Przygoda z Rudaskiem - Edward Guziakiewicz - ebook

Przygoda z Rudaskiem ebook

Edward Guziakiewicz

3,3

Opis

Edward Guziakiewicz, Przygoda z Rudaskiem

O książce

Jest to opowieść o rudym kotku, którego przypadkiem znalazła po burzy wracająca ze szkoły dziewczynka, mająca na imię Maja. Dziewczynka zaopiekowała się kotem i przyniosła go do domu. Jej maleńki przyjaciel wniósł w jej życie powiew nowości. Czy jednak był naprawdę zaczarowanym księciem, jak sądziła? Przekonasz się sam, gdy zapoznasz się z tą historią.

 

Książeczka jest adresowana do czytelników w wieku 10-14 lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 57

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Edward Guziakiewicz

Przygoda z Rudaskiem

nowela

fragment

Rozdział pierwszyPo burzy

Nocą prze­szła nad mia­stem gwał­tow­na bu­rza. Bły­ska­wi­ce raz po raz prze­ci­na­ły czar­ne nie­bo, a wnę­trza uśpio­nych miesz­kań wy­peł­nia­ła sina po­świa­ta. Ży­wioł osza­lał i grzmo­tom nie było koń­ca. Wiatr szar­pał ko­na­ra­mi drzew, zdzie­ra­jąc drob­ne ga­łę­zie i li­ście. Maj­ka się obu­dzi­ła. Czu­ła się w mro­ku jak w źle oświe­tlo­nym za­mczy­sku gro­te­sko­wej ro­dzi­ny Ad­dam­sów. Ule­wa spłu­ka­ła ka­mie­ni­ce, uli­ce i pla­ce. Pa­da­ło jesz­cze z rana, jed­nak póź­niej — jak­by wbrew pra­wom na­tu­ry — za­świe­ci­ło słoń­ce. Od­bi­ja­ło się ono zło­ty­mi iskier­ka­mi w schną­cych ka­łu­żach.

Po po­łu­dniu dziew­czyn­ka wra­ca­ła ze szko­ły. Cie­szy­ła się wio­sną. Upa­ja­ło ją po­wie­trze, jesz­cze wil­got­ne i peł­ne za­pa­chów po bu­rzy. Przy­glą­da­ła się kwit­ną­cym kasz­ta­now­com, za­po­wia­da­ją­cym ry­chły kres szkol­nych udręk. Tego dnia na­wet gru­biań­skie i ha­ła­śli­we wró­ble wy­da­wa­ły się jej wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­ne i zno­śne — a to za spra­wą bar­dzo do­brej oce­ny ze spraw­dzia­nu z fi­zy­ki. Mia­ła czym się cie­szyć. Uzna­ła tę notę za sprzy­ja­ją­cą wróż­bę na nad­cho­dzą­cy czer­wiec. Za­po­wia­da­ła ona miłą dla oka kom­bi­na­cję szó­stek, pią­tek i czwó­rek na świa­dec­twie szkol­nym.

Dziew­czyn­ka wy­bra­ła dłuż­szą dro­gę przez park, chcąc za­trzy­mać się tam i upew­nić, że uko­cha­nej wie­wiór­ce tej nocy nic złe­go się nie sta­ło. Od cza­su do cza­su przy­no­si­ła jej orze­chy. Ruda kit­ka mia­ła dziu­plę w sta­rym dę­bie, któ­ry prze­trwał nie­jed­ną dzie­jo­wą za­wie­ru­chę, mimo iż wy­sta­wał po­nad inne drze­wa. Jed­nak tego dnia ni­g­dzie wie­wiór­ki nie do­strze­gła.

Stam­tąd było już bli­sko do młod­szej i bar­dziej ucy­wi­li­zo­wa­nej — jak ma­wia­no — czę­ści par­ku. Mi­ja­ła ją nie bez odro­bi­ny smut­ku, któ­ry miał wszak­że w przy­szło­ści ją opu­ścić. Tu, pod la­tar­nia­mi, z któ­rych wie­czo­ra­mi tyl­ko dwie świe­ci­ły, na po­ma­lo­wa­nych zie­lo­ną far­bą ław­kach wy­sia­dy­wa­li szczę­śliw­cy, do­ro­śli już do wie­ku scha­dzek i ran­dek.

