Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
POZNAJCIE HISTORIĘ NIESAMOWITEGO WOJOWNIKA, LEGENDY NAVY SEALs I GROM.
Tomek Dzieran urodził się na początku lat 60., biedne dzieciństwo przeżył w komunistycznej Polsce. Jako nastolatek na ulicach Łodzi walczył o przetrwanie – i to dosłownie. Jak wielu młodych chłopców wolny czas spędzał na trenowaniu sztuk walki i ulicznych bijatykach. Zasmakował życia przemytnika opozycjonisty, nie miał sprecyzowanych marzeń. Kim chciał być, a kim został?
Życie w kraju znajdującym się w żelaznym uścisku komunizmu nie było kolorowe.
W latach 80. przyłączył się do solidarnościowego podziemia, rozpowszechniał antykomunistyczną propagandę, uczestniczył w protestach. Podczas stanu wojennego został aresztowany, skazany i osadzony w reżimowym więzieniu dla więźniów politycznych, gdzie doznał tortur i przemocy. Nigdy jednak nie stracił nadziei ani wiary w swoją sprawę.
Drago w 1984 roku dostał bilet do USA – w jedną stronę.
Jego życie to niewiarygodna i inspirująca historia, która pokazuje, że American Dream nie spełnia się sam, ale jego realizacja jest możliwa dzięki uporowi i ciężkiej pracy.
Przyjacielska rozmowa dwóch weteranów, których los połączył na wojnie w Iraku i pozwolił im przetrwać najcięższą próbę. To gotowy scenariusz na film, który mógłby stać się pewniakiem do hollywoodzkich Oscarów.
Łobuz, więzień polityczny w PRL, operator Navy SEAL, a dla nas chłopaków z Marsa, przyjaciel i towarzysz broni. Tomek Dzieran „Drago” to postać nieprzeciętna, wymykająca się wszelkim schematom. To dzięki zaangażowaniu i poświęceniu Drago, dzięki wspólnie wykonywanym operacjom bojowym operatorów GROM i Navy SEAL w Iraku narodziło się braterstwo broni trwające do dziś. płk rez. Piotr Gąstał były dowódca JW GROM
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
1
Drago
Czeka mnie dziś poranny lot o numerze AF 12 47 do Paryża, a następnie DL229 – dużo dalej i o wiele dłuższy, bo do Cincinnati w USA. Lecę za wielką wodę do starego przyjaciela. Zadaję sobie trochę filozoficzne pytanie, czy odnajdę tam bardziej młodego chłopaka z Polski, który kolportował solidarnościową bibułę w okresie narzuconych nam rządów znienawidzonej komuny, czy raczej doświadczonego bosmana US Navy SEALs, który wojskową karierę zakończył jako piekielnie twardy żołnierz i wymagający instruktor. Człowieka, który teraz, po latach życiowej gonitwy, odnalazł spokój u boku wspaniałej kobiety i ma z nią dwójkę nastoletnich dzieci.
Moja dzisiejsza podróż służy rozpoczęciu pracy nad kolejną książką. Tę książkę chcę napisać nieco inaczej niż poprzednie. Zamierzam skonstruować ją tak, by składała się z pytań. Obszerną odpowiedzią na te pytania będą zaś wspomnienia z przeszłości drążące miniony czas, który tak sprytnie zagmatwał życie i zesłał bohatera z piętnem przestępcy na emigrację. Przewrotny los dał mu jednak drugie, a teraz trzecie albo nawet i czwarte życie. Ja, gdy czytam książki, zwykle wybieram literaturę faktu, opowiadającą o losach konkretnych osób. Nasze ludzkie historie są tak zaskakujące, że naprawdę ciężko wymyślić scenariusze ciekawsze niż te, które nam napisało samo życie. Zazwyczaj przy okazji czytania patrzę na swoją życiową drogę: chłopak z rolniczych przedmieść niewielkiego miasta, urodzony tak jak Tomek (choć kilkanaście lat później) w komunistycznej rzeczywistości, w kraju, który nie dawał perspektyw, a raczej systemowo wytyczał chłoporobotniczą ścieżkę kariery w fabryce i nakazywał pracować ku chwale socjalistycznych wartości Polski Ludowej, komunistycznej partii i zaprzyjaźnionych ze Związkiem Radzieckim krajów bloku wschodniego. Czy w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych w Polsce, którą pamiętam, było miejsce na marzenia takie jak to, które miał mały Tomek? Czy coś z dziecięcych marzeń spełniło się w jego dorosłym życiu, a może to dorosłe życie spłatało figla i przerosło jego oczekiwania?
Pisząc te słowa, siedzę w strefie VIP na warszawskim Lotnisku Chopina: wygodny fotel, smaczne darmowe śniadanie, obsługa miła i uśmiechnięta, można powiedzieć, że korzystam z luksusu. Większość dorosłego życia spędziłem, służąc, a raczej pracując – czy jeszcze inaczej: mając szczęście zarabiać na życie wykonywaniem roboty, której jako dziecko nawet nie mogłem sobie wymarzyć czy pomyśleć, że będzie tak do mnie pasować. W moim dzieciństwie marzenia były tylko fikcją, a nie celem do zrealizowania. Bycie profesjonalnym żołnierzem, podróżnikiem, pisarzem prowadzącym swój program telewizyjny, w którym wystąpią mistrzowie sportu – nigdy bym się nie odważył stawiać sobie takich celów. A jednak jestem tu i teraz, choć na pierwszy i jedyny harcerski obóz, w wieku dziesięciu lat, musiałem sam sobie zapracować, zbierając truskawki i zrywając czereśnie: miesiąc pracy, tydzień wypoczynku. W dorosłym życiu, po zmianie mentalnej – którą przeszedłem w mojej Jednostce Wojskowej GROM i teraz, będąc weteranem – wymarzyłem sobie, że najbliższe dwa tygodnie będą tygodniami pisarza, temu się oddam i w tej dziedzinie będę się spełniać. Czy więc obecnie jestem pisarzem? Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Raczej myślę o sobie jako o autorze książek. Pisarze to Mickiewicz, Sienkiewicz czy mój ulubieniec Sergiusz Piasecki, a moje pisanie to przelewanie na papier wspomnień o życiu własnym i moich przyjaciół. Niczego nie wymyślam, spisuję nasze losy, układając je w ciągi liter, słów i zdań, które czytane przynoszą uśmiech, skłaniają do refleksji, motywują, tak że słyszę od czytelników o chęci sięgnięcia po kolejną moją książkę i zrobienia czegoś z własnym życiem. Teraz pragnę zawrzeć pomiędzy okładkami książki to, co pozostało z marzeń Tomka. Kim chciał być chłopak z Zielonej Góry, a kim został? Wiem, że i on, lecąc za ocean, marzył o życiu wolnego człowieka, bez strachu przed komunistycznym reżimem. Marzył również o kupieniu magnetofonu kasetowego, tak zwanego jamnika. Udało mu się go kupić w obozie przejściowo-przygotowawczym dla emigrantów politycznych w Niemczech, kiedy czekał na przelot do USA. Za drobne, które miał przy sobie, nabył taki właśnie magnetofon i po tym zakupie, tuż przed wyjazdem do Stanów, zostało mu w kieszeni tylko dziesięć niemieckich fenigów. Jednak już wtedy nie bał się i spełnił to swoje materialne marzenie.
Zastanawia mnie, kogo ja znam dziś i kogo odnajdę tam, w Ameryce – gdzie żyje już od ponad czterdziestu lat. Jaki obraz człowieka, dla mnie bohatera, będziemy mieć w pamięci po przeczytaniu tej książki?
Drago. Mój przyjaciel Drago. Przyjaciela z definicji powinno się dobrze znać i móc na niego bezgranicznie liczyć. Czy ja go znam? Czy to, co o nim wiem, wystarczy, by mianować go przyjacielem? Myślę, że sporo o nim wiem, ale też wiem, że mniej wiem, niż nie wiem. Za to, gdy zadaję sobie pytanie, czy mogę na niego liczyć, mam ciarki na plecach – bo wracają wspomnienia, w których nie odpuszczał i szedł w ogień razem z nami, nie zważając na zagrożenia i okoliczności. Jest i inny aspekt tego, że można na kogoś liczyć. Podczas wojny w Iraku miałem wrażenie, że Drago objął nas braterską opieką – taki starszy brat, który pomaga na każdym kroku i dzieli się nie tylko tym, czego ma ponad stan, ale i ostatnim gryzem kanapki. Piszę to całkiem serio, bo w Iraku nie była nam potrzebna pomoc ani tym bardziej opieka. Myślę, że ta opiekuńczość bierze się ze wspólnych doświadczeń, pamiętania o tej naszej biednej polskiej rzeczywistości za czasów komuny, ale i zapewne z charakteru. Tak troskliwie zachowywał się wobec nas wiele razy, dzieląc się z nami tym, co miał. Będąc w strukturach US SOF, zazwyczaj niczego nie potrzebowaliśmy, a Drago i tak miał zawsze dla nas od siebie coś ekstra i dopytywał, czy czegoś jeszcze nie chcemy.
Śmieszne. Wysiadam z samolotu – lot miły, krótki, dwugodzinny. Polska żegnała mnie pierwszym śniegiem: Warszawa budziła się tego dnia przykryta warstwą białego puchu i pewnie romantycznie patrzyło się na tę biel przez okno. Za to teraz, tam w korku niejeden kierowca pewnie soczyście klnie na taki klimat. Paryż – wiadomo, Francja elegancja, wita mnie słońcem i lotniskową zaczepką.
– O, pan Naval, jak miło spotkać i uścisnąć dłoń. Gdzie pan leci, pewnie na wakacje?
– Tak, do przyjaciela.
– My dużą firmową ekipą lecimy na Kubę. Wie pan, po przeczytaniu pana książki wyszukałem w internecie, czego im tam najbardziej dziś potrzeba, i wiozę ze sobą świece do malucha i gwoździe.
A to mnie brodaty gość zaskoczył. Dzielę się z nim moimi spostrzeżeniami sprzed dwóch lat, że bieda była tam większa niż w 2011 roku i że ja miałem do rozdania słodycze, notesy, długopisy i zabawki. Zazwyczaj obdarowywane były dzieci, ale żeby świece do malucha i gwoździe wieźć – prawdziwy mistrz.
Spotkałem swojego czytelnika. Sporo młodszy chłopak, taki trzydziestolatek, nie miał szans pamiętać komuny, ale rodzice i rozwijająca się dopiero co nad Wisłą gospodarka rynkowa zapewne wykształcili charakter nakazujący myśleć o innych, tych biedniejszych. Bo jak my nie mamy, to raczej i gdzieś tam może czegoś brakować. Tak to pięćdziesięciometrowy spacer i trzy zdania obcego człowieka skłaniają mnie do dygresji nie tylko o Drago, ale i o nas, Polakach. Ukraina walczy obecnie z pazerną Rosją, a my, nie patrząc na niezabliźnione rany z drugiej wojny światowej, dla wielu Ukraińców stworzyliśmy drugi dom. Drago z kolei wręcz został z Polski wyrzucony. A i tak przez cały okres naszej wspólnej służby wspierał nas, na równi z nami walczył – i choć często podkreślał, że jest teraz Amerykaninem, to ja czuję, że tam w środku, w tym wielkim i silnym gościu biło i nadal bije serce tego samego chłopaka, który biegał, bił się, łobuzował i pracował w konspiracji na ulicach Zielonej Góry i Łodzi, myśląc o Polsce.
Drago często podkreśla, że wszystko, co ma, zawdzięcza swojemu nowemu krajowi, którym są Stany Zjednoczone. Wiele czasu spędziłem wśród Amerykanów i uważam, że podstawową różnicą między nami a nimi jest to, że oni nie narzekają na swój kraj. Jak już, to republikanie na demokratów, a demokraci na republikanów, ale sama Ameryka jest święta.
Gdy ląduję w Cincinnati, cierpnie mi skóra na samą myśl o spotkaniu z przeszywającym wzrokiem oficera do spraw emigracyjnych. Ten kraj, który został stworzony przez migrantów, obecnie mocno pilnuje swoich granic przed nieproszonymi gośćmi, i to bez wyjątku – z całego świata. Na przejściu granicznym pierwszeństwo mają obywatele USA, dla nich otwartych jest pięć punktów kontrolnych, więc praktycznie nie czekają w kolejce. Niebieski kolor paszportu z rozłożystym orłem i napisem „United States of America” jest przepustką do domu. Dla pozostałych – czyli dla nas, Europejczyków, bo nie widzę nikogo, że tak powiem, egzotycznego – jest otwarte jedno przejście graniczne, kolejka na dobre czterdzieści minut stania. Praktycznie każdy przybywający obcokrajowiec odbywa kilkuminutową rozmowę z oficerem straży granicznej, który następnie zanosi jego paszport do biura emigracyjnego umieszczonego w sąsiedztwie. Takiego odprowadzonego pasażera lotu z Paryża czeka rozmowa typu: po co, na co, do kogo, na jak długo… Z tej wątpliwej przyjemności wypytania zostały zwolnione stojące przede mną dwie starsze Francuzki, kolej na mnie. Byłem szkolony do takich rozmów, ale nic ode mnie nie zależy w tej rozgrywce: czy ją odbędę, czy zostanę wpuszczony bez tłumaczenia się. Ubrany jestem w czerwoną bluzę z napisem „Wounded Warrior Project”, na głowie mam czapeczkę Navy SEALs, którą ściągam i kładę obok paszportu, nie da się ukryć… military.
– Do kogo pan przyjechał?
– Do przyjaciela.
– Co robi przyjaciel?
– Jest emerytowanym żołnierzem.
– Pan jest żołnierzem?
– Byłym, jestem weteranem, teraz już też na emeryturze.
– Gdzie się poznaliście?
– Na wojnie w Iraku.
– Co pan myśli o wojnie na Ukrainie? – pada pytanie, które pewnie nie jest standardowe.
– By Ukraina zwyciężyła, musimy im pomagać, oni tam walczą i dla nas. Pomoc, jaką dajemy, jaką daje USA i NATO, to bardzo dużo, ale wojna trwa i musimy o tym pamiętać każdego dnia.
– Na ile pan przyjechał?
– Na dwa tygodnie.
– Dziękuję za służbę i witam w moim kraju…
Ominęła i mnie rozmowa w biurze do spraw emigrantów, choć przechodząc przez kolejne bramki, w których bagaż podręczny trzepano mi jak przemytnikowi, nadal miałem obawy, czy zostanę wpuszczony. Zakazane jest dosłownie wszystko, co spożywcze: kiełbasy, słodycze czy słoiczki z gęsim pasztetem to zło w czystej postaci. Zerkam na scenę z boku. Jest tak mocna, że aż można poczuć się współwinnym: celnik ostrym głosem daje reprymendę młodej niemieckiej parze po znalezieniu, z tego co widzę, słoika szparagów. Nein, nein, nein! – powtarza, kręcąc głową. Ja tym razem jadę czysty jak łza dziewicy, nie przemycam nawet plasterka polskiej „sosidż”. Ale też nie jadę z gołymi rękoma: litrowa żubrówka, czyli Polish Tatanka, będzie jak znalazł do wieczornego indyka.
Na lotnisku czeka Drago. Wita mnie jak zawsze serdecznie, ściskając, chce wziąć walizkę, z czymś pomóc… jedziemy do jego domu gdzieś w Ohio. Duże lotnisko, szerokie autostrady, spory dom na obszernych przedmieściach. Ale rodzina już taka normalna, tylko pies duży: rasy berneńczyk. Sam Drago to kawał chłopa z wielkimi silnymi przedramionami, pasuje tu, do tej amerykańskiej wielkości. Myślę, że pewnie dlatego tak idealnie wpasował się do Navy SEALs i doszedł tu, gdzie jest teraz – poza inteligencją i sprytem, był – i nadal jest – bardzo silnym i stanowczym facetem. Zresztą wiem, że będę często pisać o jego sile i wykorzystywaniu jej za pomocą pięści.
2
Trójząb sealsów
The only easy day was yesterday.Jedyny łatwy dzień był wczoraj.
By zostać instruktorem na kursie Navy SEALs, trzeba nie tylko mieć zaliczone wiele lat służby w TEAM-ie, ale przede wszystkim doświadczenie związane z wyjazdami na misje; najlepiej, jeśli instruktor ma jeszcze to bojowe, zdobyte na wojnie. Dowództwo kieruje się swoimi kryteriami: nie wszyscy nadają się na instruktorów, więc przez lata służby trzeba zdobyć jego zaufanie. Te nasze kursy są bardzo wymagające nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Wielu chłopaków chce zostać sealsami, ale my, odrzucając ich, często ratujemy im życie, bo wiemy, że się nie nadają i zwyczajnie by sobie nie poradzili, nie tylko w boju, także podczas wymagających treningów. Poza tym musimy pamiętać, że studenci, którzy podołają takiej sześciomiesięcznej selekcji, mogą być przydzieleni do tej samej jednostki, w której my sami będziemy służyć, więc wybieramy tylko najlepszych. Będąc instruktorem, nabrałem jeszcze większego szacunku do marynarki i całego procesu selekcji do Sił Specjalnych. Wiecie, jak człowiek samemu przeszedł coś ciężkiego, to czasami mu lżej, jak patrzy, gdy inni się męczą – ja właśnie tak miałem. Patrzyłem na tych młodych chłopaków i zastanawiałem się, gdzie są granice wytrzymałości. My, instruktorzy, musimy bardzo uważnie się im przyglądać, bo są tacy, którzy wolą umrzeć, niż odpuścić, i niestety podczas tych sześciu miesięcy zdarzają się przypadki, że w trakcie szkolenia ktoś umiera z wysiłku. Ale reszty to nie odstrasza, chcą dalej ciężko ćwiczyć, by zasłużyć na SEAL Trident. Co więcej, kiedyś usunięto ze szkolenia dwudziestotrzyletniego chłopaka. Po tym, jak został o tym powiadomiony, popełnił samobójstwo, skacząc z dwudziestego drugiego piętra. Po śmierci każdego rekruta zawsze jest mnóstwo pytań o bezpieczeństwo w trakcie naszych szkoleń, a także o opiekę psychologiczną dla żołnierzy, którzy zostali odrzuceni. Ale cóż, oni często od dziecka myślą o byciu operatorem Navy SEALs, decyzja o usunięciu jest dla nich bardzo brutalna. Więc podczas kursu patrzyłem na nich wszystkich z podziwem. Tak, byłem twardym instruktorem, wymagałem bardzo dużo, ale strasznie ich szanowałem za to, kim chcą się stać, ćwicząc ponad siły. Spoczywa na nas duża odpowiedzialność, bo ci, którzy przejdą, będą kiedyś w naszych plutonach razem z nami walczyć ramię w ramię, nie można sobie pozwolić, by przepuścić kogoś, kto się do Navy SEALs nie nadaje. Decyzja o przepuszczeniu kandydata do oddziałów bojowych Navy SEALs może również zadecydować o naszym życiu lub śmierci.
Pierwszą propozycję, by być instruktorem, dostałem nieco wcześniej. Chciano mnie wysłać na prowadzenie kursu breacherów, związanego z materiałami wybuchowymi, miałem uczyć przyszłych pirotechników „breacherów”. Ale ja już nie mogłem tego robić, zdrowie mi nie pozwalało, zresztą pamiętasz, z jak bliska wysadzaliśmy ładunki umieszczane na drzwiach w Iraku. Tam często nie było się za czym schować, a robotę trzeba było zrobić, naciskało się zbijak, otwierając zarazem usta, by fala wybuchowa nie przytkała za mocno płuc, trochę to pomagało. Poprosiłem wtedy, by mnie przeniesiono do Coronado w Kalifornii jako instruktora BUD/S (Basic Underwater Demolition/SEAL). To właśnie tam odbywa się dwudziestopięciotygodniowa selekcja do Sił Specjalnych Marynarki Wojennej. To szkolenie to taka wydłużona selekcja BUD/S, następnie rekruci muszą odbyć szkolenie w ramach szesnastotygodniowego kursu SQT (SEAL Qualification Training) i dopiero po nim kwalifikują się do plutonu Navy SEALs. Na szkolenie zapisują się młodzi, silni, sprawni chłopcy, a i tak zazwyczaj przechodzi ich nie więcej niż dwadzieścia procent. Poza sprawnością i siłą teraz wprowadzono jeszcze testy psychologiczne i na inteligencję. No i, jak dla mnie, bzdurą jest, że przeszła kurs jakaś kobieta – to twardy męski świat, choć one są często mądrzejsze od nas, to jednak podczas walki nie możesz się zastanawiać, czy jeśli zostaniesz ranny, to kobieta będzie w stanie cię wynieść, ja ważyłem razem ze sprzętem dwieście dziewięćdziesiąt funtów (sto trzydzieści kilogramów), a byli więksi i ciężsi ode mnie. Wiem, że u was w GROM-ie nabór i selekcja wyglądają inaczej, ale też są brutalne, każda jednostka ma własne standardy dopasowane do swojego kraju i to jest dobre.
Te sześć miesięcy podzielone jest na trzy etapy, ja byłem instruktorem BUD/S na drugim etapie (second phase), gdzie uczyliśmy działania pod wodą, często również pomagaliśmy w pozostałych fazach treningu BUD/S. W mojej części kursu mieściło się zapoznanie rekrutów ze środowiskiem wodnym i działaniami pod wodą. Nauczaliśmy ich podstaw nurkowania, ABC z wykorzystaniem maski, fajki i płetw, następnie nurkowania na obiegu otwartym. Jako instruktor mogę potwierdzić, że właśnie na tym etapie szkolenia odpada najwięcej ludzi. Czy woda jest zimna, czy ciepła, to nie ma znaczenia, zabierz komuś pod wodą maskę, zakłóć rytm jego pracy, spowoduj uszkodzenie jego aparatu do nurkowania… Jak spanikuje i ucieknie, to się nie nadaje, a przecież dalej ma automat w ustach i może oddychać po naprawieniu dysfunkcji. Zabierz mu automat oddechowy lub zakręć butlę na trzydzieści sekund bez powietrza (po trzydziestu sekundach się nie umiera): jak spanikuje i wypłynie na powierzchnię, to też się nie nadaje. Pod wodą trzeba być bardzo opanowanym. My musimy ich przygotować do nurkowania, a podczas niego w każdej chwili można stracić możliwość oddychania i widzenia; nawet ból nie powinien pozbawiać umiejętności prawidłowego działania. Jedyną szansą na przeżycie w trudnych okolicznościach jest działanie zgodnie z wypracowanymi przez Marynarkę Wojenną metodami. To są schematy, których trzeba się trzymać, one pozwalają przeżyć.
I tak najbardziej brutalny jest egzamin kończący mój etap szkolenia. Każdy instruktor pod wodą ma za zadanie aranżować trudne, czasami niebezpieczne sytuacje: pozbawić kursanta sprzętu, rolować, przyduszać, a on musi zachować spokój i działać zgodnie z procedurami, które student ma znać i wykonywać w efektywny sposób. Trzeba działać spokojnie, odnaleźć automat oddechowy, przedmuchać zerwaną maskę, być opanowanym, przestrzegać tabeli dekompresyjnej. Podczas tych sześciu miesięcy nie ma zbyt wiele nauki, tylko podstawy, a student musi udowodnić, że ma to coś i się do nas nadaje. Podczas kursu pracuje wielu instruktorów, zazwyczaj jesteśmy kolegami, ale już na początku musiałem pobić jednego z nich. Przyszedł do BUD/S z SEAL Team 6, miał wyższą rangę i nosił się z tym bardzo, inni mi mówili, bym go zostawił. Jednak ja nie dałem rady i go pobiłem, tak długo go biłem, aż się zaczął ze mną zgadzać. Oczywiście wezwano mnie do dowództwa, ale co im miałem powiedzieć? Powiedziałem prawdę: biłem go tak długo, aż się ze mną zgodził, i teraz jesteśmy przyjaciółmi. Życie w marynarce, w plutonie to twarda rzeczywistość i jak nie wyrobisz sobie szacunku, to ciebie będą bić, a ja nikomu nigdy na to nie pozwalałem. Ja nigdy nikogo nie straszyłem, że uderzę, po prostu jak się komuś należało, to biłem. To bicie nieraz uratowało mi życie i pomogło, ale jak to z biciem, niekiedy musiałem za nie odpokutować. A od tamtego czasu to tak ten człowiek się ze mną zaczął zgadzać, że nawet wysyłał po mnie rekrutów na lotnisko, by mnie przywozili do bazy, jak wracałem z wakacji. Okazał się bardzo fajnym kolegą. W moim życiu przemoc zawsze działała i pomagała, a jak nie, to znaczyło, że zastosowałem jej za mało i następnym razem musiałem się bardziej przyłożyć.
ŻYCIE PIERWSZE
3
Smak dzieciństwa
Nazajutrz zostaję zaproszony na ponoć najlepszego amerykańskiego steka ever, i to nie tylko w okolicy, ale jak dla Tomka na całym świecie. Ta restauracja mieści się w Cincinnati i nazywa się „Tony’s”. No dobra, zobaczymy, czy nie przechwala kucharza. Na kolację jedziemy średniej klasy białym porsche macanem. Tutejsze ulice to jezdnie po trzy pasy w każdą stronę, takie porsche nic a nic nie rzuca się w oczy, a nawet powiem, że po zaparkowaniu wygląda tu jak jeden z mniejszych samochodów. Mniejszy, ale te amerykańskie auta nawet średniej klasy są takie, że nie tylko można w nich wygodnie jeździć, ale i mieszkać. Restauracja z zewnątrz nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia, jest to trochę wyższy niż parterowy budynek, w nim ładne przeszklone drzwi, a za nimi witający w progu elegancki menedżer i trzy zgrabne blondynki w minispódniczkach. Obsługa sprawnie kontroluje, czy mamy rezerwację – mamy – i prowadzą nas do loży. W środku, nie da się ukryć, standard jest dużo wyższy niż w nawet dobrej restauracji. Wielki, bardzo wielki bar z przeszklonymi półkami na alkohol, na przestronnej sali rozstawione okrągłe stoły przykryte białymi obrusami. Zazwyczaj w restauracjach należę do tych niecierpliwych klientów, którzy wypatrują wzroku kelnera, a nuż zerknie i zlituje się w końcu, by podejść.
W restauracjach tak to jest, najpierw czeka się na menu, żeby móc potem znowu czekać na kelnera i łaskawie pozwala on złożyć zamówienie. Potem czekanie na posiłek, okej, no i chcesz już z pełnym brzuchem wyjść, ale trzeba się jeszcze prosić, by zapłacić, bo nie ma chętnego na napiwek. W tym miejscu – nic z tych rzeczy. Na stole poza zastawą czeka menu, momentalnie pojawia się kelner i bez pytania nalewa do kieliszków wodę z lodem, za jego plecami stoi kolejny i pyta, czy coś doradzić. Zamawiamy od ręki drinki jako aperitif, przystawkę w postaci tatara, sałatkę ze świeżego szpinaku z serem, no i steki. Dla mnie i dla Drago średnio wysmażony w komplecie z pieczonym w mundurku kartoflem. Różowe drinki i przekąski trafiły na stół, zanim zdążyłem się rozejrzeć po sali. Obsługuje nas nie jeden, a trzech kelnerów, którzy wręcz wyprzedzają każde nasze skinienie, by podać świeżo mielony pieprz i doprawić tatara.
– Tomku, jakie smaki pamiętasz z dzieciństwa, co lubiłeś jeść? – pytam.
Nie mogę powiedzieć, że coś w dzieciństwie mi smakowało mniej lub bardziej, zazwyczaj chodziłem głodny i jadło się, by się najeść, napełnić żołądek, a nie delektować smakiem. Urodziłem się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku i uważam, że miałem wspaniałe dzieciństwo, choć nawet nie mieliśmy w domu lodówki ani pralki. Mama prała wszystko ręcznie, a wyprane rzeczy wieszała na sznurkach do bielizny. Bardzo lubiłem chleb z masłem posypany solą lub cukrem, ale cukier nie zawsze był. Często nawet brakowało go, by posłodzić herbatę. Ja mogłem biegać, gdzie chciałem, mama mnie za bardzo nie pilnowała, zawsze czułem się wolny. Najpierw mieszkałem w małym mieszkanku koło szkoły. Dostaliśmy je, bo mój ojciec był komunistą, i nawet nam się dobrze żyło. Ale ojciec nas zostawił, nas, znaczy się mamę, mnie, młodszego brata i siostrę. Musieliśmy się przeprowadzić na ulicę Ptasią w Zielonej Górze. To były nowe bloki i bardzo się cieszyliśmy z mieszkania. W mieszkaniu były dwa pokoje: jeden duży, jeden mały, kuchnia i łazienka. Od tego czasu, od tej przeprowadzki pamiętam, że często chodziłem głodny. Mamie nikt nie pomagał w wychowaniu nas. By nas wykarmić i ubrać, musiała pracować – była nauczycielką języka polskiego w szkole podstawowej, dużo nie zarabiała. Często dopiero po pracy lub wcześnie rano, około czwartej nad ranem, robiła zakupy, musiała stać z wszystkimi ludźmi w długiej kolejce, często dwie godziny. W tamtych czasach nie dla wszystkich starczało chleba, więc zdarzało się, że w domu go nie było, zasypiałem głodny, a na kolację bywało, że nic nie jedliśmy. Zacząłem wtedy chodzić do szkoły podstawowej, w szkole jak to w szkole, dzieci patrzą na siebie i się oceniają. Byli tacy jak ja bez kanapek, a jak miałem, to posmarowaną tylko margaryną, czasami nawet bardzo cieniutko pokrojoną kiełbasą. To był rarytas. Byli tacy, co się wstydzili, że mają kanapkę tylko z masłem, i chowali się, jedząc po kątach, ale byli i tacy, co mieli kanapki z kiełbasą, szynką, pomidorem i serem, to wyglądało tak dobrze i pachniało wyśmienicie. Ci z tymi bogatymi kanapkami zazwyczaj byli dziećmi partyjnych, ich było stać na lepsze jedzenie.
Jednego dnia byłem tak głodny, że nie wytrzymałem, podszedłem do jednego z nich i po prostu ugryzłem mu tę kanapkę, patrzył się na mnie taki zdziwiony, a ja mówię, że ma bardzo dobrą kanapkę i ja mu ją dzisiaj zjem. On nic nie powiedział i było fajnie. Na drugi dzień już go wziąłem na oko i pilnowałem, kiedy zacznie jeść swoją kanapkę. Jak tylko zaczął jeść, szybko byłem koło niego i mu mówię, że dzisiaj to mu zjem tylko pół kanapki, ale jutro to ma przynieść dwie i się podzielimy kanapkami, on będzie miał jedną i ja jedną. A jak przyniesie tylko jedną, to ja ją będę jadł. Długo mi się nie sprzeciwiał, bo był mniejszy, ale też nakarmiony, od tej pory dobrze mi się powodziło. Mamie powiedziałem, że nie musi mi robić kanapek do szkoły, bo mi się w szkole nie chce jeść.
Oczywiście nie mogłem jej powiedzieć, że terroryzuję synów partyjniaków, zabierając im kanapki, boby pewnie pasem mi to z głowy wybiła. Był taki jeden chłopak, któremu zawsze dokuczałem, ale raz go przyuważyłem, jak w rogu je w pośpiechu kawałek suchego chleba, zrobiło mi się go wtedy bardzo żal. Zabrałem go ze sobą do innego partyjnego dzieciaka, powiedziałem mu, że ma temu przynieść jutro kanapkę, ale tamten zaczął się wymigiwać i opierać, że nie, no to strzeliłem go w łeb. Skończyło się tak, że kazałem mu przynosić dodatkowe kanapki codziennie. On się rozpłakał, że mama mu nie da dwóch, to mu wytłumaczyłem, że moja mama każe mi jeść, by rosnąć, niech tak swojej mamie powie, że rośnie i potrzebuje dwóch kanapek, a nie jednej, bo czuje, że chce jeść więcej. Potem się okazało, że jego rodzice cieszyli się, że syn tak dużo je i rośnie. Z tym biednym dzieciakiem od tamtego czasu zacząłem się kolegować. Ja do szkoły jeździłem autobusem, bo na chodzenie na piechotę było za daleko. Pewnego dnia autobus mi uciekł i szliśmy razem spacerem, przechodząc koło jego domu. To było w drugiej klasie szkoły podstawowej. Chciałem zobaczyć, jak on mieszka, i pamiętam to do dzisiaj, bo nawet teraz łzy kręcą mi się w oczach. To mieszkanie było w takiej starej kamienicy, ubikację umieszczono na dworze. W pokoju, który tam wynajmowali, były: stół, łóżko, szafa, krzesło, a na ścianie wisiał kapiący kran z głębokim metalowym zlewozmywakiem, takim trochę niedoczyszczonym, czarnym w środku. Na stole stała popielniczka pełna petów, to mi akurat nie przeszkadzało, bo już wtedy popalałem. Zapytałem się go, gdzie on śpi, wskazał na łóżko i odparł, że śpi razem z mamą, a mama jest teraz w pracy i wraca o ósmej wieczorem. Tam nie było żadnego jedzenia, tam nie było kuchni ani nawet półki na jedzenie. Do dzisiaj mnie to gryzie, ale mam chociaż dobre samopoczucie, że załatwiłem mu te kanapki i jadł je do końca szkoły. U mnie w domu było przynajmniej czysto, a tu… to była stara, waląca się kamienica.
Nigdy nie pamiętam, by nas ktoś przyłapał, ale gdy jeszcze innemu chłopakowi chciałem załatwić kanapki, to partyjne dziecko poskarżyło się swoim rodzicom, że go terroryzujemy, zabierając jedzenie. Zanim przyszli jego rodzice, to się w szkole rozniosło, że się poskarżył. Na przerwie go znalazłem i zaciągnąłem do łazienki. Tam wytłumaczyłem mu „od ręki”, że jak nas wyda, to mu urwę głowę, bardzo się wtedy przestraszył. Na okazaniu w klasie nikogo nie rozpoznał. Rodzice z dyrektorem doszli do wniosku, że to ktoś ze starszych klas zabiera kanapki młodszym, i dali nam spokój. Niestety przestał przynosić po dwie, więc jego kanapkę jedliśmy na pół. Wtedy też jako dziecko zacząłem sobie zdawać z tego sprawę, że racja jest po stronie silniejszego. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. W szkole już tak bardzo nie chodziłem głodny, ale zawsze marzyłem, by choć raz w życiu się najeść, i to tak do syta, i z nikim nie musieć się dzielić owocami, ale tymi zagranicznymi, nie jabłkami. Móc tak zjeść całą pomarańczę, dwie lub trzy albo kiść winogron, arbuza, banany. Choćby tak raz najeść się tym do syta!
Najwięcej owoców, ile zjadłem w dzieciństwie, to był mały kawałek arbuza, mała kiść winogron albo cały banan. Mama odstała swoje w sklepowej kolejce i przyniosła taki kawałek, dzisiaj on by był dla jednej osoby, a i tak marzyło się o dokładce. Tamten kawałek mama pokroiła na cztery części, a ja na to patrzyłem i myślałem sobie, że mógłbym zjeść całość i jeszcze na dodatek całego takiego arbuza. Albo gdybym mógł tak zjeść sobie całego banana, jaki ja bym był wtedy szczęśliwy. Marzyłem o tym, by się móc najeść egzotycznych owoców. Inne dzieci wolały czekoladę, moja siostra mi często mówiła, że ona to by chciała tak sobie zjeść całą czekoladę, więc ja oddawałem jej swoją kostkę. Każdy owoc, czy to banan, czy pomarańcza, dzielony był w domu na cztery równe części, mama oddawała nam swoją część, niby chcieliśmy, by mama jadła razem z nami, ale ona zazwyczaj się upierała i dawała nam swój kawałek.
O jedzeniu myślałem cały rok, ale gdy nadeszła jesień i zima, to na równi z jedzeniem marzyłem o ciepłym ubraniu. Tu już niczego nie mogłem sobie jako dziecko załatwić. Do noszenia na zimę mieliśmy takie cieniutkie kurteczki. Nie tylko ja mam takie dziecięce wspomnienia z tamtego czasu, niemal całe nasze pokolenie, podobnie jak ja, żyło w biedzie. Póki był ojciec, to jeszcze było nas stać na zimowe ciepłe ubranie, ale odkąd on uciekł, to już nie, wtedy nastała prawdziwa bieda. Nawet mama wysłała siostrę do ojca, by poprosiła o większe alimenty na ubrania, ale on odpowiedział, że to nie jego sprawa i to rola matki, by zadbać o to, co nosimy. Dzieci rosną, więc moje młodsze rodzeństwo miało ubranie po mnie. Ja nie wiem, skąd miałem, nie pamiętam. Do sklepów się nie chodziło, zresztą tam i tak nic nie było. Nie było nawet odpowiedniego materiału, by coś uszyć.
Mieliśmy za to takie plastikowe jesionki, zawsze była awantura, bo mama kazała nam pod te jesionki zakładać grube swetry i wsadzała gazety w ubranie, żeby izolowały od zimna. Nie mogłem w tym biegać po dworze, bo jak się spociłem, to te gazety mokły i było jeszcze zimniej. Pamiętam, jak kiedyś w kościele mama stała obok mnie i trzęsła się z zimna. Pomyślałem, że wyciągnę trochę tych moich gazet i jej dam, bo są ciepłe i się ogrzeje, ale ona na mnie po kościele nakrzyczała, bym nigdy już tego nie robił, bo to wstyd. Mama była bardzo dumną kobietą. Nikt nie chciał być postrzegany jako ten biedny, ale wtedy, poza partyjnymi, wszyscy byli tak samo ubodzy.
W pierwszych klasach szkoły uczyłem się bardzo dobrze, ale nikt nas nie pilnował, nie kazał się uczyć. Kiedy ojciec uciekł, od drugiej klasy z większości przedmiotów miałem już tylko tróje, czwórki, no i oczywiście dwóje, ale jak chciałem, to były i piątki. Zacząłem bardzo dużo czytać, lubiłem przede wszystkim książki podróżnicze. W szkole była biblioteka, tam wypożyczałem książki, atlasy i albumy. Wyobrażałem sobie, że mam własną łódź i że będę nią kiedyś żeglował po całym świecie, tak bez ograniczeń. Bardzo ładnie rysowałem, zacząłem malować łódki i statki, rysowałem, jak będzie wyglądała moja wymarzona łajba w środku. Wyszukiwałem książki ze zdjęciami żaglowców, bardzo się tym fascynowałem, jednak niestety nie było mnie stać na kupienie tych książek. Wypożyczałem je więc z albumami z biblioteki, a potem nabrałem takiego złego zwyczaju, że wycinałem z tych książek zdjęcia. Książki oddawałem z powycinanymi stronami, uzbierałem spory album, dopóki mama mnie nie złapała – wtedy musiałem za te wszystkie uszkodzone książki zapłacić. Mama kazała mi zbierać makulaturę i butelki. Ale z tego mi nie starczyło na spłatę. Wpadłem więc na pomysł, by wstawać wcześnie rano i kraść gazety, które były zostawiane pod kioskami Ruchu. I tak robiłem, żerowałem już tam bardzo wcześnie rano. Te gazety były związane sznurkiem w wielkich plikach. Wrzucałem je do piwnicy i później po dwóch czy trzech dniach niosłem taką całą stertę gazet do punktu skupu makulatury. Grasowałem po mieście tak długo, aż spłaciłem wszystkie uszkodzone książki.
W tamtym czasie spodobał mi się boks, co chwilę się gdzieś biłem i chciałem zacząć trenować. W Zielonej Górze mieliśmy milicyjny klub Gwardia. Jednym z trenerów boksu był tam pan Duda, bardzo o nas dbał, wspaniały człowiek. Moje postępy na treningach były bardzo imponujące. Kiedyś się strasznie rozchorowałem i musiałem zostać w domu. Ze szkoły wrócił jednak strasznie pobity mój brat, bardzo się zdenerwowałem, miał głowę kwadratową jak kostka do gry od ponabijanych guzów, ale mama zabroniła mi iść na drugi dzień go pomścić, nie pozwalała mi się bić. Rano zostałem więc w łóżku, obiecując mamie, że nigdzie nie pójdę, ale jak tylko wyszła do pracy, poszedłem do szkoły szukać tego chłopaka. Pamiętam, że miał ksywę Byku, bo był wielki i lubił dokuczać innym uczniom. Spotkałem go na przerwie, na drugim piętrze, niedaleko schodów. Był ode mnie większy i wyższy. Ja już byłem dosyć zaawansowany w boksie, więc go strzeliłem i dobrze trafiłem, tak że spadł ze schodów na półpiętro, potłukł się do nieprzytomności. Widziałem, jak nauczyciele go zabierają i niosą do pielęgniarki. Uciekłem do domu pod pierzynę, gdzie miałem się przecież wygrzać. Mama wróciła z pracy i była zadowolona, że się nigdzie z domu nie ruszałem, ale wieczorem dzwonek zadzwonił i z rodzicami w progu stał ten „Byku”. Jego rodzice zrobili mamie awanturę, że o mało co nie zabiłem im syna. „Byku” był wyższy o dwie głowy od mojego brata, a głowę ode mnie. I tak stoimy w trzech: on wielki i płacze bardzo głośno, my mniejsi, mój brat pobity, „Byku” podniósł zawiązaną opaskę z oka, ale oka to tam nie było widać – dziwna sytuacja. Po cichu w duchu ucieszyłem się, że mój cios był… wspaniały! Za to moja mama tak się zdenerwowała, że kazała się im wynosić, bo to przecież ich syn pobił pierwszy jej syna, więc nie dostał za darmo. Nawet mi się wtedy za to pobicie nie oberwało. Wróciłem do łóżka na kilka dni, bo byłem naprawdę bardzo chory.
Jakoś dotrwałem do ukończenia siódmej klasy szkoły podstawowej. Wiosna, lato, jesień, zima, mijał dzień za dniem, a treningi boksu stały się moją codziennością.
W tamtym czasie musiało być już naprawdę źle. Trzeba było karmić dwóch dorastających chłopców i córkę. Zgodziłem się zatem wyjechać do ojca, by ulżyć mamie, zabrał mnie z wielką łaską do siebie na wychowanie. Nigdy sobie dobrze nie radziłem z jego żoną ani z jej dzieciakiem. O tym, że mnie przywiezie, nic jej nie powiedział. Dowiedziała się, gdy pojawiłem się w drzwiach na klatce schodowej w jego mieszkaniu przy ulicy Jaszowieckiej w Warszawie. Zapukał do drzwi, żona otworzyła i ojciec powiedział jej, że od teraz będę z nimi mieszkał. Bardzo się przestraszyła, zaczęła na niego krzyczeć – to się nie mogło dobrze skończyć.
W Warszawie zacząłem chodzić do ósmej klasy jako nowy chłopak, nikomu nieznany, szybko zaczęli zaczepiać mnie miejscowi gitowcy. Pamiętam to jak dziś. Siedzę sobie podczas przerwy na boisku – ładnie wtedy świeciło słońce, była taka prawdziwa polska jesień, jakieś chłopaki grały mecz. Podchodzi do mnie jakiś kurdupel, popycha mnie i mówi: „Co się gapisz?”. Wiele nie myśląc, prawidłowo wyprowadziłem lewy prosty cios i uderzyłem go centralnie w twarz, łamiąc mu nos. Usłyszałem, jak chrupnęła jego przegroda w nosie. Zbiegli się i stanęli wokół nas pozostali gitowcy; zaczęła się przepychanka i pretensje do mnie, że pobiłem jednego z nich, a ten kurdupel płacze i zalewa się krwią. Chcieli dać mi srogą nauczkę, ale najpierw zażądali, bym im kupił wino. Odparłem, że nie mam pieniędzy, na to oni, bym poszedł załatwić pieniądze i kupił, bo inaczej mi nie dadzą spokoju. Powiedziałem im, że tego nie zrobię. W jednej chwili ten, który stał za mną, uderzył mnie mocno od tyłu w głowę, więc znokautowałem go szybkim sierpem z półobrotu, upadł i się rozpłakał. Odsunęli się ode mnie, nie byli gotowi na to, że się ich nie przestraszę. Zwyzywali mnie, ale sobie poszli. Od tamtej chwili nie miałem już w szkole problemów z gitowcami, a wino sam im przyniosłem. Zrozumiałem, że oni działali tak jak ja. Uważali, że siłą da się wszystko załatwić, a ja pomyślałem, że do nich dołączę, bo razem więcej wskóramy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki