Kasandra - Edward Guziakiewicz - ebook

Kasandra ebook

Edward Guziakiewicz

4,2

Opis

Edward Guziakiewicz, Kasandra

 

Bohaterem tej mikropowieści jest przystosowany do zadań specjalnych inteligentny android, mający za sobą osiem udanych misji w kosmosie. Trafia na Ziemię w towarzystwie przydzielonej mu do pomocy ślicznej wojowniczki Kasandry. Tu zaś odkrywa, że jest ona kobietą z niezwykłym, wręcz szokującym temperamentem.

Dziewiąta misja nie jest trudna, tym niemniej sprawy wymykają się mu spod kontroli, a wskutek nieobliczalnych zachowań mieszającej mu szyki ekscentrycznej partnerki nałożone na niego zadanie staje się prawie niewykonalne. Czy Apollo zdoła okiełznać Kasandrę i wymóc na niej współpracę? Czy poradzi sobie ze zleceniem? Co kryje się za nie pozbawionymi akcentów humorystycznych kłopotami, które go spotykają? I kto naprawdę rzuca mu kłody pod nogi?

Przybyli z kosmosu bohaterowie tej mikropowieści działają w systemie, który przypomina grę komputerową. Akcja niższego poziomu jest wyjściowo modelowana z wyższego poziomu. Po zdobyciu odpowiedniej ilości punktów gracze są nagradzani, zyskując większe uprawnienia. Na drugim poziomie w Galaktyce Andromedy główny bohater, cyborg, w przeszłości na Ziemi dzielny król Aleksander Macedoński, spotyka — m.in. — androida, który wcielił się w starożytności w postać faraona Ramzesa Wielkiego. Ten gotuje się już do przejścia na poziom trzeci.

Prezentowany tu utwór (o objętości ok. 80 ss znorm mpsu) autor ukończył w lutym 2011 r.

Ciąg dalszy przygód przywoływanych bohaterów znajdziesz w powieści tego autora, zatytułowanej „Bunt androidów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 97

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Edward Guziakiewicz

Kasandra

mi­kro­po­wieść SF

FRAGMENT

 

Rozdział pierwszy

Wy­ra­fi­no­wa­na apa­ra­tu­ra sklo­no­wa­ła zmy­sło­wą wo­jow­nicz­kę aż w trzech eg­zem­pla­rzach, po­sy­pa­ło się z ist­ne­go rogu ob­fi­to­ści, więc dwie za­chwy­ca­ją­ce młód­ki z tej nie­spo­dzie­wa­nej se­rii — jako zbęd­ne — mu­sia­ły tra­fić do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Nie­ogar­nio­ny sys­tem po swo­je­mu ko­ry­go­wał błę­dy, któ­re po­peł­nił ktoś mi nie­zna­ny. W naj­bliż­szym hi­ber­na­to­rze spał trze­ci klon. Ostat­nia ko­pia się osta­ła. Sta­łem w na­boż­nym sku­pie­niu, nie na­ru­sza­jąc sa­kral­nej ci­szy stwo­rze­nia. Za­chłan­nie wpa­try­wa­łem się w uj­mu­ją­cą gład­ką twarz, ła­bę­dzią szy­ję, kształt­ne ra­mio­na i cu­dow­ne pier­si. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z in­nym an­dro­idem, a do tego płci żeń­skiej.

Ogrom­ny owal­ny ilu­mi­na­tor da­wał wi­dok na okry­tą płasz­czem at­mos­fe­ry pla­ne­tę i po­zna­czo­ny śla­da­mi ude­rzeń me­te­orów su­ro­wy księ­życ. Za pan­cer­ną ścia­ną pie­ca hu­cza­ło i strze­la­ło, jak­by mia­ło roz­nieść ge­ne­ra­tor na strzę­py, co do­wo­dzi­ło, że nisz­czo­ne żeń­skie klo­ny do­brze wy­po­sa­żo­no pod wzglę­dem mi­li­tar­nym. Sam też nie mo­głem na­rze­kać na za­bez­pie­cze­nia. W przy­pad­ku krań­co­we­go nie­po­wo­dze­nia ak­cji i ko­niecz­no­ści za­tar­cia wszyst­kich śla­dów by­łem w sta­nie znisz­czyć cały glob. Na szczę­ście, ni­g­dy tak się nie skom­pro­mi­to­wa­łem. Ra­dzi­łem so­bie i nie mu­sia­łem ucie­kać się do środ­ków nad­zwy­czaj­nych.

By­łem ter­mi­na­to­rem, dziec­kiem wy­so­ko roz­wi­nię­tej pro­te­ty­ki i in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, cy­bor­giem do za­dań spe­cjal­nych, wie­lo­funk­cyj­ną sa­mo­ist­ną świa­do­mo­ścią, zdol­ną do licz­nych wcie­leń i otrzy­mu­ją­cą przed każ­dą mi­sją ge­ne­tycz­nie nowe cia­ło, ale nie wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam ist­nie­nie. Nie zna­łem mo­co­daw­ców, mimo że wią­za­ły mnie z nimi ślu­by bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa. Bu­dzo­no mnie co pe­wien czas, po­zo­sta­wia­jąc mi świe­tla­ną pa­mięć po­przed­nich uda­nych ak­cji na gwieź­dzi­stych szla­kach i wy­zna­cza­jąc nowe za­da­nia. Ta sama ma­syw­na ku­li­sta baza, z ze­wnątrz nie­wi­docz­na, ten sam ge­ne­ra­tor, lecz za każ­dym ra­zem doj­mu­ją­co inna rasa w ko­smo­sie...

