Alpaka czułości - Joanna Szarańska - ebook + książka

Alpaka czułości ebook

Joanna Szarańska

4,5

Opis

Kto się czubi, ten się lubi?

Przepracowany weterynarz Kamil i znana z wybuchowego charakteru barmanka Brenda poznali się podczas imprezy. To spotkanie na długo pozostanie w ich pamięci, choć są zgodni, że woleliby go nie powtarzać. Niestety, kilka dni później przypadkowo trafiają do tego samego pensjonatu i w wyniku pomyłki zmuszeni są dzielić pokój oraz… łóżko. Ten urlop miał być ucieczką od problemów. Tymczasem one dopiero się zaczynają… zwłaszcza gdy w pobliżu pojawiają się rezolutne bliźnięta, lubiące łączyć ludzi w pary, oraz stały mieszkaniec pensjonatu – ciekawska alpaka o nietypowych skłonnościach.

Pogodna historia o kosmatej alpace, która jednocześnie was rozczuli i rozbawi do łez, oraz o miłości, która wisi w powietrzu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (136 ocen)
89
33
10
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

W jednym tomie spotykają się mieszkańcy Lipówki z Zojką na czele z bohaterami tego cyklu. Dla mnie prawdziwa uczta. Humor, emocje i barwne sytuacje. Polecam.
10
A-nia

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, zabawna powieść. Bardzo polecam
10
nelsooon97

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, relaksująca lektura
10
JustynaKusiak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo pogodna powieść z pięknym przesłaniem. Cała trylogia jest świetna. Czyta się jednym tchem. Polecam
10
dziewczyna_gorala

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura. Cała seria warta jest uwagi. Trochę śmiechu, trochę wzruszeń.
10



Copyright © Joanna Szarańska, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Judyta Kąkol

Redakcja: Anna Zientek

Korekta: Magdalena Wiśniowska, Katarzyna Dragan

Skład i łamanie: Justyna Nowaczyk

Konwersja do e-booka: Wojciech Bryda / WB Design

Elementy graficzne layoutu: © Mikhail Seleznev | iStock

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografie na okładce: © Copyright | iStock

© Catherine Falls Commercial | Getty Images

© anand purohit | Getty Images

Fotografia autorki na skrzydełku: © Agnieszka Ożga-Woźnica

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

ISBN 978-83-67176-43-9

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Dla moich czytelników.

Dziękuję, że jesteście

Rozdział 1

W którym zabawa dopiero się rozkręca, jednych kusi smak piwa, innych blask pieniądza

Kulawy Bocian pękał w szwach jak nigdy.

Właściciel lokalu, Bolesław Bocian, stał za barem, podpierał potrójny podbródek o pulchną dłoń i wodził zadowolonym spojrzeniem po zatłoczonym barze. Goście wypełniali każdy wolny skrawek: jedni siedzieli przy stolikach i w lożach, inni – zbici w grupki i pogrążeni w rozmowach – stali to tu, to tam, a jeszcze kolejni niemrawo podrygiwali do skocznej muzyki miksowanej przez didżeja amatora.

Bolesław uśmiechnął się z rozrzewnieniem. Właśnie tak wyobrażał sobie swój ukochany lokal. Ach, te tłumy! Te gromkie okrzyki i śmiech przypominający brzdęk tłuczonego szkła…

Tłuczonego szkła?!

Mężczyzna gwałtownie poderwał głowę. Na widok Brendy zbierającej z podłogi odłamki roztrzaskanych szklanek skrzywił się lekko i westchnął w duchu. Miał nadzieję, że w najbliższych dniach jego żonie Felicji nie przyjdzie na myśl zjawić się w lokalu. Ostatnio za mocno zainteresowała się mężowskim interesem. Wpadała do Kulawego Bociana znienacka i przechadzała się po barze niespiesznym krokiem, uważnie lustrując ściany i podłogi. Przykładała miarkę to tu, to tam, po czym skrzętnie notowała coś w maleńkim notatniku. W jednym miejscu tupała nogą, w innym drapała wypielęgnowanym paznokciem po tynku, a oczy skakały jej przy tym jak te kolorowe piłeczki w aparaturze losującej totolotka. A ile pytań potrafiła z siebie wyrzucić w ciągu pięciominutowej wizyty w barze! A co tam jest? A na co to potrzebne? A gdzie Bolesław trzyma to? A dokąd Bolesław wywiózł tamto? A czemu to jest w tym miejscu? A w tamtym tego nie ma? A ile Bolesław ma tego? A tamtego? A to co?

– Psie jajco! – mamrotał gniewnie pod nosem Bolesław, uważając, by ta niezbyt wyszukana riposta nie dotarła do uszu połowicy. Coraz częściej przyłapywał się na tym, że na widok Felicji wchodzącej do baru w jego żołądku formował się ciężki głaz. Wtedy czmychał do mikroskopijnego biura na zapleczu i tam, pochylony nad stertą dawno opłaconych faktur, udawał głęboko pogrążonego w papierkowej pracy, w rzeczywistości dumał jednak nad tym, że właśnie runął ostatni bastion zarówno męskiej, jak i Bocianiej wolności!

Bolesław potarł pyzaty policzek i przybrał butną minę.

To nie jest dobra chwila na smętne refleksje! Na to przyjdzie czas jutro, w przyszłą środę albo w jeszcze inny dzień. Dzisiaj należało świętować: z werwą, fantazją i głośnym śmiechem! Z toastami wznoszonymi schłodzonym szampanem oraz ze znakomitym piwem, które Bolesław sprowadził specjalnie na tę okoliczność z zaprzyjaźnionego rzemieślniczego browaru!

Tego wieczoru w Kulawym Bocianie odbywało się przyjęcie zaręczynowe Alicji i Pedra. Bolesław Bocian czuł się poniekąd ojcem chrzestnym tej miłości. Puchł z dumy, obserwując szczęśliwą parę i zgromadzonych wokół niej gości. Z rozrzewnieniem rozmyślał, że małżeństwo to wspaniała rzecz. Wyjątkowe porozumienie dwojga dusz. Sojusz serc.

Znał się na tym. Wszak Felicja była jego piątą żoną.

Szczęśliwi narzeczeni krążyli wśród gości: przyjmowali gratulacje, demonstrowali pierścionek zaręczynowy (Alicja) i otrzymywali porozumiewawcze szturchańce (Pedro). Mówiąc krótko: zabawa trwała w najlepsze!

A tak niewiele brakowało, by impreza w ogóle się nie odbyła, pomyślała Alicja po oswobodzeniu się z objęć wąsatego wuja i wytarciu ukradkiem lepkiego policzka. Planowali wyprawić nieduże przyjęcie, najlepiej w ogrodzie Miłoszewskich. Zaprosiliby na nie najbliższych: rodzinę, przyjaciół, ewentualnie paru sąsiadów albo współpracowników. Ale „stara gwardia” , jak zwykły mówić o sobie babcia Trudzia i Cioteczka, nie chciała o tym słyszeć! „To musi być impreza z pompą!” – oświadczyły zgodnie. Sekundowała im Brenda, która (nie pytając Bolesława o zdanie) zadecydowała, że przyjęcie odbędzie się w Kulawym Bocianie. Nim młodzi zdążyli zaoponować, przygotowania ruszyły z kopyta. Seniorki złapały za telefony, z eleganckich torebek dobyły notesiki kryjące kontakty do dawno niewidzianych krewniaków i rozpoczęły żmudny proces zapraszania gości. Na widok imponującej liczby biesiadników Alicja doznała oczopląsu. Skoro staruszki wykazały się takim rozmachem przy organizowaniu przyjęcia zaręczynowego, na wesele prawdopodobnie będzie zmuszona wynająć stadion Wisły Kraków!

Młodą kobietę z zamyślenia wyrwał brzęk tłuczonego szkła. Gdy odnalazła wzrokiem źródło hałasu, odruchowo złapała się za głowę. Ponura jak chmura gradowa Brenda kucała wśród odłamków szklanek i zbierała co większe kawałki. Co chwilę łypała gniewnie na kajającego się chłopaka ze zmierzwioną rudą brodą stylizowaną na wikinga. Nieszczęśnik mamrotał przeprosiny, niebezpiecznie kołysząc się w przód i w tył. To chyba kuzyn z Kędzierzyna-Koźla, przemknęło przez myśl Alicji. A może z Kozłowa?

