Ania na uniwersytecie (ekskluzywna edycja) - L. M. Montgomery - ebook

Ania na uniwersytecie (ekskluzywna edycja) ebook

Lucy Maud Montgomery

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trzecia część przygód tytułowej bohaterki bestsellerowej powieści „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Ania opuszcza Zielone Wzgórze i wyjeżdża na studia na uniwersytecie w Redmond. Życie studentki okazuje się pełne niespodziewanych wrażeń: na Anię czeka mnóstwo nowych wyzwań, z którymi musi się zmierzyć. Nowe przyjaźnie, rywalizacja o stypendium i nowa miłość to tylko część doświadczeń, które spotkają Anię na drodze do dorosłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Oceny
4,6 (38 ocen)
25
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milunanai

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, której nie da się odłożyć przed końcem.
00
Zielonookabrunetka
(edytowany)

Całkiem niezła

Bardzo fajne okładki. Ta część razem z tomem 1 i Wymarzonym domem Ani jest moją ulubioną. Te są najfajniejsze. Pozostałe nie mają już tego klimatu. Nie przepadam za przygodami dzieci Anne. Szkoda, że autorka poszła w tę stronę. Przygody Ani powinny trwać dłużej i być jeszcze bardziej szalone. Nie oceniam tłumaczenia. Brakuje mi Diany i przygód nastoletnich.
00
paula1656

Nie oderwiesz się od lektury

Ze wszystkich książek o Ani Shirley nie umiem wybrać tej, która byłaby dla mnie mniej wartościowa lub pocieszająca. Uwielbiam je wszystkie, bez wyjątku, ale drugi i trzeci tom są mi szczególnie bliskie. W pierwszym tomie spotyka Anię tyle nieszczęść, że aż mi jej żal. Później nasza kochana bohaterka robi się coraz poważniejsza, choć bynajmniej nie pozbawia ją to marzeń i dziecięcych fantazji. Wkracza w dorosłe życie, czeka ją mnóstwo poważnych decyzji i wspaniale było wybrać się w tę podróż razem z nią. Przyjemnie było poznać nowych bohaterów i bohaterki, jak chociażby Izę, ciocię Jakubinę czy Janet. Tak jak studentki z Domku Patty, pokochałam to urocze lokum, które od pierwszej wzmianki zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Dzisiaj zabiorę się za inną książkę, by dawkować sobie kolejne miłe doznania związane z twórczością L.M. Montgomery. Ale już się nie mogę doczekać, aż sięgnę po kolejny tom i znowu udam się do świata Ani.
00

Popularność




Roz­dział I. Cień zmiany

Roz­dział I

Cień zmiany

– „Minęły żniwa, skoń­czyła się let­nia pora (…)”1 – zacy­to­wała Ania Shir­ley, patrząc w zamy­śle­niu na sko­szone pola.

Z Dianą Barry były w trak­cie zbie­ra­nia jabłek w sadzie na Zie­lo­nym Wzgó­rzu, ale chwi­lowo odpo­czy­wały po cięż­kiej pracy w sło­necz­nym zakątku, gdzie zwiewne flo­tylle osto­wego puchu uno­siły się na skrzy­dłach wia­tru na­dal prze­peł­nio­nego słod­kim, let­nim zapa­chem paproci z Lasu Stra­chów.

Wszystko w kra­jo­bra­zie wokół suge­ro­wało już jesień. W oddali morze huczało głu­cho, pola były nagie i wyschnięte, prze­dzie­lone kwit­nącą zło­ci­stą nawło­cią. Dolinę stru­mie­nia poni­żej Zie­lo­nego Wzgó­rza pokry­wały ete­ryczne fio­le­towe astry, a Jezioro Lśnią­cej Toni było błę­kitne, błę­kitne, błę­kitne, ale nie bla­dym lazu­rem lata, lecz jasnym, sta­now­czym, poważ­nym kolo­rem, jak gdyby woda prze­żyła już wszyst­kie stany emo­cji, uspo­ko­iła się i uci­chła, nie­zmą­cona kapry­śnymi marze­niami.

– To było miłe lato – powie­działa Diana z uśmie­chem, bawiąc się nowym pier­ścion­kiem na lewej dłoni – a jego praw­dzi­wym uko­ro­no­wa­niem wesele panny Lawendy. Przy­pusz­czam, że pań­stwo Irving są już na wybrzeżu Pacy­fiku.

– A mnie tak się dłuży ich nie­obec­ność, że mam wra­że­nie, iż zdą­żyli już obje­chać cały świat – wes­tchnęła Ania. – Nie mogę uwie­rzyć, że led­wie tydzień minął od ich ślubu. Wszystko się zmie­niło; panna Lawenda i pań­stwo Allan wyje­chali. Jak strasz­nie samot­nie wygląda ple­ba­nia, kiedy wszyst­kie okien­nice zamknięte są na głu­cho! Prze­cho­dząc tam­tędy wczo­raj, odnio­słam wra­że­nie, że wszy­scy powy­mie­rali.

– Ni­gdy nie dosta­niemy pastora rów­nie miłego jak pan Allan – powie­działa Diana z ponu­rym prze­świad­cze­niem. – Myślę, że tej zimy będziemy mieć do czy­nie­nia z całą pro­ce­sją jego zastęp­ców, a połowa nie­dziel będzie w ogóle bez kaza­nia. I do tego nie będzie ani cie­bie, ani Gil­berta – czeka nas prze­raź­li­wie nudne życie.

– Fred zostaje na miej­scu – zasu­ge­ro­wała prze­bie­gle Ania.

– Kiedy prze­pro­wa­dza się pani Linde? – Diana udała, że nie sły­szy uwagi Ani.

– Jutro. Cie­szę się, że się wpro­wa­dza – ale będzie to kolejna zmiana. Razem z Marylą usu­nę­ły­śmy wczo­raj wszystko z pokoju gościn­nego. Wiesz, z jaką nie­chę­cią to robi­łam? Oczy­wi­ście, to głu­pie, ale wyda­wało mi się, że popeł­niamy świę­to­kradz­two. Ten pokój był dla mnie zawsze jak świą­ty­nia. Kiedy byłam dziec­kiem, myśla­łam, że to naj­pięk­niej­sze pomiesz­cze­nie na świe­cie. Pamię­tasz, jak bar­dzo pra­gnę­łam spę­dzić noc w pokoju gościn­nym, acz­kol­wiek nie w pokoju gościn­nym na Zie­lo­nym Wzgó­rzu. O nie, ni­gdy tam! To byłoby zbyt straszne – nie zdo­ła­ła­bym zmru­żyć oka z wra­że­nia. Kiedy Maryla mnie tam po coś posy­łała, nie mogłam przejść spo­koj­nie przez ten pokój – nie, w rze­czy samej, szłam przez jego śro­dek na palusz­kach i wstrzy­my­wa­łam oddech, jak­bym była w kościele, i czu­łam praw­dziwą ulgę, kiedy wresz­cie wycho­dzi­łam. Po obu stro­nach lustra wisiały por­trety Geo­rge’a Whi­te­fielda i księ­cia Wel­ling­tona, któ­rzy patrzyli na mnie poważ­nie spod zmarsz­czo­nych brwi, ile­kroć się tam zja­wia­łam, szcze­gól­nie zaś, kiedy odwa­ży­łam się zer­k­nąć do lustra – jedy­nego w całym domu, które nie wykrzy­wiało twa­rzy. Zawsze zasta­na­wia­łam się, jak Maryli udaje się tam sprzą­tać. A teraz nie tylko jest wysprzą­tany, ale też został ogo­ło­cony ze wszyst­kiego. Geo­rge Whi­te­field i książę powę­dro­wali do holu na pię­trze. „Tak oto prze­mija chwała tego świata”2 – zakoń­czyła ze śmie­chem, w któ­rym brzmiała jed­nak nutka żalu. Ni­gdy nie jest miło, kiedy dawne świą­ty­nie są bru­kane, nawet jeśli już z nich wyro­śli­śmy.

– Będę taka samotna, kiedy wyje­dziesz – wyję­czała Diana po raz setny. – I pomy­śleć, że to już w przy­szłym tygo­dniu!

– Ale teraz jeste­śmy na­dal razem – Ania posta­no­wiła się cie­szyć. – Nie możemy pozwo­lić, aby wyjazd zakłó­cił nam radość w tym ostat­nim tygo­dniu. Sama nie zno­szę myśli o wyjeź­dzie – dom i ja jeste­śmy takimi dobrymi przy­ja­ciółmi. Ty mówisz o samot­no­ści! To ja powin­nam jęczeć. Ty zosta­jesz tutaj ze wszyst­kimi sta­rymi przy­ja­ciółmi i Fre­dem! A ja będę sama wśród obcych, nie zna­jąc nikogo!

– Z wyjąt­kiem Gil­berta i Karolka Slo­ane’a – dodała Diana, naśla­du­jąc wykrzyk­niki Ani i jej prze­bie­głość.

– Rze­czy­wi­ście, Karo­lek Slo­ane będzie wiel­kim pocie­sze­niem – zgo­dziła się sar­ka­stycz­nie Ania i obie wybuch­nęły śmie­chem. Diana wie­działa dokład­nie, co Ania myśli o Karolku Slo­ane, ale mimo roz­ma­itych poważ­nych roz­mów nie miała zie­lo­nego poję­cia, co sądzi o Gil­ber­cie Bly­the. Dodajmy dla jasno­ści, że Ania sama tego nie wie­działa.

– Z tego co wiem, chłopcy zamiesz­kają chyba po dru­giej stro­nie King­sport – cią­gnęła Ania. – Cie­szę się, że jadę do Red­mond i jestem pewna, że w końcu je polu­bię. Ale wiem, że nie nastąpi to w ciągu pierw­szych tygo­dni. Nie będę nawet mogła czer­pać pocie­chy z ocze­ki­wa­nia na coweek­en­dowy wyjazd do domu, jak to było, kiedy cho­dzi­łam do Queens. A Boże Naro­dze­nie wydaje się być odle­głe o tysiąc lat.

– Wszystko się zmie­nia lub wkrótce się zmieni – smu­ciła się Diana. – Mam wra­że­nie, że nic już ni­gdy nie będzie takie samo, Aniu.

– Przy­pusz­czam, że dotar­ły­śmy wła­śnie do miej­sca, gdzie nasze drogi się roz­cho­dzą – zamy­śliła się Ania. – Kie­dyś musiało to nastą­pić. Czy myślisz, Diano, że doro­słość jest naprawdę tak miła, jak marzyło się nam, kiedy były­śmy dziećmi?

– Nie wiem. Jest parę miłych rze­czy w doro­słym życiu – odpo­wie­działa Diana, głasz­cząc swój pier­ścio­nek z tym uśmiesz­kiem, który zawsze powo­do­wał, że Ania czuła się wypchnięta poza nawias i zupeł­nie nie­do­świad­czona. – Ale jest też wiele zagad­ko­wych rze­czy. Cza­sami doro­słość prze­raża mnie i wtedy odda­ła­bym wszystko, żeby znów być małą dziew­czynką.

– Myślę, że z bie­giem czasu przy­zwy­cza­imy się do doro­sło­ści – powie­działa wesoło Ania. – Z cza­sem nie będzie tak wielu nie­spo­dzia­nek, choć prawdę mówiąc, uwa­żam, że to wła­śnie one nadają życiu smak. Mamy po osiem­na­ście lat, Diano. Jesz­cze dwa i będziemy miały po dwa­dzie­ścia. Kiedy mia­łam dzie­sięć lat, myśla­łam, że dwa­dzie­ścia to już wiek star­czy. Już nie­długo będziesz sta­teczną matroną w śred­nim wieku, a ja miłą starą panną – cio­cią Anią, która będzie odwie­dzać cię w cza­sie waka­cji. Będziesz zawsze mieć dla mnie jakiś kącik, prawda, kochana Diano? Oczy­wi­ście nie pokój gościnny – stare panny nie mogą liczyć na pokoje gościnne. Będę skromna jak Uriah Heep3 i mały pokoik czy scho­wek w zupeł­no­ści mnie zado­woli.

– Aniu, cóż ty ple­ciesz – zaśmiała się Diana. – Poślu­bisz kogoś wspa­nia­łego, przy­stoj­nego i boga­tego, i żaden pokój gościnny w Avon­lea nie będzie nawet w poło­wie wystar­cza­jąco godny cie­bie, a ty będziesz zadzie­rać nosa wobec wszyst­kich przy­ja­ciół z mło­do­ści.

– To by dopiero była szkoda, mój nos jest cał­kiem ładny i oba­wiam się, że zadzie­ra­nie mogłoby go zepsuć – powie­działa Ania, głasz­cząc swój kształtny organ węchu. – Nie jestem posia­daczką aż tylu ład­nych rysów, by pozwo­lić sobie na psu­cie tych nie­wielu, które są udane, więc nawet jeżeli poślu­bię władcę tajem­ni­czej wyspy, obie­cuję ci, że nie będę zadzie­rać nosa wobec cie­bie, Diano.

Dziew­częta roz­stały się z kolej­nym wybu­chem śmie­chu; Diana powró­ciła na Sosnowe Wzgó­rze, zaś Ania udała się na pocztę. Cze­kał tam na nią list i kiedy Gil­bert Bly­the dogo­nił ją na moście nad Jezio­rem Lśnią­cej Toni, aż podry­gi­wała z emo­cji.

– Pri­scilla Grant też jedzie do Red­mond! – krzyk­nęła. – Czyż to nie wspa­niałe? Mia­łam nadzieję, że poje­dzie, ale nie przy­pusz­cza­łam, że jej ojciec wyrazi na to zgodę. Jed­nak zaak­cep­to­wał to, więc zamiesz­kamy razem. Czuję teraz, że z taką kole­żanką jak Pri­scilla u boku mogę sta­wić czoło całej armii ze sztan­da­rami lub wszyst­kim pro­fe­so­rom Red­mond usta­wio­nym w jed­nym, groź­nym rzę­dzie.

– Myślę, że polu­bimy King­sport – powie­dział Gil­bert. – Mówią, że to miłe, stare mia­sto i że znaj­duje się tam naj­pięk­niej­szy na świe­cie natu­ralny park z zachwy­ca­ją­cymi wido­kami.

– Cie­kawe, czy będzie, czy może być pięk­niej­sze niż to – wyszep­tała Ania, roz­glą­da­jąc się wokół ocza­ro­wa­nym wzro­kiem peł­nym miło­ści, wzro­kiem tego, dla kogo dom jest zawsze naj­pięk­niej­szym miej­scem na świe­cie, bez względu na to, jakie cuda mogą znaj­do­wać się pod obcym nie­bem.

Pochy­lali się na mostku nad sta­rym sta­wem, spi­ja­jąc czar zachodu, dokład­nie w miej­scu, gdzie kie­dyś Ania wspięła się na brzeg, ucho­dząc z życiem z toną­cej łodzi, w dniu, kiedy jako Ela­ine pły­nęła do Came­lot4. Piękna pur­pu­rowa barwa słońca na­dal kolo­ro­wała niebo na zacho­dzie, ale księ­życ już wscho­dził, a woda w jego świe­tle zda­wała się pokryta srebr­nym marze­niem. Obie posta­cie oddały się słod­kim wspo­mnie­niom.

– Nic nie mówisz, Aniu – ode­zwał się w końcu Gil­bert.

– Boję się, że kiedy się ode­zwę czy poru­szę, to nie­wy­sło­wione piękno znik­nie jak nagle prze­rwana cisza – wyszep­tała Ania. Gil­bert nie­spo­dzia­nie poło­żył rękę na szczu­płej bia­łej dłoni opar­tej na barierce mostu. Jego orze­chowe oczy pociem­niały w mroku, a jesz­cze chło­pięce usta roz­chy­liły się, aby powie­dzieć coś o marze­niu i nadziei, które nie­po­ko­iły jego duszę. Ale Ania wyszarp­nęła dłoń i szybko się odwró­ciła. Magia zachodu pry­snęła.

– Muszę wra­cać do domu! – wykrzyk­nęła z nad­mierną non­sza­lan­cją. – Maryla miała dzi­siaj po połu­dniu migrenę, a jestem pewna, że bliź­nięta wymy­śliły już jakieś paskudne figle. Naprawdę, nie powin­nam być tak długo poza domem.

Paplała bez prze­rwy i nie­szcze­gól­nie sen­sow­nie, aż dotarli do drogi wjaz­do­wej na Zie­lone Wzgó­rze. Biedny Gil­bert nie miał szansy dojść do słowa. Ani wyraź­nie ulżyło, kiedy się roz­stali. Jakaś nowa, tajem­ni­cza myśl o Gil­ber­cie już poja­wiła się w jej sercu w prze­lot­nym momen­cie olśnie­nia w ogro­dzie Domku Ech. Coś obcego wkra­dło się do sta­rego, ide­al­nego układu szkol­nego – coś, co mogłoby go zmą­cić.

Ni­gdy wcze­śniej nie cie­szy­łam się, widząc odcho­dzą­cego Gil­berta, myślała na poły ura­żona, na poły zasmu­cona, idąc samot­nie aleją. Może znisz­czyć naszą przy­jaźń, jeżeli będzie kon­ty­nu­ował te non­sensy. A nie wolno jej znisz­czyć! Nie pozwolę na to. Och, dla­czego chłopcy nie umieją być roz­sądni?!