Za­mie­rza­ła już wła­ści­wie opu­ścić park — tuż przed nią koń­czy­ła się as­fal­to­wa alej­ka i od­zy­wa­ła się ru­chli­wa uli­ca — gdy wtem do­biegł ją w ro­sną­cym ha­ła­sie ci­chut­ki i pra­wie nie­re­al­ny gło­sik. Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, za­miau­czał kot, ale tak pro­szą­co, tak bła­gal­nie, z taką bez­gra­nicz­ną roz­pa­czą, że nie mo­gła się nie za­trzy­mać. Uważ­nie się ro­zej­rza­ła. Ma­leń­ka ruda ku­lecz­ka, niby kłę­bek zmo­czo­nej włócz­ki, przy­cup­nę­ła na skra­ju traw­ni­ka, tuż za sto­ją­cą tam la­tar­nią. Maj­kę prze­szy­ła z na­gła myśl, że to nie kot, a jej uko­cha­na wie­wiór­ka, któ­ra za­miast schro­nić się przed bu­rzą w dziu­pli dębu, nie­fra­so­bli­wie wy­bie­gła da­le­ko w po­go­ni za zdo­by­czą. Może ule­gła w wal­ce z ostrym, nie­ustę­pli­wym wia­trem? Mia­ła na no­gach zgrab­ne czer­wo­ne gu­mow­ce, więc mo­gła śmia­ło wtar­gnąć na mo­krą tra­wę. Chlap! We­szła w błot­ni­stą ka­łu­żę. Po­chy­li­ła się, pod­no­sząc z tra­wy drżą­ce z zim­na i wil­go­ci ma­leń­stwo.

— To nie wie­wiór­ka, ale ki­cia, praw­dzi­we ko­ciąt­ko, kot — zdu­mia­ła się. — Ma­leń­ki bez­dom­ny włó­czę­ga.

Zda­wał się ro­zu­mieć jej ra­dość. Otwo­rzył trwoż­li­wie pysz­czek i zno­wu pro­szą­co za­miau­czał, jak­by chciał wy­ra­zić i ogrom cier­pień, któ­re go spo­tka­ły, i wia­rę w to, że nie po­zo­sta­wi go sa­me­go w tak okrop­nym miej­scu.

— Ty bie­da­ku, jak tu tra­fi­łeś? Za­bio­rę cię stąd i to za­raz — zde­cy­do­wa­ła się bez chwi­li wa­ha­nia. — Gdy­byś był wie­wió­recz­ką z rudą kit­ką, za­nio­sła­bym cię pod sta­ry dąb, ale sko­ro je­steś kot­kiem, i to tak bez­rad­nym, mu­szę się tobą za­opie­ko­wać! — z prze­ję­ciem rze­kła do nie­go, a z wra­że­nia omal nie za­bra­kło jej tchu. — Prze­cież cię tu nie zo­sta­wię!

Prze­ło­ży­ła ple­cak z pod­ręcz­ni­ka­mi i ka­je­ta­mi do le­wej ręki, a po­tem przy­tu­li­ła kot­ka do sie­bie. Ru­szy­ła da­lej. Mu­sia­ła za­nieść go do domu. Każ­dy na jej miej­scu uczy­nił­by to samo. Wes­tchnę­ła, spo­glą­da­jąc na ru­chli­wą o tej po­rze dnia uli­cę. Jed­nak od­czu­wa­ła opo­ry. Po­my­śla­ła o ma­mie. Jaką bę­dzie mieć minę, gdy uj­rzy nie naj­pięk­niej wy­glą­da­ją­cą znaj­dę? Po­ję­ła, że w miesz­ka­niu bę­dzie mu­sia­ła sto­czyć ba­ta­lię o kota. Ale nie mia­ła in­ne­go wyj­ścia.

Za­szcze­kał bul­te­rier, do­ka­zu­ją­cy wo­kół swe­go pana. Co by się sta­ło, gdy­by do­padł to ma­leń­stwo? Tu nie było miej­sca dla ta­kiej ociu­pin­ki. Zgi­nę­ła­by po­nad wszel­ką wąt­pli­wość. Ma­leń­ki kot nie umiał­by so­bie sam po­ra­dzić.