Alicja przeczuwała nadejście katastrofy, dlatego szybkim krokiem ruszyła w kierunku przewróconego stolika. Spóźniła się. Rudzielec stracił równowagę i ciężko zwalił się na barmankę.

Po chwili leżał na posadzce i trzymał się za obolały nos. Ala mimowolnie parsknęła śmiechem i złapała wściekłą Brendę za łokieć, dzięki czemu uratowała chłopaka przed gorszym losem. Oj, wielu już zwiodły filigranowa sylwetka i elfie rysy twarzy barmanki! Wielu widziało w niej delikatną, słabą młodą kobietę, która nie dałaby sobie rady ze słoikiem kiszonych ogórków. Tymczasem drobne ramiona Brendy kryły krzepę, dłonie zaś były zręczne i zdecydowane! Przy klienteli Kulawego Bociana, która nierzadko sięgała tam, gdzie sięgać nie powinna, było to nieodzowne!

Alicja lekko odepchnęła zdezorientowanego kuzyna i pomogła przyjaciółce ustawić przewrócony stolik. Gdy wszystkie krzesła stały już na swoich miejscach, okruchy szkła wylądowały w kubełku na śmieci, a blat został starannie przetarty, żartobliwie pogroziła Brendzie palcem.

– Nie pracujesz dzisiaj! – przypomniała. – Jesteś gościem! Powinnaś się zabawić…

– Zabawić! – prychnęła Brenda i ruchem brody wskazała rudzielca pląsającego w kącie. – Ciekawe jak, skoro takie pacany nie potrafią się zachować i demolują bar?! Bez urazy… – mruknęła, a jej wydatne kości policzkowe zabarwił intensywny rumieniec. – To chyba twój kuzyn.

– Nie znam tego pana – zażartowała Alicja. – A ty spróbuj odwrócić wzrok. Nie ma się czym przejmować. Spójrz na Bolesława… – Popatrzyły na właściciela, który leniwym ruchem wydłubywał coś z nosa. Alicja skrzywiła się. – Albo lepiej nie…

– Mówię ci, ruda. Wszechobecne chamstwo. Mam tego dość! – Brenda zgrzytnęła zębami.

– Potrzebujesz urlopu.

– Potrzebuję bezludnej wyspy i co najmniej pięciu opakowań żelków malinowych.

Ala zachichotała, ujęła przyjaciółkę za ramię i lekko się do niej przytuliła.

– Widzisz? Potrafisz z tego żartować, więc nie jest z tobą aż tak źle! Spróbuj zapomnieć o rozbitych szklankach i brudnych stolikach! Będziemy się nimi martwić rano. A teraz zabaw się na tym cholernym przyjęciu zaręczynowym, jak na przyszłą świadkową przystało!

Brenda wytrzeszczyła oczy z wrażenia.

– Mówisz serio? – wykrztusiła, w napięciu wpatrując się w twarz Miłoszewskiej.

Alicja skinęła głową.

– Tak! Oboje z Pedrem pragniemy, byś została świadkową na naszym ślubie! Zamierzaliśmy cię o to poprosić w bardziej sprzyjających okolicznościach, ale skoro stoisz tu taka ponura jak…

– Ja? Ponura? – oburzyła się Brenda, po czym westchnęła i ze śmiechem pokręciła głową. – Nie wiem, Alu… Chyba wrosłam do miejsca za barem, a po drugiej stronie nie potrafię się odnaleźć!

– Musisz spróbować! Chyba nie chcesz złamać serca babci Trudzi? Jest przekonana, że organizuje najlepsze imprezy w mieście.

– Nie śmiałabym zadzierać ze Starą Damą! Chciałabym jednak zwrócić twoją uwagę, że nie jestem jedynym ponurakiem na sali…

Ala obejrzała się przez ramię i zmierzyła rozbawionym spojrzeniem wysokiego mężczyznę pod ścianą.

– To doktor Kamil, weterynarz ze schroniska. On z zasady woli towarzystwo czworołapnych.

– Jeszcze godzina przy piwie i większość będzie poruszać się na czworaka! – stwierdziła barmanka. – No, a tamta kobieta?

– Nie mam pojęcia. – Ala zmarszczyła brwi. – To chyba ktoś z rodziny Pedra. Wygląda, jakby trafiła tu za karę, prawda?

– Musiała niewąsko nagrzeszyć… Proponuję kieliszek szampana za to świadkowanie!

– Jestem za!

Kobieta obserwowała oddalające się przyjaciółki kątem oka. Kiedy zostały wchłonięte przez tłum gości, odetchnęła z ulgą. Przy ocenie nieznajomej Alicja i Brenda pomyliły się dwukrotnie. Po pierwsze: nie była ona krewną Pedra. Po drugie: chociaż wszystko – od zaciśniętych zębów, poprzez ramiona ciasno splecione na obfitej piersi, po stopę wystukującą nerwowy rytm – wskazywało, że przebywa w Kulawym Bocianie za karę, w rzeczywistości miała pewien cel…

Ludwika Wieczorek na imprezę zaręczynową trafiła właściwie przez przypadek. Nie była skoligacona ani z rodziną Miłoszewskich, ani Cieleszów, lecz od lat przyjaźniła się z Zytą Miłoszewską, cioteczną babką Ali, która mieszkała w wioseczce położonej kilkanaście kilometrów od Krakowa. Ten mały skrawek świata zapewniał jej wszystko, czego potrzebowała do codziennego szczęścia: kościół, przychodnię zdrowia, sklep spożywczy z ławeczką, na której mogła przysiąść, by odpocząć, domy gościnnych sąsiadek chętnie podejmujących kawą (oraz najświeższymi ploteczkami). Rzadko wyjeżdżała, a żeby być dosadniejszym – prawie nigdy! Jednak gdy Gertruda zadzwoniła do dawno niewidzianej krewnej i zaprosiła ją na przyjęcie zaręczynowe prawnuczki, Zyta znalazła się w niekomfortowym położeniu.

Od lat podziwiała Gertrudę. W jej oczach Miłoszewska była damą. Nosiła ładne sukienki, eleganckie kostiumy oraz pantofle na obcasie. Dobierała do nich kapelusze przystrojone kwiatami i koronkowe rękawiczki. Nigdy też nie wychodziła z domu bez torebki dopasowanej do koloru butów! Gertruda reprezentowała inny świat i Zyta zapragnęła się w tym świecie zanurzyć, chociaż na chwilę, dosłownie jeden wieczór! Skosztować wyrafinowanych przekąsek i szampana, beztrosko pogawędzić z krewną z Krakowa o dawnych czasach. Tylko jak miała spełnić to skryte marzenie? Podróż komunikacją publiczną przerastała jej możliwości. Nogi coraz częściej odmawiały jej posłuszeństwa, a w tych wszystkich pociągach, autobusach i taksówkach z pewnością zaraz by się pogubiła! Istniało również ryzyko, że ktoś ją w podróży okradnie lub, nie daj Boże, uprowadzi! Zyta w myśli żegnała się już z wymarzonym przyjęciem, ocierając łzy rozczarowania.

I wtedy pomyślała o Ludwice. Pani Wieczorek była jedyną z jej przyjaciółek, która posiadała prawo jazdy i samochód. Nic specjalnego, starego i mocno sfatygowanego renaulta, który przypadł jej w udziale po przedwcześnie zmarłym mężu. Wehikuł potwornie pierdział przy każdym uruchamianiu silnika, jego szyby otwierały się tylko do połowy, a siedzenia zalatywały siuśkami, gdyż kobieta najczęściej kursowała nim do gabinetu weterynaryjnego w pobliskim miasteczku. Zyta niechętnie wsiadała do auta przyjaciółki, jednak czy w tej sytuacji miała inne wyjście? Zwróciła się do niej o pomoc.

Początkowo Ludwika odmówiła. Kraków jest daleko, a ona ma przecież tyyyle na głowie! Zyta nie poddawała się: zamrugała małymi oczkami i uśmiechnęła się chytrze.

– Oczywiście czuj się zaproszona na to przyjęcie. Pomyśl, Wisiu, tam będą sami bogacze! Skosztujesz kanapeczek z łososiem, szampana, może nawet podadzą kawior… jak w telewizji! Druga taka okazja już się nie trafi!

Ludwika podumała chwilę i ku radości Zyty się zgodziła. Nie skusiły jej jednak kanapki z łososiem, wykwintne przekąski i bąbelki w kieliszku, jak sądziła Miłoszewska. O nie! Ludwika wykazała się znacznie większą długowzrocznością i dostrzegła na horyzoncie coś lepszego. Okazję, owszem, nie dla żołądka jednak, lecz dla… biznesu.

Kilka tygodni wcześniej Ludwika Wieczorek otworzyła własny pensjonat. Cóż, ta dość szumna nazwa nie do końca pasowała do dwóch pokoików upchniętych na dusznym i gorącym poddaszu jej niewielkiego domku pod lasem. Trzeba jednak przyznać, że kobieta urządziła wnętrza ze smakiem: powiesiła w oknach kwieciste zasłony, zapełniła sypialnie niezliczonymi dywanikami, wydzierganymi na szydełku kapami i kolorowymi poduszkami. W połączeniu z bukietami polnych kwiatów ułożonymi w wyszczerbionych dzbankach od dawno nieużywanych serwisów tworzyło to sielski, rustykalny klimat. Wprost wymarzone warunki do spokojnego odpoczynku na wsi.

Mimo to – nie wiedzieć czemu – pensjonariusze nie pchali się pod dach Ludwiki Wieczorek drzwiami i oknami, dlatego świeżo upieczona przedstawicielka branży turystycznej dwoiła się i troiła, aby to zmienić.

Zamieściła ogłoszenia w najpopularniejszych serwisach ogłoszeniowych. Okrasiła je dziesiątkami zdjęć domu i malowniczej okolicy. Wielokrotnie redagowała treść anonsów, wychwalając w nich świeże powietrze oraz miejscowe atrakcje. Na koniec uzupełniła ofertę o wyżywienie. Na myśl o przygotowywaniu domowych posiłków dla grona kompletnie obcych ludzi, spośród których prawdopodobnie każdy będzie lubił coś innego, robiło się jej słabo.

Mimo usilnych starań Ludwiki pensjonat Pod Lasem nadal świecił pustkami.

– Musisz zainwestować w reklamę! – poradziła życzliwa sąsiadka. – Do ludzi musisz dotrzeć!

Lecz ona skwitowała tę propozycję kwaśnym uśmiechem i parsknięciem. Nie stać jej było na takie fanaberie. Dotrzeć do ludzi, dobre sobie! Przecież to nie ona powinna dotrzeć do ludzi, ale ludzie do niej! Im szybciej, tym lepiej. Wszystkie z trudem uciułane oszczędności włożyła w remont poddasza. Jeśli ta inwestycja prędko nie zacznie się zwracać…

Ludwice na samą myśl ciemniało przed oczyma.

Wtedy właśnie pojawiła się Zyta z propozycją wyjazdu do Krakowa i kusiła niczym marchewką na kiju bogaczami chrupiącymi tartinki i zapijającymi je musującym szampanem. Przedsiębiorcza kobieta dostrzegła w przyjęciu zaręczynowym Alicji i Pedra swoją wielką szansę.

Zamożni mają pieniądze (a przynajmniej powinni je mieć) i nie wahają się wydawać ich na podróże czy inne przyjemności, rozmyślała Ludwika. A ci z miasta są zmęczeni brudem i gwarem metropolii, dlatego łakną kontaktu z naturą: chcą zobaczyć krowy pasące się na zielonych pastwiskach, złociste łany zbóż usiane czerwienią maków i szafirem bławatków, poczuć na języku słodycz śliwek węgierek zerwanych z przydrożnego drzewa, a na stopach wilgoć porannej rosy. Właśnie takich gości Ludwika chciała powitać w swoim domu!

Uzbrojona w ogromną determinację i dwie garście wizytówek wydrukowanych na tanim, śliskim papierze Ludwika Wieczorek przybyła tego wieczoru do Kulawego Bociana, by w gronie zaproszonych gości namierzyć potencjalnych pensjonariuszy. Ukryła się przy ścianie, odmawiała wszelkich przekąsek i szampana, a nawet bogato lukrowanego tortu zamówionego w najlepszej krakowskiej cukierni.

Po kilku godzinach obserwacji uśmiechnęła się z satysfakcją, gdyż znalazła odpowiednich klientów.

Musiała jedynie ruszyć do ataku.

Rozdział 2

O tym, dlaczego warto czytać instrukcje obsługi, zwłaszcza gdy wieczór z dziećmi staje się przydługi

Przy jednym ze stolików pod oknem usadowili się Grzegorz Owczarek i Emilia Kot. Parze towarzyszyły rozentuzjazmowane bliźnięta, które nie przyjęły do wiadomości, że przyjęcie zaręczynowe nie jest odpowiednią imprezą dla dzieci, i stanowczo odmawiały powrotu do domu, gdzie czekała zatrudniona opiekunka. Wykazywały się przy tym nie lada hartem ducha i zdecydowanie odpierały wszelkie prośby, groźby i próby przekupstwa. Gdy nie skusiły się na obietnicę ogromnej porcji frytek ani perspektywę obejrzenia ulubionych kreskówek z torbą świeżo zrobionego popcornu, Emilia i Grzegorz wymienili posępne spojrzenia.

– Nie tęsknicie za Pinky Zumą? – Emilia próbowała przybrać zbolałą minę, co przychodziło jej z niemałym trudem, gdyż irytacja rosła z każdą sekundą. – Ani troszkę? Pomyślcie, jak ona tęskni za wami…

– Wątpię! – Sabinka pokręciła głową ze sceptyczną miną. „Wątpię” było jej nowym ulubionym słowem. Dziewczynka gorąco wątpiła we wszystko i ochoczo dzieliła się tym z otoczeniem. – Mamusiu, Pinky Zuma z pewnością smacznie śpi.

– Zwinięta w rogalik – dopowiedział jej brat.

– W misce do sałatki – uzupełniła Sabinka, która lubiła mieć ostatnie słowo.

Emilia jęknęła cicho. Zamieszkała z Grzegorzem zaledwie kilka tygodni wcześniej, ale ten krótki czas pozwolił im wypracować pewne schematy. W relacjach z dziećmi to ona częściej pełniła rolę tej surowej i wymagającej, a Grzegorz był bardziej ustępliwy, co wcale Emilii nie dziwiło. Po pierwsze mężczyzna w głębi ducha trochę bał się dzieci, a po drugie miał w nosie, jak się zachowują, byle tylko dały mu spokój i nie przeszkadzały w pisaniu. A ponieważ na większość dnia i tak przepadały w ogrodzie albo wynosiły się do sąsiadów, gdzie swoimi pomysłami doprowadzały do szaleństwa babcię Trudzię, nie widział potrzeby przywoływania ich do porządku.

Emilia poczuła się zmęczona rolą złego szeryfa i miała nadzieję, że Grzegorz wykaże się większym zaangażowaniem, a przede wszystkim zdecydowaniem. Chciała, by pokazał bliźniętom, kto tu rządzi.

– Powiedz im coś! – syknęła złowieszczo.

– Ale co?

– Nie wiem, jesteś pisarzem! Wymyśl coś!

– Są sytuacje, w których słów… brakuje! – wydukał Owczarek i zrobił nieszczęśliwą minę. Mimo to splótł dłonie na blacie, spojrzał na bliźnięta, odchrząknął i zaczął niepewnie: – Jestem doprawdy zdumiony, że tak jawnie lekceważycie uczucia nieszczęsnego kiciusia. Wydawało mi się, że kochacie Chol… Pinky Zumę. – Głośno przełknął ślinę i zerknął na Emilię. Matka bliźniąt uniosła zaciśnięte kciuki w geście aprobaty. Dzieci wpatrywały się w twarz pisarza z niemałą podejrzliwością. – Po tym wszystkim, co uczyniliście, by włączyć ją… nas… do rodziny – kontynuował Grzegorz. – Jestem zaskoczony…

W oczach Sabinki zalśniły łzy, trwało to jednak zaledwie sekundę. Dziewczynka mocno potrząsnęła płową czupryną i wpakowała do ust garść flakowatych frytek zalanych dziwaczną mieszaniną sosu czosnkowego, ketchupu i musztardy chrzanowej.

– My nie lekc… kce… ważymy! – zapewniła niewyraźnie, głośno mlaskając. – My czekamy.

– Na co czekacie? – zdumiał się Owczarek.

– Jak się zaczną całować – wyjaśnił Sebastian i beztroskim ruchem zgarnął siostrze sprzed nosa ostatnie trzy frytki utaplane w sosie. Dziewczynka podniosła wrzask i wymierzyła bratu kuksańca w ramię.

Emilia ukryła twarz w dłoniach. Sebastian starannie oblizał palce i uśmiechnął się szeroko, po czym wydobył z kieszeni spodni mocno zniszczone urządzenie, pokryte zaschniętym błotem, w którym Grzegorz rozpoznał swój własny, osobisty stoper.

– Jesteśmy przygotowani! – obwieścił z dumą chłopiec i potarł ubłoconym stoperem o rękaw koszulki.

– Gdy ostatnio przyłapaliśmy Alicję i wujka Piotrusia w ogrodzie babci Trudzi, całowali się bez przerwy cztery minuty i dwadzieścia dwie sekundy! – wyjaśniła Sabinka, zapominając o incydencie ze skradzionym przysmakiem. – Jesteśmy ciekawi, czy pobiją rekord. To eksperyment.

– Chcemy ich zgłosić do „Księgi rekordów Guinnessa”.

– No i czekamy, ale na razie się nie całują.

– I tylko łażą, i łażą! – westchnął Sebastian.

– I gadają, i gadają… – dodała bliźniaczka.

– Albo cmok i cmok…

– Dobra! – Emilia niespodziewanie uderzyła dłonią o blat, aż podskoczył przybrudzony talerzyk. Bliźnięta zamrugały. – A czy nie moglibyście przełożyć tego na jutro? W ogrodzie Miłoszewskich na przykład? Bo my… – Zerknęła na Grzegorza. – Liczyliśmy na wspólny wieczór i na świetną imprezę bez dzieci…

– Bez jakich dzieci? – Sabinka obrzuciła matkę podejrzliwym spojrzeniem.

– Bez żadnych dzieci.

– Ale że bez nas?!

– A mamy inne dzieci? Może Grzegorz coś wie na ten temat, ale ja…

– Żadnych dzieci! – zaprzeczył ze śmiertelnie poważną miną Owczarek.

Nie trzeba było długo czekać. Nad stolikiem poniósł się rzewny lament. Jak na rasowe Kocięta przystało, bliźniaki miauczały, jakby obdzierano je ze skóry.

– Mamusiu, ale my…

– To eksperyment…

– Rekord!

– Ale Ala i wujek Piotruś na pewno się cieszą, że tu jesteśmy…

Tymczasem Grzegorz pochylił się nad porzuconym na blacie stoperem, potarł wyświetlacz kciukiem i wcisnął niewielki guzik.

– O! Nie działa! – zawołał wesoło.

– Co? – Bliźnięta jak na komendę zapomniały o palącym poczuciu dziecięcej niesprawiedliwości i skierowały na pisarza przerażone spojrzenia.

– Jak to nie działa? Przecież działał! I co teraz? – przekrzykiwały się żałośnie.

– To pewnie baterie! I co my teraz zrobimy…? Wszystko na marne – żalił się Sebastian.

– Cóż… – Emilia usiłowała przybrać współczującą minę. – W domu z pewnością znajdziecie zapas nowych bateryjek. Zdaje się, że widziałam jakieś w kuchennej szufladzie…

– Ale oni zaraz zaczną się całować! I nasz plan…

– Nie martwcie się. Ułożycie nowy plan! – Pocieszająco ścisnęła ramiona dzieci, posyłając nad ich główkami w stronę Grzegorza triumfujący uśmiech. – Zaraz zadzwonię po taksówkę…

Gdy Emilia pakowała się z zawiedzionym towarzystwem do samochodu, Grzegorz Owczarek z błogim uśmiechem upił łyk piwa z oszronionej szklanki, po czym spojrzał na maleńką płaską bateryjkę ukrytą w dłoni. Cóż, może nie znał się na wychowywaniu dzieci, za to rozbiórkę starego stopera miał w małym palcu!

Nagle zauważył, że przygląda mu się kobieta w kraciastej spódnicy i w za ciepłym na tę porę roku swetrze. Grzegorz pomyślał, że zapewne nieznajoma widziała całą sytuację, więc uśmiechnął się do niej niepewnie. Tamta najwyraźniej poczuła się zachęcona, gdyż zbliżyła się do stolika pisarza.

– Dzieci mają niespożytą energię, prawda? – zagadnęła przyjaźnie. – Mogę się przysiąść? Mam pewną propozycję…

Rozdział 3

Z którego dowiadujemy się, kto śnił na jawie, a później dokonał urlopowego rachunku sumienia przy podanej kawie

Kamil przyłożył do ust zaciśniętą pięść i z trudem stłumił ziewnięcie, później kolejne i jeszcze jedno… Mężczyzna oparł się o ścianę i spłoszony rozejrzał się na boki. Nie chciał, by ktoś spostrzegł to niekontrolowane ziewanie i uznał, że jest znudzony. Impreza była… ciekawa, jednak on zaliczył bardzo długi i wyczerpujący dyżur i po prostu padał na twarz.

Popołudniu do schroniska przywieziono zwierzęta z interwencji w jednej z podkrakowskich miejscowości. Starsza pani, w starym rozpadającym się domu, próbowała – z bardzo mizernym skutkiem – podołać opiece nad stadkiem psów. Choć ze łzami w oczach zapewniała, że kocha zwierzęta, doktor Kamil nadal nie potrafił opanować wzburzenia, które poczuł na widok wychudzonych, na wpół odwodnionych psiaków. Całe popołudnie zajmował się przywiezioną ferajną. Pocieszało go tylko jedno: choć kundelki były zapchlone, wyliniałe i roztaczały wokół siebie woń tygodniowego pampersa, lgnęły do inspektorów i wciąż domagały się pieszczot.

To był trudny dyżur i ostatnią rzeczą, o jakiej marzył Kamil, była impreza. Weterynarz bardzo lubił Alicję, która od dłuższego czasu pomagała w schronisku jako wolontariuszka, poczuł sympatię także do jej roztrzepanego narzeczonego (choć nie potrafił zapomnieć tamtemu, że lekkomyślnie zgubił psa) i nie chciał odmawiać szczęśliwym narzeczonym. Postanowił, że wpadnie na godzinkę, a potem dyskretnie wymknie się z przyjęcia.

Padał na twarz. Dosłownie! Potrząsnął głową, zdumiony, że zasypia na stojąco, a przed jego oczami zaczyna przewijać się rolka absurdalnych sennych majaków. Przeważały wśród nich ruchliwe psie ogony, gdy na pierwszy plan wysunął się obraz kobiety trzymającej w wyciągniętej ręce filiżankę. Och, kawa! Kamil ponownie potrząsnął głową, ale kobieta nie zniknęła wraz ze szczekającą sforą. Nozdrza mężczyzny pieścił przyjemny aromat palonych ziaren.

– Chyba pan tego potrzebuje… – zagadnęła nieznajoma.

– Aż tak to widać? – Z piersi Kamila dobyło się ciche westchnienie. Z przyjemnością ujął filiżankę z ciepłym napojem i uniósł do ust.

Kobieta przyjrzała mu się dokładnie, a po jej ustach błąkał się uśmiech zadowolenia.

– Widać, że jest pan pracusiem, który w ogóle nie myśli o odpoczynku.

– Co to jest odpoczynek? – zażartował.

– Niech zgadnę… – Pogładziła podbródek. – Wygląda pan na przepracowanego, nie ma czasu porządnie zjeść, wypić kawy ani się wyspać… Nie pamięta pan już, co to odpoczynek. Jest pan biznesmenem?

Kamil parsknął śmiechem.

– Niezupełnie. Jestem weterynarzem.

– Weterynarzem! – Mężczyźnie wydało się, że w głosie kobiety pojawiła się nuta zawodu. Zaraz jednak się opanowała. – Cóż, wygląda na to, że w Krakowie lekarze weterynarii nie narzekają na brak pacjentów!

– Chyba nigdzie nie narzekają… – mruknął, przyglądając się nieznajomej zmrużonymi oczyma.

Nagle zainteresowanie kobiety wydało mu się niepokojące. Dlaczego tak go wypytywała? Była z natury ciekawska czy miała w tym jakiś cel? A jeśli tak, to jaki? W pewnej chwili Kamil zauważył, że kobieta zerka na jego dłoń. Sprawdzała, czy ma obrączkę?! Te pytania… kim jest… czy ma wielu pacjentów! Zupełnie jakby badała jego zdolność finansową! Czyżby szukała męża dla córki? Bo chyba nie dla siebie?!

Rzucił nieznajomej spłoszone spojrzenie i wysilił się na uśmiech.

– Dziękuję za kawę. Bardzo mi pomogła.

– Cieszę się! Proszę jednak pamiętać, młody człowieku, że kofeina nie załatwi sprawy. Trzeba odnaleźć równowagę. Czas na odpoczynek, na przyjemności…

– Och! Jakkolwiek to zabrzmi… nie mam czasu.

– Tak, to widać, proszę wybaczyć, gołym okiem! – przytaknęła. – Każdy tak mówi, a potem jest zdziwiony, że ma zawał lub udar! A nawet cukrzycę czy miażdżycę!

– Ale ja…

– Proszę pomyśleć o zdrowiu! – Ścisnęła mu rękę, patrząc głęboko w oczy. Kamil z trudem się powstrzymał, by nie wyrwać dłoni z jej uścisku i nie uciec, gdzie pieprz rośnie.

– Tak, bo wie pani… Sezon urlopowy w pełni… Wszyscy wyjeżdżają i mamy nawał pracy.

– A pan? Kiedy pan był na urlopie? – Iskra zainteresowania w jej spojrzeniu zapłonęła żywszym ogniem.

– Ja? – Kamil z zakłopotaniem podrapał się po czubku głowy. – Eee… Nie pamiętam dokładnie. W zeszłym roku? Albo dwa lata temu? Nie… chyba prędzej trzy. No może cztery. O, już wiem! Pięć lat temu spędziłem z przyjaciółmi weekend w Zawoi. Tak?

– Mnie pan pyta? – Kobieta pokręciła głową z oburzeniem. – Był pan na wakacjach tak dawno, że sam już tego nie pamięta! Nic dziwnego, że tak pan wygląda. Najwyższa pora pomyśleć o odpoczynku!

– Cóż, kiedyś pomyślę, na pewno.

– Pomyślę! – parsknęła. – Indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli!

– Co pani sugeruje?

– Nic nie sugeruję! Pewnych spraw po prostu nie można odkładać w nieskończoność. Kiedy zamierza pan pomyśleć o urlopie? Gdy przewróci się pan przy operacji jakiegoś biedaka po wypadku? Albo kiedy sam wyląduje w szpitalnym łóżku?

– Nie, no chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle – zaśmiał się niepewnie.

Kobieta otaksowała go od stóp do głów, po czym splotła ramiona na piersi.

– No nie wiem… Ja bym na pana miejscu nie ryzykowała.

– To, co pani mówi, ma sens, ale… – Kamil zaczął wiercić się niespokojnie. – Chyba zdaje sobie pani sprawę, że to nie jest takie łatwe. Nie mogę ot tak pstryknąć palcami i pojechać na wakacje. Taki wyjazd wymaga przygotowań, formalności, rezerwacji. Czy pani wie, jak w szczycie sezonu trudno znaleźć pokój w hotelu? Zwłaszcza w rozsądnej cenie. My, weterynarze, na pieniądzach nie śpimy… – dorzucił na wypadek, gdyby rzeczywiście miała wobec niego plany matrymonialne. – Po prawdzie to z reguły mało sypiamy… Sama pani widzi! – Rozłożył ręce w geście udawanej bezradności. – Ja bardzo chciałbym wyjechać, choćby na kilka dni, ale po pierwsze za drogo, a po drugie nie mam gdzie! – dokończył zadowolony, że temat został wyczerpany.

Ku jego zdumieniu usta kobiety rozciągnął drapieżny uśmiech, dłoń zaś szybko zanurkowała w kieszeni spódnicy i podsunęła mu niewielką karteczkę.

– Myślę, że mogę panu pomóc… – szepnęła.

Kamil spuścił wzrok na trzymaną wizytówkę. „Pensjonat Pod Lasem. Wypoczynek na wsi” – przeczytał i spojrzał na rozmówczynię zdumiony. A więc o to jej chodziło? Chciała usidlić klienta, a nie męża! Poczuł tak wielką ulgę, że odruchowo uśmiechnął się do kobiety szeroko. Ta mylnie zinterpretowała jego entuzjazm.

– Od razu ustalmy, kiedy pan przyjedzie! – zawołała, sięgając do dużej skórzanej torby po komórkę. – Zerknijmy do kalendarza…

Rozdział 4

W którym babcia Trudzia uznaje, że przykład idzie z góry, bierze w obroty gości i wysyła w konkury

– Wszystko pięknie, moja droga, ale czy nie masz wrażenia, że nasza impreza jest potwornie sztywna? – Gertruda Miłoszewska pochyliła głowę w kierunku Cioteczki z Kotem.

– Tak uważasz, Trudziu? Mam wrażenie, że goście dobrze się bawią…

– Tak uważam. – Stara dama z powagą skinęła głową, po czym wsparła brodę o ulubioną laskę. – I szczerze mówiąc, czuję się zniesmaczona! Na przyjęciach, w których uczestniczyłam jako młoda panienka, młodzież wiedziała, na czym polega dobra zabawa. Tańczono z taką pasją, że parkiet trzeszczał pod stopami, a potem zanosiło się zdarte pantofelki do szewca! A tutaj? – Babcia Trudzia wydęła uszminkowane na różowo usta i wskazała kilka nieśmiało podrygujących par. – Ten się kiwa, jakby czołem gwoździe w deskę wbijał! Tamtemu się rąk z kieszeni nie chce wyjąć, by porządnie dziewczynę objąć.

– Może podtrzymuje spodnie, bo nie ma paska? – zastanawiała się Cioteczka.

– Och, a spójrz na tamtą parę! Ona rusza się całkiem zgrabnie, a jemu głowa na boki lata i gapi się na pośladki tej niskiej barmanki. Na litość boską!

– Hmmm, masz rację, Trudziu! Bardzo nieprzystojnie, bardzo! Ale co zrobić, skoro dzisiejsza młodzież taka nieużyta!

– Ja, moja droga, bym powiedziała, że użyta za bardzo! Używają sobie w tę i we w tę, zupełnie bez opamiętania i szacunku, za to tańczyć nie potrafią w ogóle! Alicja mi pokazywała ostatnio w internecie taki taniec… Jakżeż on się nazywał… coś od brykania… bryk… bryk… Ach, już wiem, wiem! Brykdance! Potworność, moja droga, straszna potworność. Po prostu brak mi słów. Jakbyś podłączyła nieszczęśnika do przewodu wysokiego napięcia!

– Potworność! – zgodziła się Cioteczka. – Ale co zrobić, droga Trudziu, co zrobić…

– Jak to, co zrobić?! – żachnęła się Gertruda. – Dawać przykład. Musisz pamiętać, moja droga, że przykład idzie z góry, a w tym przypadku: góry drzewa genealogicznego, czyli seniorek, a więc nas.

Cioteczka z Kotem odczuła lekki niepokój na te słowa.

– Co masz na myśli, Trudziu?

Różowe wargi starej damy złożyły się w szelmowski uśmiech.

– Skoro młodzież nie wie, jak się bawić, należy im to pokazać!

– KTO miałby im to pokazać?!

– Oczywiście, że my! Niech no ja tylko przydybię jakiegoś junaka… – Zmrużone oczy Gertrudy badawczo omiotły bar. Na widok Owczarka pochylonego nad kuflem piwa zabłysły. – Ohoho! To dopiero będzie tango! – zakrzyknęła i wygramoliła się zza stolika.

Nieświadomy nadciągającego zagrożenia Grzegorz spokojnie popijał schłodzone piwo, czekając na Emilię i wyobrażając sobie, jak przebiegnie ten pierwszy wieczór bez dzieci. W najśmielszych marzeniach nie przewidywał, jakie ekscesy za moment staną się jego udziałem. Gdy poczuł na ramieniu krzepki uścisk, podniósł wzrok i powitał wiekową sąsiadkę przyjaznym uśmiechem.

– O, dobry wieczór, pani Gertrudo. Świetna impreza. Wyśmienita. Może pani być z siebie dumna!

Dłoń obleczona w koronkową rękawiczkę zacisnęła się na ramieniu pisarza jeszcze mocniej, a uszminkowane usta ułożyły w wyraz dezaprobaty.

– Dobry, dobry! A będzie zaraz jeszcze lepszy, gdy poprosisz mnie do tańca!

– Ja?! – Owczarek osłupiał.

– A kto? Prezydent?

– Jest tu prezydent?!

– Niestety, coś mu wypadło i musiał odmówić! – ironizowała Gertruda. – Za to ty tu jesteś!

– Ale ja nie umiem tańczyć… – zaskomlał Grzegorz.

– Dość gadania! – Stara dama straciła cierpliwość. – Wy, pisarze, macie uciążliwą skłonność do strzępienia języka po próżnicy. To nie wasza wina, po prostu zbyt często się wam powtarza, że jesteście ludźmi słowa. Potem czujecie się zobowiązani do uprawiania czynnego słowotoku, choć w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie macie do powiedzenia nic interesującego!

– Naprawdę? To co ja mam robić? – zapytał zawstydzony Grzegorz.

– Tańczyć! – zawołała babcia Trudzia i stanowczym ruchem wyciągnęła sąsiada zza stolika.

Biedny Owczarek! Szedł na parkiet jak owca na rzeź, zgarbił ramiona, unikał wzroku rozbawionych ludzi rozstępujących się przed osobliwą parą i modlił się, by Gertruda nie zechciała zatańczyć płomiennego tanga albo innego fokstrota!

Cały bar zamarł w oczekiwaniu, co będzie dalej. Nawet muzyka zamilkła!

Stara dama skinęła w kierunku didżeja, a ten szybko zaczął wklepywać coś w swoim sprzęcie. Z podwieszonych pod sufitem głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Parostatkiem w piękny rejs”, a ukontentowana babcia Trudzia rzuciła laskę w kierunku stojącej nieopodal Alicji i zdecydowanym ruchem ujęła Owczarka pod pachę.

– Dałabym ci poprowadzić, chłopcze, ale obawiam się, że z wrażenia zemdlejesz! – powiedziała mu do ucha.

Ruszyli w tany! Cóż to był za pokaz! Gertruda Miłoszewska była znakomitą tancerką. Płynęła przez parkiet i unosiła się na palcach niczym primabalerina. Wprawnie wiodła Owczarka przez meandry tanecznych ruchów, aż w końcu nieszczęsny pisarz odrobinę się rozluźnił. Po krótkim czasie i on odnalazł przyjemność w pląsach w rytm przeboju Krzysztofa Krawczyka, zdecydowanie ujął kibić staruszki i rzadziej deptał ją po stopach. Na to ostatnie zresztą Gertruda nawet nie mrugnęła. Jak przystało na urodzoną damę potrafiła robić dobrą minę do złej gry i nawet jeśli potężny sąsiad raz czy dwa zmiażdżył jej palce, nie przestawała się czarująco uśmiechać! Wyglądała zresztą uroczo z lekko zarumienionymi policzkami, błyszczącymi oczyma i kosmykiem posiwiałych włosów, który wymknął się z upięcia i skręcił w pierścionek nad jednym uchem.

Zgromadzeni na przyjęciu stłoczyli się wokół niezwykłej pary, podziwiali pląsy, a nawet gromkimi okrzykami i oklaskami dopingowali tańczących. Gdy utwór dobiegł końca, zadowolona Gertruda skłoniła się publiczności, po czym gestem zaprosiła na parkiet kolejne pary. Nikt nie śmiał odmówić charyzmatycznej staruszce. Nawet spływający potem i czujący każdy mięsień Owczarek uprzejmie ukłonił się sąsiadce, prosząc ją do kolejnego tańca.

Ta jednak miała już inne plany…

Owczarka popchnęła ku siedzącej za stolikiem Cioteczce, sama zaś porwała do tańca Pedra. Cielesz wiedział, co to dobra zabawa, więc podskokom, obrotom i przysiadom nie było końca. Zachwycona staruszka poczuła się jak za dawnych lat, gdy ubrana w batystową sukienkę triumfowała na krakowskich potańcówkach.

Nagle kątem oka złowiła samotną postać pod ścianą. Tak nie uchodzi! Na przyjęciach się tańczy, a nie mury chłodzi!

Zachichotała pod nosem z własnego dowcipu, popchnęła Pedra w kierunku Alicji, a sama wyciągnęła rękę do weterynarza ze schroniska, doktora Kamila. Poznała go, gdy pojechała na Rybną adoptować psiaka. Wróciła wtedy z dwoma kundelkami i przekonaniem, że pracują tam naprawdę dobrzy ludzie. Weterynarz od razu jej się spodobał. Kto wie, może gdyby Alicja nie poznała tego swojego Piotrusia, babcia Trudzia spróbowałaby ją wyswatać z doktorem… Był bardzo miły, tylko – jak na gust babci Trudzi – ciut zbyt ponury…

Ten młodzian potrzebuje dziewczyny, pomyślała Gertruda, wyciągając opierającego się Kamila na parkiet. Oni przy dziewczynach zawsze łagodnieją. Wystarczy popatrzeć na Owczarka: taki był z niego gbur, a poznał Emilię i proszę, zupełnie inny człowiek. Z doktorkiem będzie podobnie!

Wzrok babci Trudzi przeczesywał bawiących się gości w poszukiwaniu Nadii. Jasnowłosa przyjaciółka Alicji wydała jej się idealna dla weterynarza. Była śliczna i taka miła! Stanowiliby piękną parę, niestety blondynka gdzieś się zawieruszyła. Gertruda stłumiła pomruk irytacji.

Pląsając z nieszczęśliwym Kamilem po sali, wpadli na Brendę. Barmanka dostała się w objęcia jednego z kumpli Pedra, jednak nie wyglądała na szczęśliwą. Chłopak pochylał się nad nią nisko i zamiast tańczyć, jak Pan Bóg przykazał, cały czas paplał jej coś z ożywieniem do ucha. Starsza pani przyjrzała się Brendzie badawczo i westchnęła w duchu.

Cóż, inaczej to sobie wyobrażała, ale z braku laku…

Zdecydowanie ujęła partnera Brendy za łokieć.

– Chodź no tu, chłopcze! Pomożesz mi odszukać moją laskę! – zarządziła. Młody mężczyzna wyglądał na rozczarowanego, nie miał jednak odwagi sprzeciwić się dziarskiej staruszce. Dla odmiany w oczach Brendy i Kamila zamigotała ulga: oboje liczyli, że znikną w tłumie. Lecz w tym momencie Gertruda szybkim ruchem popchnęła barmankę w objęcia weterynarza. – A wy tymczasem się zabawcie! Tylko porządnie! – przykazała, ostrzegawczo unosząc palec. – Będę was miała na oku!

Młodzi spojrzeli po sobie. Kamil westchnął w duchu. A ponieważ babcia Trudzia stała przy nich w oczekiwaniu, nieśmiało objął barmankę. Gertruda mruknęła coś z aprobatą, po czym chwyciła zawiedzionego kolegę Pedra.

– Idziemy! – zakomenderowała. Chłopak jak niepyszny powlókł się za Gertrudą. Ta jednak ani myślała wracać do stolika i szukać laski. Zatrzymała się przy didżeju i poleciła: – Żadnych brykdanców! Pół godziny porządnego rock and rolla, a potem coś spokojnego, do przytulania.

Później kazała przynieść sobie krzesło i laskę, rozsiadła się wygodnie i obserwowała tańczących. Szczególną uwagę poświęcała Brendzie i doktorkowi. Zeswatana przez nią para tancerzy nie miała wyjścia: pląsała przy dźwiękach aż miło! Kiedy muzyka zwolniła, chcąc nie chcąc, weterynarz i barmanka wtulili się w siebie.

Rozdział 5

W którym jedni budzą się z ciężką głową, a inni ponoszą ofiarę i paw im zjada butów parę…

– Aaa! Co to ma znaczyć?! Ja się pytam: co to ma znaczyć?! Bolesławie! Bolesławie! Zrób coś!

Brenda z trudem uniosła sklejone powieki. W głowie słyszała uporczywe brzęczenie, które po dłuższej chwili zidentyfikowała jako piskliwy damski głos. Zaraz, ja znam tę kobietę, pomyślała, podrywając się z poduszki, jednak w tej samej chwili jej skroń przeszył ostry jak sztylet ból. Z jękiem osunęła się na posłanie, zwinęła w kłębek i nakryła głowę jaśkiem.

– Bolesławie! – Głos kobiety docierał do niej teraz jakby przez watę, lecz dalej był nieprzyjemny.

Brenda usiłowała przesunąć się po posłaniu i uciec przed nieprzyjemnym jazgotem. Niespodziewanie natrafiła na przeszkodę. Nieustępliwą i dziwnie… ciepłą.

– Bolesławie, zrób coś! Ten mężczyzna jest nagi!

Jestem kobietą, przemknęło przez głowę Brendy i w tej samej chwili przypomniała sobie wszystko: gdzie jest, skąd zna jazgotliwy damski głos, a przede wszystkim, kim jest Bolesław. Zaczęła szamotać się na posłaniu.

– Co mam zrobić, Felicjo? – zapytał Bolesław. – Ubrać go?

– Chociaż raz mógłbyś stanąć na wysokości zadania! Pod twoim dachem wyczyniają się takie bezeceństwa, a ty nie reagujesz?

– Nie pod dachem, tylko pod biurkiem – zauważył wesoło Bolesław.

– I jeszcze na żarty ci się zbiera! – Felicja prychnęła gniewnie. – Oj, Bolesławie, Bolesławie! Ja nie zamierzam tego tolerować. Od dawna ci powtarzałam, że ta barmanka jest bezczelna, ale ty, oczywiście, moją opinię miałeś za nic i ciągle jej broniłeś. Teraz widzisz: obraz nędzy i zepsucia na materacu w twoim biurze! Nie powiem, żebym była zaskoczona…

– To nie mów! I z łaski swojej, zamknij drzwi.

A najlepiej buzię, pomyślała Brenda, usiłując zerwać z głowy przyduszającą ją poduszkę. Nie było to jednak takie łatwe, gdyż leżało na niej coś twardego i silnego. O mój Boże, serce Brendy przeszył skurcz strachu. Czyżby Felicja postanowiła mnie udusić?! Spanikowana Brenda zaczęła wierzgać rękoma. Nagle wyczuła pod palcami łokieć. Aha, tu cię mam! – ucieszyła się w duchu. Zaraz ci pokażę bezczelną barmankę!

I z całych sił wbiła w ten łokieć paznokcie.

Biuro Bolesława wypełnił nieludzki wrzask. Coś u boku Brendy się gwałtownie zakotłowało i huknęło, jakby dach Kulawego Bociana się walił. Nastąpiła fala stłumionych jęków. Poduszka ustąpiła, więc Brenda ochoczo odrzuciła ją na bok i poderwała się z materaca. Zanim zdążyła się zorientować, gdzie jest, uderzyła czołem w blat biurka i opadła na plecy z cichym okrzykiem. Oj, a mówił Bolesław coś o biurku. Trzeba było słuchać szefa, a nie tej wytwornej czapli, pomyślała, łapiąc się za głowę.

U boku Brendy nadal ktoś cicho pojękiwał. Barmanka spodziewała się ujrzeć Felicję, której atak udaremniła paznokciami. Lekko obróciła głowę, by wygarnąć tamtej, co o niej myśli, lecz na widok trzymającego się za czoło mężczyzny, pociemniało jej przed oczami.

Weterynarz?!

Brenda wrzasnęła.

– O Boże! – jęknął tamten. – Nie wystarczy, że rozbiłem sobie głowę? Musi pani jeszcze wrzeszczeć? – Spojrzał na nią z wyrzutem.

– Co ty tu… co pan tu robi? – Brenda z miejsca zapomniała o obolałym czole i wygramoliła się spod biurka. – Dlaczego jest pan… nagi?!

– Nie pamięta pani? – zdziwił się, masując przód głowy. – Byliśmy na imprezie. To znaczy nie przyszliśmy razem… Po prostu kiedy ta miła, choć trochę apodyktyczna, staruszka zmusiła nas to tańca, zaczęliśmy się razem bawić i, mam wrażenie, szło nam całkiem nieźle…

– Najwyraźniej, skoro wylądowaliśmy na materacu, pod biurkiem mojego szefa… – zauważyła z przekąsem Brenda.

– Ależ nie! – Mężczyzna uniósł dłonie w obronnym geście. – Naprawdę niczego pani nie pamięta? Tańczyliśmy stary rockowy kawałek, potem balladę Dżemu, a kiedy didżej…

– Dobra, do rzeczy. Nie bierzemy udziału w „Jaka to melodia”!

– Przyszli narzeczeni z butelką szampana. Dopytywali, jak się bawimy, i choć oboje zapewnialiśmy, że wyśmienicie, Alicja przyglądała nam się z powątpiewaniem. Wtedy pani, aby ją przekonać, złapała butelkę szampana i, proszę wybaczyć określenie, wyżłopała trzy czwarte butelki!

– Co zrobiłam?! – Brenda poczerwieniała z gniewu.

– Wyż…

– To niemożliwe! Ja nie pijam szampana. Bardzo źle reaguję na bąbelki…

– No tak właśnie sobie pomyślałem – westchnął Kamil. – Zwłaszcza kiedy wydobyła pani spod baru sznurek i usiłowała złapać na lasso wuja Alicji.

– Nie! – Teraz dla odmiany policzki barmanki pobladły.

– Ależ tak! Niech mnie, nigdy nie widziałem czegoś tak… szalonego!

– Boję się zapytać, co było potem…

– Potem? – Kamil utkwił wzrok w suficie, udając, że się zastanawia. Brenda wpatrywała się w jego twarz w napięciu. – Potem było mniej zabawnie! Przy kręceniu młynka z jednym z tancerzy uderzyła pani o ścianę…

– Och! To dlatego czuję się, jakby przejechał po mnie walec!

– Między innymi – zaśmiał się. – Kilka siniaków nabiła sobie pani, gdy spadła z baru…

– Co robiłam NA barze? – wykrzyknęła z niedowierzaniem.

– Nie jestem pewien… – Podrapał się po podbródku. – Ale to chyba miało jakiś związek z konkursem karaoke…

– Jezu! – Brenda ukryła twarz w dłoniach. – Czy jest coś, czego NIE zrobiłam?

– No cóż… – Kamil przygryzł dolną wargę. – Nie pojechała pani do szpitala, gdy o to prosiłem…

– Po cóż, do diabła, do szpitala?!

– Po upadku zaczęła pani wymiotować i obawiałem się, że doznała pani wstrząśnienia mózgu. Dlatego nie mam na sobie koszuli. – Wskazał na tors. Brenda przymknęła oczy i próbowała głęboko odetchnąć. – Uparła się pani, że spędzi noc na zapleczu, a ponieważ bałem się, że podczas snu może dojść do kolejnych torsji… No sama pani rozumie. Czułem się odpowiedzialny!

– Odpowiedzialny! – wycedziła z trudem przez zęby Brenda.

– Jestem lekarzem.

– Weterynarzem! Czy ja wyglądam na kobyłę?!

– W tym momencie przypomina pani raczej…

Za drzwiami rozległy się szybkie kroki. Brenda pomyślała, że to za dużo nawet jak na nią. Szalony wieczór na przyjęciu zaręczynowym, szampan, posiniaczone ciało i wściekle boląca głowa, do tego półnagi mężczyzna leżący z nią pod kocem na podłodze w biurze Bolesława. A za moment, niczym gigantyczna wisienka na torcie, pojawi się wściekła Felicja i zażąda wyjaśnień!

Drzwi się otworzyły.

I jeszcze ten żołądek, jakoś dziwnie… – zdążyła pomyśleć Brenda, po czym zwymiotowała wprost na buty osłupiałej żony Bolesława.

Rozdział 6

O tym, komu zaszkodził skandal obyczajowy i dlaczego w Kulawym Bocianie posypały się głowy (ale tylko na tydzień, góra dwa)

Brenda siedziała przy barze i masowała palcami skronie, przed nią na blacie stały filiżanka czarnej kawy oraz szklanka z wodą, a obok leżał blister tabletek na ból głowy. Lokal był jeszcze zamknięty. Barmanka spojrzała na krzywo ustawione stoliki i krzesła oraz na podłogę naznaczoną plamami rozlanych trunków i zdeptanych przekąsek. Myśl o wysiłku, który trzeba będzie włożyć, aby doprowadzić Kulawego Bociana do porządku, sprawiła, że ból głowy przybrał na sile.

Za plecami barmanki rozległy się kroki. Bolesław przyjrzał się skulonej na stołku dziewczynie, po czym współczująco ścisnął jej ramię. Pracowała tutaj dobre kilka lat, a on nigdy wcześniej nie widział skacowanej Brendy. Barmanka stroniła od alkoholu. „Dość mam pijusów na co dzień – mawiała. – Poza tym alkohol mi nie służy!”

To widać gołym okiem, pomyślał Bolesław.

Brenda uniosła głowę i spojrzała na szefa.

– Poszła? – wychrypiała.

– Poszła – potwierdził Bocian. – Ale zapowiedziała, że wróci popołudniu, i lepiej, żeby cię tu wtedy nie zastała, bo gotowa jest urządzić kolejną awanturę.

– Nawet się jej nie dziwię… – westchnęła Brenda, przykładając do czoła szklankę z wodą. – Nowe buty…

– Gdzie nowe! – obruszył się Bolesław. – Nie dalej jak dwa dni temu rozpaczała, że wszystko w jej garderobie jest znoszone i niemodne!

– Może była na zakupach?

– A skąd. Przecież bym wiedział…

– Tak jak ona wiedziała o przyjęciu zaręczynowym Alicji i Pedra? – zapytała pogardliwie.

Oczy Bolesława umknęły w bok, a pełną twarz, od potrójnego podbródka po zmarszczone czoło, oblała purpura.

– No… Nie chciałem, żeby pomieszała nam szyki. Znasz ją przecież.

– Poznałam się na niej, zanim ją zaobrączkowałeś! Szkoda, że tylko ja…

– Kulawy Bocian jest moim barem! – uniósł się Bolesław. – Felicji nic do niego!

– Ona najwyraźniej uważa inaczej. Czy ja dobrze słyszałam, że nie chce tu więcej widzieć tej zepsutej dziewczyny? Jak mniemam, chodzi o mnie. Kazała ci mnie wylać?!

– Kazała, kazała… – sarknął rozzłoszczony Bocian. – Nikt nie będzie mi dyktował, kogo mam zatrudniać albo wywalać! Nawet żona! Ja jestem tu szefem… – Napuszył się jak dumny kogut, lecz po chwili spojrzał na Brendę z zakłopotaniem. – Ale dobrze by było, gdybyś zniknęła na tydzień, może dwa…

– Mam zniknąć?! – Brenda poderwała głowę, zapominając o bólu, i złapała się z syknięciem za skroń. – Popieprzyło cię?!

– Tylko na kilka dni! Póki atmosfera się nie oczyści…

Wściekła Brenda zsunęła się ze stołka i udała się do łazienki dla gości. Na widok mokrej posadzki noszącej ślady niezliczonej ilości stóp poczuła nawracające mdłości, szybko pochyliła się więc nad umywalką i odkręciła kran z zimną wodą. Zwilżyła czoło, policzki i kark, a następnie spojrzała w lustro.

– Oczyści! – powtórzyła zagniewana. – Bo to moja wina, że ktoś trzęsie portkami przed żoną i boi się przyznać, że organizuje przyjęcie zaręczynowe dla znajomych w swoim barze!

W głębi ducha czuła jednak, że Bolesław ma rację. To ona zdecydowała, że impreza Alicji i Pedra odbędzie się w Kulawym Bocianie, i namówiła na to szefa. To ona zaszalała z szampanem i wprawiła się w stan daleki od przyzwoitego. Ona spędziła pod biurkiem noc z weterynarzem ze schroniska. I na koniec obrzygała Felicji szpilki Ryłko.

Westchnęła, gładząc dłonią wilgotny policzek. Ból głowy powoli ustępował, ale niewykluczone, że za jakiś czas zdecyduje się zaatakować ze zdwojoną siłą.

Brenda wróciła do baru i dopiła kawę. Zauważyła na ladzie plik wizytówek. Sięgnęła ręką po jedną z nich.

– Może to wcale nie jest taki głupi pomysł zniknąć na tydzień lub dwa… – mruknęła do siebie. – „Pensjonat Pod Lasem. Wypoczynek na wsi” – przeczytała. – Z dala od baru, Felicji, ludzi i alkoholu? Tak, to nie jest taki głupi pomysł…

Rozdział 7

O tym, że pies nie wydra, znaczy kamizelka, a ręce lepiej trzymać przy sobie, bo przy dobrych chęciach łatwo dostać po głowie. Albo i gorzej…

Kamil przysiadł na ławce, odchylił głowę i spojrzał w rozłożystą koronę wielkiego kasztanowca. Grube, skręcone konary pokryte gęstym zielonym listowiem tworzyły nad nim kojący baldachim, ofiarujący błogosławiony cień. Gdzieniegdzie dostrzegł kasztany. Za kilka dni ich kłujące łupiny zaczną pękać, na ziemię posypią się błyszczące brązowe kulki, a zachwycona dzieciarnia zacznie buszować w trawie w poszukiwaniu jesiennych skarbów. Kamil uśmiechnął się na samą myśl. Jako kilkuletni pędrak uwielbiał spacery na Planty. Zawsze wracał z nich z kieszeniami wypchanymi kasztanami i żołędziami, a w domu wysypywał wszystko na stół w dużym pokoju i cierpliwie czekał, aż dziadek zakończy popołudniową drzemkę i z błyskiem w oku sięgnie po pudełko zapałek. Ależ to były czasy! Na całym stole obozowała armia kasztanowych żołnierzyków w żołędziowych hełmach. Skutecznie pokonywała ich jedynie babcia, która przychodziła i ścierką przepędzała ich z pokoju, mówiąc, że nie ma nawet gdzie postawić wazy z zupą.

Rozmarzony Kamil przymknął powieki. Niemal natychmiast przed jego oczyma zatańczyły obrazy z przeszłości: kasztany wynajdowane spomiędzy zeschłych liści zziębniętymi palcami, lakierowane pantofle babci niecierpliwie postukujące na ścieżce, wersalka nakryta kraciastym kocem i dziadek drzemiący z błogą miną, biały obrus wykończony zabawnymi frędzelkami, które ciągle łapał jamnik Fuks, jego pierwszy przyjaciel czworonożny i nie tylko…

Westchnął w duchu. Te piękne obrazy należały do odległej przeszłości… Nie było już babci w lakierkach, dziadka drzemiącego na kanapie ani Fuksa… Dobrze, że chociaż kasztany nadal rosły w tym samym miejscu i co roku zapewniały niezapomnianą zabawę nowym zastępom dzieciaków!

Kamil poczuł, że głowa opada mu na pierś, i gwałtownie otworzył oczy. Zamrugał powiekami i potoczył nieprzytomnym spojrzeniem dookoła. Czy naprawdę zasnął na siedząco? Na sąsiedniej ławeczce siedział mężczyzna w brudnym znoszonym ubraniu. Zwrócił w stronę Kamila brodatą, ogorzałą od słońca twarz, po czym uniósł puszkę z piwem w porozumiewawczym niemym toaście. Weterynarz poczuł uderzenie gorąca i szybko spuścił wzrok, by nie zachęcać konsumenta napoju chmielowego, który najwyraźniej ujrzał w nim nowego ziomka.