Andrzej Kowerski - szpieg bez cienia - Monika Koszewska - ebook
NOWOŚĆ

Andrzej Kowerski - szpieg bez cienia ebook

Monika Koszewska

5,0

59 osób interesuje się tą książką

Opis

Poznaj życie Andrzeja Kowerskiego – człowieka, który żył na krawędzi, walcząc o wolność i sprawiedliwość. "Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" to fascynująca opowieść o odwadze, determinacji i niezwykłych przygodach w czasie II wojny światowej. Przeżyj z nim dramatyczne ucieczki, tajne misje i chwile zwątpienia, które kształtowały losy Europy.

Ta książka to nie tylko relacja z działań wojennych, ale przede wszystkim portret człowieka, który mimo przeciwności losu nie poddał się ani na chwilę. Idealna lektura dla miłośników historii, sensacji i niezwykłych biografii. Odkryj nieznane karty historii i zanurz się w pasjonującej opowieści, która na długo pozostanie w Twojej pamięci.

Dlaczego musisz przeczytać tę książkę?

"Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" to nie tylko historia jednego z najodważniejszych Polaków, ale także głęboka opowieść o człowieku, który poświęcił wszystko w imię wolności. Jeśli fascynują Cię historie pełne adrenaliny, tajemnic i wielkich emocji, ta książka jest właśnie dla Ciebie.

·       Autentyczna historia: Poznasz losy prawdziwego bohatera, którego życie było pełne dramatycznych zwrotów akcji i niebezpiecznych misji.

·       Nieznane fakty historyczne: Zanurzysz się w rzeczywistość II wojny światowej, odkrywając nieznane dotąd szczegóły operacji wywiadowczych i kulisy wielkich wydarzeń.

·       Inspirująca postać: Andrzej Kowerski to symbol nieustępliwości i odwagi – człowiek, który mimo fizycznych ograniczeń i osobistych tragedii, stał się jednym z najskuteczniejszych szpiegów swojego czasu.

·       Porywająca narracja: Autorka, Monika Koszewska, z wyjątkową wnikliwością i pasją odtwarza życie Kowerskiego, tworząc pełen napięcia i emocji obraz czasów, w których przyszło mu żyć.

Ta książka to coś więcej niż lektura – to podróż przez trudne wybory, moralne dylematy i niesamowitą determinację w walce o to, co najważniejsze. Jeśli szukasz historii, która nie tylko Cię wciągnie, ale i zainspiruje – "Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" jest lekturą obowiązkową.

Dla kogo jest ta książka?

"Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" to książka, która trafi w gusta szerokiego grona czytelników. Jej niezwykła opowieść o męstwie, historii i ludzkiej determinacji przyciągnie:

·       Miłośników historii: Jeśli fascynują Cię realia II wojny światowej i chcesz poznać nieznane dotąd losy polskich bohaterów, ta książka będzie dla Ciebie prawdziwą gratką.

·       Poszukiwaczy inspirujących biografii: Andrzej Kowerski to postać, która może stać się wzorem dla wszystkich, którzy pragną pokonać przeciwności losu i osiągnąć wielkie rzeczy mimo trudności.

·       Fanów literatury sensacyjnej: Pełna napięcia fabuła, dramatyczne zwroty akcji i niebezpieczne misje sprawiają, że książka ta przypadnie do gustu każdemu, kto lubi trzymające w napięciu historie.

·       Czytelników zainteresowanych psychologią: Poznasz tu wewnętrzne dylematy i moralne wyzwania, z jakimi zmagał się człowiek, który walczył nie tylko z wrogiem, ale i z własnymi słabościami.

·       Każdego, kto ceni dobrze napisaną literaturę faktu: Styl Moniki Koszewskiej łączy rzetelność historyczną z wciągającą narracją, co sprawia, że lektura tej książki jest prawdziwą przyjemnością.

Nie ważne, czy interesujesz się historią, szukasz inspiracji, czy po prostu lubisz dobre książki – "Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" to lektura, która dostarczy Ci niezapomnianych wrażeń.

"Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia" to fascynująca biografia fabularyzowana człowieka, który swoją odwagą i nieustępliwością wpisał się na stałe w historię walki o wolność. Andrzej Kowerski to postać niemal legendarna – żołnierz, agent wywiadu, człowiek o niezłomnym charakterze, który mimo fizycznych ograniczeń, stał się jednym z najskuteczniejszych szpiegów II wojny światowej.

Ta książka to nie tylko opowieść o wojennych przygodach, ale także o osobistych dylematach, przyjaźniach i miłości, które towarzyszyły Kowerskiemu w najtrudniejszych chwilach. Monika Koszewska, z niezwykłą precyzją i pasją, odtwarza losy tego niezwykłego człowieka, ukazując go nie tylko jako bohatera, ale przede wszystkim jako człowieka – z jego słabościami, lękami, ale i niezachwianą wiarą w sens walki.

Jeśli interesuje Cię historia, jeśli szukasz inspiracji w prawdziwych losach niezwykłych ludzi, jeśli lubisz literaturę pełną emocji i napięcia – ta książka jest dla Ciebie. Zanurz się w świat tajnych misji, dramatycznych decyzji i niezłomnej walki o wolność. Poznaj historię Andrzeja Kowerskiego – człowieka, który żył bez cienia strachu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

"Andrzej Kowerski, szpieg bez cienia" to fascynująca opowieść o jednym z najbardziej tajemniczych polskich szpiegów czasów II wojny światowej. Monika Koszewska w niezwykle lekki i przystępny sposób przenosi czytelnika w sam środek niebezpiecznych misji i trudnych decyzji, które podejmował Kowerski. To książka pełna emocji i historii, która wciąga od pierwszych stron i trzyma w napięciu aż do końca. Idealna dla tych, którzy szukają nie tylko dobrej fabuły, ale także solidnej dawki historycznej wiedzy!
00

Popularność




Monika Koszewska

Andrzej Kowerski – szpieg bez cienia

Krzysztof Kamil Baczyński

Poległym

Nocą, gdy ciemność jest jak zwierzę czarne,

stoi cisza jak lęku drgający biały słup.