 

 

Otwo­rzy­ła drzwi ci­chut­ko, jak mo­gła naj­ci­szej, a po­tem za­mknę­ła je z rów­ną ostroż­no­ścią, sta­ra­jąc się, żeby nie szczęk­nął na­pra­wio­ny przez ojca za­mek. Po­ło­ży­ła ro­ze­spa­ne ma­leń­stwo na ła­wie, przy­kry­wa­jąc je gru­bym weł­nia­nym sza­lem, któ­ry zdję­ła z wie­sza­ka. Mama sta­ła w kuch­ni, sły­sza­ła ją, bo w zle­wie bul­go­ta­ła woda. Pierw­szą bi­twę o kota win­na była za­tem tam sto­czyć, nie zwle­ka­jąc i nie cze­ka­jąc, aż ro­dzi­ciel­ka sama do­strze­że jej żywy skarb.

We­szła dziar­sko, od­kła­da­jąc ple­cak na ta­bo­ret i cmo­ka­jąc ją w po­li­czek.

— Zja­wiasz się jak duch — mat­ka rze­kła, po­chy­la­jąc się do cór­ki.

— Wiesz, ma­mu­siu? — Maj­ka nie zwle­ka­jąc ru­szy­ła do boju, jak to so­bie wcze­śniej za­pla­no­wa­ła. Za­czę­ła nada­wać jak na­ję­ta. — W bu­dzie ga­da­ło się pra­wie wy­łącz­nie o dniu ba­cho­ra, jak­by nie było już cie­kaw­sze­go te­ma­tu. Ju­styn­ka i Ba­sia wie­dzą, co do­sta­ną od ro­dzi­ców w pre­zen­cie. Oczy­wi­ście — do­da­ła, wi­dząc wa­ha­nie na twa­rzy mat­ki — tłu­ma­czy­łam im, że je­stem zda­nia, iż wy­ro­sły­śmy już z tego, by upo­mi­nać się o za­baw­ki z tej oka­zji. Nie je­ste­śmy roz­krzy­cza­ny­mi szkra­ba­mi…

Bu­ziń­ska uśmiech­nę­ła się do swo­ich my­śli.

— Za­pew­ne oznaj­mi­łaś im — żar­to­bli­wie wpa­dła jej w sło­wa — że upo­min­ki — jak­że­by ina­czej — mo­żesz przyj­mo­wać, ale na ósme­go mar­ca. Usta­li­łaś to prze­cież z ta­tu­siem.

Maja przy­tak­nę­ła, wie­dząc, że musi skła­mać. Nie­mniej jed­nak mi­giem się roz­grze­szy­ła, świa­do­ma, że czy­ni to w do­brze po­ję­tym in­te­re­sie kota.

— Ma się ro­zu­mieć, na­po­mknę­łam im o tym — łga­ła bez zmru­że­nia oka. — Tłu­ma­czy­łam Basi i Ju­sty­nie, że lata przed­szkol­ne mamy daw­no za sobą i że nad­szedł czas, by do­ma­gać się kwiat­ka dla Ewy. Dziw­nym tra­fem ich nie prze­ko­na­łam, ani jed­nej, ani dru­giej — niby to bez­rad­nie roz­ło­ży­ła ręce. — Wy­śmia­ły mnie, cza­row­ni­ce. Uwa­ża­ły, że z pre­zen­tów się nie wy­ra­sta — do­bi­ła ją tym ar­gu­men­tem i za­mil­kła, cze­ka­jąc na jej re­ak­cję.

Mama z nie­do­wie­rza­niem krę­ci­ła gło­wą.

— No, no, cwa­ne są te two­je ko­le­żan­ki — oświad­czy­ła. — Kute na czte­ry nogi. Ale do rze­czy. Prze­stań szcze­rzyć zęby i mów­że ja­sno, o co ci cho­dzi — skwi­to­wa­ła wy­wód cór­ki.

Strza­ły oka­za­ły się cel­ne i Maj­ka po­ję­ła, że pierw­sze star­cie ma za sobą. Na­tych­miast przy­tu­li­ła się do mat­ki, ob­ję­ła ją moc­no wpół, jak mo­gła naj­moc­niej, i ser­decz­nie uści­snę­ła.