Obec­ność Ka­san­dry mile mnie za­sko­czy­ła. Nie przy­pusz­cza­łem, że do­sta­nę ko­goś do po­mo­cy, bo­wiem do­tąd dzia­ła­łem w po­je­dyn­kę. Do­biegł koń­ca po­ra­nek stwo­rze­nia i otwo­rzy­ła oczy, a do hi­ber­na­to­ra ci­cho pod­pły­nę­ła ni­ska plat­for­ma z kom­ple­tem dam­skiej bie­li­zny. Wsty­dli­wie prze­nio­słem się do są­sied­niej gro­dzy, wy­wo­łu­jąc na wir­tu­al­nym ekra­nie dane do­ty­czą­ce przy­dzie­lo­nej mi part­ner­ki. Spraw­dzi­łem sto­pień zgod­no­ści. Się­gał dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu pro­cent, z cze­go wy­ni­ka­ło, że na­sze re­la­cje mo­gły mieć cha­rak­ter in­tym­ny. Przej­rza­łem inne pa­ra­me­try, z nie­po­ko­jem za­trzy­mu­jąc wzrok na wy­świe­tla­ją­cym się na czer­wo­no ostrze­że­niu „Nie­zna­ny błąd kodu”. Do­zna­łem olśnie­nia i po­ją­łem, dla­cze­go klo­no­wa­no ją kil­ka razy. Ge­ne­ra­tor usi­ło­wał stwo­rzyć wo­jow­nicz­kę bez błę­du. A sko­ro mu się to nie uda­ło, dał so­bie spo­kój, prze­rzu­ca­jąc na mnie obo­wią­zek upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cja­mi. Mu­sia­łem stłu­mić w so­bie za­chwyt part­ner­ką. To­wa­rzy­szą­cy mi w taj­nej mi­sji cy­borg mógł na­gle za­wieść, sta­wia­jąc mnie w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Po­wi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści.

— Bę­dzie do­brze — gło­śno się po­cie­szy­łem, mi­mo­wol­nie od­chrzą­ku­jąc w zwi­nię­tą pięść. Za­wsze mi się uda­wa­ło. Tym nie­mniej po­czu­łem, że moje dło­nie zwil­got­nia­ły.

Była to już moja dzie­wią­ta in­ter­wen­cja, Ka­san­dry do­pie­ro pierw­sza. Ósma wią­za­ła się z wy­pra­wą w nie­zmie­rzo­ne głę­bi­ny oce­anu w bliź­nia­czym ukła­dzie Ga-a. Otrzy­ma­łem wów­czas cia­ło ogrom­ne­go mor­skie­go po­two­ra. Mia­łem do­paść wy­ty­po­wa­ną sa­mi­cę i ją za­płod­nić, a tym sa­mym prze­ka­zać jej per­fek­cyj­nie ob­ro­bio­ny ma­te­riał ge­ne­tycz­ny. Uda­ło mi się z tym upo­rać, jed­nak nie oby­ło się bez dłu­giej za­cie­kłej wal­ki z agre­syw­ny­mi sam­ca­mi, któ­re usi­ło­wa­ły prze­ści­gnąć in­tru­za z gwiazd w po­go­ni za wy­bran­ką. Po­my­śla­łem o pla­ne­cie, na któ­rą mia­łem się te­le­por­to­wać. O dzi­wo, do­brze zna­łem ją z dru­giej mi­sji. Wcie­li­łem się wów­czas w po­stać Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Pro­wa­dzi­łem woj­ska prze­ciw Per­som, ga­lo­pu­jąc na cze­le ar­mii na ogni­stym Bu­ce­fa­le. W nie­ustan­nych pod­bo­jach do­tar­łem aż do In­dii. Ile cza­su mi­nę­ło od owych wy­da­rzeń? Po­rów­na­łem tam­tą wie­dzę o glo­bie z obec­ną. Upły­nę­ło prze­szło dwa ty­sią­ce lat.

— Cześć, go­le­mie! — z po­czu­ciem wyż­szo­ści rzu­ci­ła Ka­san­dra, kie­dy po­ra­dzi­ła so­bie z to­a­le­tą i zna­la­zła mnie, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niach.

Wy­glą­da­ła na dzie­więt­na­ście lat i była odro­bi­nę wyż­sza ode mnie. Sam mia­łem trzy­dzie­ści sześć. Czar­ny ob­ci­sły kom­bi­ne­zon pod­kre­ślał jej smu­kłą syl­wet­kę. Ciem­ne lek­ko krę­cą­ce się wło­sy oka­la­ły twarz i się­ga­ły do ra­mion. Pa­so­wa­ła do roli ste­war­des­sy. Szczu­pła aż do prze­sa­dy, zdra­dza­ła nie­zwy­kłą spraw­ność fi­zycz­ną.

Koń­czy­łem mo­dy­fi­ko­wać mój pro­fil psy­chicz­ny. Mia­łem na to swo­je spo­so­by. Na wszel­ki wy­pa­dek ob­ni­ży­łem po­ziom przy­sto­so­wa­nia do part­ner­ki do osiem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent. To mi da­wa­ło prze­wa­gę w spra­wach uczu­cio­wych i po­zwa­la­ło być od­por­nym na jej wdzię­ki. Jako król Alek­san­der mia­łem pod do­stat­kiem ko­biet i nie śni­łem no­ca­mi o gład­kich dziew­czę­cych ło­nach. Ka­san­dra była ład­na, to fakt, ale mo­głem się bez niej obejść. Wcze­śniej­sze mi­sje na­uczy­ły mnie ostroż­no­ści.

— Mam na imię Apol­lo — spo­koj­nie od­rze­kłem, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody. — Cie­szę się, że bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać.

— A ja nie! — od­szczek­nę­ła.

Pu­ści­łem mimo uszu tę im­per­ty­nen­cję. Po­my­śla­łem, że ktoś so­bie z nas za­kpił, na­rzu­ca­jąc nam grec­kie imio­na lub że za­le­ża­ło mu, bym nie za­po­mniał o roli dum­ne­go Alek­san­dra. W „Ilia­dzie” Ho­me­ra Ka­san­dra była cór­ką kró­la Troi, Pria­ma, a od Apol­la otrzy­ma­ła dar wiesz­cze­nia. Gdy od­rzu­ci­ła jego mi­łość, roz­go­ry­czo­ny syn Zeu­sa spra­wił, że prze­sta­no wie­rzyć jej wróż­bom. Jej po­ja­wie­nie się zwia­sto­wa­ło nie­szczę­ście.

— Ka­san­dra! — mruk­ną­łem, ze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem na spor­to­we obu­wie. — Zmie­rzy­my się? — układ­nie za­pro­po­no­wa­łem. — Tuż obok jest sala tre­nin­go­wa. Ze zmien­ną gra­wi­ta­cją. Cie­ka­we, czy bę­dziesz lep­sza.

Mu­sia­ła być lep­sza. Wi­dzia­łem to w jej oczach. Dała się sku­sić, żeby po­ka­zać, że nade mną gó­ru­je.

W szat­ni prze­bra­li­śmy się w bia­łe luź­ne stro­je do ćwi­czeń. Cze­go by nie rzec o ge­ne­ra­to­rze, dbał o de­ta­le każ­dej ak­cji. Była zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­na do wal­ki wręcz i prze­ko­na­łem się o tym już w pierw­szych se­kun­dach star­cia. Oka­za­ła się dia­bel­nie szyb­ka i per­fek­cyj­na, a jej bosa sto­pa co rusz mi­ga­ła mi przed no­sem. Uwa­ża­łem, żeby nie do­stać w gło­wę lub w kro­cze. Bro­ni­łem się, kur­czo­wo szu­ka­jąc sła­bych stron. Przy­sto­so­wa­no ją do ak­cji w sta­bil­nym polu gra­wi­ta­cyj­nym. Zmien­ne wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi i do­pro­wa­dza­ło do pa­sji. Wy­ko­rzy­sta­łem ten atut, kil­ka razy zwa­la­jąc ją z nóg. Sam da­łem się wresz­cie raz roz­ło­żyć na ło­pat­ki i zre­zy­gno­wa­ny ogło­si­łem ko­niec wal­ki. Roz­no­sił ją ten suk­ces. Kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z sali tre­nin­go­wej, zaj­rza­ła mi chłod­no w oczy i wark­nę­ła z po­gar­dą:

— Ta­kich jak ty za­ła­twiam jed­nym pal­cem!

Nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Nie było o co.

— Świet­nie — ucie­szy­łem się ob­łud­nie. — To do­bry zwia­stun dla na­szej ak­cji.

 

Ge­ne­ra­tor prze­niósł nas na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Dwa groź­ne anio­ły spa­dły na pe­ry­fe­ria Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej. Zna­leź­li­śmy się w za­dba­nym i ru­chli­wym, ale nie­wiel­kim eu­ro­pej­skim mie­ście. Wi­ta­ło nas cie­płe ma­jo­we przed­po­łu­dnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­łem się obok wo­jow­nicz­ki mię­dzy srebr­ny­mi świer­ka­mi i zie­lo­ny­mi mo­drze­wia­mi w za­la­nym słoń­cem uro­czym par­ku z czyn­ną fon­tan­ną. Ostroż­nie wyj­rze­li­śmy spo­mię­dzy krze­wów. Skie­ro­wa­na ku gó­rze ryba z brą­zu try­ska­ła wodą z otwar­te­go pyszcz­ka. Prze­szył mnie dreszcz emo­cji, jak za­wsze na po­cząt­ku ak­cji, któ­rej wy­ni­ku nie umia­łem do koń­ca prze­wi­dzieć.

Ka­san­dra sta­ła na lek­ko roz­sta­wio­nych no­gach, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Zdu­miał ją roz­le­gły błę­kit nie­ba. Nikt z tu­tej­szych nie od­no­to­wał na­głe­go po­ja­wie­nia się przy­by­szy z gwiazd. Byli prze­cież do­sko­na­le upodob­nie­ni do przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku Homo sa­piens. Na ota­cza­ją­cych fon­tan­nę ła­wecz­kach sie­dzia­ły mło­de mat­ki przy wóz­kach dzie­cię­cych. Ba­wi­li się tu krzy­kli­wi mal­cy. Chłop­cy sza­le­li na de­sko­rol­kach. Usza­mi ło­wi­łem strzę­py roz­mów. Za­fa­scy­no­wa­na no­wym dla sie­bie oto­cze­niem wo­jow­nicz­ka obej­rza­ła się wresz­cie na mnie i dys­kret­nie po­ka­za­łem jej ręką kie­ru­nek. Mia­łem w gło­wie do­kład­ny plan mia­sta, więc nie mu­sia­łem ni­ko­go py­tać o dro­gę. Ze­szli­śmy z przy­cię­te­go traw­ni­ka na as­fal­to­wą ścież­kę i bez po­śpie­chu ru­szy­li­śmy w stro­nę ha­ła­śli­we­go cen­trum.

Wzdłuż han­dlo­wej uli­cy usy­tu­owa­ły się skle­py, puby i ka­wiar­nie, a ich wi­try­ny przy­cią­ga­ły uwa­gę mo­del­ki. Za­in­try­go­wał ją ele­ganc­ki za­kład fry­zjer­ski. Po­tem obuw­ni­czy. Ase­ku­ra­cyj­nie trzy­ma­ją­ca się mego boku, krzyk­nę­ła na­raz ra­do­śnie i opu­ści­ła mnie, zni­ka­jąc we wnę­trzu ma­ga­zy­nu z dam­ską odzie­żą. Za­trzy­ma­łem się, bacz­nie lu­stru­jąc per­spek­ty­wę uli­cy. Two­rzy­ły ją przy­le­ga­ją­ce do sie­bie kil­ku­pię­tro­we za­byt­ko­we ka­mie­ni­ce, róż­nią­ce się fa­sa­da­mi i ich or­na­men­ty­ką. Wci­ska­ły się mię­dzy nie no­wo­cze­sne bu­dyn­ki z be­to­nu, mar­mu­ru i szkła. Po obu stro­nach jezd­ni par­ko­wa­ły sa­mo­cho­dy oso­bo­we. Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­łem sie­bie jako Alek­san­dra, ga­lo­pu­ją­ce­go tędy w peł­nym rynsz­tun­ku na czar­nym ru­ma­ku. Cza­sy się zmie­ni­ły i ra­ził­bym swo­im wy­glą­dem. Ko­bie­ty tej epo­ki kuso się ubie­ra­ły, nie my­śla­ły o na­kry­wa­niu głów w pu­blicz­nych miej­scach, a wło­sy mia­ły prze­waż­nie roz­pusz­czo­ne. Dzia­ła­ły na mnie jak ma­gnes po­nęt­ne młód­ki, po­ka­zu­ją­ce w ca­łej oka­za­ło­ści zgrab­ne nogi. Ob­ci­słe spód­nicz­ki le­d­wo co za­kry­wa­ły ich ape­tycz­ne ty­łecz­ki. W wi­try­nie wdzię­czy­ły się pla­sti­ko­we dam­skie ma­ne­ki­ny, pre­zen­tu­ją­ce let­nie kre­acje.

Nie wy­czu­łem za­gro­że­nia. Nikt nie dep­tał nam po pię­tach. Uspo­ko­jo­ny zaj­rza­łem do skle­pu, chcąc się zo­rien­to­wać, co strze­li­ło do gło­wy mo­jej ży­wej jak rtęć part­ner­ce.

Z jej szyi zwi­sał ja­skra­wy ha­waj­ski na­szyj­nik. Mie­rzy­ła pe­ru­ki, ro­biąc cu­dacz­ne miny przed lu­strem. Przy­zwy­cza­jo­na do ka­pry­sów usłuż­na eks­pe­dient­ka trzy­ma­ła ich w ręku cały pęk.

— Zo­bacz, pig­me­ju, je­stem blon­dyn­ką — ra­do­śnie za­wo­ła­ła. Była w swo­im ży­wio­le. — By­czo, nie?

Zdję­ła ją, za­mie­nia­jąc na afro z bu­rzą czar­nych lo­ków.

— Te­raz je­stem Mu­rzyn­ką z bu­szu! — ob­wie­ści­ła z en­tu­zja­zmem, cie­sząc się jak dziec­ko.

Nic nie rze­kłem, kry­tycz­nie oce­nia­jąc jej bła­zeń­skie po­pi­sy i z odro­bi­ną nie­po­ko­ju ze­zu­jąc w stro­nę in­nych klien­tek w skle­pie. Nie­po­trzeb­nie ro­bi­ła wo­kół sie­bie tyle ha­ła­su. Za­kła­da­ła ko­lej­ne, na cały głos się za­śmie­wa­jąc, naj­pierw z dłu­gi­mi dre­da­mi, na­stęp­nie rudą, wście­kle wi­śnio­wą, a póź­niej zie­lo­ną i nie­bie­ską.

Znu­dzi­ło się jej wresz­cie to non­sen­sow­ne za­ję­cie, piesz­czo­tli­wie prze­je­cha­ła ręką po wi­szą­cych na sto­ja­ku su­kien­kach z let­niej ko­lek­cji i ku mej uldze opu­ści­ła sklep, za­pew­nia­jąc eks­pe­dient­kę, że zno­wu tam zaj­rzy.

Na uli­cy zwró­ci­łem jej uwa­gę, że za­cho­wu­je się nie­sto­sow­nie. Była mało po­wścią­gli­wa i bra­ko­wa­ło jej do­brych ma­nier. Wy­dę­ła ze wzgar­dą war­gi. Nie na­le­ża­ło jej stro­fo­wać.

— Wy­pra­szam so­bie, ty za­ro­zu­mia­ły igno­ran­cie! — sko­czy­ła mi do gar­dła. — Je­stem naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i wszyst­ko mi wol­no… — wark­nę­ła ze zło­ścią, in­stru­ując mnie jak tę­pa­ka. — Je­steś tyl­ko do­dat­kiem do mnie, więc nie pod­ska­kuj. I na­ucz się, że ja tu rzą­dzę!