I żyła śmierci bije: na marne — drży — na marne,

a rano znów się potknę o rozkopany grób.

A dniem stół pusty stoi, zabrakło na nim rąk,

które by razem ze mną wznosiły kruchą sieć,

a uporczywe twarze i ciała wokół siedzą,

jak gdyby tu przykute miłości mroczną wiedzą,

i głos na ścianach osiadł jak szron i dzwoni: «Leć!»

I każą mi: «Zapomnij!» Więc ręce ciężkie włożyć

w ciężarny ołów gliny i pracy toczyć głaz,

więc jeszcze dzień obrócić, jak mokry piach wyłożyć,

odetchnąć jeszcze śmiercią i jeszcze, jeszcze raz.

A potem znowu noc i słuchać długo trzeba,

jak schodów trzask się wznosi, jak dławi płótno czarne,

a w szyby śniegu bicz: «Na marne — drży — na marne!»

I życie w gardle tkwi jak ostry kamień chleba,

i czuję was w ciemności bez ziemi i bez nieba.

I wtedy trzeba wierzyć, i każą mi: «Zapomnij!»

I trzeba martwą broń zamienić w krzyż i płomień…

Ulice moich dróg są wszystkie w górę — strome,

i cienka struga krwi jak lont się spala — do mnie.

Żelazna miłość — tak — wybuchło, zgasło, starło,

pozostał tępy mus, co w pięści tkwi jak gwóźdź.

Zapomnieć teraz, zdrętwieć, milczeniem tak się struć,

żeby mi pisklę ognia na dłoni nie umarło.

Odeszli. Noc po nocy. Coraz to krzyk za gardło

i tylko cisza po nich i dzwoni śniegu słup,

ale się głupie ciało jak ciężki pień uparło,

choć rano — ktoś się potknie o mój dymiący grób.

6 I 1944 r.

Dla tych, którzy żyją w cieniu, abyśmy my mogli żyć w świetle

Rozdział 1

Lawina

Tak niewiele brakowało, a nie dożyłbym swoich osiemnastych urodzin i nie otrzymałbym świadectwa dojrzałości…

Od dziecka uprawiałem sport – jeździłem na nartach, w siodle się urodziłem, a broń strzelecką ojciec Stanisław wkładał mi do kołyski. To oczywiście żart, aczkolwiek strzelać potrafiłem. Pamiętam doskonale, że tego pamiętnego dnia, 18 marca 1930 roku góry były pokryte śniegiem, ale przez chmury przebijały się promienie słońca. Cóż się dziwić, przecież była to już końcówka zimy, która zaraz miała ustąpić miejsca wiośnie. Z moim starszym o jedenaście lat bratem Grzegorzem oraz naszymi przyjaciółmi, wyśmienitymi narciarzami – Władysławem Czechem i jego małżonką Wilżanką Czechową – wybraliśmy się w Wysokie Tatry. Mieliśmy doborowe towarzystwo. Byli z nami jeszcze sędzia Stachowski i inżynier Karpij.

O mały włos mogłaby to być moja ostatnia wyprawa w góry. Mieliśmy zjechać do Doliny Ciemnosmreczyńskiej. Podchodziliśmy pod Przełęcz Liliowe, która położona jest na wysokości tysiąc dziewięćset pięćdziesięciu dwóch metrów nad poziomem morza, pomiędzy szczytami Beskidu i Skrajnej Turni. Teren w okolicach przełęczy jest typowy dla wysokich partii Tatr. Wznoszące się szczyty i ostre grzbiety otaczają wąską, wyraźnie uformowaną przełęcz. Jest to teren górski z wyraźnymi cechami alpejskimi – ostre wzniesienia, głębokie żleby i strome stoki. W okolicach Przełęczy Liliowe można dostrzec liczne skały i piargi, a także formacje skalne, które nadają temu miejscu surowy i majestatyczny charakter.

Kiedy zaczęliśmy trawersować Liliowe, wiał silny wiatr.

Pani Wilżanka Czechowa, zwinna, jak na kobietę wysportowana, dobra narciarka, lecz trochę roztrzepana, wspinała się przede mną. Nagle się odwróciła i zapytała:

– Nie chce pan posmarować twarzy kremem? Ochroni przed wiatrem i słońcem, a ma pan, panie Andrzeju, dość jasną karnację, łatwo o poparzenie.

– Ma pani rację. Bez skóry na twarzy nie znajdę odpowiedniej kandydatki na żonę. Każda kobieta będzie na mnie patrzyła z odrazą.

W pierwszej chwili chciałem podziękować i odmówić, ponieważ w gruncie rzeczy uważałem smarowanie się kremem na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów nad poziomem morza za bezsensowny pomysł, ale nie chciałem urazić kobiety, więc ostatecznie przystałem na jej propozycję.

– Andrzejku, więcej kremu, nie żałuj sobie. Wyglądasz, jakbyś przygotowywał się do występów w cyrku – naśmiewał się mój brat.

– Grzegorzu, czemu ze mnie drwisz?

– Ja? Drwię z ciebie? Skądże, jakże bym mógł.

Moje zaangażowanie w pokrywanie twarzy grubą warstwą kosmetyku wywołało ogólne rozbawienie. Wszyscy towarzysze wyprawy zaczęli zanosić się śmiechem. Ogólnie rzecz biorąc – byliśmy w wyśmienitych nastrojach. Ruch na świeżym powietrzu zwiększył chęć do żartów.

– Co w tym śmiesznego? Zobaczę, jak będzie wam wesoło, gdy stojąc przed lustrem, ujrzycie odpadające płaty skóry.

– Oj, puszek do pudru mi spadł! – zaczęła w pewnej chwili lamentować pani Czechowa, której wiatr wyrwał z rąk to jakże ważne kobiece akcesorium.

