Randka i inne opowiadania - Edward Guziakiewicz - ebook

Randka i inne opowiadania ebook

Edward Guziakiewicz

3,0

Opis

Edward Guziakiewicz

RANDKA i inne opowiadania

Randka • Cynthia • Sesja poprawkowa • Cud przemiany • Recepta na sukces • W górach • Do siego roku! • Linia obrony • Kulig • Sonata księżycowa 

Zebrane w tym tomiku niewielkie opowiadania ukazywały się na łamach miesięczników katolickich («Wzrastanie», «Być Sobą» i «Królowa Apostołów»). Jedno z nich zamieściło wydawane w Paryżu polonijne czasopismo «Nasza Rodzina». Bohaterami tych miniatur są nastolatki. To, co w tych opowiadaniach znajdziecie, można nazwać swoistym fotograficznym zapisem młodej świadomości, szczerej, świeżej i dalekiej od zepsucia, cechującego niekiedy świat dorosłych. Przywoływane tu literackie migawki ukazują nastolatków w różnych, newralgicznych momentach ich życia, najczęściej w obliczu ważnych, a jednocześnie głęboko ukrytych wyborów egzystencjalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 85

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edward GuziakiewiczRandka i inne opowiadania

Fragment

RANDKA

Na po­cią­głej twa­rzy Niny ry­so­wa­ły się ozna­ki nie­za­do­wo­le­nia, bo nie po­ja­wił się chło­pak, z któ­rym umó­wi­ła się do kina. Tacy nie mie­li pra­wa się spóź­niać, więc bu­rza wi­sia­ła w po­wie­trzu. Był miły, sta­rał się nie dep­tać in­nym po od­ci­skach i za­bie­gał o ko­rzyst­ny wi­ze­ru­nek w bu­dzie. I co z tego? Punk­tu­al­ność nie oka­za­ła się jego cno­tą, mimo że na pierw­szy rzut oka stwa­rzał wra­że­nie po­zbie­ra­ne­go. Z roz­go­ry­cze­niem po­ję­ła, że dała się na­brać na grę po­zo­rów. Po­dob­nych mu nie­go­dziw­ców na­le­ża­ło ła­mać ko­łem. Set­ny raz zer­k­nę­ła na fan­ta­zyj­nie za­wie­szo­ny na szyi ma­leń­ki zło­ty ze­ga­rek z ory­gi­nal­nym wy­koń­cze­niem ko­per­ty. Nie­spo­koj­nie ob­ra­ca­ła nim w pal­cach, rzu­ca­jąc spło­szo­ne spoj­rze­nia na wszyst­kie stro­ny i gło­wiąc się nad tym, co mo­gło stać się z tym pa­lan­tem. I dla­cze­go się nie przy­wlókł.

— Ka­wał dra­nia, to już dzie­sięć po pią­tej — wy­szep­ta­ła do roz­bie­ga­nych my­śli. Ja­kim cu­dem dała się wpę­dzić w taką mat­nię? — Za­tłu­kę by­dla­ka! — so­len­nie so­bie obie­ca­ła, nie kry­jąc roz­ża­le­nia i iry­ta­cji.

Na­cią­gnę­ła kie­dyś ojca na prze­chadz­kę ru­chli­wą han­dlo­wą uli­cą i spodo­bał się jej ten śmie­ją­cy się dro­biazg. Ze znu­dzo­ny­mi mi­na­mi za­glą­da­li do ko­lej­nych bu­ti­ków, lu­stru­jąc ga­blo­ty, sto­ja­ki i pół­ki. Ze­ga­re­czek nie był brzyd­ki i bez tru­du uda­ło się jej na­mó­wić sta­re­go, żeby go ku­pił. Cóż to było dla nie­go, tych kil­ka gro­szy? Tat­ko mie­wał gest, zwłasz­cza gdy tra­fi­ło się na jego do­sko­na­ły hu­mor i zwy­kle nie od­ma­wiał. Speł­niał jej za­chcian­ki i ka­pry­sy. Z ele­gan­cją wy­do­by­wał świe­cą­cy no­wo­ścią port­fel z do­brze wy­pra­wio­nej skó­ry, pła­cąc bez sło­wa, a tym sa­mym wy­wią­zu­jąc się z ro­dzi­ciel­skich po­win­no­ści. Przy więk­szych za­ku­pach po­słu­gi­wał się kar­tą kre­dy­to­wą. I tym ra­zem spra­wił ra­dość uko­cha­nej có­recz­ce. Nie­któ­rzy są­dzi­li, że był od­py­cha­ją­cy i na­dę­ty, ona tak nie uwa­ża­ła.