— To już bę­dzie ostat­ni, ostat­niu­sień­ki raz — so­len­nie obie­ca­ła. Się­gnę­ła ręką do zle­wu po tru­skaw­ki. Były świe­żut­kie, jak­by do­pie­ro co ze­rwa­ne z krzacz­ka. Mat­ka płu­ka­ła je i obie­ra­ła z zie­lo­nych szy­pu­łek.

— No, wy­krztuś wresz­cie z sie­bie! — po­na­gli­ła cór­kę, cie­ka­wa, co jej nie­odrod­nej la­to­ro­śli roi się w gło­wie.

Maja na­bra­ła tchu i się nie­co od­su­nę­ła. Trzy­ma­ła w ręce dwie duże czer­wo­ne tru­skaw­ki i go­to­wa­ła się do na­stęp­ne­go strza­łu. Znów trwa­ła bi­twa.

— Chcia­ła­bym mieć kot­ka — rze­kła cie­pło i przy­mil­nie, tak po pro­stu, jak­by cho­dzi­ło o rzecz naj­zu­peł­niej bła­hą i bez zna­cze­nia, nad któ­rą na­tych­miast prze­cho­dzi się do po­rząd­ku dzien­ne­go.

Mat­ka zro­bi­ła wiel­kie oczy. W pierw­szej chwi­li ży­cze­nie có­recz­ki wy­da­ło się jej dziw­ne.

— Masz prze­cież w swo­im po­ko­ju kil­ka ko­tów: bu­re­go, któ­ry mówi, gdy się nim po­ru­sza, po­pie­la­te­go z bia­ły­mi uszka­mi... — za­czę­ła spo­koj­nie wy­li­czać.

— Nie, nie cho­dzi o te idio­tycz­ne plu­szo­we za­baw­ki. Z nich już daw­no wy­ro­słam — Maj­ka prze­rwa­ła jej z roz­pa­czą i po­czu­ła, że czer­wie­nie­ją jej uszy, cze­go nie zno­si­ła. — O praw­dzi­we­go!

Ostat­nie sło­wo za­brzmia­ło jak wy­strzał, choć nie roz­szedł się w po­wie­trzu za­pach spa­lo­ne­go pro­chu. Mama obej­rza­ła ją od stóp do głów i zlu­stro­wa­ła ni­czym zja­wę, jak­by Maj­ka nie przy­po­mi­na­ła jej ro­dzo­nej cór­ki.

— Kota? Ży­we­go? — za­py­ta­ła, nie wie­rząc temu, co usły­sza­ła.

Maja le­d­wo do­strze­gal­nie przy­tak­nę­ła i przez mo­ment mia­ła wra­że­nie, że nie jest wca­le wy­ro­śnię­tą dziew­czy­ną z wy­wa­żo­ny­mi i doj­rza­ły­mi po­my­sła­mi, ale racz­ku­ją­cym dzi­dziu­siem, któ­ry jesz­cze nie ode­rwał się od mat­czy­nej pier­si.

Bu­ziń­ską coś tknę­ło i wy­ję­ła ręce ze zle­wu, wy­cie­ra­jąc je w ręcz­nik za­wie­szo­ny na bia­łych ka­fel­kach. Od­su­nę­ła cór­kę od sie­bie, omal jej nie prze­sta­wia­jąc jak rze­czy.

— Tu cię mam — rze­kła. — Do­my­ślam się, do cze­go zmie­rzasz i po co cała ta po­ka­zo­wa kon­wer­sa­cja. Za do­brze cię znam, żeby się po­my­lić, nie tak trud­no cię roz­szy­fro­wać. Czu­ję, że ukry­łaś coś w przed­po­ko­ju — wy­chy­li­ła się z kuch­ni.