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­na, w tem­pie iście sprin­ter­skim po­gna­ła do przo­du. Omal nie stra­to­wa­ła ku­le­ją­ce­go sta­rusz­ka z la­ską. Na szczę­ście, bie­dak od­zy­skał rów­no­wa­gę. Do­bie­gła do po­bli­skie­go skrzy­żo­wa­nia i na­gle się za­trzy­ma­ła. Za­wró­ci­ła, prze­ję­ta fra­pu­ją­cą ją my­ślą. Zro­bi­ła się słod­ka jak miód. Zła­pa­ła mnie przy­mil­nie pod rękę i gar­biąc się, żeby być niż­szą, kon­spi­ra­cyj­nie szep­nę­ła mi do ucha:

— Tu nic nie dają za dar­mo, wy­obraź so­bie, po­trzeb­ne są pie­nią­dze!

Po­ła­sko­ta­ła mnie swo­imi wło­sa­mi. Wy­ko­rzy­sta­łem tę oka­zję i piesz­czo­tli­wie klep­ną­łem ją w po­śla­dek. Nie pro­te­sto­wa­ła.

— Masz ra­cję, ro­zej­rzyj­my się za ban­ko­ma­tem — od­rze­kłem. — Mu­si­my któ­ryś ob­ro­bić.

Mia­łem opa­no­wa­ne róż­ne spo­so­by szyb­kie­go po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy, ale ten wy­da­wał mi się naj­ła­twiej­szy. A poza tym mo­głem za­bły­snąć przed dziew­czy­ną.

Ban­ko­ma­ty słu­ży­ły do wy­pła­ty go­tów­ki za po­mo­cą kar­ty ma­gne­tycz­nej. Oczy­wi­ście, nie dys­po­no­wa­łem praw­dzi­wą kar­tą, lecz nie sta­no­wi­ło to dla mnie żad­nej prze­szko­dy. Od cze­go mia­ło się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne koń­czy­ny?

— Tu! — usłuż­nie po­ka­za­ła oszklo­ną ka­bi­nę. We­szła za mną do środ­ka, za­my­ka­jąc drzwi. Po­czu­łem na kar­ku jej od­dech. Prze­ci­snę­ła się bli­żej, żeby le­piej wi­dzieć.

Te przy­dat­ne au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia po­sia­da­ły ka­se­ty no­mi­na­ło­we. Nie trze­ba było łą­czyć się z ban­kiem, żeby prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Przy­ło­ży­łem kciuk do oświe­tlo­nej szcze­li­ny, bły­ska­wicz­nie wdzie­ra­jąc się do czyt­ni­ka, mo­du­łu szy­fru­ją­ce­go i mo­du­łu de­po­zy­tu. Mój pa­lec prze­kształ­cił się w wir­tu­al­ną kar­tę, po­zwa­la­ją­cą bez­ko­li­zyj­nie pod­piąć się do sys­te­mu.

Mo­ni­tor za­mi­gał i po­ja­wi­ły się na nim ko­lej­ne na­pi­sy. Po­tem wir­tu­al­na kar­ta wró­ci­ła, przez chwi­lę ja­rząc się na koń­cu mego kciu­ka. Po­słusz­ny ban­ko­mat szczęk­nął i wy­su­nął się z nie­go plik bank­no­tów euro o wy­so­kich no­mi­na­łach.

— Wi­taj w świe­cie biz­ne­su! — dum­ny z sie­bie mruk­ną­łem do Ka­san­dry.

Wo­jow­nicz­ka z nie­do­wie­rza­niem przy­glą­da­ła się ule­ga­ją­ce­mu me­ta­mor­fo­zie kciu­ko­wi. Na krót­ko zje­cha­ła wzro­kiem na mój roz­po­rek, jak­by się za­sta­na­wia­jąc, czy z tym, co kry­ję w spodniach po­tra­fię wy­czy­niać po­dob­ne cuda. Po­tem nie od­ry­wa­ła już za­chłan­ne­go wzro­ku od bank­no­tów.

Wy­do­sta­li­śmy się z ka­bi­ny. Od­li­czy­łem czte­ry i jej po­da­łem. Zła­pa­ła i dzier­żąc je w dło­ni wy­sko­czy­ła jak ko­szy­karz w górę.

— Hura! — wrza­snę­ła, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę prze­chod­niów.

Z roz­ma­chem wy­rzu­ci­ła je w po­wie­trze i po­fru­nę­ły jak je­sien­ne li­ście. Bły­ska­wicz­nie je po­ła­pa­ła, nie po­zwa­la­jąc opaść na chod­nik.

— Spo­koj­nie! — usi­ło­wa­łem ją po­ha­mo­wać.

Nie słu­cha­ła. Była żywą rtę­cią.

— Za­cze­kaj na mnie w ho­te­lu, tra­fię! — wy­pa­li­ła. Po­gna­ła na zła­ma­nie kar­ku, gi­nąc w la­bi­ryn­cie skle­pów pa­wi­lo­nu han­dlo­we­go. Zni­kła jak kam­fo­ra.

Przed­sio­nek ho­te­lu Man­hat­tan był gu­stow­nie urzą­dzo­ny. Za­uwa­ży­łem wej­ście do re­stau­ra­cji, a tak­że scho­dy do kry­ją­ce­go się w pod­zie­miach lo­ka­lu roz­ryw­ko­we­go o na­zwie Ni­ght Club. Na po­kry­tych wy­twor­ną ta­pe­tą ścia­nach wid­nia­ły w ra­mach płót­na tu­tej­szych ar­ty­stów ma­la­rzy. Usia­dłem w bu­fia­stym fo­te­lu, bio­rąc do ręki le­żą­cą ga­ze­tę i co rusz ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­nych drzwi. Roz­ło­ży­łem ją, uda­jąc, że czy­tam i od­da­jąc się nie­po­ko­ją­cym roz­my­śla­niom nad zle­co­nym mi za­da­niem.

Było ono po­dej­rza­nie ła­twe, a przy tym dziw­nie ni­ja­kie. Nie wy­ma­ga­ło spe­cjal­nych za­cho­dów, do­świad­cze­nia i wpra­wy, więc nie poj­mo­wa­łem, cze­mu obar­czo­no nim sta­re­go wygę, któ­ry prze­tarł w sa­mot­no­ści wie­le ko­smicz­nych szla­ków. Mógł się z nim upo­rać po­cząt­ku­ją­cy an­dro­id, sta­wia­ją­cy pierw­sze kro­ki w na­szym fa­chu. Po­nad­to nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go przy­dzie­lo­no mi do po­mo­cy sza­le­ją­cą part­ner­kę, któ­ra my­śla­ła o wszyst­kim, tyl­ko nie o cze­ka­ją­cej ją ak­cji. Gdy so­bie to uświa­do­mi­łem, prze­szył mnie dreszcz. Może ko­muś wy­żej za­wist­nie za­le­ża­ło, że­bym się wresz­cie po­śli­zgnął? Nie mia­łem po­ję­cia, komu mo­głem się na­ra­zić i kto chciał­by zło­śli­wie pod­ło­żyć mi nogę. Do­tąd szło mi gład­ko, wy­du­ma­ni bo­go­wie mi sprzy­ja­li, mia­łem na swo­im kon­cie dzie­więć­set osiem­dzie­siąt pięć punk­tów, naj­wię­cej, bo bli­sko czte­ry­sta za mi­sję Alek­san­dra Wiel­kie­go. Oko­ło trzy­stu otrzy­ma­łem za wy­pra­wę na glo­by i księ­ży­ce Teo­rio­nów. Tam do­pie­ro trze­ba było się gim­na­sty­ko­wać! Na ich ma­cie­rzy­stej pla­ne­cie, Ma­mo­rii, spę­dzi­łem bli­sko pół roku, sta­jąc na gło­wie, żeby nie dać się zde­kon­spi­ro­wać. W me­tro­po­liach na każ­dym kro­ku „prze­świe­tla­no” bo­wiem prze­chod­niów i klien­tów. Wy­ma­ga­ły tego zu­ni­fi­ko­wa­ne sys­te­my płat­no­ści, zwią­za­ne z ko­mu­ni­ka­cją, han­dlem, ga­stro­no­mią, roz­ryw­ką, opie­ką me­dycz­ną i Bóg wie, czym jesz­cze. Nie mo­głem ko­rzy­stać — mię­dzy in­ny­mi — z usług o bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie in­te­rak­tyw­no­ści. Ich mul­ti­ki­no było zna­ko­mi­te i prze­no­si­ło w świat nie­omal re­al­ny, ale w cza­sie se­an­su zo­stał­bym zde­ma­sko­wa­ny. Nie wol­no mi było men­tal­ne kre­ować na­by­wa­nych ar­ty­ku­łów i mu­sia­łem po­prze­sta­wać na go­to­wych wzor­cach. Wpadł­bym po uszy, gdy­by do­brał się do mnie au­to­mat me­dycz­ny i pró­bo­wał zba­dać mnie lub udzie­lić pierw­szej po­mo­cy. Teo­rio­nie mie­li szmer­gla na punk­cie do­brej or­ga­ni­za­cji, ładu i po­rząd­ku. Osią­gnę­li znacz­nie wyż­szy niż Zie­mia­nie po­ziom roz­wo­ju, jako tako ra­dzi­li so­bie z gra­wi­ta­cją i bez tru­du po­ru­sza­li się po wła­snym ukła­dzie so­lar­nym.

— Ta­kie ko­le­je losu — mruk­ną­łem, prze­wra­ca­jąc za­dru­ko­wa­ne stro­ni­ce ga­ze­ty.

Wró­ci­łem my­śla­mi do mego za­da­nia. Ile mo­głem do­stać za dzie­wią­tą ak­cję? Nie­wie­le, naj­wy­żej dzie­sięć, dwa­dzie­ścia punk­tów. Po­le­co­no mi upro­wa­dzić jed­ne­go z dy­plo­ma­tów i za­po­wia­da­ło się, że po­zo­sta­nę tu nie dłu­żej niż dwie doby. Nad­szedł pią­tek, za­czy­nał się week­end i po­li­tyk sta­rym zwy­cza­jem wra­cał do ro­dzin­ne­go mia­sta. W so­bo­tę miał w pla­nie wi­zy­tę u den­ty­sty. Wy­star­czy­ło za­cze­kać w pa­wi­lo­nie usług me­dycz­nych, tam do­paść go i nie­po­strze­że­nie za­ssać do prze­no­śne­go to­ru­sa. Kie­dy wkła­da­łem rękę do kie­sze­ni spodni, wy­czu­wa­łem pod pal­ca­mi to przy­po­mi­na­ją­ce bran­so­le­tę urzą­dze­nie. Spraw­nie kon­den­so­wa­ło ma­te­rię, nie na­ru­sza­jąc jej struk­tur. Mie­ści­ło na­wet sło­nia. Słu­ży­ło po­nad­to do ko­mu­ni­ko­wa­nia się z ge­ne­ra­to­rem. Co kil­ka go­dzin przy­kła­da­łem pa­lec do le­d­wo zna­czą­ce­go się na po­wierzch­ni wy­brzu­sze­nia, prze­sy­ła­jąc ci­chą re­la­cję z prze­bie­gu mi­sji. Za­leż­nie od ro­dza­ju wy­ko­ny­wa­ne­go za­da­nia do sta­łe­go kon­tak­tu z ge­ne­ra­to­rem słu­ży­ły też inne urzą­dze­nia, za­zwy­czaj przy­po­mi­na­ją­ce drob­ne ga­dże­ty.

— Sło­nie! — miauk­ną­łem. Po­bie­głem my­śla­mi do In­dii. Te po­tęż­ne zwie­rzę­ta ro­bi­ły wra­że­nie na mo­ich dziel­nych wo­ja­kach. Łby mia­ły mniej­sze niż sło­nie afry­kań­skie, cio­sy też, ale im­po­no­wa­ły wiel­ko­ścią. Po­ru­sza­ły się nad­zwy­czaj spraw­nie, szyb­ko, nie­mal bez­gło­śnie i pra­wie nie zo­sta­wia­jąc śla­dów. Nie­ła­two było prze­bić ich po­marsz­czo­ną skó­rę o znacz­nej gru­bo­ści, a rzut dzi­dą nie wy­star­czał.

Wsta­łem i zbli­ży­łem się do ulo­ko­wa­ne­go w holu kio­sku, żeby ku­pić port­fel na zwę­dzo­ne przed kwa­dran­sem bank­no­ty. Do­pie­ro gdy za­trzy­ma­łem się przed wą­ską ladą, uzmy­sło­wi­łem so­bie, że je­den taki mam już w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Się­gną­łem ze zdu­mie­niem ręką i go wy­do­by­łem. Świe­cił no­wo­ścią. Kry­ły się w nim oprócz do­wo­du oso­bi­ste­go dwie zgrab­ne kar­ty kre­dy­to­we.

— Do dia­bła! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ze zgro­zą po­ją­łem, że nie mu­sia­łem wła­my­wać się do ban­ko­ma­tu. Pod wpły­wem Ka­san­dry za­czy­na­łem po­peł­niać kar­dy­nal­ne błę­dy. Była to ko­lej­na zła wróż­ba na naj­bliż­sze dni.

Mo­del­ka wresz­cie się po­ja­wi­ła. Bły­ska­wicz­nie upodob­ni­ła się do tu­tej­szych na­sto­la­tek. Mia­ła na so­bie wście­kle ob­ci­słe dżin­sy, nie poj­mo­wa­łem, jak zdo­ła­ła się w nie wbić, ciem­no­nie­bie­ską pod­ko­szul­kę, jak na mój gust na­zbyt mę­ską, nie­mniej pod­kre­śla­ją­cą jej kształt­ne pier­si, zaś na no­sie duże ciem­ne oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Za nią cią­gnął nie­roz­gar­nię­ty tę­ga­wy blon­dyn w ja­snej ko­szul­ce polo w po­zio­me pasy, wy­glą­da­ją­cy na osiem­na­ście lat. Z prze­ję­ciem tar­gał jej za­ku­py.

Zi­gno­ro­wa­łem tego chłyst­ka. Pod­nio­słem się, szczę­śli­wy, że wresz­cie na­de­szła i pod­sze­dłem do blon­dyn­ki, pi­łu­ją­cej so­bie pa­znok­cie za kon­tu­arem re­cep­cji.

— Dzień do­bry! Ro­bi­łem re­zer­wa­cję dla dwóch osób, Wa­gner i Fi­scher — układ­nie rze­kłem, po­da­jąc jej pla­sti­ko­wą kar­tę iden­ty­fi­ka­cyj­ną. — Sta­ra­łem się, by ak­cent zdra­dzał cu­dzo­ziem­ca. To skut­ko­wa­ło w tej czę­ści Eu­ro­py.

Zaj­rza­ła do kom­pu­te­ra, stu­ka­jąc w kla­wi­sze.

— Apol­lo? — zdzi­wi­ła się. Moje na­zwi­sko nie szo­ko­wa­ło.

Kiw­ną­łem gło­wą.

— Ro­dzi­ce mie­li ho­pla na punk­cie mi­to­lo­gii — gład­ko się wy­tłu­ma­czy­łem.

— Dwu­oso­bo­wy? — spy­ta­ła, sta­ra­jąc się, by jej głos miał pro­fe­sjo­nal­ne brzmie­nie.

— Jak naj­bar­dziej, na dwie doby.

— Nic z tego — za­pe­rzy­ła się Ka­san­dra, wtrą­ca­jąc się do roz­mo­wy. — Chcę je­dyn­kę! — nie­ustę­pli­wie za­żą­da­ła.

Nie­znacz­ny ruch ręki, pod któ­rą kry­ły się bank­no­ty, prze­są­dził o wy­ni­ku tego star­cia.

— Mamy dwie je­dyn­ki po­łą­czo­ne drzwia­mi — re­cep­cjo­nist­ka bla­do się uśmiech­nę­ła.

Bank­no­ty po­wę­dro­wa­ły w jej stro­nę.

— Resz­ty nie trze­ba! — od­po­wie­dzia­łem, za­bie­ra­jąc klu­cze.

Po­ko­je były wy­god­ne i ład­ne. Sty­lo­we ma­ho­nio­we me­ble świe­ci­ły no­wo­ścią. Róż­ne to­na­cje błę­ki­tu kon­tra­sto­wa­ły z ja­sno­żół­ty­mi ścia­na­mi. Spraw­dzi­łem łóż­ko, pa­da­jąc na nie ca­łym cia­łem. Ka­san­dra rzu­ci­ła na ławę re­kla­mów­ki z za­ku­pa­mi i od razu przy­pię­ła się do tych nie­szczę­snych drzwi.

— Mu­szą być za­mknię­te, masz się po­sta­rać, wred­ny an­dro­idzie! — wład­czo za­rzą­dzi­ła.

Nie­chęt­nie wsta­łem i z miną do­świad­czo­ne­go ślu­sa­rza obej­rza­łem je z obu stron.

— Jest klam­ka, na­wet ład­na, jed­nak nie ma zam­ka — ob­ja­śni­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Przy­ję­ła to z nie­sma­kiem.

— Ale z cie­bie łaj­za — wy­dę­ła brzyd­ko usta. — Je­śli otwo­rzysz je bez pu­ka­nia, to ci urwę gło­wę — za­gro­zi­ła. — Wy­lą­du­jesz w par­ku sztyw­nych!

— Zgo­da — po­tul­nie od­rze­kłem.

— To zwa­laj stąd, nie­udacz­ni­ku — po­ka­za­ła mi pal­cem. — I to już. Mu­szę się prze­brać.

Wy­co­fa­łem się i za­trza­snę­ła te nie­szczę­sne bra­my raju. Po mi­nu­cie jed­nak je otwo­rzy­ła. Wpa­ro­wa­ła do mnie w strin­gach, świe­cąc go­ły­mi pier­sia­mi.

— Mam za mało kasy!

Z wra­że­nia za­schło mi w ustach. Szmal to szmal! Bez sło­wa wy­cią­gną­łem port­fel i od­da­łem jej wszyst­ko, co mia­łem. Tym ra­zem nie pod­sko­czy­ła w górę i nie krzyk­nę­ła „Hura!” Od­wró­ci­ła się i ode­szła, skwa­pli­wie li­cząc bank­no­ty. Po­tem przy­po­mnia­ła so­bie o otwar­tych drzwiach.

— Pój­dzie­my ra­zem na obiad? — przy­mil­nie za­py­ta­łem. — Wy­pa­da po­znać se­kre­ty tu­tej­szej kuch­ni. Po­dob­no ser­wu­ją tu świet­ne że­ber­ka.

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

— Nie mam za­mia­ru się opy­chać, precz z ka­lo­ria­mi — po­wie­dzia­ła ta­kim to­nem, jak­by mia­ła w pla­nie in­ten­syw­ną ku­ra­cję od­chu­dza­ją­cą. Wcią­gnę­ła przez gło­wę bluz­kę, za­sła­nia­jąc wresz­cie te nie­szczę­sne pier­si. — Kup dwie duże bu­tel­ki wody mi­ne­ral­nej, to mi wy­star­czy — wład­czo roz­ka­za­ła.

Mimo że mi­nę­ło dwa ty­sią­ce lat, na­dal czu­łem się kró­lem i nie po­cią­ga­ła mnie rola słu­gi. Nie za­mie­rza­łem po­zwo­lić, by mną po­mia­ta­ła.

— Mo­gła­byś sama sko­czyć do mar­ke­tu. Cho­ciaż nie! — w mig się spo­strze­głem. Od­na­la­złem ukry­tą w drew­nia­nej obu­do­wie lo­dów­kę, a w niej bu­tel­ki z ga­zo­wa­ną wodą. Wy­ją­łem jed­ną, od­krę­ci­łem gwin­to­wa­ną na­kręt­kę, syk­nę­ło i po­ja­wi­ły się bą­bel­ki, a po­tem ostroż­nie na­la­łem do szklan­ki. — Nie pój­dę na obiad, też się obę­dę — prze­cią­gną­łem się z ulgą, aż mi strze­li­ły ko­ści. — Wy­bio­rę się na spa­cer, ro­zej­rzę po mie­ście i wdep­nę do bi­blio­te­ki.

Opu­ści­łem prze­bie­ra­ją­cą się Ka­san­drę i pa­rad­nie wy­ście­ła­ny­mi scho­da­mi zsze­dłem do holu. Nie sły­sza­łem ude­rzeń ob­ca­sów o stop­nie. Wy­po­sa­żo­ne ze sma­kiem ho­te­lo­we wnę­trza ro­bi­ły na mnie wra­że­nie. Dba­no o kom­fort w tej epo­ce. Do­sta­tek i świet­ność prze­ja­wia­ły się na każ­dym kro­ku i nie były za­re­zer­wo­wa­ne dla eli­ty.

Kie­dy zna­la­złem się na uli­cy i owiał mnie cie­pły ma­jo­wy wiatr, za­czą­łem ża­ło­wać, że nie wzią­łem dwóch od­dziel­nych po­koi. Nie mu­siał­bym ocie­rać się o roz­ka­pry­szo­ną part­ner­kę i wy­słu­chi­wać jej bred­ni. Jed­nak po krót­kim na­my­śle do­sze­dłem do wnio­sku, że do­brze zro­bi­łem. Le­piej było mieć tę wred­ną dia­bli­cę pod kon­tro­lą. Li­cho nie spa­ło.

(...)