Dys­kret­nie przej­rza­ła się w du­żym lu­strze w holu — naj­pierw z pro­fi­lu, zwra­ca­jąc uwa­gę na fry­zu­rę i ob­ci­słą spód­nicz­kę, a po­tem en face. Tra­fi­ła na kino ak­cji, po­cią­ga­ją­ce głów­nie fa­ce­tów, a ocze­ku­ją­cy na roz­po­czę­cie se­an­su pa­no­wie fi­lo­wa­li na nią, nie kry­jąc za­cie­ka­wie­nia. Może li­czy­li na to, że sto­ją­ca sa­mot­nie ślicz­not­ka nie spo­dzie­wa się na­dej­ścia udziel­ne­go księ­cia i że tym sa­mym jest do wzię­cia? Dba­ła o sie­bie, wie­dząc, że to w ży­ciu pro­cen­tu­je. Była la­ską jak ma­rze­nie — pod wzglę­dem apa­ry­cji i uro­dy bez za­rzu­tu. Mia­ła ciem­ne, krót­ko przy­strzy­żo­ne wło­sy z grzyw­ką opa­da­ją­cą na czo­ło, biust w sam raz, wą­skie bio­dra i zgrab­ne nogi. Prze­pa­da­ła za ład­ny­mi ciu­cha­mi i nie mia­ła nic prze­ciw­ko co­dzien­nej re­wii mody w bu­dzie. Nie prze­szka­dza­ły jej peł­ne za­wi­ści spoj­rze­nia go­rzej ubra­nych dziew­czyn. Nie dzi­wi­ła się też temu, że ad­o­ru­ją ją chło­pa­cy. Była stwo­rzo­na do tego, żeby błysz­czeć i z wdzię­kiem od­gry­wać rolę gwiaz­dy, więc czu­ła­by się nie­mi­le za­sko­czo­na, gdy­by na­gle się oka­za­ło, że bliź­ni ze wzgar­dą po­ka­zu­ją jej ple­cy. Ta­kie rze­czy nie wcho­dzi­ły w ogó­le w grę.

Ten pod­lec róż­nił się jed­nak od ota­cza­ją­cych ją szkol­nych play­boy­ów. Wy­sta­jąc w holu i wy­glą­da­jąc przez za­szklo­ną ścia­nę na uro­czy we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec z try­ska­ją­cą fon­tan­ną i eg­zo­tycz­ny­mi ro­ślin­ka­mi, a po­tem ster­cząc z nie­po­ko­jem na uczęsz­cza­nej uli­cy przed głów­nym wej­ściem do kina, uświa­do­mi­ła so­bie ze zgro­zą, że na­resz­cie go roz­gry­zła. Co za typ? Spa­dło to na nią jak grom z ja­sne­go nie­ba. Przy­sta­nę­ła i unio­sła brwi w nie­bo­tycz­nym zdu­mie­niu. W prze­ci­wień­stwie do przy­ja­ciel­sko na­sta­wio­nych dry­bla­sów z jej szkol­nej pacz­ki, czy do róż­nych pod­ry­wa­ją­cych ją ko­le­siów, Szy­mon nie da­wał jej od­czuć, że się nią in­te­re­su­je. Kie­dy ją wi­dział, mó­wił „cześć!” i le­ciał da­lej, po­chło­nię­ty swo­imi spra­wa­mi. To ona wy­szła z ini­cja­ty­wą i za­czę­ła po bab­sku po­cią­gać za sznur­ki. Ha­ła­śli­wie krę­ci­ła się wo­kół nie­go, wresz­cie po kil­ku ku­si­ciel­skich roz­mo­wach wy­sko­czy­ła z tym ki­nem. Z po­cząt­ku się wy­krę­cał, za­sła­nia­jąc się bra­kiem cza­su, lecz w koń­cu uległ, bo ta­kiej mo­del­ce się nie od­ma­wia­ło. No i naj­bez­czel­niej w świe­cie ją olał. Nie zdo­był się na­wet, pa­lant, na to, żeby wy­krę­cić jej do­mo­wy nu­mer i od­wo­łać spo­tka­nie. Mógł­by to zro­bić, gdy­by chciał.

— Wred­ny cham, świ­nia i łaj­dak — syk­nę­ła jak żmi­ja, czu­jąc, że go znie­na­wi­dzi do koń­ca ży­cia.

To fakt, nie­ład­nie się z nią ob­szedł. Do­kład­nie tak jak ona ob­cho­dzi­ła się na co dzień z uciąż­li­wy­mi ad­o­ra­to­ra­mi. De­mon­stra­cyj­nie wo­dzi­ła ich za nos i nie kry­ła tego, że ma ich za nic. Czyż­by wła­śnie od niej tego się na­uczył? Do­cho­dzi­ła sie­dem­na­sta pięt­na­ście. Wy­krzy­wi­ła usta w pod­ków­kę, bo­le­śnie prze­ży­wa­jąc to upo­ko­rze­nie. Uzna­ła, że nie było za­słu­żo­ne.

Z miej­skie­go au­to­bu­su, któ­ry przy­ha­mo­wał na przy­stan­ku po dru­giej stro­nie uli­cy, wy­sy­pa­ła się grup­ka pa­sa­że­rów, a dziew­czy­nie za­bi­ło moc­niej ser­ce. Star­szej pani w fi­ne­zyj­nym sza­rym ka­pe­lu­si­ku asy­sto­wał zmę­czo­ny wy­ły­sia­ły męż­czy­zna, tar­ga­ją­cy tor­bę z za­ku­pa­mi. Po­tem wy­pa­dło kil­ku mal­ców z tor­ni­stra­mi. Po Szy­mo­nie nie było jed­nak śla­du. Zer­k­nę­ła zno­wu na ści­ska­ny ni­czym ta­li­zman ze­ga­rek, z roz­pa­czą głów­ku­jąc nad tym, czy film już leci, czy jesz­cze cze­ka­ją z roz­po­czę­ciem. Chło­pak nie po­wi­nien był tak pod­le po­stą­pić. A gdzie do­bre ma­nie­ry? Po­my­śla­ła, że się roz­pła­cze. Cóż była win­na temu, że gó­ro­wa­ła nad in­ny­mi la­ska­mi uro­dą? Czy było to wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem, żeby strą­cać ją z pie­de­sta­łu? Ob­rzu­ci­ła roz­pacz­li­wym spoj­rze­niem star­sze­go pana w dre­sach, trzy­ma­ją­ce­go w ręku smycz i za­ba­wia­ją­ce­go się z mło­dym do­ka­zu­ją­cym bok­se­rem. Roz­bry­ka­ny czwo­ro­nóg we­so­ło do niej pod­sko­czył i usi­ło­wał ją ra­do­śnie po­li­zać. Zre­zy­gno­wa­na po­drep­ta­ła do holu, któ­ry zda­wał się przy­cią­gać ją jak ma­gnes.

Se­ans już się roz­po­czął i ostat­ni chęt­ni zni­kli we wnę­trzu sali. Usły­sza­ła przy­tłu­mio­ne dźwię­ki z gło­śni­ków. Odzia­na w uni­form bi­le­ter­ka za­su­nę­ła cięż­ką bor­do­wą ko­ta­rę.

— De­cy­du­je się pani?! — pulch­niut­ka blon­dy­necz­ka py­ta­ją­co łyp­nę­ła zza okien­ka, chcąc już wi­docz­nie za­koń­czyć pra­cę i za­mknąć kasę.

Za­cho­wy­wa­ła się jak de­bi­lo­wa­ta kre­tyn­ka. Wła­ści­wie po­win­na była już pięć po pią­tej dać so­bie z nim spo­kój. Prze­szła jej ocho­ta na głu­pa­wą pro­jek­cję, na któ­rą pcha­ły się same sam­ce. Któż to wi­dział, żeby cze­kać po­nad pięt­na­ście mi­nut na dur­ne­go ma­to­ła? Po­my­śla­ła, że wró­ci do domu, wy­ry­czy się w ła­zien­ce, a póź­niej się­gnie po ckli­we ro­man­si­dło lub wy­bie­rze się z Paw­łem i Jac­kiem do krę­giel­ni. Wy­star­czy­ło, że do nich za­dzwo­ni­ła, a ci gna­li już w te pędy, rzu­ca­jąc dla niej wszyst­ko. Ja­kiś idio­tycz­ny gło­sik jed­nak usil­nie pod­trzy­my­wał ją na du­chu. Zda­wał się jej pod­szep­ty­wać, że nie spad­nie jej ko­ro­na z gło­wy, je­śli wy­trwa jesz­cze z pół mi­nut­ki.