Pobiegła więc za swoją zgubą, podcinając przy tym śnieżne zbocze. A potem już potoczyło się szybko. Poczułem, jakby pokrywa śnieżna pękła nam pod nogami. Zapiąłem na prędce wiatrówkę pod szyję, naciągnąłem beret i zacząłem uciekać.

– Lawina schodzi! – krzyknął Władysław Czech, który z Grzegorzem podchodził jako pierwszy.

– Zsuwam się! Uwaga, panie sędzio!

Zobaczyłem przed sobą wąskie gardło skalne, a dalej była tylko przepaść.

Cholera, co mam zrobić? Nie mam wyboru…

Zdecydowałem się na skok. Udało mi się ominąć skały na dole. Gdy wylądowałem, pomyślałem, że cudem udało mi się ujść z życiem. Odpiąłem narty… aż tu nagle runęła na mnie wielka połać śniegu!

Już niczego nie słyszałem. Zdążyłem tylko podnieść ręce przed siebie i nabrać powietrza, zanim plecak przykrył mi twarz. Spanikowałem, czułem się bezsilny i przerażony. Nie byłem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Moje długie kończyny stały się niemal martwe, były niczym odlane z betonu.

Kręciłem się w miejscu, przesuwając raz w prawo, raz w lewo. Wiłem się jak larwa. Krzyczeć nie byłem w stanie. Czułem, jak śnieg wypełnia powoli moje usta i nozdrza. Wiedziałem, że nie mogę się poddać, chociaż momentami odnosiłem wrażenie, że zimno odcina mi komórki mózgowe. Zaczynałem coraz wolniej oddychać, a w głowie kłębiło mi się coś w rodzaju koszmaru sennego. Nie wiedziałem, ile to wszystko trwało. Do końca jednak wierzyłem w to, że wydostaną mnie na zewnątrz.

Nagle w ciszy, jaka mnie otaczała, usłyszałem głosy. Nadzieja na ratunek wróciła. Poczułem dotkliwe ukłucie w nogę. Czyli nie zamarzłem i mam czucie!Jest szansa, że stanę na nogi!

– Panie Andrzeju, słyszy mnie pan? Jestem generał Zaruski. To cud! Przez dwadzieścia pięć lat mojej pracy ratowniczej nie udało się po tylu godzinach wydobyć żywego człowieka spod dwumetrowej pokrywy śnieżnej. Naprawdę, opatrzność Boża nad panem czuwa.

Nagle ujrzałem tę twarz smaganą wiatrem, mrozem i słońcem, jakby natura przez lata próbowała wyryć w niej swoją historię – generał Mariusz Zaruski, człowiek, z którym mój ojciec, Stanisław, lubił prowadzić dysputy. Będąc w Zakopanem, opróżnili niejedną butelkę rumu, rozmawiając i spierając się na różne tematy. Był to człowiek wszechstronnie uzdolniony, fotograf, malarz, poeta, prozaik. Marynarz, żeglarz i podróżnik. Konspirator, zesłaniec, legionista, ułan, generał brygady i adiutant generalny prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Był jednym z propagatorów taternictwa zimowego.

– Co z Grzegorzem?

– Pana brat żyje. On i Władysław Czech pozostali na zewnątrz, przechytrzyli lawinę. Wie pan, ile czasu spędził pan pod śniegiem?

– Całą wieczność, panie generale.

– Cztery i pół godziny. To naprawdę cud, że pan żyje.

– Co się stało?

– Lawina zeszła!

– Zdążyłem się zorientować. Jest mi potwornie zimno.

– Porwała was lawina schodząca ze stoku Liliowego, przerzuciła przez uskok skalny i zniosła w dół, w okolice Zielonego Stawu. Widzieli to narciarze z Hali Gąsienicowej, którzy podjęli szybką akcję ratunkową.

– Wszyscy żyją?

– Panie Andrzeju, proszę nie tracić teraz sił na zamartwianie się o innych.

– Przede mną podchodziła pani Wilżanka Czechowa. Co z nią, co z nią?!

– Wydostaliśmy ją spod lawiny. Zwieźliśmy ją do schroniska. Może się pan ruszać?

– Tak.

– To dobrze. Proszę leżeć spokojnie, pana również tam zwieziemy. Lekarz musi pana obejrzeć.

– A inżynier Karpij, a sędzia Stachowski?

– Co za człowiek! Pan ma jakieś siły nadprzyrodzone.

– Żyją?

– Sędzia odniósł obrażenia, przewieźliśmy go do szpitala. Poszukiwania inżyniera nadal trwają.

Leżąc pod śniegiem, miałem nadzieję, że Grzegorz nie został przysypany lawiną.

Był moim przyrodnim bratem. Moja mama była drugą żoną Stanisława Józefa Kamila Kowerskiego. Mężczyzny, którego zawsze podziwiałem. Był człowiekiem wykształconym, prawym, wiernym swoim zasadom. Po ukończeniu rosyjskiego gimnazjum męskiego w Lublinie w 1889 roku rozpoczął studia w Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnego w Puławach oraz na Uniwersytecie w Halle. W 1895 roku uzyskał tam doktorat z filozofii.

Z Grzegorzem łączyły nas bardzo dobre relacje. Krzysztofa, mojego drugiego brata, pamiętam jak przez mgłę, był legionistą, zginął na polu walki 22 marca 1919 roku. Walczył w pułku ułanów, pod dowództwem generała Wacława Iwaszkiewicza. Jego śmierć była rodzinną tragedią. Po latach ojciec opowiadał:

– Grzegorzu, Andrzeju, patriotyzm, odwaga, walka z wrogiem to wartości, którymi kierował się wasz brat Krzysztof. Zginął w walce na froncie ukraińskim w obronie Gródka Jagiellońskiego. Walczyli o przywrócenie łączności ze Lwowem.

– Krzysztof był operatorem karabinu maszynowego, prawda, ojcze?