Ania miała nie­ja­sną wąt­pli­wość, że nie do końca roz­sądne jest to prze­dłu­ża­jące się uczu­cie cie­pła prze­kra­da­ją­cego się do niej z dłoni Gil­berta, tak wyraźne, że czuła je przez kró­ciutki moment, kiedy ją dotknął, a jesz­cze mniej roz­sądne było to, że uczu­cie to dale­kie było od nie­przy­jem­nego. Zupeł­nie inne niż kiedy doświad­czyła podob­nego zacho­wa­nia Karolka Slo­ane’a, gdy trzy dni wcze­śniej sie­działa obok niego na tań­cach w Bia­łych Pia­skach.

Ania wzdry­gnęła się na to wspo­mnie­nie. Ale wszyst­kie pro­blemy zwią­zane z zauro­czo­nymi ado­ra­to­rami znik­nęły, kiedy weszła do pozba­wio­nej sen­ty­men­tów kuchni Zie­lo­nego Wzgó­rza, gdzie ośmio­la­tek na kana­pie łkał rzew­nymi łzami.

– Co się stało, Tadziu? – zapy­tała z tro­ską, bio­rąc go w ramiona.

– Gdzie Maryla i Tola?

– Maryla kła­dzie Tolę – załkał. – A ja pła­czę, bo Tola spa­dła na głowę ze scho­dów w piw­nicy i zdra­pała sobie całą skórę z nosa, i…

– O, kochany, nie płacz już! Oczy­wi­ście, współ­czu­jesz jej, ale twój płacz nic jej nie pomoże. Do wesela się zagoi. Płacz ni­gdy nikomu nie pomaga, kochany Tadziu, i…

– Nie pła­czę dla­tego, że Tola spa­dła ze scho­dów – wyja­śnił, prze­ry­wa­jąc kaza­nie Ani ze wzra­sta­jącą gory­czą. – Pła­czę, bo nie było mnie, kiedy spa­dała. Wydaje mi się, że tylko mnie omi­jają takie fajne wyda­rze­nia.

– Och, Tadziu! – Ania zdu­siła mało sto­sowny wybuch śmie­chu. – Naprawdę uwa­żasz, że byłoby śmiesz­nie patrzeć, jak biedna Tola spada ze scho­dów i robi sobie krzywdę?

– Aż takiej krzywdy sobie nie zro­biła – zaopo­no­wał. – Oczy­wi­ście gdyby się zabiła, byłoby mi naprawdę przy­kro, Aniu. Ale Keithów nie da się tak łatwo zabić. Myślę, że są podobni do Ble­wet­tów. Herb Ble­wett spadł w zeszłą środę ze stry­chu, sto­czył się przez zsyp na rzepę pro­sto do zagrody, gdzie trzy­mali strasz­nie dzi­kiego i złego konia, i wto­czył się pro­sto pod jego kopyta. I prze­żył, zła­mał zale­d­wie trzy kości. Pani Linde twier­dzi, że ist­nieją ludzie, któ­rych nie da się zatłuc nawet sie­kierą. Aniu, czy pani Linde prze­pro­wa­dza się do nas jutro?

– Tak, Tadziu. I mam nadzieję, że będziesz dla niej zawsze bar­dzo miły i grzeczny.

– Będę miły i grzeczny. Aniu, czy ona będzie mnie kła­dła spać wie­czo­rem?

– Moż­liwe, dla­czego pytasz?

– Ponie­waż – odparł z pew­no­ścią w gło­sie – jeżeli będzie mnie kła­dła, to nie będę przy niej mówił pacie­rza tak jak przy tobie, Aniu.

– Dla­czego nie?

– Ponie­waż myślę, że nie byłoby miło roz­ma­wiać z Bogiem przy obcych, Aniu. Tola może mówić pacierz przy pani Linde, jeżeli ma na to ochotę, ale ja nie będę. Zacze­kam, kiedy wyj­dzie i wtedy zmó­wię pacierz. Czy tak będzie dobrze, Aniu?

– Tak, jeżeli jesteś pewien, że nie zapo­mnisz o pacie­rzu.

– O nie, nie zapo­mnę, mogę się z tobą zało­żyć. Mówie­nie pacie­rza to świetna zabawa! Ale w samot­no­ści to nie będzie już tak zabawne jak z tobą. Chciał­bym, żebyś została w domu, Aniu. Naprawdę nie rozu­miem, dla­czego chcesz wyje­chać i nas zosta­wić.

– Nie do końca chcę, Tadziu, ale czuję, że powin­nam jechać.

– Jeżeli nie chcesz, to nie musisz. Jesteś doro­sła. Kiedy ja doro­snę, nie będę robił ani jed­nej rze­czy, na którą nie będę miał ochoty.

– Nie­je­den raz w swoim życiu, Tadziu, odkry­jesz, że robisz rze­czy, na które zupeł­nie nie masz ochoty.

– Na pewno nie – kate­go­rycz­nie odpa­ro­wał chło­piec. – Zresztą prze­ko­nasz się sama! Teraz muszę robić rze­czy, któ­rych nie chcę, bo w prze­ciw­nym przy­padku ty albo Maryla wysy­ła­cie mnie do łóżka. Ale kiedy doro­snę, nie będzie­cie tego mogły robić i nie będzie nikogo innego, kto miałby prawo dawać mi roz­kazy. Ależ to będą klawe czasy! Aniu, według mamy Emilka Boul­tera jedziesz na stu­dia, żeby spró­bo­wać tam zła­pać męża. Naprawdę, Aniu? Chciał­bym to wie­dzieć.

Przez krótką chwilkę Ania zapło­nęła urazą. Póź­niej jed­nak roze­śmiała się, doszedł­szy do wnio­sku, że pro­stac­two myśli i słów pani Boul­ter nie może wyrzą­dzić jej krzywdy.

– Nie, Tadziu, nie jadę szu­kać męża. Jadę stu­dio­wać i uczyć się róż­nych rze­czy.

– Jakich rze­czy?

„O butach, stat­kach i wosku,

O gro­chu z kapu­stą i królu”5

– zacy­to­wała Ania.

– Ale gdy­byś chciała zła­pać męża, to jak­byś się za to zabrała? Chciał­bym to wie­dzieć – upie­rał się Tadzio, któ­remu temat wyraź­nie wydał się fascy­nu­jący.

– Powi­nie­neś zapy­tać panią Boul­ter – odparła Ania bez zasta­no­wie­nia. – Myślę, że ona zna się na tema­cie lepiej niż ja.

– Dobrze, zro­bię to, kiedy znowu ją spo­tkam – odpo­wie­dział z powagą.

– Tadziu! Nie waż się! – krzyk­nęła Ania, zda­jąc sobie nagle sprawę ze swo­jego błędu.

– Ale wła­śnie kaza­łaś mi tak zro­bić – zapro­te­sto­wał nie­za­do­wo­lony.

– Czas naj­wyż­szy do łóżka – orze­kła Ania, nie widząc innego wyj­ścia z tara­pa­tów.

Kiedy chło­piec wylą­do­wał w łóżku, Ania powę­dro­wała na spa­cer i usia­dła sama, oto­czona wysu­bli­mo­wa­nym mro­kiem roz­świe­tlo­nym świa­tłem księ­życa, a woda wokół niej śmiała się duetem zło­żo­nym ze stru­mie­nia i wia­tru. Zawsze kochała ten bieg wody. W ciągu minio­nych dni wiele jej marzeń snuło się nad tą błysz­czącą tonią. Zapo­mniała o mło­do­ści usy­cha­ją­cej z miło­ści i ostrych sło­wach zło­śli­wych sąsia­dów oraz o wszyst­kich pro­ble­mach dziew­czę­cego życia. W wyobraźni poże­glo­wała baśnio­wymi morzami, które obmy­wały odle­głe, błysz­czące brzegi „magicz­nych i opu­sto­sza­łych krain”6, gdzie znaj­do­wały się zagu­bione Atlan­tyda i Pola Eli­zej­skie, a Gwiazda Pół­nocna była jej ster­ni­kiem, pro­sto do „Ziemi Naj­więk­szego Pra­gnie­nia”7. I w tych marze­niach była bogat­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści, ponie­waż rze­czy widzialne prze­mi­jają, a nie­wi­dzialne trwają na wieki.

Biblia Tysiąc­le­cia, Jr 8, 20 (przyp. tłum.). [wróć]

Sen­ten­cja łaciń­ska – sic transit glo­ria mundi (przyp. tłum.). [wróć]

Postać z powie­ści Karola Dic­kensa David Cop­per­field (przyp. tłum.). [wróć]

Zamek zamiesz­ki­wany przez legen­dar­nego króla Artura (przyp. tłum.). [wróć]

Lewis Car­rol, Ali­cja w Kra­inie Cza­rów (przyp. tłum.). [wróć]

John Keats, Oda do sło­wika (przyp. tłum.). [wróć]

Sztuka Wil­liama Butlera Yeatsa (przyp. tłum.). [wróć]

Roz­dział II. Babie lato

Roz­dział II

Babie lato

Następny tydzień prze­mi­nął szybko zatło­czony nie­zli­czoną ilo­ścią „ostat­nich rze­czy”, jak nazy­wała je Ania. Nale­żało zło­żyć i przy­jąć poże­gnalne wizyty, część z nich była przy­jemna, a część zupeł­nie nie. Zale­żało to od tego, czy odwie­dza­jący i odwie­dzani sym­pa­ty­zo­wali w pełni z nadzie­jami Ani, czy też uwa­żali, że jest zbyt nadęta z powodu wyjazdu na uni­wer­sy­tet i że należy „utrzeć jej nosa”.

Pew­nego wie­czoru Sto­wa­rzy­sze­nie wydało poże­gnalne przy­ję­cie na cześć Ani i Gil­berta w domu Józi Pye, wybie­ra­jąc to miej­sce czę­ściowo dla­tego, że dom pana Pye był duży i wygodny, a czę­ściowo, ponie­waż ist­niało poważne przy­pusz­cze­nie, że panny Pye nie chcia­łyby mieć nic wspól­nego z tą sprawą, gdyby nie przy­jęto pro­po­zy­cji urzą­dze­nia przy­ję­cia u nich. Wie­czór był bar­dzo przy­jemny, ponie­waż Pye’ówny były nad wyraz łaskawe i ani nic nie mówiły, ani nie robiły, żeby popsuć har­mo­nię tej oka­zji, co nie było zgodne z cha­rak­ter­kiem żad­nej z nich. Józia była do tego stop­nia przy­ja­zna, że pro­tek­cjo­nal­nie ode­zwała się do Ani:

– Wyglą­dasz cał­kiem dobrze w tej nowej sukience, Aniu. Naprawdę, wyglą­dasz w niej pra­wie ład­nie.

– O, jak miło, że to mówisz – odpo­wie­działa Ania ze śmie­ją­cymi się oczami. Jej poczu­cie humoru roz­wi­jało się, a słowa, które zra­ni­łyby ją bar­dzo, kiedy miała czter­na­ście lat, teraz zwy­czaj­nie ją bawiły. Józia podej­rze­wała, że tymi szel­mow­skimi oczami Ania zwy­czaj­nie się z niej śmieje, ale zado­wo­liła się, szep­cząc do Gerci, kiedy scho­dziły po scho­dach, że teraz, kiedy Ania Shir­ley idzie na uni­wer­sy­tet, zacznie jesz­cze bar­dziej zadzie­rać nosa, to pewne!

Cała „stara załoga” była obecna, pełna weso­ło­ści, zapału i mło­dzień­czej bez­tro­ski. Diana Barry, zaró­żo­wiona i pulch­niutka, za którą podą­żał jak wierny cień Fred; Janka Andrews, porządna, roz­sądna i zwy­czajna; Ruby Gil­lis, pięk­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek w kre­mo­wej jedwab­nej blu­zeczce i z czer­wo­nym kwia­tem w zło­tych wło­sach; Gil­bert Bly­the i Karo­lek Slo­ane, oby­dwaj sta­ra­jący się trzy­mać tak bli­sko ulot­nej Ani, jak to tylko moż­liwe; Car­rie Slo­ane, blada i melan­cho­lijna, ponie­waż – jak mówiono – jej ojciec nie pozwa­lał Oli­ve­rowi Kim­ball nawet zbli­żyć się do niej; Moody Spur­geon Mac­Pher­son, któ­rego twarz i uszy były impo­nu­jąco okrą­głe, i Billy Andrews, który przez cały wie­czór sie­dział w kącie i chi­cho­tał, kiedy kto­kol­wiek się do niego ode­zwał, i obser­wo­wał Anię Shir­ley z wyra­zem praw­dzi­wej przy­jem­no­ści na okrą­głym, pokry­tym pie­gami obli­czu.

Ania wie­działa wcze­śniej o przy­ję­ciu, ale nie miała poję­cia, że ona i Gil­bert zostaną uho­no­ro­wani jako zało­ży­ciele Sto­wa­rzy­sze­nia peł­nymi kom­ple­men­tów prze­mo­wami oraz wyra­zami sza­cunku – w jej przy­padku dodat­ko­wym wyra­zem uzna­nia był tom sztuk Szek­spira, zaś w przy­padku Gil­berta pióro wieczne. Była zdzi­wiona i zado­wo­lona, sły­sząc wszyst­kie miłe słowa pod swym adre­sem. Moody Spur­geon prze­czy­tał list poże­gnalny naj­po­waż­niej­szym i naj­bar­dziej pastor­skim tonem, aż łzy zato­piły blask jej dużych sza­rych oczu. Wło­żyła z dużą ufno­ścią tyle trudu na rzecz Sto­wa­rzy­sze­nia i fakt, że człon­ko­wie szcze­rze doce­niali te wysiłki, podzia­łał jak bal­sam na jej duszę. I wszy­scy byli tacy mili, przy­jaźni i rado­śni, nawet panny Pye, w tej chwili Ania kochała cały świat. Bawiła się tego wie­czoru wspa­niale, ale jego koniec popsuł całe to dobre wra­że­nie. Gil­bert ponow­nie popeł­nił błąd i kiedy jedli kola­cję na oświe­tlo­nej księ­ży­cem weran­dzie, powie­dział do niej coś sen­ty­men­tal­nego i Ania, żeby go uka­rać, zaczęła oka­zy­wać nie­na­tu­ralną życz­li­wość Karol­kowi Slo­ane’owi, a nawet pozwo­liła mu odpro­wa­dzić się do domu. Odkryła jed­nak, że zemsta nie boli nikogo tak bar­dzo jak msz­czą­cego się. Gil­bert spa­ce­ro­wał swo­bod­nie z Ruby Gil­lis i Ania sły­szała ich śmiech i wesołą roz­mowę, gdy wałę­sali się w spo­koj­nym, rześ­kim jesien­nym powie­trzu. Było wyraź­nie widać, że bawią się dosko­nale, pod­czas gdy ona cier­piała strasz­li­wie zanu­dzana przez Karolka Slo­ane’a, który choć bez prze­rwy mówił, ale ni­gdy, nawet przez przy­pa­dek, nie powie­dział choćby jed­nej rze­czy war­tej wysłu­cha­nia. Ania co jakiś czas wtrą­cała nie­obecne „tak” lub „nie” i myślała o tym, jak pięk­nie Ruby wygląda tego wie­czoru i jak bar­dzo Karo­lek ma wyłu­pia­ste oczy – w świe­tle księ­życa jesz­cze bar­dziej niż w świe­tle dnia – i że świat nie jest jed­nak tak miłym miej­scem, jak wyda­wało jej się wcze­śniej.

– Jestem po pro­stu zmę­czona, ot co mi dolega – powie­działa, kiedy z ulgą zna­la­zła się w swoim pokoju i rze­czy­wi­ście uczci­wie wie­rzyła, że to jedyny powód. Jed­nak następ­nego wie­czoru poryw rado­ści, który jakby wysko­czył na tajem­ni­czej, nie­zna­nej sprę­ży­nie, poja­wił się w jej sercu, kiedy zoba­czyła Gil­berta idą­cego przez Las Stra­chów i przez stary zwo­dzony mostek swoim pew­nym, szyb­kim kro­kiem. Więc Gil­bert nie miał zamiaru spę­dzić ostat­niego wie­czoru z Ruby Gil­lis!

– Wyglą­dasz na zmę­czoną, Aniu – zauwa­żył.

– Jestem zmę­czona i – co gor­sza – jestem rów­nież zde­gu­sto­wana. Jestem zmę­czona, ponie­waż cały dzień pako­wa­łam swój kufer i szy­łam, a zde­gu­sto­wana, ponie­waż było tu dzi­siaj sześć kobiet, żeby mnie poże­gnać, a każda z nich zdo­łała powie­dzieć coś, co pozba­wiło życie koloru i zosta­wiło je szare, ponure i bez­radne jak listo­pa­dowy pora­nek.

– Zło­śliwe stare jędze! – sko­men­to­wał Gil­bert wytwor­nie.

– O nie, nie, one nie są takie – powie­działa Ania poważ­nie – i w tym wła­śnie cały kło­pot. Gdyby były zło­śli­wymi jędzami, nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu. Ale one wszyst­kie są miłe, uprzejme, pełne mat­czy­nej tro­ski, lubią mnie i ja je lubię, i wła­śnie dla­tego to, co powie­działy lub też suge­ro­wały, tak bar­dzo mnie dotknęło. Dały mi odczuć, że uwa­żają mnie za sza­loną, ponie­waż chcę jechać do Red­mond i stu­dio­wać. Dla­tego zasta­na­wiam się teraz, czy nie mają racji. Pani Pio­trowa Slo­ane wes­tchnęła i wyra­ziła nadzieję, że wystar­czy mi sił, żeby prze­trwać to wszystko. Natych­miast więc zoba­czy­łam sie­bie jako bez­radną ofiarę skraj­nego wyczer­pa­nia ner­wo­wego pod koniec trze­ciego roku stu­diów. Następ­nie pani Ebe­nowa Wri­ght uzu­peł­niła, że spę­dze­nie czte­rech lat w Red­mond musi kosz­to­wać strasz­nie dużo pie­nię­dzy, a ja od razu pomy­śla­łam, że to nie­wy­ba­czalne z mojej strony, żeby trwo­nić pie­nią­dze Maryli na takie głup­stwa. Pani Jaspe­rowa Bell zaś wyra­ziła nadzieję, iż uni­wer­sy­tet nie zepsuje mnie, jak miało to miej­sce w przy­padku wielu innych ludzi, i nagle poczu­łam, że po spę­dze­niu czte­rech lat w Red­mond stanę się nie­zno­śnym stwo­rze­niem, myślą­cym, że wie już wszystko, i spo­glą­da­ją­cym z pogardą na wszyst­kich i wszystko w Avon­lea. Pani Eli­sha Wri­ght zaś stwier­dziła, że o ile wie, dziew­czyny w Red­mond – szcze­gól­nie te, które pocho­dzą z King­sport – są zadu­fa­nymi w sobie mod­ni­siami, i przy­pusz­cza, że nie będę czuła się dobrze w ich towa­rzy­stwie. Wtedy zoba­czy­łam sie­bie – zlek­ce­wa­żona, zanie­dbana, upo­ko­rzona dziew­czyna ze wsi prze­cha­dza­jąca się w nie­zgrab­nych bucio­rach wśród kla­sycz­nych sal wykła­do­wych Red­mond.

Ania zakoń­czyła swe żale ze śmie­chem pomie­sza­nym z wes­tchnie­niem. Jej wraż­liwa dusza odczu­wała bole­śnie każdy brak akcep­ta­cji, nawet tych, któ­rych opi­niami nie­spe­cjal­nie się przej­mo­wała. W tej chwili jej życie pozba­wione było smaku, a ambi­cja znik­nęła jak zdmuch­nięte świa­tło świecy.

– Ale chyba nie dbasz o to, co powie­działy – zapro­te­sto­wał Gil­bert – bo wiesz dokład­nie, jak ogra­ni­czone są ich hory­zonty, mimo że są wspa­nia­łymi nie­wia­stami. Zro­bić cokol­wiek, o czym one ni­gdy nawet nie pomy­ślały, to powód do praw­dzi­wej klą­twy. Jesteś pierw­szą dziew­czyną z Avon­lea, która idzie na uni­wer­sy­tet, a wiesz, że wszy­scy pio­nie­rzy uwa­żani są za dotknię­tych sza­leń­stwem.

– O, wiem. Ale czuć to co innego niż wie­dzieć. Zdrowy roz­są­dek pod­po­wiada mi wszystko to, co mówisz, ale są chwile, kiedy roz­są­dek nie ma żad­nej wła­dzy nade mną, zwy­kły non­sens zawład­nął moją duszą, naprawdę. Po odej­ściu pani Eli­shy z tru­dem zabra­łam się do dal­szego pako­wa­nia.

– Jesteś po pro­stu zmę­czona, Aniu. Chodź, zapo­mnij o tym wszyst­kim i przejdź się ze mną. Pójdźmy przez las, wzdłuż mocza­rów. Powinno być tam coś, co chciał­bym ci poka­zać.

– Powinno być? To zna­czy, że nie wiesz, czy jest?

– Nie. Wiem tylko, że powinno być, na pod­sta­wie cze­goś, co widzia­łem wio­sną. Chodź, będziemy uda­wać, że znowu jeste­śmy dwójką dzieci i że idziemy drogą przy wtó­rze wia­tru.

Wesoło roz­po­częli wędrówkę. Ania, pamię­ta­jąc o nie­przy­jem­no­ściach poprzed­niego wie­czoru, była bar­dzo miła dla Gil­berta, a Gil­bert, który szybko wycią­gał wnio­ski z wła­snych błę­dów, bar­dzo dbał, by się Ani nie nara­zić i nie pró­bo­wał być nikim wię­cej jak tylko kolegą ze szkol­nej ławy. Pani Linde i Maryla obser­wo­wały ich z kuchen­nego okna.

– Któ­re­goś dnia będzie z nich świetna para – powie­działa pani Linde z apro­batą.

Maryla lekko się wzdry­gnęła. W głębi serca miała nadzieję, że tak się sta­nie, ale nie chciała sły­szeć plot­kar­skiego tonu pani Linde.

– Ależ to tylko dzieci – ucięła.

Pani Linde roze­śmiała się z dobro­cią.

– Ania ma osiem­na­ście lat. Ja wyszłam za mąż, kiedy byłam w jej wieku. Nam, star­szym, Marylo, zbyt czę­sto wydaje się, że dzieci ni­gdy nie dora­stają, ot co! Ania jest młodą kobietą, a Gil­bert męż­czy­zną i wielbi zie­mię, po któ­rej ona stąpa, każdy to widzi. Jest dosko­na­łym chłop­cem i Ania nie mogłaby tra­fić lepiej. Mam nadzieję, że nie wplą­cze się w jakiś roman­tyczny non­sens w Red­mond. Nie pochwa­lam tych koedu­ka­cyj­nych uczelni i ni­gdy nie będę, ot co! Poza tym nie wie­rzę – zakoń­czyła pani Linde sta­now­czo – żeby stu­denci takich uni­wer­sy­te­tów zaj­mo­wali się czymś innym poza flir­tami.

– Ależ troszkę muszą stu­dio­wać – powie­działa Maryla z uśmie­chem.

– Bar­dzo nie­wiele – mru­gnęła pani Rachela – jed­nak myślę, że Ania będzie się uczyć. Ni­gdy nie była skora do flir­tów, ale nie doce­nia Gil­berta tak, jak na to zasłu­guje, ot co. Och, znam dziew­czyny. Karo­lek Slo­ane rów­nież za nią sza­leje, ale ni­gdy nie pora­dzi­ła­bym Ani, żeby poślu­biła Slo­ane’a. Slo­ane’owie są dobrzy, uczciwi, sza­no­wani, oczy­wi­ście. Ale to tylko Slo­ane’owie.

Maryla przy­tak­nęła. Twier­dze­nie, że Slo­ane’owie są jedy­nie Slo­ane’ami, nie wyja­śniało zbyt wiele, ale ona zro­zu­miała. Każda wio­ska miała taką rodzinę: dobrą, uczciwą, sza­no­waną, ale byli tylko Slo­ane’ami i zawsze nimi pozo­staną, nawet gdyby mówili języ­kiem nie ludzi, a anio­łów.

Gil­bert i Ania, szczę­śli­wie nie­świa­domi, że ich przy­szłość została wła­śnie zakle­pana przez panią Mał­go­rzatę, prze­cha­dzali się wśród cieni Lasu Stra­chów. Pola uprawne poni­żej wygrze­wały się w bursz­ty­no­wym świe­tle zachodu pod bla­dym nie­bem z różu i błę­kitu. W oddali zagaj­niki świer­kowe błysz­czały brą­zem, a ich dłu­gie cie­nie padały na poło­żone wyżej łąki. Jed­nak wokół nich, w jodłach, wie­trzyk śpie­wał pieśń jesieni.

– Teraz las jest naprawdę pełen stra­chów! Prze­śla­dują go stare wspo­mnie­nia – powie­działa Ania, zatrzy­mu­jąc się, żeby pod­nieść gałązkę paproci wybie­loną mro­zem. – Wydaje mi się, że te małe dziew­czynki, któ­rymi były­śmy z Dianą, na­dal się tutaj bawią i sie­dzą w zmierz­chu przy Źró­dełku Leśnej Boginki, spo­ty­ka­jąc się z duchami. Czy wiesz, że nie zda­rzyło mi się jesz­cze przejść tą ścieżką po zacho­dzie bez odro­biny sta­rego stra­chu i dresz­czy? Był jeden szcze­gól­nie prze­ra­ża­jący duch, któ­rego stwo­rzy­ły­śmy: duch zamor­do­wa­nego dziecka, który pod­czoł­gi­wał się i sto­jąc za czło­wie­kiem, doty­kał go zim­nymi pal­cami. Przy­znaję, że do dziś nie mogę powstrzy­mać się od wra­że­nia, że sły­szę za sobą jego drobne, ukrad­kowe kroki, kiedy przy­cho­dzę tutaj po zacho­dzie słońca. Nie boję się bia­łej damy ani czło­wieka bez głowy, ani szkie­le­tów, ale żałuję, że kie­dy­kol­wiek stwo­rzy­łam tego ducha dziecka. A jak złe za tę aferę były Maryla i pani Barry! – zakoń­czyła, śmie­jąc się na wspo­mnie­nie tam­tych wyda­rzeń.

Lasy wokół mocza­rów pełne były pur­pu­ro­wej poświaty prze­ty­ka­nej babim latem. Za ponurą plan­ta­cją sęka­tych świer­ków i oto­czoną klo­nami, cie­płą od słońca doliną zna­leźli to, czego szu­kał Gil­bert.

– Ach, jest tutaj – powie­dział z satys­fak­cją.

– Jabłonka – i to scho­wana w takim miej­scu! – wykrzyk­nęła zachwy­cona Ania.

– Tak, praw­dziwa jabłonka rodząca jabłka. Tutaj, w samym środku sosen i brzóz, całe mile od jakie­go­kol­wiek sadu. Byłem tu pew­nego dnia zeszłej wio­sny. Zna­la­złem ją obsy­paną bia­łymi kwia­tami i przy­rze­kłem sobie, że przyjdę znowu jesie­nią i zoba­czę, czy ma jabłka. Widzisz? Jest cała pokryta owo­cami. Wyglą­dają bar­dzo ape­tycz­nie – płowe jak szara reneta, ale z ciem­nym rumień­cem. Zazwy­czaj dzi­kie owoce są zie­lone i mało zachę­ca­jące.

– Przy­pusz­czam, że wyro­sła lata temu z jakie­goś przy­pad­kowo wyrzu­co­nego nasionka – powie­działa Ania roz­ma­rzo­nym gło­sem – i popatrz, w jaki spo­sób uro­sła, zakwi­tła i utrzy­mała się cał­kiem sama wśród obcych. Dzielne stwo­rze­nie!

– Tutaj jest prze­wró­cone drzewo z poduszką z mchu, pro­szę, usiądź na nim, Aniu, będzie ci słu­żyć jako leśny tron. Ja wdra­pię się po jabłka, wszyst­kie rosną wysoko, gdyż drzewo musiało wycią­gać ramiona do słońca.

Jabłka oka­zały się prze­pyszne. Pod płową skórką znaj­do­wał się bia­lutki miąższ z czer­wo­na­wymi żył­kami i poza wła­ści­wym, jabł­ko­wym, miały jesz­cze dziki, cudow­nie cierpki smak, jakiego nie posia­dało żadne jabłko z sadu.

– Zatrute jabłko w raju nie mogło mieć bar­dziej wysu­bli­mo­wa­nego smaku – powie­działa Ania – ale, nie­stety, nad­szedł czas powrotu do domu. Widzisz? Trzy minuty temu był jesz­cze deli­katny zmierzch, a teraz już świeci księ­życ. Jaka szkoda, że nie zauwa­ży­li­śmy momentu trans­for­ma­cji, ale myślę, że takich chwil ni­gdy nie można uchwy­cić.

– Wróćmy do domu drogą wokół bagien i Dróżką Zako­cha­nych. Czy na­dal jesteś taka znie­chę­cona jak w chwili roz­po­czę­cia spa­ceru, Aniu?

– Nie, te jabłka były dla mnie jak manna dla zgłod­nia­łej duszy. Czuję, że poko­cham Red­mond i spę­dzę tam wspa­niałe cztery lata.

– A po czte­rech latach co dalej?

– Och, będzie następny zakręt na dro­dze – powie­działa lekko Ania – nie mam zupeł­nie poję­cia, co może się za nim znaj­do­wać, i nie chcę wie­dzieć. Myślę, że lepiej jest nie wie­dzieć.

Dróżka Zako­cha­nych była pięk­nym miej­scem tej nocy, spo­koj­nym i tajem­ni­czym w bla­dej poświa­cie księ­życa. Szli nią wolno w przy­jem­nej, peł­nej przy­jaźni ciszy, żadne nie odwa­żyło się ode­zwać. „Gdyby Gil­bert był zawsze taki, jak tego wie­czoru, jak miłe i pro­ste byłoby wszystko”, pomy­ślała Ania. Gil­bert patrzył na nią, kiedy szła obok w swo­jej let­niej sukience, szczu­pła i deli­katna. Przy­wo­ły­wała mu na myśl biały irys. „Zasta­na­wiam się, czy kie­dy­kol­wiek będę dla niej coś zna­czył”, pomy­ślał nie­pew­nie.

Roz­dział III. Powi­ta­nia i poże­gna­nia

Roz­dział III

Powi­ta­nia i poże­gna­nia

Karo­lek Slo­ane, Gil­bert Bly­the i Ania Shir­ley opu­ścili Avon­lea następ­nego dnia – w ponie­dzia­łek rano. Ania łudziła się, że będzie to ładny dzień. Diana miała ją zawieźć na sta­cję i nie mogły się tego docze­kać. Ocze­ki­wały ostat­niej wspól­nej jazdy jako praw­dzi­wej przy­jem­no­ści, ale kiedy Ania kła­dła się w nie­dzielę wie­czo­rem, wschodni wiatr jęczał wokół Zie­lo­nego Wzgó­rza zło­wiesz­czą prze­po­wied­nię, która speł­niła się ran­kiem. Obu­dziły ją kro­ple desz­czu bęb­niące o okno i zaciem­nia­jące jesz­cze powierzch­nię stawu posze­rza­ją­cymi się pier­ście­niami mroku. Wzgó­rza i morze były scho­wane we mgle, a cały świat wyda­wał się ciemny i ponury. Ania ubrała się o mdłym, sza­rym świ­cie. Musiały wyje­chać wcze­śniej, aby zdą­żyć na pociąg, który miał zawieźć przy­szłych stu­den­tów na sta­tek. Wal­czyła ze łzami, które wbrew woli wzbie­rały w jej oczach. Opusz­czała dom, tak dla niej drogi, a coś jej mówiło, że opusz­cza go na zawsze, może z wyjąt­kiem waka­cyj­nego odpo­czynku. Nic ni­gdy nie będzie już takie samo, przy­jazd na waka­cje nie będzie tym samym co miesz­ka­nie tutaj. Och, jak drogi i uko­chany był tu każdy przed­miot! Ta mała, biała facjatka z marze­niami z dzie­ciń­stwa, stara Kró­lowa Śniegu przy oknie, stru­mień w oddali, Źró­dełko Leśnej Boginki, Las Stra­chów i Dróżka Zako­cha­nych! Tysiąc i jeden uko­chanych miejsc, gdzie gro­ma­dziły się wspo­mnie­nia z daw­nych lat. Czy gdzieś indziej będzie kie­dy­kol­wiek naprawdę szczę­śliwa?

Śnia­da­nie tego ranka na Zie­lo­nym Wzgó­rzu było posił­kiem smęt­nym. Tadzio – praw­do­po­dob­nie pierw­szy raz w swoim życiu – nie mógł jeść i bez­wstyd­nie łkał nad owsianką. Wyda­wało się zresztą, że nikt nie ma ape­tytu, z wyjąt­kiem Toli, która wci­nała swoją por­cję ze spo­ko­jem. Tola – jak nie­śmier­telna i roz­sądna Char­lotta1, która „kro­iła chleb i sma­ro­wała go masłem”, kiedy ciało jej uko­cha­nego nie­siono na noszach – była jed­nym z tych szczę­śli­wych stwo­rzeń, któ­rych spo­kój rzadko cokol­wiek zakłó­cało. Cho­ciaż miała tylko osiem lat, potrzeba było wiele, by wytrą­cić ją z rów­no­wagi. Oczy­wi­ście było jej przy­kro, że Ania wyjeż­dża, ale to nie powód, dla któ­rego mia­łaby nie doce­nić jajka sadzo­nego na grzance, a widząc, że Tadzio nie daje rady zjeść swo­jego, zja­dła rów­nież jego por­cję.

Dokład­nie o cza­sie poja­wiła się z koniem i powo­zem Diana z zaró­żo­wioną twa­rzą czę­ściowo ukrytą pod płasz­czem prze­ciw­desz­czo­wym. Nad­szedł czas poże­gnań. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby uści­skać Anię ser­decz­nie i ostrzec, by dbała o zdro­wie, cokol­wiek będzie robiła. Maryla, szorstka, z suchymi oczami, cmok­nęła Anię w poli­czek i wyra­ziła nadzieję, że napi­sze do nich, jak tylko się urzą­dzi. Przy­pad­kowy obser­wa­tor mógłby pomy­śleć, że wyjazd Ani zna­czył dla niej nie­wiele, gdyby nie przyj­rzał się dobrze jej oczom. Tola poca­ło­wała sztywno Anię i wyci­snęła dwie zwy­cza­jowe małe łzy, ale Tadzio, który pła­kał rzew­nie na schodku ganku kuchen­nego od chwili, gdy wstali od stołu, odmó­wił poże­gna­nia się. Kiedy zoba­czył, że Ania idzie w jego kie­runku, sko­czył na równe nogi, wbiegł na schody kuchenne i scho­wał się w sza­fie na ubra­nia, z któ­rej nie chciał wyjść. Jego stłu­mione łka­nie było ostat­nim dźwię­kiem, który sły­szała Ania, kiedy opusz­czała Zie­lone Wzgó­rze.

Przez całą drogę do Bystrej Rzeki, dokąd musiały doje­chać, ponie­waż boczna linia kole­jowa z Car­mody nie miała połą­cze­nia z pocią­giem, dowo­żą­cym pasa­że­rów na sta­tek, padał rzę­si­sty deszcz. Karo­lek i Gil­bert byli już na pero­nie kole­jo­wym, gdy dotarły na miej­sce, a dyżurny ruchu już gwiz­dał. Ania miała dosyć czasu, żeby wyjąć bilet, zdać bagaż i pośpiesz­nie poże­gnać się z Dianą. Bar­dzo żało­wała, że nie może wra­cać teraz z nią do Avon­lea. Czuła, że umrze z tęsk­noty za domem. I, och, gdyby tylko ten ponury deszcz prze­stał padać, jak gdyby cały świat pła­kał nad latem, które znik­nęło, i nad rado­ścią, która odpły­nęła! Nawet obec­ność Gil­berta spe­cjal­nie jej nie pocie­szała, ponie­waż był tam rów­nież Karo­lek Slo­ane, a jego „slo­ano­wa­tość” można było tole­ro­wać jedy­nie w cza­sie ład­nej pogody, zaś była zupeł­nie nie do znie­sie­nia w desz­czu.

Kiedy sta­tek odpły­wał z nad­brzeża Char­lot­te­town, obraz zmie­nił się na lep­sze. Deszcz ustał, a słońce roz­bły­ski­wało zło­tem mię­dzy prze­rwami w chmu­rach, roz­świe­tla­jąc bla­skiem o odcie­niu mie­dzi morze sza­ro­ści i mgłę, która ota­czała czer­wone brzegi Wyspy, bły­skami złota prze­po­wia­da­ją­cymi – mimo wszystko – ładny dzień. Karo­lek Slo­ane wkrótce dostał takiego ataku cho­roby mor­skiej, że musiał zejść pod pokład, na któ­rym Ania i Gil­bert zostali sami.

– Bar­dzo cie­szę się, że wszy­scy Slo­ane’owie cier­pią na cho­robę mor­ską, kiedy tylko znajdą się na wodzie – pomy­ślała Ania bez cie­nia lito­ści – jestem pewna, że nie mogła­bym patrzeć po raz ostatni na Wyspę z Karol­kiem sto­ją­cym obok i uda­ją­cym, że on rów­nież spo­gląda sen­ty­men­tal­nie na odda­la­jący się skra­wek ziemi.

– No cóż, odpły­wamy – zauwa­żył Gil­bert bez cie­nia uczu­cia.

– Tak, czuję się jak Childe Harold Byrona – mimo że to, na co patrzę, nie jest moim ojczy­stym brze­giem – powie­działa Ania, mru­ga­jąc z całej siły sza­rymi oczami – jest nim Nowa Szko­cja. Ale brzeg ojczy­sty to zie­mia, którą kocha się naj­bar­dziej, a dla mnie jest to wła­śnie stara Wyspa Księ­cia Edwarda. Nie mogę uwie­rzyć w to, że nie zawsze tutaj miesz­ka­łam. Te jede­na­ście lat, które upły­nęło, zanim przy­by­łam tutaj, wydaje się po pro­stu złym snem. Minęło sie­dem lat, od kiedy przy­pły­nę­łam stat­kiem tego wie­czoru, gdy pani Spen­cer przy­wio­zła mnie z Hope­town. Widzę sie­bie w tej okrop­nej, twe­edo­wej sukience i wypło­wia­łym kape­lu­siku mary­nar­skim, jak bie­gam po pokła­dach i spraw­dzam wszyst­kie kabiny z zachwy­tem i cie­ka­wo­ścią. To był bar­dzo przy­jemny wie­czór, a jak te czer­wone brzegi Wyspy lśniły w zacho­dzą­cym słońcu! Teraz znowu prze­pły­wam cie­śninę, och, Gil­ber­cie, mia­łam nadzieję, że polu­bię Red­mond i King­sport, ale teraz jestem pewna, że tak się nie sta­nie.

– A gdzie twoja filo­zo­fia, Aniu?

– Została zato­piona przez wielką, pogrą­ża­jącą falę samot­no­ści i tęsk­noty za domem. Przez trzy lata marzy­łam, żeby poje­chać do Red­mond, a teraz, kiedy jadę, bar­dzo żałuję, że to się dzieje, ale to nie­ważne! Będę znowu rado­sna i odzy­skam filo­zo­fię, jak się dobrze wypła­czę. Muszę się dobrze wypła­kać – to zawór bez­pie­czeń­stwa – ale muszę pocze­kać, aż padnę na łóżko wie­czo­rem w inter­na­cie, jak­kol­wiek może on wyglą­dać, a potem znów będę zwy­kłą Anią. Zasta­na­wiam się, czy Tadzio wyszedł już z szafy.

Kiedy pociąg dotarł do King­sport, była już dzie­wiąta wie­czo­rem. Zna­leźli się w nie­bie­sko­bia­łym ośle­pia­ją­cym świe­tle zatło­czo­nej sta­cji kole­jo­wej. Ania poczuła się oszo­ło­miona, ale chwilę póź­niej pochwy­ciła ją Pri­scilla Grant, która przy­je­chała do King­sport już w sobotę.

– Ach, tu jesteś, kochana! Przy­pusz­czam, że odczu­wasz podobne zmę­cze­nie jak ja, kiedy przy­je­cha­łam w sobotę wie­czo­rem.

– Zmę­cze­nie? Pri­scillo, nic nie mów! Jestem zmę­czona, zie­lona i pro­win­cjo­nalna, i mam tylko dzie­sięć lat! Pro­szę, zmi­łuj się i zabierz swoją biedną, zała­maną kole­żankę gdzieś, gdzie zdoła usły­szeć swoje myśli.

– Zabiorę cię pro­sto do naszego inter­natu. Tak­sówka czeka na nas przed dwor­cem.

– Och, jakie to szczę­ście, że jesteś tutaj, Prissy. Gdyby cię nie było, myślę, że po pro­stu sia­dła­bym na walizce i zapła­kała gorz­kimi łzami. Jakie to pocie­sze­nie zoba­czyć jedną zna­jomą twarz w tym roz­wrzesz­cza­nym tłu­mie.

– O, czy to Gil­bert Bly­the stoi tam, Aniu? Ależ on urósł w ciągu tego roku! Był uczniem, kiedy uczy­łam w Car­mody. A to oczy­wi­ście jest Karo­lek Slo­ane. Nic nie zmie­nił się, nie mógłby. Wygląda tak, jak wyglą­dał, kiedy się uro­dził, i będzie tak samo wyglą­dał w wieku osiem­dzie­się­ciu lat. Tędy, kocha­nie. Będziemy w domu za dwa­dzie­ścia minut.

– W domu! – zaję­czała Ania. – Masz na myśli to, że będziemy w jakimś okrop­nym inter­na­cie i jesz­cze okrop­niej­szej sypialni, któ­rej okna wycho­dzą na obskurne podwórko?

– Nie jest to okropny inter­nat, Aniu. O, to nasza tak­sówka, wska­kuj, kie­rowca zaj­mie się twoim kufrem. A inter­nat to naprawdę miłe miej­sce – jak na inter­nat – co przy­znasz jutro rano, kiedy się dobrze wyśpisz, a sen zamieni twój smu­tek w różo­wość świtu. To duży sta­ro­świecki dom z sza­rego kamie­nia na ulicy St John w odle­gło­ści krót­kiego spa­ceru od Red­mond. Kie­dyś była to modna dziel­nica boga­tych ludzi, ale od kiedy moda opu­ściła ulicę St John, jej domy marzą jedy­nie o sta­rych, dobrych cza­sach. Są tak duże, że miesz­ka­jący w nich ludzie muszą wynaj­mo­wać pokoje, by je zapeł­nić. Jest to w każ­dym razie rze­komy powód, któ­rym raczą nas wła­ści­cielki. A są świetne, Aniu, mam na myśli te nasze wła­ści­cielki.

– A ile ich jest?

– Dwie. Panna Hanna Har­ley i panna Ada Har­ley. Są bliź­niacz­kami, mają około pięć­dzie­się­ciu lat.

– Nie mogę uwol­nić się od bliź­nia­ków, jak mi się wydaje. – Uśmiech­nęła się Ania. – Gdzie­kol­wiek idę, życie co rusz pod­sta­wia mi kolejne pary.

– Och, teraz już nie są bliź­niacz­kami. Od kiedy skoń­czyły trzy­dzie­ści lat, prze­stały być bliź­niacz­kami. Panna Hanna posta­rzała się nie­gu­stow­nie, a Ada jesz­cze mniej ele­gancko zacho­wała na­dal trzy­dzie­ści lat. Nie wiem, czy Hanna potrafi się uśmie­chać. Jak dotąd nie przy­ła­pa­łam jej na tym, za to Ada śmieje się cały czas i to jest chyba jesz­cze gor­sze. Jed­nak są miłe, uprzejme i przyj­mują co roku dwóch loka­to­rów jedy­nie z tej przy­czyny, że oszczędna dusza panny Hanny nie może znieść mar­no­wa­nia prze­strzeni, gdyż abso­lut­nie nie są do tego zmu­szone – jak panna Ada zapew­niła mnie już sie­dem razy od sobot­niej nocy. Jeśli cho­dzi o nasze pokoje, przy­znaję, że są to sypial­nie inter­natu, a okno mojej rze­czy­wi­ście wycho­dzi na podwórko. Twój pokój jest od frontu, z oknem na stary cmen­tarz St John, który jest po dru­giej stro­nie ulicy.

– To brzmi prze­ra­ża­jąco – wstrzą­snęła się Ania. – Myślę, że wola­ła­bym mieć widok na podwórko.

– Och nie, nie wola­ła­byś. Pocze­kaj, aż zoba­czysz. Stary cmen­tarz St John to uro­cze miej­sce. Był cmen­tarzem tak długo, że już nim nie jest i zamie­nił się w jedną z atrak­cji King­sport. Wczo­raj prze­spa­ce­ro­wa­łam się po nim dla samej przy­jem­no­ści cho­dze­nia. Znaj­duje się tam duża kamienna ściana z rzę­dem olbrzy­mich drzew wokół, ale­jami prze­bie­ga­ją­cymi przez jego śro­dek i sta­rymi pły­tami nagrob­nymi z naj­dziw­niej­szymi i naj­bar­dziej uro­kli­wymi napi­sami. Będziesz cho­dzić tam, żeby je stu­dio­wać, Aniu. Zapew­niam cię, że będziesz! Oczy­wi­ście nie cho­wają tam już nikogo, ale parę lat temu ktoś ufun­do­wał piękny pomnik, żeby upa­mięt­nić żoł­nie­rzy Nowej Szko­cji, któ­rzy pole­gli w woj­nie krym­skiej. Znaj­duje się dokład­nie naprze­ciw bramy wej­ścio­wej i daje dużo pola do popisu dla wyobraźni – jak zwy­kłaś kie­dyś mówić. O, oto wresz­cie twój kufe­rek, a i chłopcy idą się poże­gnać. Czy naprawdę muszę uści­snąć rękę Karol­kowi Slo­ane’owi? Aniu, jego ręce są zawsze jak zde­chła ryba. Musimy cza­sami zapro­sić ich do nas. Pani Hanna powie­działa mi poważ­nie, że możemy przyj­mo­wać odwie­dziny mło­dych męż­czyzn dwa razy w tygo­dniu, pod warun­kiem, że wyjdą o roz­sąd­nej godzi­nie, a pani Ada popro­siła, oczy­wi­ście z uśmie­chem, aby nie sia­dali na jej pięk­nych podusz­kach. Oczy­wi­ście obie­ca­łam, że będę o to dbać, ale Bóg jeden wie, gdzie mogliby usiąść, chyba na pod­ło­dze, bo prze­cież jej poduszki są wszę­dzie! Pani Ada umie­ściła nawet jedną koron­kową na pia­ni­nie.

Ania śmiała się na cały głos. Wesoła szcze­bio­ta­nina Pri­scilli odnio­sła zamie­rzony efekt. Ania zna­la­zła w niej pocie­sze­nie. Tęsk­nota za domem na razie znik­nęła i nie wró­ciła, nawet kiedy wresz­cie zna­la­zła się sama w swo­jej małej sypialni. Pode­szła do okna i wyj­rzała. Ulica była przy­ciem­niona i spo­kojna. W oddali księ­życ świe­cił nad drze­wami na sta­rym cmen­ta­rzu St John, dokład­nie za wielką, ciemną głową lwa na pomniku. Ania zasta­na­wiała się, czy to led­wie tego ranka opu­ściła Zie­lone Wzgó­rze. Miała wra­że­nie, że upły­nęło mnó­stwo czasu, co spo­wo­do­wane było zmianą miej­sca i podróżą.

– Ten sam księ­życ świeci teraz nad Zie­lo­nym Wzgó­rzem – zamy­śliła się. – Ale nie będę myśleć o tym, bo to jest wła­śnie tęsk­nota za domem. Dzi­siaj nie będę pła­kać, odłożę to na odpo­wied­niej­szą porę. Teraz po pro­stu spo­koj­nie i roz­sąd­nie pójdę do łóżka i zasnę.

Boha­terka Cier­pień mło­dego Wer­tera Goethego (przyp. tłum.). [wróć]

Roz­dział IV. „Kwiet­niowa panienka”

roz­dział IV

„Kwiet­niowa panienka”1

King­sport jest sta­rym, uro­kli­wym mia­stem pocho­dzą­cym z początku cza­sów kolo­nial­nych i otu­lo­nym sta­ro­dawną atmos­ferą jak stara dama stro­jem sty­li­zo­wa­nym na ten z cza­sów jej mło­do­ści. Wpraw­dzie tu i ówdzie poja­wia się jakiś znak nowo­cze­sno­ści, jed­nak w grun­cie rze­czy pozo­staje nie­wiele zmie­nione. Pełne jest cie­ka­wych relik­tów i oto­czone roman­ty­zmem legend. Kie­dyś była to po pro­stu sta­nica gra­niczna na dzi­kich rubie­żach i w tam­tych cza­sach jedy­nie India­nie uroz­ma­icali mono­tonne życie osad­ni­ków. Póź­niej roz­ro­sło się i stało się kością nie­zgody mię­dzy Bry­tyj­czy­kami i Fran­cu­zami, oku­po­wane naj­pierw przez jed­nych, póź­niej przez dru­gich, a z każ­dej oku­pa­cji wycho­dziło z nową bli­zną zosta­wioną przez wal­czące nacje.

W mie­ście jest park, a w nim wieża Mar­tello, na któ­rej swoje auto­grafy skła­dają tury­ści, czę­ściowo wybu­rzony stary fran­cu­ski fort na wzgó­rzach nad mia­stem i wiele antycz­nych dział na publicz­nych skwe­rach. Są rów­nież inne histo­ryczne miej­sca, które mogą być eks­plo­ro­wane przez cie­kaw­skich, ale żadne z nich nie jest bar­dziej uro­kliwe niż stary cmen­tarz St John w samym środku mia­sta, w pobliżu sto­ją­cych po obu stro­nach ulicy spo­koj­nych, zabyt­ko­wych domów i ruchli­wych, tęt­nią­cych życiem nowo­cze­snych dróg z dru­giej strony. Każdy miesz­ka­niec King­sport czuje na sta­rym cmen­tarzu St John dreszcz dumy posia­da­cza, ponie­waż jeżeli mamy do czy­nie­nia z kimś ambit­nym, to na pewno jest tam pocho­wany któ­ryś z jego przod­ków, a sta­ro­dawna, prze­krzy­wiona tablica znaj­duje się nad jego głową lub roz­ciąga się ochron­nie nad gro­bem; na niej zapi­sane zostały wszyst­kie główne fakty jego losu. W więk­szo­ści te stare groby nie są spe­cjal­nie zdo­bione. W prze­wa­ża­ją­cej licz­bie zbu­do­wano je z brą­zo­wego lub sza­rego miej­sco­wego kamie­nia z grub­sza ocio­sa­nego, tylko w kilku przy­pad­kach pod­jęto próby ozda­bia­nia go. Nie­które przy­stro­jone są czaszką i skrzy­żo­wa­nymi kośćmi, a ta maka­bryczna deko­ra­cja bywa połą­czona z głową che­ru­bina. Wiele zruj­no­wa­nych leży na ziemi. W więk­szość ząb czasu wgryzł się tak bar­dzo, że część napi­sów została cał­ko­wi­cie zatarta, a inne dają się odszy­fro­wać z wielką trud­no­ścią. Cmen­tarz jest ude­ko­ro­wany jakby per­go­lami, ponie­waż prze­ci­nają go rzędy wią­zów i wierzb, a w ich cie­niu śpiący, któ­rych spo­kój nie­za­kłó­cony jest hała­sem ruchu ulicz­nego, zapewne leżą bez marzeń, na zawsze uko­jeni świ­stem wia­tru i szme­rem zwie­sza­ją­cych się nad nimi liści.

Następ­nego popo­łu­dnia Ania udała się na pierw­szą wycieczkę na stary cmen­tarz St John. Przed połu­dniem poszła z Pri­scillą do Red­mond, gdzie zare­je­stro­wały się jako stu­dentki, po czym tego dnia nie miały nic wię­cej do roboty. Dziew­czyny chęt­nie ucie­kły, ponie­waż nie było wcale miło w tłu­mie nie­zna­jo­mych, z któ­rych więk­szość miała raczej obcy i zagu­biony wygląd, jakby nie byli pewni, gdzie jest ich miej­sce.

April’s Lady – powieść Geo­r­gette Heyer (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki