Afrodyta - Edward Guziakiewicz - ebook

Afrodyta ebook

Edward Guziakiewicz

3,6

Opis

EDWARD GUZIAKIEWCZ

AFRODYTA

Temat to z pozoru wyświechtany i banalny — miłość klonowanego androida i człowieka, rzecz nie taka niezwykła we współczesnej prozie science fiction, eksploatującej wszelkie możliwe motywy. Dla autora tej mikropowieści jest on wszakże pretekstem, by zająć się ostrożną psychologiczną analizą związku olśniewająco pięknej młodziutkiej kobiety i dużo starszego od niej mężczyzny. Czy w takim stanie rzeczy chodzi tylko o wyuzdanie i seks? Co może łączyć mężczyznę, który łapie ostatnie chwile życia, ze zmysłową laską nieświadomą posiadanych atutów? Jest to ponadto utwór z pewnym niepokojącym przesłaniem, wyraźnym dla bardziej krytycznego czytelnika. Konwencja sf pozwala bowiem autorowi na ukazanie tego, jak dalece będzie można w przyszłości uprzedmiotowić człowieka i zamienić go w kosztowną zabawkę. Roztacza więc wizję niewolnictwa w epoce technologicznej perfekcji, a przy tym niewolnictwa na swój sposób wyrafinowanego. Piękna kobieta z kontrolowaną elektronicznie osobowością jako pociągający „towar” daje bowiem oferującej ją firmie niewiarygodne wręcz możliwości skrytej manipulacji klientem.

Autor przywołuje w tej mikropowieści niedościgły ideał żony. Powinna być ona oddana jak Afrodyta, wybaczać jak Afrodyta, dostarczać mężowi rozkoszy jak Afrodyta i wreszcie bronić go niczym wojownicza mityczna Amazonka. Oczywiście, jak Afrodyta. Mikropowieść „Afrodyta” ukazała się po raz pierwszy (robocza wersja) w 2002 roku na sieciowych łamach Magazynu „Esensja”. Następnie trafiła do tomu „Przyloty na Ziemię”, wydanego w Chicago (USA) w 2006 roku. Kilka lat później znalazła ciąg dalszy w nowej powieści SF Edwarda Guziakiewicza, zatytułowanej „Hurysy z katalogu”. Wspomnianą powieść autor zaczął pisać w 2007 roku, wprowadzając do akcji drugiego uroczego klona, ognistą Irydę, a ukończył ją w 2010 roku.

Powieść „Hurysy z katalogu” ukazała się drukiem w 2011 roku nakładem Wydawnictwa Dreams w Rzeszowie i trafiła na rynek księgarski.

O AUTORZE

EDWARD GUZIAKIEWICZ

Pisarz, dziennikarz kulturalny i self-publisher, absolwent KUL, członek Związku Literatów Polskich. Urodził się pod znakiem Wodnika. Jest w trzech czwartych Polakiem, a w jednej czwartej Austriakiem. Cechuje go więc temperament słowiański, temperowany germańskim zamiłowaniem do porządku. Pisze dla dzieci i młodzieży oraz uprawia fantastykę naukową. Jego dorobek twórczy obejmuje szereg powieści, mikropowieści i opowiadań, dramat, ponadto poradniki dla młodzieży (know-how), nie licząc publikacji prasowych oraz drobnych utworów poetyckich. Należy do twórców, kładących nacisk na obecność w Internecie. Na rynku księgarskim jest dostępnych ponad dwadzieścia jego tytułów (są to głównie ebooki, w sumie ponad 60 wydań).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 85

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (17 ocen)
10
0
1
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izzat

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawe. Niezwykle mi się podobała ta lektura. Tytułowa Afrodyta nieco naiwna Ale to nie przeszkadza zważywszy na to kim jest. Swoją drogą Raoul przedstawiony jest jako ktoś zupełnie inny. Odruchów nabytych ze szkolenia i wieloletniego doświadczenia nie sposób tak łatwo się pozbyć, a on zachowuje się jak cywil niemal do samego końca.
00



Edward Guziakiewicz, Afrodyta

Rozdział pierwszy

Za­mar­ła przy wej­ściu do wy­ło­żo­ne­go mar­mu­rem wy­so­kie­go sa­lo­nu. W mil­cze­niu sta­ła, z od­da­niem wpa­tru­jąc się w po­chło­nię­te­go my­śla­mi Ra­oula. W ta­kich chwi­lach czas się dla niej nie li­czył. Ten wresz­cie drgnął, sły­sząc ci­chut­ki sze­lest lub ra­czej do­my­śla­jąc się jej obec­no­ści i ma­chi­nal­nie się obej­rzał. Z roz­tar­gnie­niem zlu­stro­wał jej po­stać. Po­jął, że za­du­rzo­na w nim dziew­czy­na ad­o­ru­je go tak już od kil­ku mi­nut, a na jego twa­rzy za­go­ścił za­gad­ko­wy pół­u­śmiech. Z ulgą się prze­cią­gnął i odło­żył na blat błysz­czą­cy pro­spekt, nad któ­rym się za­du­mał. Uzmy­sło­wił so­bie, że bar­dzo do­brze zro­bił, de­cy­du­jąc się na tę dłu­go­no­gą pa­nien­kę. Była war­ta grze­chu. Po­ła­ko­mił się na anie­li­cę z fi­gu­rą Miss Uni­ver­sum i nie miał po­wo­du, by tego ża­ło­wać. Na­tu­ral­nie, mu­siał prze­zwy­cię­żyć w so­bie pew­ne opo­ry, zwią­za­ne z tra­dy­cyj­nym wy­cho­wa­niem. Pa­mię­tał, że po­cząt­ko­wo krę­po­wa­ły go nie­win­ne spoj­rze­nia cha­bro­wych oczu bo­skiej dzie­więt­na­sto­lat­ki i że w pierw­szych ty­go­dniach jej po­sia­da­nia za­cho­wy­wał się wo­bec niej jak nu­wo­rysz wo­bec lo­do­wa­te­go i dys­tyn­go­wa­ne­go lo­ka­ja. Było w tym coś na kształt nie tyl­ko sub­tel­ne­go kom­plek­su niż­szo­ści, ale i spy­cha­ne­go do pod­świa­do­mo­ści po­czu­cia winy. Z mo­ral­ne­go punk­tu wi­dze­nia nie za­słu­gi­wał na ko­goś ta­kie­go jak ona. Na zna­nej z za­moż­no­ści Dia­nie, utwo­rzo­nej z aste­ro­idów mię­dzy Mar­sem a Jo­wi­szem, na­by­wa­nie klo­no­wa­nych dziew­cząt było wszak­że za­le­ga­li­zo­wa­ne — za­tem każ­dy, kto dys­po­no­wał więk­szym szma­lem, a przy tym lu­bił nim sza­stać, mógł so­bie taką za­fun­do­wać. Na in­nych glo­bach Ukła­du Sło­necz­ne­go krzy­wio­no się z ci­cha na tę prak­ty­kę, za­rzu­ca­jąc Dia­na­nom, że han­dlo­wa­nie klo­no­wa­ny­mi hu­ry­sa­mi pach­nie nie­wol­nic­twem. Przy­ga­niał ko­cioł garn­ko­wi. Ci po­pie­prze­ni dy­plo­ma­ci naj­chęt­niej za­mie­ni­li­by cały Układ Sło­necz­ny w szkół­kę nie­dziel­ną! Nic się nie zmie­ni­ło pod tym wzglę­dem od stu­le­ci — szcze­gól­nie na Zie­mi, któ­ra mia­ła opi­nię naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nej z pla­net. No, może nie­co ina­czej było na księ­ży­cach Jo­wi­sza i Sa­tur­na. Im da­lej od trze­ciej od Słoń­ca, tym więk­szy luz! On sam po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach służ­by osta­tecz­nie po­że­gnał przej­mu­ją­cą gro­zą lo­do­wa­tą bazę na od­le­głej pla­ne­to­idzie i prze­szedł na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Ni­g­dy nie był żo­na­ty i pew­nie dla­te­go wy­sy­ła­no go tam, gdzie dia­beł chi­cho­cząc mó­wił do­bra­noc, czy­li na obrze­ża Ukła­du Sło­necz­ne­go. Na jego kon­cie w Mar­sjań­skim Ban­ku Ko­mer­cyj­nym uzbie­ra­ła się nie­zła sum­ka, któ­ra do­dat­ko­wo uro­sła dzię­ki temu, że poza or­bi­tą Nep­tu­na przy­pad­kiem tra­fił na znacz­ne zło­ża re­te­li­tu, więc mógł się urzą­dzić na spo­koj­nych przed­mie­ściach No­we­go Kon­stan­ty­no­po­la. Ku­pił zbu­do­wa­ną ze sma­kiem kre­do­wo­bia­łą wil­lę z pal­ma­mi w prze­stron­nym atrium i pod­świe­tlo­ną pły­wal­nią z del­fi­nem. Miał dwa mło­de oswo­jo­ne owi­rap­to­ry. W re­zul­ta­cie tego wszyst­kie­go zaj­mo­wał się tym, o czym skry­cie ma­rzył od naj­młod­szych lat. A więc ni­czym. Z na­tu­ry pa­syw­ny, uwiel­biał bło­gą bez­czyn­ność i już jako pod­ro­stek po­tra­fił go­dzi­na­mi wy­le­gi­wać się i wpa­try­wać w bia­ły su­fit lub z rę­ka­mi w kie­sze­niach włó­czyć się bez celu po oko­li­cach mia­stecz­ka i zbi­jać bąki. W głę­bi du­szy nie gar­dził — jak pra­wie każ­dy męż­czy­zna — sub­tel­ny­mi do­zna­nia­mi zmy­sło­wy­mi i nie zmie­ni­ły jego skłon­no­ści wy­ma­ga­ją­ce wstrze­mięź­li­wo­ści lata służ­by w Si­łach Ko­smicz­nych Ukła­du. Co wię­cej, wy­da­wa­ło się, że je jesz­cze wzmoc­ni­ły.

— Po­dejdź­że, ko­cha­nie, nie prze­szka­dzasz mi — życz­li­wie za­chę­cił dziew­czy­nę. — Już skoń­czy­łem...

Afro­dy­ta była pierw­szą i je­dy­ną nie­wol­ni­cą, na jaką mógł so­bie w ży­ciu po­zwo­lić. By­wa­ły chwi­le, w któ­rych wąt­pił w to, czy psy­chicz­nie doj­rzał do jej po­sia­da­nia. Ja­kaś część nie­go nie po­go­dzi­ła się bo­wiem z tym, że mo­del­ka o fe­no­me­nal­nej uro­dzie nie po­sia­da przy­ro­dzo­nych praw, na­leż­nych ży­wej isto­cie ludz­kiej. Przez pierw­szy ty­dzień tłu­mił w so­bie żą­dze, nie chcąc po­su­wać się wo­bec niej za da­le­ko i trak­tu­jąc ją nie­omal jak da­le­ką ku­zyn­kę, któ­ra na krót­ko za­trzy­ma­ła się pod jego go­ścin­nym da­chem. Za­cho­wy­wał się jak za­du­rzo­ny sztu­bak i skwa­pli­wie za­bie­gał o jej wzglę­dy. In­stynk­tow­nie grał rolę, któ­ra mu od­po­wia­da­ła i ja­koś go uspra­wie­dli­wia­ła we wła­snych oczach. Obiek­tyw­nie bio­rąc, jego za­wsty­dza­ją­ce za­lo­ty i że­nu­ją­ce umi­zgi nie mia­ły naj­mniej­sze­go sen­su i sta­no­wi­ły bez­spor­ną stra­tę cza­su. Afro­dy­ta bo­wiem była do nie­go bez­wa­run­ko­wo przy­sto­so­wa­na, a wsz­cze­pio­ne w nią stan­dar­do­we pro­gra­my z wy­ra­fi­no­wa­nym klu­czem ero­tycz­nym za­ła­twia­ły spra­wę. Rzad­ko kie­dy za­wo­dzi­ły. Psy­cho­tro­ni­ka sta­ła wy­so­ko na Dia­nie i w mózg klo­no­wa­ne­go cia­ła, w któ­rym aż ro­iło się od im­plan­tów i mi­kro­pro­ce­so­rów, wpi­sa­no zło­żo­ny ze­spół za­cho­wań za­do­wa­la­ją­cych na­wet naj­bar­dziej wy­bred­ne­go ko­chan­ka. Blon­dyn­ka o fi­gu­rze Ma­ri­lyn Mon­roe była więc na wpół elek­tro­nicz­ną ma­szy­ną do upra­wia­nia sek­su i za­spa­ka­ja­nia mę­skiej chu­ci. I wła­ści­wie ni­czym wię­cej. Z praw­ne­go punk­tu wi­dze­nia po­zo­sta­wa­ła an­dro­idem kla­sy ze­ro­wej. Czło­wiek wol­ny po­sia­dał na­tu­ral­nych ro­dzi­ców, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne i miał tro­chę ina­czej po­ukła­da­ne w gło­wie.

— Ni­czym wię­cej? — za­py­tał swo­je­go nie­wy­raź­ne­go od­bi­cia w for­ni­tu­rze czar­ne­go for­te­pia­nu, gdy pod­niósł się z wy­ście­ła­ne­go mięk­ką skó­rą fo­te­la. — Ni­czym?!

Do­pie­ro te­raz po­de­szła do nie­go, nie ro­zu­mie­jąc jed­nak­że rzu­co­nych pół­gło­sem słów. Nie była Ali­cją z Kra­iny Cza­rów i nie mo­gła przejść na dru­gą stro­nę lu­stra. Tym nie­mniej umia­ła wo­dzić go na po­ku­sze­nie i po­sia­da­ła prze­wy­bor­ny dar zrzu­ca­nia z sie­bie w jego to­wa­rzy­stwie i tak z re­gu­ły ską­pe­go odzie­nia. Owiał go osza­ła­mia­ją­cy za­pach jej dro­gich per­fum.

— Tak, Ra­oulu? — za­py­ta­ła, a jej nie­win­nie spo­glą­da­ją­ce nie­bie­skie oczy wy­da­wa­ły się wy­ra­żać po­trze­bę od­ga­dy­wa­nia jego naj­skryt­szych pra­gnień. — Coś cię nie­po­koi?

Ogar­nął ją ra­mie­niem i przy­tu­lił do sie­bie. Lu­bił cie­pło jej cia­ła i je­dwa­bi­stą gład­kość jej skó­ry.

— Nie, zu­peł­nie nic — wes­tchnął. — Je­steś słod­ka jak cu­kie­re­czek — po­ca­ło­wał ją w ucho, od­gar­nia­jąc furę ja­snych wło­sów. — Jak zwy­kle.