Ma­leń­stwo wy­grze­ba­ło się z sza­la, któ­ry po­słu­żył i za wy­god­ne, cie­płe łoże, i za ręcz­nik ką­pie­lo­wy. Wy­glą­da­ło już nie­co oka­za­lej niż w par­ku. Ko­tek pod­niósł się, chwie­jąc na sła­bych nóż­kach. Usi­ło­wał się prze­cią­gnąć. Wy­giął grzbiet w pa­łąk i za­miau­czał, pod­no­sząc do góry rudy pysz­czek, nad­sta­wia­jąc uszu i pro­stu­jąc ogon, któ­ry zdą­żył na­brać pu­szy­sto­ści. O la­kie­ro­wa­ne drew­no drap­nę­ły ma­leń­kie, le­d­wo wi­docz­ne pa­zur­ki.

Maj­ka sta­ła w na­pię­ciu, cze­ka­jąc na wer­dykt. Czu­ła się pra­wie jak w są­dzie tuż przed ogło­sze­niem wy­ro­ku. Ar­gu­men­ty, któ­rych uży­ła w roz­mo­wie z mamą, wy­da­wa­ły się jej te­raz mało prze­ko­nu­ją­ce i sko­ja­rzy­ły się jej z wy­bla­kłym atra­men­tem w sta­rym po­żół­kłym pa­mięt­ni­ku.

— No, no! — rze­kła mama, po­chy­la­jąc się nad znaj­dą.

Ma­leń­stwo zda­wa­ło się poj­mo­wać, że roz­strzy­ga­ją się jego nie­pew­ne losy. Kot uniósł znów do góry rudy pysz­czek i trwoż­li­wie za­miau­czał — jak­by wie­dział, że tyl­ko w ten spo­sób może skru­szyć ser­ce sto­ją­cej nad nim ludz­kiej isto­ty. Stwo­rzon­ko nie­ostroż­nie zbli­ży­ło się do brze­gu ławy, za­trzy­mu­jąc się na sa­mym skra­ju niby nad prze­pa­ścią.

— Spad­nie! — krzyk­nę­ła z roz­pa­czą Maja. Nie chcia­ła oglą­dać tra­gicz­ne­go koń­ca za­nie­dba­nej kru­szy­ny.

Mat­ka oka­za­ła się szyb­sza od cór­ki. Za­gro­dzi­ła dro­gę, któ­rą wy­brał koci ma­lec, nie­świa­do­my tego, co mo­gło go spo­tkać za chwi­lę. — No, no! — po­wtó­rzy­ła, ła­piąc zwie­rząt­ko w swe cie­płe ręce. Nie­spo­dzie­wa­nie dla Maj­ki kot zna­lazł ra­tu­nek.

Dziew­czy­na tyl­ko na to cze­ka­ła. Zła­pa­ła mat­kę wpół i cmok­nę­ła ją z nie­ukry­wa­ną ra­do­ścią w po­li­czek, naj­pierw w je­den, a po­tem w dru­gi.

— Zgo­dzisz się?! — bła­gal­nie za­py­ta­ła. Zmierz­wio­ne wło­sy opa­dły jej na czo­ło i była te­raz go­to­wa do naj­więk­szych po­świę­ceń. Od­da­ła­by i lal­ki, i mi­sie za kró­ciut­kie po­twier­dze­nie, za rzu­co­ne mi­mo­cho­dem sło­wa „A niech zo­sta­nie!”

Mat­ka unio­sła kota, chcąc mu się przyj­rzeć i ma­leń­stwo wpi­ło się jej pa­zur­ka­mi w rę­kaw bluz­ki, prze­ra­żo­ne na­głą zmia­ną, któ­ra zda­wa­ła się nie wró­żyć ni­cze­go do­bre­go. Nie po­wie­dzia­ła jed­nak tego, na co cze­ka­ła cór­ka i nie pa­dły sło­wa „Niech zo­sta­nie”. Za­miast tego rze­kła, oglą­da­jąc kota:

— Ach, wiecz­ne utra­pie­nie z tobą! Na­praw­dę nie wiem, co po­wie na to oj­ciec. Pew­nie zdzi­wi się i bę­dzie się za­sta­na­wiać, czy mamy do­brze w gło­wach, ja i ty. A tego, co no­sisz pod furą nie­ucze­sa­nych wło­sów, nie spo­sób po­jąć! — wes­tchnę­ła, ob­rzu­ca­jąc ją spoj­rze­niem, w któ­rym było nie­co znie­chę­ce­nia i no­stal­gii.

(...)