst­kie uszko­dzone książki zapła­cić. Mama kazała mi zbie­rać maku­la­turę i butelki. Ale z tego mi nie star­czyło na spłatę. Wpa­dłem więc na pomysł, by wsta­wać wcze­śnie rano i kraść gazety, które były zosta­wiane pod kio­skami Ruchu. I tak robi­łem, żero­wa­łem już tam bar­dzo wcze­śnie rano. Te gazety były zwią­zane sznur­kiem w wiel­kich pli­kach. Wrzu­ca­łem je do piw­nicy i póź­niej po dwóch czy trzech dniach nio­słem taką całą stertę gazet do punktu skupu maku­la­tury. Gra­so­wa­łem po mie­ście tak długo, aż spła­ci­łem wszyst­kie uszko­dzone książki.

W tam­tym cza­sie spodo­bał mi się boks, co chwilę się gdzieś biłem i chcia­łem zacząć tre­no­wać. W Zie­lo­nej Górze mie­li­śmy mili­cyjny klub Gwar­dia. Jed­nym z tre­ne­rów boksu był tam pan Duda, bar­dzo o nas dbał, wspa­niały czło­wiek. Moje postępy na tre­nin­gach były bar­dzo impo­nu­jące. Kie­dyś się strasz­nie roz­cho­ro­wa­łem i musia­łem zostać w domu. Ze szkoły wró­cił jed­nak strasz­nie pobity mój brat, bar­dzo się zde­ner­wo­wa­łem, miał głowę kwa­dra­tową jak kostka do gry od pona­bi­ja­nych guzów, ale mama zabro­niła mi iść na drugi dzień go pomścić, nie pozwa­lała mi się bić. Rano zosta­łem więc w łóżku, obie­cu­jąc mamie, że ni­gdzie nie pójdę, ale jak tylko wyszła do pracy, posze­dłem do szkoły szu­kać tego chło­paka. Pamię­tam, że miał ksywę Byku, bo był wielki i lubił doku­czać innym uczniom. Spo­tka­łem go na prze­rwie, na dru­gim pię­trze, nie­da­leko scho­dów. Był ode mnie więk­szy i wyż­szy. Ja już byłem dosyć zaawan­so­wany w bok­sie, więc go strze­li­łem i dobrze tra­fi­łem, tak że spadł ze scho­dów na pół­pię­tro, potłukł się do nie­przy­tom­no­ści. Widzia­łem, jak nauczy­ciele go zabie­rają i niosą do pie­lę­gniarki. Ucie­kłem do domu pod pie­rzynę, gdzie mia­łem się prze­cież wygrzać. Mama wró­ciła z pracy i była zado­wo­lona, że się ni­gdzie z domu nie rusza­łem, ale wie­czo­rem dzwo­nek zadzwo­nił i z rodzi­cami w progu stał ten „Byku”. Jego rodzice zro­bili mamie awan­turę, że o mało co nie zabi­łem im syna. „Byku” był wyż­szy o dwie głowy od mojego brata, a głowę ode mnie. I tak sto­imy w trzech: on wielki i pła­cze bar­dzo gło­śno, my mniejsi, mój brat pobity, „Byku” pod­niósł zawią­zaną opa­skę z oka, ale oka to tam nie było widać – dziwna sytu­acja. Po cichu w duchu ucie­szy­łem się, że mój cios był… wspa­niały! Za to moja mama tak się zde­ner­wo­wała, że kazała się im wyno­sić, bo to prze­cież ich syn pobił pierw­szy jej syna, więc nie dostał za darmo. Nawet mi się wtedy za to pobi­cie nie obe­rwało. Wró­ci­łem do łóżka na kilka dni, bo byłem naprawdę bar­dzo chory.

Jakoś dotrwa­łem do ukoń­cze­nia siód­mej klasy szkoły pod­sta­wo­wej. Wio­sna, lato, jesień, zima, mijał dzień za dniem, a tre­ningi boksu stały się moją codzien­no­ścią.

W tam­tym cza­sie musiało być już naprawdę źle. Trzeba było kar­mić dwóch dora­sta­ją­cych chłop­ców i córkę. Zgo­dzi­łem się zatem wyje­chać do ojca, by ulżyć mamie, zabrał mnie z wielką łaską do sie­bie na wycho­wa­nie. Ni­gdy sobie dobrze nie radzi­łem z jego żoną ani z jej dzie­cia­kiem. O tym, że mnie przy­wie­zie, nic jej nie powie­dział. Dowie­działa się, gdy poja­wi­łem się w drzwiach na klatce scho­do­wej w jego miesz­ka­niu przy ulicy Jaszo­wiec­kiej w War­sza­wie. Zapu­kał do drzwi, żona otwo­rzyła i ojciec powie­dział jej, że od teraz będę z nimi miesz­kał. Bar­dzo się prze­stra­szyła, zaczęła na niego krzy­czeć – to się nie mogło dobrze skoń­czyć.

W War­sza­wie zaczą­łem cho­dzić do ósmej klasy jako nowy chło­pak, nikomu nie­znany, szybko zaczęli zacze­piać mnie miej­scowi gitowcy. Pamię­tam to jak dziś. Sie­dzę sobie pod­czas prze­rwy na boisku – ład­nie wtedy świe­ciło słońce, była taka praw­dziwa pol­ska jesień, jakieś chło­paki grały mecz. Pod­cho­dzi do mnie jakiś kur­du­pel, popy­cha mnie i mówi: „Co się gapisz?”. Wiele nie myśląc, pra­wi­dłowo wypro­wa­dzi­łem lewy pro­sty cios i ude­rzy­łem go cen­tral­nie w twarz, łamiąc mu nos. Usły­sza­łem, jak chrup­nęła jego prze­groda w nosie. Zbie­gli się i sta­nęli wokół nas pozo­stali gitowcy; zaczęła się prze­py­chanka i pre­ten­sje do mnie, że pobi­łem jed­nego z nich, a ten kur­du­pel pła­cze i zalewa się krwią. Chcieli dać mi srogą nauczkę, ale naj­pierw zażą­dali, bym im kupił wino. Odpar­łem, że nie mam pie­nię­dzy, na to oni, bym poszedł zała­twić pie­nią­dze i kupił, bo ina­czej mi nie dadzą spo­koju. Powie­dzia­łem im, że tego nie zro­bię. W jed­nej chwili ten, który stał za mną, ude­rzył mnie mocno od tyłu w głowę, więc zno­kau­to­wa­łem go szyb­kim sier­pem z pół­ob­rotu, upadł i się roz­pła­kał. Odsu­nęli się ode mnie, nie byli gotowi na to, że się ich nie prze­stra­szę. Zwy­zy­wali mnie, ale sobie poszli. Od tam­tej chwili nie mia­łem już w szkole pro­ble­mów z gitow­cami, a wino sam im przy­nio­słem. Zrozumia­łem, że oni dzia­łali tak jak ja. Uwa­żali, że siłą da się wszystko zała­twić, a ja pomy­śla­łem, że do nich dołą­czę, bo razem wię­cej wskó­ramy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki