Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
EDWARD GUZIAKIEWCZ
AFRODYTA
Temat to z pozoru wyświechtany i banalny — miłość klonowanego androida i człowieka, rzecz nie taka niezwykła we współczesnej prozie science fiction, eksploatującej wszelkie możliwe motywy. Dla autora tej mikropowieści jest on wszakże pretekstem, by zająć się ostrożną psychologiczną analizą związku olśniewająco pięknej młodziutkiej kobiety i dużo starszego od niej mężczyzny. Czy w takim stanie rzeczy chodzi tylko o wyuzdanie i seks? Co może łączyć mężczyznę, który łapie ostatnie chwile życia, ze zmysłową laską nieświadomą posiadanych atutów? Jest to ponadto utwór z pewnym niepokojącym przesłaniem, wyraźnym dla bardziej krytycznego czytelnika. Konwencja sf pozwala bowiem autorowi na ukazanie tego, jak dalece będzie można w przyszłości uprzedmiotowić człowieka i zamienić go w kosztowną zabawkę. Roztacza więc wizję niewolnictwa w epoce technologicznej perfekcji, a przy tym niewolnictwa na swój sposób wyrafinowanego. Piękna kobieta z kontrolowaną elektronicznie osobowością jako pociągający „towar” daje bowiem oferującej ją firmie niewiarygodne wręcz możliwości skrytej manipulacji klientem.
Autor przywołuje w tej mikropowieści niedościgły ideał żony. Powinna być ona oddana jak Afrodyta, wybaczać jak Afrodyta, dostarczać mężowi rozkoszy jak Afrodyta i wreszcie bronić go niczym wojownicza mityczna Amazonka. Oczywiście, jak Afrodyta. Mikropowieść „Afrodyta” ukazała się po raz pierwszy (robocza wersja) w 2002 roku na sieciowych łamach Magazynu „Esensja”. Następnie trafiła do tomu „Przyloty na Ziemię”, wydanego w Chicago (USA) w 2006 roku. Kilka lat później znalazła ciąg dalszy w nowej powieści SF Edwarda Guziakiewicza, zatytułowanej „Hurysy z katalogu”. Wspomnianą powieść autor zaczął pisać w 2007 roku, wprowadzając do akcji drugiego uroczego klona, ognistą Irydę, a ukończył ją w 2010 roku.
Powieść „Hurysy z katalogu” ukazała się drukiem w 2011 roku nakładem Wydawnictwa Dreams w Rzeszowie i trafiła na rynek księgarski.
O AUTORZE
EDWARD GUZIAKIEWICZ
Pisarz, dziennikarz kulturalny i self-publisher, absolwent KUL, członek Związku Literatów Polskich. Urodził się pod znakiem Wodnika. Jest w trzech czwartych Polakiem, a w jednej czwartej Austriakiem. Cechuje go więc temperament słowiański, temperowany germańskim zamiłowaniem do porządku. Pisze dla dzieci i młodzieży oraz uprawia fantastykę naukową. Jego dorobek twórczy obejmuje szereg powieści, mikropowieści i opowiadań, dramat, ponadto poradniki dla młodzieży (know-how), nie licząc publikacji prasowych oraz drobnych utworów poetyckich. Należy do twórców, kładących nacisk na obecność w Internecie. Na rynku księgarskim jest dostępnych ponad dwadzieścia jego tytułów (są to głównie ebooki, w sumie ponad 60 wydań).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 85
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zamarła przy wejściu do wyłożonego marmurem wysokiego salonu. W milczeniu stała, z oddaniem wpatrując się w pochłoniętego myślami Raoula. W takich chwilach czas się dla niej nie liczył. Ten wreszcie drgnął, słysząc cichutki szelest lub raczej domyślając się jej obecności i machinalnie się obejrzał. Z roztargnieniem zlustrował jej postać. Pojął, że zadurzona w nim dziewczyna adoruje go tak już od kilku minut, a na jego twarzy zagościł zagadkowy półuśmiech. Z ulgą się przeciągnął i odłożył na blat błyszczący prospekt, nad którym się zadumał. Uzmysłowił sobie, że bardzo dobrze zrobił, decydując się na tę długonogą panienkę. Była warta grzechu. Połakomił się na anielicę z figurą Miss Universum i nie miał powodu, by tego żałować. Naturalnie, musiał przezwyciężyć w sobie pewne opory, związane z tradycyjnym wychowaniem. Pamiętał, że początkowo krępowały go niewinne spojrzenia chabrowych oczu boskiej dziewiętnastolatki i że w pierwszych tygodniach jej posiadania zachowywał się wobec niej jak nuworysz wobec lodowatego i dystyngowanego lokaja. Było w tym coś na kształt nie tylko subtelnego kompleksu niższości, ale i spychanego do podświadomości poczucia winy. Z moralnego punktu widzenia nie zasługiwał na kogoś takiego jak ona. Na znanej z zamożności Dianie, utworzonej z asteroidów między Marsem a Jowiszem, nabywanie klonowanych dziewcząt było wszakże zalegalizowane — zatem każdy, kto dysponował większym szmalem, a przy tym lubił nim szastać, mógł sobie taką zafundować. Na innych globach Układu Słonecznego krzywiono się z cicha na tę praktykę, zarzucając Diananom, że handlowanie klonowanymi hurysami pachnie niewolnictwem. Przyganiał kocioł garnkowi. Ci popieprzeni dyplomaci najchętniej zamieniliby cały Układ Słoneczny w szkółkę niedzielną! Nic się nie zmieniło pod tym względem od stuleci — szczególnie na Ziemi, która miała opinię najbardziej konserwatywnej z planet. No, może nieco inaczej było na księżycach Jowisza i Saturna. Im dalej od trzeciej od Słońca, tym większy luz! On sam po kilkudziesięciu latach służby ostatecznie pożegnał przejmującą grozą lodowatą bazę na odległej planetoidzie i przeszedł na zasłużoną emeryturę. Nigdy nie był żonaty i pewnie dlatego wysyłano go tam, gdzie diabeł chichocząc mówił dobranoc, czyli na obrzeża Układu Słonecznego. Na jego koncie w Marsjańskim Banku Komercyjnym uzbierała się niezła sumka, która dodatkowo urosła dzięki temu, że poza orbitą Neptuna przypadkiem trafił na znaczne złoża retelitu, więc mógł się urządzić na spokojnych przedmieściach Nowego Konstantynopola. Kupił zbudowaną ze smakiem kredowobiałą willę z palmami w przestronnym atrium i podświetloną pływalnią z delfinem. Miał dwa młode oswojone owiraptory. W rezultacie tego wszystkiego zajmował się tym, o czym skrycie marzył od najmłodszych lat. A więc niczym. Z natury pasywny, uwielbiał błogą bezczynność i już jako podrostek potrafił godzinami wylegiwać się i wpatrywać w biały sufit lub z rękami w kieszeniach włóczyć się bez celu po okolicach miasteczka i zbijać bąki. W głębi duszy nie gardził — jak prawie każdy mężczyzna — subtelnymi doznaniami zmysłowymi i nie zmieniły jego skłonności wymagające wstrzemięźliwości lata służby w Siłach Kosmicznych Układu. Co więcej, wydawało się, że je jeszcze wzmocniły.
— Podejdźże, kochanie, nie przeszkadzasz mi — życzliwie zachęcił dziewczynę. — Już skończyłem...
Afrodyta była pierwszą i jedyną niewolnicą, na jaką mógł sobie w życiu pozwolić. Bywały chwile, w których wątpił w to, czy psychicznie dojrzał do jej posiadania. Jakaś część niego nie pogodziła się bowiem z tym, że modelka o fenomenalnej urodzie nie posiada przyrodzonych praw, należnych żywej istocie ludzkiej. Przez pierwszy tydzień tłumił w sobie żądze, nie chcąc posuwać się wobec niej za daleko i traktując ją nieomal jak daleką kuzynkę, która na krótko zatrzymała się pod jego gościnnym dachem. Zachowywał się jak zadurzony sztubak i skwapliwie zabiegał o jej względy. Instynktownie grał rolę, która mu odpowiadała i jakoś go usprawiedliwiała we własnych oczach. Obiektywnie biorąc, jego zawstydzające zaloty i żenujące umizgi nie miały najmniejszego sensu i stanowiły bezsporną stratę czasu. Afrodyta bowiem była do niego bezwarunkowo przystosowana, a wszczepione w nią standardowe programy z wyrafinowanym kluczem erotycznym załatwiały sprawę. Rzadko kiedy zawodziły. Psychotronika stała wysoko na Dianie i w mózg klonowanego ciała, w którym aż roiło się od implantów i mikroprocesorów, wpisano złożony zespół zachowań zadowalających nawet najbardziej wybrednego kochanka. Blondynka o figurze Marilyn Monroe była więc na wpół elektroniczną maszyną do uprawiania seksu i zaspakajania męskiej chuci. I właściwie niczym więcej. Z prawnego punktu widzenia pozostawała androidem klasy zerowej. Człowiek wolny posiadał naturalnych rodziców, drzewo genealogiczne i miał trochę inaczej poukładane w głowie.
— Niczym więcej? — zapytał swojego niewyraźnego odbicia w forniturze czarnego fortepianu, gdy podniósł się z wyściełanego miękką skórą fotela. — Niczym?!
Dopiero teraz podeszła do niego, nie rozumiejąc jednakże rzuconych półgłosem słów. Nie była Alicją z Krainy Czarów i nie mogła przejść na drugą stronę lustra. Tym niemniej umiała wodzić go na pokuszenie i posiadała przewyborny dar zrzucania z siebie w jego towarzystwie i tak z reguły skąpego odzienia. Owiał go oszałamiający zapach jej drogich perfum.
— Tak, Raoulu? — zapytała, a jej niewinnie spoglądające niebieskie oczy wydawały się wyrażać potrzebę odgadywania jego najskrytszych pragnień. — Coś cię niepokoi?
Ogarnął ją ramieniem i przytulił do siebie. Lubił ciepło jej ciała i jedwabistą gładkość jej skóry.
— Nie, zupełnie nic — westchnął. — Jesteś słodka jak cukiereczek — pocałował ją w ucho, odgarniając furę jasnych włosów. — Jak zwykle.