Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to opowieść o rudym kotku, którego przypadkiem znalazła po burzy wracająca ze szkoły dziewczynka, mająca na imię Maja. Dziewczynka zaopiekowała się kotem i przyniosła go do domu. Jej maleńki przyjaciel wniósł w jej życie powiew nowości. Czy jednak był naprawdę zaczarowanym księciem, jak sądziła? Przekonasz się sam, gdy zapoznasz się z tą historią.
Książeczka jest adresowana do czytelników w wieku 10-14 lat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 57
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nocą przeszła nad miastem gwałtowna burza. Błyskawice raz po raz przecinały czarne niebo, a wnętrza uśpionych mieszkań wypełniała sina poświata. Żywioł oszalał i grzmotom nie było końca. Wiatr szarpał konarami drzew, zdzierając drobne gałęzie i liście. Majka się obudziła. Czuła się w mroku jak w źle oświetlonym zamczysku groteskowej rodziny Addamsów. Ulewa spłukała kamienice, ulice i place. Padało jeszcze z rana, jednak później — jakby wbrew prawom natury — zaświeciło słońce. Odbijało się ono złotymi iskierkami w schnących kałużach.
Po południu dziewczynka wracała ze szkoły. Cieszyła się wiosną. Upajało ją powietrze, jeszcze wilgotne i pełne zapachów po burzy. Przyglądała się kwitnącym kasztanowcom, zapowiadającym rychły kres szkolnych udręk. Tego dnia nawet grubiańskie i hałaśliwe wróble wydawały się jej wyjątkowo sympatyczne i znośne — a to za sprawą bardzo dobrej oceny ze sprawdzianu z fizyki. Miała czym się cieszyć. Uznała tę notę za sprzyjającą wróżbę na nadchodzący czerwiec. Zapowiadała ona miłą dla oka kombinację szóstek, piątek i czwórek na świadectwie szkolnym.
Dziewczynka wybrała dłuższą drogę przez park, chcąc zatrzymać się tam i upewnić, że ukochanej wiewiórce tej nocy nic złego się nie stało. Od czasu do czasu przynosiła jej orzechy. Ruda kitka miała dziuplę w starym dębie, który przetrwał niejedną dziejową zawieruchę, mimo iż wystawał ponad inne drzewa. Jednak tego dnia nigdzie wiewiórki nie dostrzegła.
Stamtąd było już blisko do młodszej i bardziej ucywilizowanej — jak mawiano — części parku. Mijała ją nie bez odrobiny smutku, który miał wszakże w przyszłości ją opuścić. Tu, pod latarniami, z których wieczorami tylko dwie świeciły, na pomalowanych zieloną farbą ławkach wysiadywali szczęśliwcy, dorośli już do wieku schadzek i randek.
Zamierzała już właściwie opuścić park — tuż przed nią kończyła się asfaltowa alejka i odzywała się ruchliwa ulica — gdy wtem dobiegł ją w rosnącym hałasie cichutki i prawie nierealny głosik. Nie miała wątpliwości, zamiauczał kot, ale tak prosząco, tak błagalnie, z taką bezgraniczną rozpaczą, że nie mogła się nie zatrzymać. Uważnie się rozejrzała. Maleńka ruda kuleczka, niby kłębek zmoczonej włóczki, przycupnęła na skraju trawnika, tuż za stojącą tam latarnią. Majkę przeszyła z nagła myśl, że to nie kot, a jej ukochana wiewiórka, która zamiast schronić się przed burzą w dziupli dębu, niefrasobliwie wybiegła daleko w pogoni za zdobyczą. Może uległa w walce z ostrym, nieustępliwym wiatrem? Miała na nogach zgrabne czerwone gumowce, więc mogła śmiało wtargnąć na mokrą trawę. Chlap! Weszła w błotnistą kałużę. Pochyliła się, podnosząc z trawy drżące z zimna i wilgoci maleństwo.
— To nie wiewiórka, ale kicia, prawdziwe kociątko, kot — zdumiała się. — Maleńki bezdomny włóczęga.
Zdawał się rozumieć jej radość. Otworzył trwożliwie pyszczek i znowu prosząco zamiauczał, jakby chciał wyrazić i ogrom cierpień, które go spotkały, i wiarę w to, że nie pozostawi go samego w tak okropnym miejscu.
— Ty biedaku, jak tu trafiłeś? Zabiorę cię stąd i to zaraz — zdecydowała się bez chwili wahania. — Gdybyś był wiewióreczką z rudą kitką, zaniosłabym cię pod stary dąb, ale skoro jesteś kotkiem, i to tak bezradnym, muszę się tobą zaopiekować! — z przejęciem rzekła do niego, a z wrażenia omal nie zabrakło jej tchu. — Przecież cię tu nie zostawię!
Przełożyła plecak z podręcznikami i kajetami do lewej ręki, a potem przytuliła kotka do siebie. Ruszyła dalej. Musiała zanieść go do domu. Każdy na jej miejscu uczyniłby to samo. Westchnęła, spoglądając na ruchliwą o tej porze dnia ulicę. Jednak odczuwała opory. Pomyślała o mamie. Jaką będzie mieć minę, gdy ujrzy nie najpiękniej wyglądającą znajdę? Pojęła, że w mieszkaniu będzie musiała stoczyć batalię o kota. Ale nie miała innego wyjścia.
Zaszczekał bulterier, dokazujący wokół swego pana. Co by się stało, gdyby dopadł to maleństwo? Tu nie było miejsca dla takiej ociupinki. Zginęłaby ponad wszelką wątpliwość. Maleńki kot nie umiałby sobie sam poradzić.
Otworzyła drzwi cichutko, jak mogła najciszej, a potem zamknęła je z równą ostrożnością, starając się, żeby nie szczęknął naprawiony przez ojca zamek. Położyła rozespane maleństwo na ławie, przykrywając je grubym wełnianym szalem, który zdjęła z wieszaka. Mama stała w kuchni, słyszała ją, bo w zlewie bulgotała woda. Pierwszą bitwę o kota winna była zatem tam stoczyć, nie zwlekając i nie czekając, aż rodzicielka sama dostrzeże jej żywy skarb.
Weszła dziarsko, odkładając plecak na taboret i cmokając ją w policzek.
— Zjawiasz się jak duch — matka rzekła, pochylając się do córki.
— Wiesz, mamusiu? — Majka nie zwlekając ruszyła do boju, jak to sobie wcześniej zaplanowała. Zaczęła nadawać jak najęta. — W budzie gadało się prawie wyłącznie o dniu bachora, jakby nie było już ciekawszego tematu. Justynka i Basia wiedzą, co dostaną od rodziców w prezencie. Oczywiście — dodała, widząc wahanie na twarzy matki — tłumaczyłam im, że jestem zdania, iż wyrosłyśmy już z tego, by upominać się o zabawki z tej okazji. Nie jesteśmy rozkrzyczanymi szkrabami…
Buzińska uśmiechnęła się do swoich myśli.
— Zapewne oznajmiłaś im — żartobliwie wpadła jej w słowa — że upominki — jakżeby inaczej — możesz przyjmować, ale na ósmego marca. Ustaliłaś to przecież z tatusiem.
Maja przytaknęła, wiedząc, że musi skłamać. Niemniej jednak migiem się rozgrzeszyła, świadoma, że czyni to w dobrze pojętym interesie kota.
— Ma się rozumieć, napomknęłam im o tym — łgała bez zmrużenia oka. — Tłumaczyłam Basi i Justynie, że lata przedszkolne mamy dawno za sobą i że nadszedł czas, by domagać się kwiatka dla Ewy. Dziwnym trafem ich nie przekonałam, ani jednej, ani drugiej — niby to bezradnie rozłożyła ręce. — Wyśmiały mnie, czarownice. Uważały, że z prezentów się nie wyrasta — dobiła ją tym argumentem i zamilkła, czekając na jej reakcję.
Mama z niedowierzaniem kręciła głową.
— No, no, cwane są te twoje koleżanki — oświadczyła. — Kute na cztery nogi. Ale do rzeczy. Przestań szczerzyć zęby i mówże jasno, o co ci chodzi — skwitowała wywód córki.
Strzały okazały się celne i Majka pojęła, że pierwsze starcie ma za sobą. Natychmiast przytuliła się do matki, objęła ją mocno wpół, jak mogła najmocniej, i serdecznie uścisnęła.
— To już będzie ostatni, ostatniusieńki raz — solennie obiecała. Sięgnęła ręką do zlewu po truskawki. Były świeżutkie, jakby dopiero co zerwane z krzaczka. Matka płukała je i obierała z zielonych szypułek.
— No, wykrztuś wreszcie z siebie! — ponagliła córkę, ciekawa, co jej nieodrodnej latorośli roi się w głowie.
Maja nabrała tchu i się nieco odsunęła. Trzymała w ręce dwie duże czerwone truskawki i gotowała się do następnego strzału. Znów trwała bitwa.
— Chciałabym mieć kotka — rzekła ciepło i przymilnie, tak po prostu, jakby chodziło o rzecz najzupełniej błahą i bez znaczenia, nad którą natychmiast przechodzi się do porządku dziennego.
Matka zrobiła wielkie oczy. W pierwszej chwili życzenie córeczki wydało się jej dziwne.
— Masz przecież w swoim pokoju kilka kotów: burego, który mówi, gdy się nim porusza, popielatego z białymi uszkami... — zaczęła spokojnie wyliczać.
— Nie, nie chodzi o te idiotyczne pluszowe zabawki. Z nich już dawno wyrosłam — Majka przerwała jej z rozpaczą i poczuła, że czerwienieją jej uszy, czego nie znosiła. — O prawdziwego!
Ostatnie słowo zabrzmiało jak wystrzał, choć nie rozszedł się w powietrzu zapach spalonego prochu. Mama obejrzała ją od stóp do głów i zlustrowała niczym zjawę, jakby Majka nie przypominała jej rodzonej córki.
— Kota? Żywego? — zapytała, nie wierząc temu, co usłyszała.
Maja ledwo dostrzegalnie przytaknęła i przez moment miała wrażenie, że nie jest wcale wyrośniętą dziewczyną z wyważonymi i dojrzałymi pomysłami, ale raczkującym dzidziusiem, który jeszcze nie oderwał się od matczynej piersi.
Buzińską coś tknęło i wyjęła ręce ze zlewu, wycierając je w ręcznik zawieszony na białych kafelkach. Odsunęła córkę od siebie, omal jej nie przestawiając jak rzeczy.
— Tu cię mam — rzekła. — Domyślam się, do czego zmierzasz i po co cała ta pokazowa konwersacja. Za dobrze cię znam, żeby się pomylić, nie tak trudno cię rozszyfrować. Czuję, że ukryłaś coś w przedpokoju — wychyliła się z kuchni.
Maleństwo wygrzebało się z szala, który posłużył i za wygodne, ciepłe łoże, i za ręcznik kąpielowy. Wyglądało już nieco okazalej niż w parku. Kotek podniósł się, chwiejąc na słabych nóżkach. Usiłował się przeciągnąć. Wygiął grzbiet w pałąk i zamiauczał, podnosząc do góry rudy pyszczek, nadstawiając uszu i prostując ogon, który zdążył nabrać puszystości. O lakierowane drewno drapnęły maleńkie, ledwo widoczne pazurki.
Majka stała w napięciu, czekając na werdykt. Czuła się prawie jak w sądzie tuż przed ogłoszeniem wyroku. Argumenty, których użyła w rozmowie z mamą, wydawały się jej teraz mało przekonujące i skojarzyły się jej z wyblakłym atramentem w starym pożółkłym pamiętniku.
— No, no! — rzekła mama, pochylając się nad znajdą.
Maleństwo zdawało się pojmować, że rozstrzygają się jego niepewne losy. Kot uniósł znów do góry rudy pyszczek i trwożliwie zamiauczał — jakby wiedział, że tylko w ten sposób może skruszyć serce stojącej nad nim ludzkiej istoty. Stworzonko nieostrożnie zbliżyło się do brzegu ławy, zatrzymując się na samym skraju niby nad przepaścią.
— Spadnie! — krzyknęła z rozpaczą Maja. Nie chciała oglądać tragicznego końca zaniedbanej kruszyny.
Matka okazała się szybsza od córki. Zagrodziła drogę, którą wybrał koci malec, nieświadomy tego, co mogło go spotkać za chwilę. — No, no! — powtórzyła, łapiąc zwierzątko w swe ciepłe ręce. Niespodziewanie dla Majki kot znalazł ratunek.
Dziewczyna tylko na to czekała. Złapała matkę wpół i cmoknęła ją z nieukrywaną radością w policzek, najpierw w jeden, a potem w drugi.
— Zgodzisz się?! — błagalnie zapytała. Zmierzwione włosy opadły jej na czoło i była teraz gotowa do największych poświęceń. Oddałaby i lalki, i misie za króciutkie potwierdzenie, za rzucone mimochodem słowa „A niech zostanie!”
Matka uniosła kota, chcąc mu się przyjrzeć i maleństwo wpiło się jej pazurkami w rękaw bluzki, przerażone nagłą zmianą, która zdawała się nie wróżyć niczego dobrego. Nie powiedziała jednak tego, na co czekała córka i nie padły słowa „Niech zostanie”. Zamiast tego rzekła, oglądając kota:
— Ach, wieczne utrapienie z tobą! Naprawdę nie wiem, co powie na to ojciec. Pewnie zdziwi się i będzie się zastanawiać, czy mamy dobrze w głowach, ja i ty. A tego, co nosisz pod furą nieuczesanych włosów, nie sposób pojąć! — westchnęła, obrzucając ją spojrzeniem, w którym było nieco zniechęcenia i nostalgii.
(...)