– Tak, Andrzeju. Nie powinien był zginąć. Wykonał swoje zadanie: puścił serię, zabijając żołnierzy wroga. Gdy przesunął swoją broń, dosięgła go kula przeciwnika, która przeszyła jego głowę na wylot i utknęła w plecach.

– Ojcze, Krzysztof będzie dla nas wzorem do naśladowania.

– Andrzeju, ty masz studiować rolnictwo, a nie myśleć o wojence.

– Muszę najpierw zdać maturę.

Wiele czasu nie upłynęło od naszej rozmowy, a los wystawił na próbę tym razem moje życie. Zastanawiałem się, czy informacje o wypadku dotarły już do rodziców i jak się czuje moja matka. Zapewne, jak zwykła robić w obliczu nieszczęścia, modliła się z ojcem do Maryi. To Maryja mnie uratowała czy może miłość mojego starszego brata? Grzegorz zapewne naciskał na ratowników, żeby nie ustawali w poszukiwaniach, mimo że szanse na odnalezienie żywego człowieka w takich okolicznościach były żadne. Nie wiem, czy byłem przez cały ten czas przytomny. A jednak stał się cud.

W końcu zjawił się i on we własnej osobie – rosły mężczyzna, zasadniczy. Jeśli chodzi o sposób bycia, był moim przeciwieństwem. Brakowało mu poczucia humoru, zawsze brał wszystkie sprawy na poważnie. Często różnie postrzegaliśmy te same kwestie. Mimo wszystko nigdy wcześniej nie cieszyłem się na jego widok tak jak tamtego dnia.

– Andrzeju, nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak się o ciebie martwiłem. Nawet wybaczyłem ci twoją wścibskość i to, że wciąż musiałem tłumaczyć się za ciebie przed rodzicami.

– Ja też, bracie, cieszę się, że cię widzę żywego.

– Cały ty, nawet uśmiechasz się w takim momencie.

– Mam płakać? Przecież żyję. To jest wystarczający powód do radości.

***

Wróciliśmy do Zamościa. Stanąłem w holu przed wielkim lustrem w ozdobnej ramie i uświadomiłem sobie, że mogłem już nie ujrzeć mojej twarzy z wyraźnie zarysowaną szczęką i wystającymi kośćmi policzkowymi, którą tak niedawno smarowałem beztrosko kremem, nie wiedząc, jakie niebezpieczeństwo na mnie czyha. Ciemne włosy, które na co dzień nosiłem starannie, gładko zaczesane, były sklejone i powykręcane w różne strony. Prosty nos był czerwony, a usta, o których matka mówiła, że są proporcjonalne do reszty twarzy, wyschnięte i popękane.

Ojciec, matka i moja młodsza siostra Maria wyściskali nas obu. Kobiety miały łzy w oczach, a ojciec, jak na eksperta do spraw produkcji alkoholu przystało, udawał twardziela. Później Maria powiedziała nam, że również był pogrążony w rozpaczy. Mama się rozkleiła:

– Andrzeju, proszę, spójrz na mnie swoimi bystrymi oczami. My się za ciebie modliliśmy i poprosiliśmy o żarliwą modlitwę w intencji twojego ocalenia siostry ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Misjonarek Maryi.

– Tak myślałem, że żyję tylko dzięki łasce Bożej. Wilżanka Czechowa, mimo że została szybko odnaleziona, nie miała tyle szczęścia. Zmarła wczoraj po południu na skutek obrażeń wewnętrznych, zdaje się, że miała złamany kręgosłup.

– Chłopcy…

– Tak, ojcze?

– Otrzymałem telefon. Odnaleźli inżyniera Karpija, niestety, jak się domyślacie, martwego. Świeć, Panie, nad jego duszą.

– Nie miał tyle szczęścia, co ja i sędzia Stachowski. Widocznie tak było mu pisane.

Rozdział 2

Świadectwo dojrzałości

Wyjście z lawiny bez szwanku było łaską od Boga czy ostrzeżeniem? Egzaminem mojej dojrzałości, próbą sprawdzenia, czy nadal jestem lekkoduchem szukającym powodów do wszczynania awantur, czy dojrzałym człowiekiem? Z tymi bójkami to nie do końca była moja wina, bywałem trochę nadpobudliwy, to fakt, czasami energia mnie roznosiła, ale wbrew opinii profesorów to nie ja szukałem powodów do swady, tylko moi towarzysze nie wynieśli odpowiedniego wychowania z domów, a ja nie zamierzałem być popychadłem. Często, ku przerażeniu mojej matki, przychodziłem do domu poobijany i podrapany. Sama była jednak niespokojną duszą. Nie chwaliła się tym, ile razy spadła z konia, a miała ku temu wiele okazji. W młodości brała nawet udział w zawodach hipicznych.

Moja mama twierdziła, że żyję dzięki modlitwom sióstr franciszkanek, misjonarek Maryi, i powinienem zacząć uważać na siebie, nie kusić losu.

– Andrzeju, po tym, jak dowiedzieliśmy się z ojcem o tragedii w górach, zawierzyliśmy twoje życie modlitwie sióstr franciszkanek. Ich modlitwa była na tyle gorliwa, że jesteś cały i zdrowy. Generał Zaruski…

– Tak, wiem, z jego doświadczenia wynika, że nie powinienem był przeżyć. Widocznie Bóg przygotował dla mnie jakąś misję.

– Ty się, synu, uśmiechasz i sobie drwisz, a my z ojcem od zmysłów odchodziliśmy.

– Zupełnie niepotrzebnie, nauki ojca nie poszły na marne. Uciekałem co sił w nartach przed lawiną. Jak mnie przysypała, to postanowiłem, że nie dam za wygraną. W końcu matura tuż-tuż.

Z 1930 roku pozostała w mojej pamięci nie tylko wyprawa narciarska, z której niewiele brakowało, a bym nie wrócił. Życie wystawiło mnie na kolejną próbę, tym razem było to nieuniknione. Od paru lat miałem świadomość, że przyjdzie się z nią zmierzyć – z maturą, którą zdawało niewielu moich rówieśników. Rzeczpospolita borykała się z problemem analfabetyzmu wśród młodzieży. Po ukończeniu szkoły powszechnej następował okres szkolenia ogólnokształcącego, które składało się z sześciu klas. Ten poziom podzielony był na dwa następujące po sobie etapy. Pierwszym było czteroletnie gimnazjum, które wieńczyła tak zwana mała matura. Dopiero wówczas można było pójść do dwuletniego liceum, które kończyło się dużą maturą.

Pozytywnie zdany egzamin pomagał rozpocząć karierę. Matura była twardym orzechem do zgryzienia. Maturzysta musiał władać łaciną, mile widziana była także znajomość innego języka starożytnego. Ja i moje rodzeństwo mieliśmy to szczęście, że nasi rodzice byli wysoce wykształconymi ludźmi i przykładali dużą wagę do naszej edukacji.

Ojciec był absolwentem nauk przyrodniczych i rolniczych na uniwersytecie w Halle, gdzie zdobył również doktorat. Jego praca dotyczyła uprawy gorczycy.

Jednak rolnictwo zupełnie nie leżało w kręgu moich zainteresowań.

Z ojcem mieliśmy odmienne poglądy co do mojej przyszłości.

– Andrzeju, będzie ci się podobało w Krakowie, to piękne miasto, dawna stolica Polski.

– Ojcze, dlaczego mam studiować akurat tam?

– Ja ukończyłem rolnictwo i chciałbym, żebyś ty również został absolwentem tego kierunku. W czasach wielkiego kryzysu warto mieć gruntowne wykształcenie. Polska wieś potrzebuje wykształconych, inteligentnych gospodarzy. Sześćdziesiąt jeden procent Polaków pracuje na roli. Produkcja rolnicza stanowi siedemdziesiąt dziewięć procent ogólnej wartości wytwarzanych w kraju dóbr. Miejmy nadzieję, że recesja nie dotknie gospodarki Drugiej Rzeczpospolitej. Teraz musi się mierzyć z nią przemysł włókienniczy i skórzany, nieco hutniczy i metalowy.

– Tata zobaczy, nastąpi spadek cen artykułów produkowanych i sprzedawanych przez wieś. Będziemy musieli obniżyć koszty produkcji. Wie ojciec, jak to się skończy?

– Rolnictwo jest podstawą naszej gospodarki, ludzie muszą jeść.

– Rolnikom musi się opłacać produkować żywność. Zaraz sami zakasamy rękawy i pójdziemy na rolę. Muszę mieć stabilniejsze zajęcie, takie, na które krach na giełdzie, taki jak ten z dwudziestego czwartego października dwudziestego dziewiątego roku, nie będzie miał wpływu.

– Synu, jaki zatem masz na siebie pomysł?

– Na ten moment chcę zdać maturę. Zanim to nastąpi, idę pojeździć konno. Już i tak niczego się nie nauczę.

Nie byłem wybitnym uczniem, aczkolwiek nie miałem problemu zarówno z przedmiotami humanistycznymi, jak również ze ścisłymi. Na moim świadectwie z 11 kwietnia widniały takie oceny jak: religia – bardzo dobrze, język polski – dostatecznie, łacina – dostatecznie, niemiecki – dostatecznie, historia wraz z nauką o Polsce współczesnej – dostatecznie, fizyka – dobrze, matematyka – dostatecznie, propedeutyka filozofii – dobrze, rysunek – bardzo dobrze, ćwiczenia cielesne – bardzo dobrze. Mówiło się o mnie, że mam lotny umysł. Wszechstronnie uzdolniony. Tak mi się wydawało dopóty, dopóki nie przeczytałem zadania na egzaminie…

„Promień podstawy stożka jest równy r, tworząca jest nachylona do podstawy pod kątem α. W tym stożku przesunięto płaszczyznę przez wierzchołek pod kątem β do podstawy. Znaleźć pole otrzymanego przekroju. Ustalić zależność między α i β, aby zadanie było możliwe. Wykonać obliczenia przy r równa się 27,42 m, α równa się 36o43”, β równa się 57o28”.

Czułem, jak strużki potu spływają mi po plecach. Na szczęście nie z czoła, bobym atrament rozmazał.

Podszedł do mnie dyrektor szkoły.

– Andrzeju, dobrze się czujesz?

– Tak, panie profesorze.

– Jesteś blady. Podczas egzaminu z łaciny i polskiego nie zauważyłem, żebyś się denerwował.

– Jakżebym mógł, mając tak wyśmienitego pedagoga. Żadne zadanie nie stanowiło dla mnie problemu. Już jest lepiej, jakaś szufladka otworzyła się w głowie. Chyba wiem, jak rozwiązać to zadanie.

– Kowerski, nie śpiesz się, masz sporo czasu.

Zawsze było mi śpieszno. Podejmowałem decyzje ad hoc. Nie należałem do osób, które marnowały czas na przeprowadzanie analizy. Przecież życie jest zbyt krótkie, o czym parę lat po mojej maturze przekonały się miliony ludzi.

Dyrektor szkoły, Kazimierz Lewicki, zacny człowiek, uczył polskiego i łaciny. Był prezesem Oddziału Zamojskiego Towarzystwa Nauczycieli Szkół Średnich i Wyższych oraz honorowym obywatelem miasta Zamościa i wyśmienitym pedagogiem.

Dzięki takim nauczycielom jak on, szczypcie szczęścia, no i może pracy, jaką włożyłem w samokształcenie, 31 maja 1930 roku otrzymałem świadectwo dojrzałości. „Państwowa Komisja Egzaminacyjna uznała Kowerskiego Andrzeja za dojrzałego do studiów wyższych i wydaje mu niniejsze świadectwo”. Egzaminy ustne: język polski – dostateczny, niemiecki – dobry, historia wraz z nauką o Polsce współczesnej – dobry i matematyka – dobry. Z kolei z egzaminów pisemnych uzyskałem: niemiecki – dobry, historia – dobry, matematyka – dobry.

Duża matura była zdana, nadszedł czas na realizację marzenia! Tylko miałem tyle zainteresowań. Zastanawiałem się, czy ja tak naprawdę wiem, co chciałbym w życiu robić.

Rozdział 3

Numer cztery

Zostałem wychowany w duchu miłości do ojczyzny i wiedziałem, że muszę nauczyć się jej bronić.

Dzięki protekcji ojca zostałem ułanem z cenzusem w Wołyńskiej Szkole Podchorążych. Szkoła miała swoją siedzibę we Włodzimierzu Wołyńskim. Miasto to do 24 stycznia 1919 roku należało do Republiki Ukraińskiej. Armia polska walczyła o zajęcie Włodzimierza od 24 listopada 1918 roku. Był stolicą powiatu włodzimierskiego, który zajmował południowo-zachodnią część województwa wołyńskiego. Od zachodu graniczył z województwem lubelskim, od północy z powiatem lubomelskim, od wschodu częściowo z powiatem kowelskim, częściowo zaś z horochowskim, a od południa z województwem lwowskim.

Nastał 11 sierpnia 1930 roku. Do Włodzimierza przyjechałem koleją. Po przyjeździe na miejsce wszedłem do budynku dworca.

Na ławce siedział wysoki, trochę posępny facet. Miał postawę taką, jakby przez cały czas składał dłonie do modlitwy. Taki typ, do którego na pożegnanie mówisz „do zobaczenia”, a on odpowiada „idź z Bogiem”.Miał walizkę, przeglądał jakieś papiery, domyśliłem się, że podąża w tym samym kierunku. Podszedłem do niego, we dwóch to zawsze raźniej, tym bardziej że nie wiedziałem, co mnie czeka w drodze do koszar.

– Serwus. – Chciałem, żeby się uśmiechnął.

– Dzień dobry. Tadeusz Federowicz – odpowiedział z powagą w głosie.

– Andrzej Kowerski.

– Ten Kowerski?

– Zależy, o którego pytasz.

– Twoją babką była Zofia Kowerska, pisarka?

– Tak, Tadeuszu – odpowiedziałem z uniesioną głową. Nie spodziewałem się, że chłopak w moim wieku będzie zaznajomiony z jej twórczością.

– W naszej bibliotece rodzice gromadzą dzieła twojej babki. Historia o nieśmiałej dziewczynie, Bracia z wyboru, O wychowaniu macierzyńskim, Wydalona, Na służbie, Losy Adasia, Mały zbawca, Pani Anielska. Guwernantka nam czytała.

Moja babcia była pisarką i krytykiem literatury. Została nagrodzona przez „Tygodnik Ilustrowany” za nowelę Wydalona, w której poruszyła temat rugów pruskich. Z bratem i siostrą byliśmy wychowywani na jej literaturze wychowawczo-patriotycznej.

– Miło mi, Andrzeju, że mam przyjemność poznać jej wnuka – dodał Tadeusz.

– Do którego dywizjonu cię przydzielili? Bo jak mniemam, przyjechałeś do szkoły podchorążych?

– Do pierwszej baterii artylerii konnej. Przypisano mi numer trzynaście.

– To przyjdzie nam spać w jednej izbie!

– Skąd ta pewność? – Tadeusz cały czas miał posępną minę. Wyglądał tak, jakby się czymś zadręczał.

– Zostałem przydzielony do tej samej baterii. Tylko ja otrzymałem numer cztery. Czas na nas.

Mieliśmy do przejścia dwa kilometry po dość błotnistej drodze. Mimo że był sierpień, ostatnie dni były deszczowe. Część drogi przemierzaliśmy po brukowanej okrągłymi kamieniami drodze, na zewnątrz okolonej drewnianymi chodnikami, które miały chronić przed błotami wołyńskimi.

– Tadeuszu, spójrz ponad dachy budynków.

– O nie! Wdepnąłem w błoto, a tak uważałem.

– To tylko błoto. Spójrz, wysokie pagórki, porośnięte lasem, odchodzącym w kierunku Lwowa.

– Kowerski, ale z ciebie romantyk.

– Federowicz, nie romantyk, tylko wychowałem się na wsi i potrafię docenić piękno przyrody. Z moją koleżanką Kryśką jeździliśmy konno do lasu. To były beztroskie czasy, a ona była nieźle szurnięta, nie odczuwała lęku. Czym większa adrenalina, tym lepsza zabawa.

Dochodziliśmy do koszar. Przed nami były budynki z czerwonej cegły, z wysokimi potężnymi kominami przypominającymi rozpostarte ptasie ogony – charakterystyczne dla koszar stawianych przez Rosjan. Pomyślałem, że zapewne w izbach jesienią i zimą panuje chłód, wilgoć i jest pleśń.

Dotarliśmy na miejsce. Tak jak zakładałem, Tadeusz i ja otrzymaliśmy łóżka w tej samej sypialni. Pod ścianą były równo ustawione szafki, na których mogliśmy położyć nasze walizki. Łóżka metalowe, z siennikami, których nie dało się wyrównać nawet pod naciskiem taboretów. Próbowaliśmy w kilku ugładzić powierzchnię legowiska, ale niestety bez efektu.

W koszarach występowały również problemy z prądem. Po godzinie dwudziestej trzeciej używaliśmy lamp naftowych.

***

Ledwo co zdążyliśmy się położyć, a już musieliśmy poddać się porannej mustrze.

Wybiła piąta trzydzieści, donośny głos ogniomistrza, Jana Kubiaka, postawił nas na równe nogi. Wyrwał mnie z głębokiego snu.

– Baczność! Do apelu przystąp!

Mieliśmy pięć minut na posłanie łóżek, umycie się i stawienie się na apelu. Każdy dzień rozpoczynaliśmy modlitwą i szybkim śniadaniem. W jadalni były równo ustawione drewniane ławy. Przy każdej siadało czterech, pięciu szeregowych. Nie było czasu na rozmowy, o szóstej trzydzieści musieliśmy iść na formalną musztrę i zajęcia sportowe.

Piąty kurs rozpoczynało wraz ze mną tysiąc dwudziestu sześciu poborowych z cenzusem. Do 1 marca 1931 roku dotrwało siedmiuset dwudziestu dziewięciu.

O szóstej trzydzieści rozpoczynały się ćwiczenia z musztry pieszej, stawania na baczność i zwrotów.

Następnie były wykłady o sprzęcie artyleryjskim.

– Poborowi, baczność!

Wszyscy – no, prawie wszyscy – wstawali zza ławek, jakby ktoś w tym samym czasie wbił im pinezkę w tyłek. Niektórzy, mniej wysportowani, tracili równowagę, ale dwadzieścia pompek szybko prostowało ich sylwetkę.

– Jesteście nowi, chociaż już nie tacy młodzi. Wiele musicie się nauczyć. Niewielu z was dotrwa do końca. Mieliśmy przypadki samobójstw, samookaleczenia i nieszczęśliwych wypadków! – huczał w naszym kierunku kapitan Kazimierz Leśniewski. Tembr jego głosu powodował, że nawet nie pomyśleliśmy, żeby stopa odchyliła się choćby na milimetr. – W ramach zagadnienia „natarcie” należy wymienić trzy rodzaje ognia artyleryjskiego… W kolejnych dniach omówię zagadnienia związane z obroną. Instrukcję strzelania musicie znać jak pacierz. To samo dotyczy obsługi dział baterii. Równie ważnym zagadnieniem jest służba polowa artylerii, hipologia.

Stałem, słuchałem i coraz szerzej otwierałem oczy. Podczas jednego z wykładów Józek Cyrankiewicz z drugiej baterii wypalił z broni, ale nie palnej, tylko słownej. Chciał dyskutować z bombardierem, podczas gdy ten omawiał obsługę dział baterii.

– Panie Cyrankiewicz! – huknął Jan Kubik. – Jak pan jest takim wytrawnym znawcą tematu, to po wykładach zapraszam na poligon.

Pod wąsem Cyrankiewicza pojawił się uśmiech.

– Tak jest, panie ogniomistrzu. – Strzelił równo nogami, wypiął klatkę, lecz radość nie trwała długo.

– Panie Cyrankiewicz, będzie pan zbierał łuski i oczyści wszystkie działa z kurzu, błota, wysmaruje lufy, zamki, powierzchnie kołyski, mechanizm kierunkowy i wszystkie części ruchome armat.

– Ale panie ogniomistrzu…

– Poborowy ma czelność mieć jeszcze jakieś „ale”?

– Nie, panie ogniomistrzu.

Pozostali poborowi z cenzusem przysłuchiwali się i nie mieli odwagi nawet głowy przekręcić. Każdy z nas mógł skończyć jak Józef Cyrankiewicz albo jeszcze gorzej – zakończyć swoje szkolenie przed czasem.

Kolejne wyzwanie stanowiła jazda konna. Dla mnie komenda „Na koń!” była jak najpiękniejsza melodia skomponowana przez Johanna Sebastiana Bacha. Jazda konna była dla mnie tak naturalną czynnością jak jedzenie i picie. Już we wrześniu myślałem o zawodach organizowanych 9 listopada z okazji Świętego Huberta. Bieg myśliwski na odległość sześciu i dziewięciu kilometrów oraz konkurs skoków przez przeszkody. Kolejne hipiczne wydarzenie miało miejsce 4 grudnia, w ramach obchodów święta patronki artylerii – Świętej Barbary. Dziesięć przeszkód o wysokości sto dziesięć centymetrów każda.

– Andrzeju, no dawaj! Kowerski, masz szansę wygrać! – pokrzykiwał Jurek Bikle, jeden z cenzusów, który nie był fanem jeździectwa.

– Staram się, jak mogę. – Wypowiedziawszy te słowa, zahaczyłem zadnią nogą konia o drąg.

Oczywiście byli tacy, którzy po raz pierwszy przerzucali nogę przez grzbiet konia, było to nie lada wyzwanie.

– Wacław, komenda była na koń, a nie pod konia. – Podporucznik drwił sobie z jednego z naszych kolegów.

Wacław próbował z impetem wsiąść na konia i pięknie się zsunął, pociągnął wałacha za grzywę, a zwierzak się zdenerwował i ustąpił, Wacław zaś znalazł się w błocie, pod moim gniadym.

– Poczekaj, zsiądę z konia i ci pomogę.

– Andrzeju, to miłe z twojej strony, ale i tak stałem się wystarczającym pośmiewiskiem.

– Nie jesteś jedyną osobą, której nie udało się dołączyć do szyku.

Komendantem szkoły był pułkownik doktor Ludwik Ząbkowski. Mężczyzna średniego wzrostu, z wąsem, który nachodził na jego usta, po bokach równo przystrzyżony. Pułkownik nikomu nie odpuszczał. Jazda konna była tak ważna jak obsługa haubicy.

Dyrektorem szkoły był major Zygmunt Kazimierz Karasiński. Wysoki, postawny mężczyzna, absolwent prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Następnie kształcił się na Wydziale Leśnictwa w Szkole Uprawy Ziemi w Wiedniu. Oficer z doświadczeniem bojowym. Między innymi w lipcu 1914 roku był wcielony do armii austriackiej i został przydzielony do 7 Pułku Artylerii Górskiej. W październiku 1918 roku w Leżajsku zorganizował oddział ochotników, który doprowadził do przyjęcia miasta przez władze polskie. Brał udział w zajęciu Przemyśla i w odsieczy Lwowa. Walczył podczas operacji kijowskiej 16 czerwca 1920 roku. Dowodził baterią z wysuniętego i widocznego stanowiska obserwacyjnego, odparł atak wroga pod wsią Malowa Góra. Z zajmowanego stanowiska zszedł jako ostatni. Dekretem Wodza Naczelnego, Józefa Piłsudskiego, został oznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari.

***

Osiem miesięcy edukacji było wypełnione nauką teoretyczną, szkoleniami na poligonie oraz licznymi wydarzeniami. Kalendarz, który przedstawiono nam 12 sierpnia, pękał w szwach. Stojąc na apelu, z Tadeuszem Federowiczem słuchaliśmy i otwieraliśmy oczy ze zdziwienia.

– Andrzeju, ja nie jestem przyzwyczajony do tak aktywnego życia towarzyskiego.

– Ja również. Co roku w okolicach Bożego Narodzenia ojciec Stanisław organizuje polowanie, matka moja, która jest działaczką, członkinią Stowarzyszenia Zjednoczonych Polek w województwie lubelskim, organizuje bale. Nawet biorąc pod uwagę jej wyjazdy do opery i teatru do Warszawy, jej kalendarz nie jest tak wypełniony jak nasz.

***

Po wielu miesiącach szkolenia, po otrzymaniu nominacji, złożeniu przysięgi, uczestnictwie w balach i uroczystościach związanych z setną rocznicą powstania listopadowego i sześćdziesiątą ósmą powstania styczniowego nastał ten najważniejszy moment – 5 maja 1931 roku szkoła wymaszerowała na poligon. Trzy dni w marszu. Szliśmy na osi Świnarzyn–Drozdnie–Hyniatki. Pierwszego dnia dotarliśmy do Turzyska, drugiego do Bielin i w końcu do Powurska.

– Kowerski, ja mam nogi poobcierane, pięty od butów zdarte. Jak ty dajesz radę iść takim żywym marszem?

– To proste.

– Dla ciebie wszystko jest proste: jazda konna, skakanie przez drągi, jazda na nartach, strzelanie. Wszyscy padają, mają dziury w stopach, a ty masz czelność twierdzić, że coś jest proste.

Bolesław Podsędowski, dwudziestolatek średniego wzrostu, z gęstą czarną czupryną, był absolwentem gimnazjum w Grodnie. Młody, niedoświadczony człowiek. W sumie nikt z nas nie posiadał odpowiedniego doświadczenia. Trzy lata więcej czy mniej w metryce, kiedy kule świstają nad głowami, nie miały żadnego znaczenia.

– Bolesławie, dla ciebie z kolei nic nie jest proste. Topografia, terenoznawstwo, służba w polu czy ćwiczenia łączności stanowią dla mnie nieodkrytą księgę, jak dla wielu z nas.

– Kowerski, nie zgrywaj się, strzelasz z zamkniętymi oczami, a na koniu potrafisz galopować bez siodła.

– Od dzieciaka z ojcem, a zdarzało się, że i z jego przyjacielem, hrabią Skarbkiem, oraz jego szaloną córką, Krystyną, jeździłem na polowania. Stąd moje umiejętności. Tylko te umiejętności na nic się przydają, jak jesteś na linii ognia. Mimo tego, że na ćwiczeniach używaliśmy ślepych naboi.

Nadszedł ten dzień – czerwiec, nie pamiętam dokładnie, który dzień, 1931 roku. Każdego dnia na ćwiczeniach w każdym dywizjonie strzelała jedna bateria. Tylko tym razem ostrą amunicją. Pozostałe mieściły się w punkcie obserwacyjnym dywizjonu. Każdego dnia odbywały się również ćwiczenia z lotnikiem.

I w końcu 18 czerwca nadszedł ten moment, zwany przez poprzednie i kolejne roczniki ostrym strzelaniem – nasza kolej.

Nagle zrobiło się zamieszanie na poligonie. Szeregowi zaczęli biegać. Ktoś do mnie machnął, przywołał mnie. Nawet nie pamiętam kto. W oddali zobaczyłem grupę osób pochylających się nad czymś. Jak się później okazało, to nie było coś, tylko ktoś.

– Andrzeju, spójrz.

– Jezu, to Stanisław Maciejewski z ósmej baterii. On miał…

– Tak, miał dwadzieścia trzy lata. Był i tak od nas starszy.

– Zbyt młody, żeby ginąć, i to jeszcze w czasie pokoju…

Rozdział 4

Pierwsza stolica Polski

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 5

Absolwent

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 6

Dwudziestodwulatek nie żyje

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 7

Nadzieja

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 8

W przeddzień wojny

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 9

Więc jest wojna

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 10

Armia rosyjska wkroczyła

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 11

Nic tu po mnie

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 12

Budapeszt

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 13

Donosiciel

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 14

Ten blask

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 15

Ruch na Dunaju

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 16

Obóz Esztergom

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 17

Ludwik Popiel

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 18

Odważna, niezłomna

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.

Rozdział 19

Zdrajca

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 20

Rozejm w Compiègne

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 21

Zazdrość

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 22

O jednego za dużo

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 23

Inverlochy, hrabstwo William

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 24

Depesza od Kazimierza Rzewuskiego

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 25

Pójdziecie z nami

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 26

Wolność jest chwilą ulotną…

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 27

Sir Owen O’Malley

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 28

Podróż w bagażniku

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 29

Belgrad

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 30

Stambuł

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 31

Hotel z widokiem na Bosfor

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 32

Stambuł

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 33

Syria, Palestyna, Egipt

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 34

Palestyna, kolejny etap podróży

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdziała 35

Kair, zesłanie

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 36

Wybawiciel generał Stanisław Kopański

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 37

Skok ze spadochronem i protezą

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 38

Mord w Zbydniowie

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 39

Londyn

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 40

Katyń

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 41.

Audiencja u papieża

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 42

Wzgórze Monte Cassino

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 43

Niemieckie okrucieństwo we Włoszech

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 44

Godzina W

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 45

Prosto z płaskowyżu Vercor

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 46

Misja „Freston”

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.

Rozdział 47

Major brytyjskiej armii

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 48

Nansen

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 49

Pękło mi serce

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Epilog

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej