Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szósta część serii książek o Ani.
Ania Blythe z mężem Gilbertem i najstarszym synem Jemem przeprowadzają się do nowego domu, któremu nadają nazwę Złoty Brzeg. Na świat przychodzi tu piątka dzieci Blythe'ów: obdarzony bogatą wyobraźnią Walter, bliźniaczki Nan i Di oraz syn Shirley i najmłodsza córka Berta Maryla nazywana Rillą.
Rodzinną sielankę zakłóca nagły przyjazd wiecznie niezadowolonej i zgorzkniałej ciotki Gilberta, Mary Marii Blythe. Ciotka krytykuje wszystko i wszystkich. Nie podobają jej się metody wychowywania dzieci, nie aprobuje traktowania służącej Susan Baker jak członka rodziny, narzeka też na kuchnię i sposób prowadzenia domu. Nawet Ania, mimo dobrej woli i wyrozumiałości, zaczyna tracić cierpliwość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
– Jak jasno świeci dzisiaj księżyc – powiedziała do siebie Ania Blythe, idąc ścieżką przez ogródek Wrightów do ich drzwi frontowych, na które w słonawym, poruszanym bryzą powietrzu opadały płatki kwitnącej wiśni.
Przystanęła na moment, aby rozejrzeć się po wzgórzach i lasach, tak bardzo kiedyś ukochanych, które dziś nadal ją zachwycały. Drogie Avonlea! Teraz – i od wielu zresztą lat – jej domem było Glen St Mary, ale tutaj było coś, czego Glen St Mary nigdy mieć nie będzie. Na każdym kroku napotykała ślady swojej młodości; pola, po których kiedyś spacerowała, witały ją serdecznie. Nie zamilkło echo dawnego, rozczulającego dziś życia – wręcz przeciwnie, otaczało ją zewsząd. Wszystkie miejsca, na które patrzyła, łączyły się z uroczymi wspomnieniami. Ogrody, w których straszyło, i kwitnące róże z minionych lat. Ania zawsze uwielbiała powroty do domu w Avonlea, nawet gdy powody przyjazdu nie były radosne. Tym razem wraz z Gilbertem przyjechali na pogrzeb jego ojca, a Ania została jeszcze na tydzień. Maryla i pani Małgorzata Linde nie chciały zgodzić się na jej szybki wyjazd.
Dawny pokój na facjatce nad gankiem zawsze na nią czekał i Ania, udając się na spoczynek w dniu przyjazdu, znalazła tam wielki bukiet wiosennych kwiatów, który zostawiła dla niej pani Linde. Natychmiast zatopiła w nim twarz i poczuła zapach niezapomnianych, minionych lat. Ania, którą kiedyś była, czekała tu na nią. Dawne wzruszenia i radości poruszyły jej serce, a pokoik na facjatce otoczył ją swymi ramionami, otulił i owinął. Patrzyła z miłością na łóżko przykryte zrobioną przez panią Linde kapą we wzorek z liści jabłonki, na czyściutkie poduszki wykończone koronką, którą udziergała pani Linde, na dywaniki Maryli roboty pokrywające podłogę, na lustro, w którym kiedyś odbijała się twarz malutkiej sierotki o gładkim, dziecięcym czole. Wspomniała, jak płaczem ukoiła się do snu pierwszej nocy dawno temu. Ania zapomniała, że jest spełnioną matką pięciorga dzieci i że w Złotym Brzegu Susan Baker znów w tajemnicy przed innymi robi na drutach maleńkie buciki; ponownie stała się Anią z Zielonego Wzgórza.
Kiedy pani Linde weszła, wnosząc czyste ręczniki, zastała ją rozmarzoną ze spojrzeniem utkwionym w lustrze.
– Cudownie mieć cię znowu w domu, Aniu, ot co. Minęło już dziewięć lat od twojego wyjazdu, lecz obie z Marylą nie możemy przestać za tobą tęsknić, mimo że nie jesteśmy już tak samotne, odkąd Tadzio się ożenił. Millie to urocza dziewczyna, a jakie piecze ciasta! Chociaż ciekawska z niej sroczka, wszystko ją interesuje! Zawsze jednak mówiłam i będę powtarzać, że nikt nie może równać się z tobą.
– Och, pani Małgorzato, tego lustra nie da się oszukać, a mówi ono wyraźnie: „Nie jesteś już taka młoda jak kiedyś” – kaprysiła Ania.
– Nadal masz bardzo dobrą cerę – pocieszyła ją pani Linde. – Oczywiście nigdy nie miałaś specjalnych rumieńców, więc nie było czego tracić.
– No i na razie nie pojawił się nawet ślad drugiego podbródka – odparła wesoło Ania. – A mój stary pokój doskonale mnie pamięta, pani Małgorzato. Cieszę się! Czułabym się zraniona, gdybym po przyjeździe przekonała się, że lustro mnie zapomniało. I cudownie znów zobaczyć księżyc wstający nad Lasem Strachów!
– Wygląda jak wielki kawał złota na niebie – powiedziała pani Linde nieco zaniepokojona własnym poetyckim nastawieniem i jednocześnie wdzięczna losowi, że Maryla tego nie słyszy.
– Proszę tylko spojrzeć na te spiczaste jodły na jego tle. I brzozy w dolince, które nadal wyciągają ramiona do srebrnego nieba. Teraz to już wielkie drzewa, a pamiętam, gdy były świeżo wyrośniętymi malutkimi krzewinami. Przez to od razu odczuwam upływ lat.
– Drzewa są jak dzieci – skomentowała pani Linde. – Na chwilę spuścisz je z oczu, a już stają się dorosłe! Spójrz na Freda Wrighta. Ma zaledwie trzynaście lat, a jest już prawie tak wysoki jak jego ojciec. Na kolację jest gorąca zapiekanka z kurczaka, a specjalnie dla ciebie zrobiłam ciasteczka cytrynowe. Nie obawiaj się – możesz spać w tym łóżku. Wywietrzyłam dzisiaj całą pościel, a Maryla, nie wiedząc o tym, zrobiła to samo. A potem także Millie! Mam nadzieję, że jutro pojawi się Mary Maria Blythe. Zawsze lubiła pogrzeby.
– Ciotka Mary Maria – Gilbert zawsze tak ją nazywa, chociaż jest tylko kuzynką jego ojca – zawsze mówi do mnie „Anusiu” – wzdrygnęła się Ania. – A kiedy spotkałyśmy się pierwszy raz po ślubie, powiedziała: „Jakie to dziwne, że Gilbert wybrał ciebie. Wokół niego było przecież tyle innych, uroczych dziewcząt”. Być może dlatego nigdy jej nie polubiłam i wiem, że Gilbert też za nią nie przepada, mimo że absolutnie nie chce się do tego przyznać.
– Czy Gilbert zostanie na długo?
– Nie, musi wrócić już jutro wieczorem. Pacjenci wzywają.
– Cóż, dobrze przypuszczałam, że odkąd w zeszłym roku odeszła jego matka, już nic go nie trzyma w Avonlea. Stary pan Blythe nigdy nie odzyskał formy po jej śmierci. Po prostu nie miał już po co żyć. Blythowie zawsze tacy byli. Zawsze. Zbyt wielką wagę przywiązywali do ziemskich rzeczy. Jakie to smutne, że nie ma już w Avonlea nikogo z ich rodziny! A to byli tacy dobrzy ludzie. Ale cóż, za to mamy w bród Sloane’ów, a Sloane’owie zawsze pozostaną Sloane’ami i będą nimi do końca świata. Amen.
– Niech sobie będzie tylu Sloane’ów, ile chce. Po kolacji wyjdę do starego sadu na spacer w świetle księżyca. Przypuszczam, że kiedyś w końcu będę musiała iść do łóżka, chociaż – moim zdaniem – spanie w księżycową noc to marnowanie czasu, ale wstanę wcześnie, żeby sprawdzić, jak pierwsze słabe poranne światło przedziera się przez Las Strachów. Niebo stanie się koralowe, rudziki będą podskakiwać w okolicy, być może nawet szary wróbelek wyląduje na parapecie, a w ogrodzie zakwitną stokrotki.
– Ale króliki zjadły cały klomb czerwcowych lilii – zatroskała się pani Linde, schodząc na dół i czując pewną ulgę, że nie musi już rozprawiać o księżycu. Ania była zawsze trochę dziwna pod tym względem, a teraz można śmiało stwierdzić, iż nie ma nadziei, by kiedykolwiek z tego wyrosła.
Diana wyszła ścieżką na spotkanie przyjaciółki. Nawet w świetle księżyca widać było, że jej włosy są nadal czarne, policzki różowe, a oczy równie błyszczące jak kiedyś. Ale światło księżyca nie pozwalało ukryć faktu, że w minionych latach przybrała na wadze, a przecież nigdy nie była chudziną, jak mawiali ludzie w Avonlea.
– Nie martw się, kochanie. Nie zostanę długo.
– Miałabym się z tego powodu martwić? – powiedziała z wyrzutem Diana. – Wiesz, że wolałabym spędzić wieczór z tobą, niż iść na to przyjęcie. Nie nacieszyłam się jeszcze twoim towarzystwem, a wyjeżdżasz już pojutrze. A brat Freda… rozumiesz… po prostu musimy jechać.
– Oczywiście że musicie, przecież wpadłam tylko na chwilę. Przyszłam naszą starą trasą, mijając Źródełko Leśnej Bogini, przez Las Strachów, obok altanki w waszym ogrodzie, a potem wzdłuż Zwierciadła Wierzb, gdzie zatrzymałam się, żeby popatrzeć jak kiedyś na odwrócone w wodzie odbicia drzew. Ależ one urosły!
– Wszystko urosło – powiedziała Diana z westchnieniem.
– Kiedy patrzę na małego Freda… Wszyscy tak bardzo się zmieniliśmy, z wyjątkiem ciebie, ty się nie zmieniasz, Aniu! Jak to się dzieje, że nadal jesteś szczupła? Popatrz na mnie!
– Nabrałaś nieco wyglądu matrony – zaśmiała się Ania. – Ale na razie jeszcze nie rozrosłaś się wszerz, co bywa typowe dla średniego wieku, Di. A co do braku zmian u mnie, otóż pani H.B. Donnell zgadza się z tobą. Powiedziała mi na pogrzebie, że nie wyglądam nawet o dzień starsza, ale pani Harmonowa Andrews tak nie myśli. Rzekła: „Moja droga Aniu, wyglądasz mizernie”. Wszystko zależy od punktu widzenia patrzącego lub od jego świadomości. Kiedy oglądam zdjęcia w magazynach, dociera do mnie, że mimo wszystko trochę się starzeję; bohaterowie i bohaterki zaczynają zdawać się zbyt młodzi, ale nie przejmujmy się, Di. Jutro odzyskamy młodość! Właśnie przyszłam ci to oznajmić. Zrobimy sobie wolne popołudnie i wieczór i przewietrzymy nasze dawne czasy. Wszystkie po kolei! Będziemy spacerować po wiosennych polach i przez stare lasy pełne paproci. Zobaczymy dawne, znajome miejsca, które tak bardzo kochałyśmy, i wzgórza, gdzie ponownie spotkamy nasze dawne czasy. Jak wiesz, wiosną wszystko jest możliwe! Przestaniemy się czuć odpowiedzialnymi matkami i będziemy roztrzepane, o co nadal podejrzewa nas pani Linde w swym wielkodusznym sercu. Nie ma skąd czerpać radości, jeśli jest się stale rozsądnym, Diano.
– Ojej, ależ mi się podoba to, co mówisz! Bardzo chciałabym, ale…
– Nie zgadzam się na żadne „ale”. Wiem, że martwisz się o to, kto przygotuje kolację.
– Nie całkiem. Ania Kordelia potrafi równie dobrze jak ja poradzić sobie z tym obowiązkiem, mimo że ma dopiero jedenaście lat – oświadczyła dumnie Diana. – I tak miała się tym zająć, gdyż wybierałam się na spotkanie charytatywne, ale nie pójdę. Za to wybiorę się z tobą na wycieczkę. Będę miała wrażenie, że moje marzenia się spełniają. Wiesz, Aniu, że często wieczorem udaję, że znów jesteśmy małymi dziewczynkami. Wezmę dla nas kolację.
– A zjemy ją w ogrodzie Hester Grey! Mam nadzieję, że on wciąż istnieje?
– Ja też – powiedziała z powątpiewaniem Diana. – Nie byłam tam od wyjścia za mąż. Ania Kordelia chodzi sporo po okolicy, ale zawsze ją proszę, żeby nie oddalała się zbytnio od domu. Uwielbia włóczęgi po lasach. I pewnego dnia, kiedy skrzyczałam ją za mówienie do siebie w ogrodzie, odparła, że przecież nie mówi do siebie, ale do duszków kwiatów. Pamiętasz ten serwis herbaciany dla lalek w różane pączki, który przysłałaś jej na dziewiąte urodziny? Nie brakuje w nim nawet jednej filiżanki! Bardzo o niego dba. Używa go tylko wtedy, kiedy na podwieczorek zaprasza trójkę zielonych ludzików. Nie udało mi się wyciągnąć z niej, kogo tak określa. Muszę ci powiedzieć, Aniu, że pod pewnymi względami jest o wiele bardziej podobna do ciebie niż do mnie.
– Prawdopodobnie nadanie dziecku imienia pociąga za sobą dużo poważniejsze konsekwencje, niż można pomyśleć, nawet Szekspirowi nie przyszło to do głowy. Nie zwalczaj fantazji Ani Kordelii, Diano. Żal mi dzieci, którym nie wolno spędzić kilku lat w krainie czarów.
– Oliwia Sloane jest teraz nauczycielką – rzekła Diana z powątpiewaniem. – Wyobraź sobie, że ma licencjat i podjęła się pracy w szkole na rok, aby mieszkać blisko matki. Twierdzi, że dzieci należy wdrożyć do stawiania czoła rzeczywistości.
– Czy naprawdę dożyłam chwili, kiedy w twoim głosie słychać sloanowatość, Diano Wright?
– Nie, nie, nie! Nie lubię jej ani trochę. Ma takie okrągłe, wytrzeszczone niebieskie oczy jak cały ten jej klan. Nie mam nic przeciwko marzeniom Ani Kordelii. Są tak piękne jak kiedyś twoje! A życie samo zmusi ją do stawiania czoła rzeczywistości.
– Świetnie, a więc wszystko ustalone. Przyjdź na Zielone Wzgórze około drugiej. Napijemy się wina z czerwonej porzeczki, które Maryla znowu produkuje mimo tego, co mówią pastor i pani Linde, a wtedy poczujemy jeszcze intensywniej diabelski nastrój!
– Czy pamiętasz dzień, w którym mnie upiłaś tym winem? – zachichotała Diana, która nie miała nic przeciwko diabelskiemu nastrojowi, sugerowanemu przez Anię. Każdy kto znał Anię, wiedział, że jej intencje nie mają nic wspólnego z szatanem – po prostu taki miała sposób wyrażania się.
– Spędzimy uroczy dzień na wspominkach, Diano. Teraz jednak nie zatrzymuję cię już dłużej. Oto Fred nadjeżdża powozem. Masz śliczną sukienkę.
– Fred zmusił mnie do tego zakupu na wesele. Raczej nas na to nie stać, bo przecież postawiliśmy nową stodołę, ale on się uparł, że nie pozwoli, żeby jego żona wyglądała jak biedna sierota w towarzystwie, gdzie wszyscy będą wystrojeni jak nigdy w życiu. Czy nie jest to typowe dla mężczyzny?
– Och, zupełnie jakbym słyszała panią Elliot z Glen – zganiła ją Ania. – Strzeż się przed rozwijaniem tej tendencji. Czy chciałabyś żyć w świecie bez mężczyzn?
– To byłoby straszne – przyznała Diana. – Tak, tak, Fred, już idę! O, w porządku, do jutra w takim razie, Aniu.
W drodze powrotnej Ania zatrzymała się przy Źródełku Leśnej Boginki. Bardzo lubiła ten stary strumyk. Wytężała słuch, aby usłyszeć dźwięk dziecięcego śmiechu, który pozostał w przepływającej wodzie i teraz zdawał się do niej powracać. Swoje dawne sny widziała odzwierciedlone w czystej wodzie źródełka; stare przysięgi i szepty. Strumyk zachował je i teraz mruczał, przypominając o nich, ale nie słyszał ich nikt oprócz niej i mądrych, starych świerków z Lasu Strachów.
– Cóż za uroczy dzień, specjalnie dla nas – powiedziała Diana. – Obawiam się jednak, że to jedyny taki moment, gdyż jutro zanosi się na deszcz.
– Nie przejmuj się. Dziś skorzystamy z jego urody, nawet jeżeli jutro nie zobaczymy słońca. Dzisiaj możemy cieszyć się swoją przyjaźnią, mimo iż jutro nie będziemy już razem. Popatrz na długie, złotozielone wzgórza i dolinki pokryte błękitną mgiełką; to wszystko jest nasze, Diano. Nic nie szkodzi, że to najdalej położone wzgórze jest zapisane na nazwisko Abnera Sloane’a, dzisiaj należy do nas! Wiatr wieje z zachodu – zawsze czuję głód przygód, gdy wieje zachodni wiatr. Odbędziemy wspaniałą wspólną włóczęgę!
I tak się stało. Udały się do wszystkich dawnych ukochanych zakątków: na Dróżkę Zakochanych, do Lasu Strachów, do Fiołkowej Doliny, na Brzozowy Przesmyk, do Jeziora Lśniącej Toni. Tu i ówdzie dostrzegły pewne zmiany. Niewielki pierścień młodych brzózek, gdzie kiedyś bawiły się w dom, rozrósł się teraz w wielkie drzewa. Brzozowy Przesmyk, dawno nieużywany, zarósł. Jezioro Lśniącej Toni całkowicie zniknęło, pozostawiając jedynie wilgotną porośniętą mchem zapadlinę. Ale Fiołkowa Dolina błękitniała od fiołków, a młodziutka jabłonka, którą kiedyś Gilbert odkrył w głębi lasu, rozrosła się w olbrzymie drzewo, które teraz całe było pokryte drobnymi pączkami kwiatów ze szkarłatną końcówką. Spacerowały z odkrytymi głowami. Włosy Ani nadal połyskiwały jak polerowany mahoń, a Diany błyskały czernią. Wymieniały radosne, pełne zrozumienia, ciepłe i przyjazne spojrzenia. Chwilami spacerowały w milczeniu; Ania zawsze utrzymywała, że dwie osoby tak bliskie sobie jak ona z Dianą są w stanie wyczuwać swoje myśli. Czasami urozmaicały rozmowę wspomnieniami. „Czy pamiętasz dzień, kiedy zarwał się pod tobą dach kurnika Cobbów na Tory Road? A pamiętasz, jak skoczyłyśmy na ciotkę Józefinę? A nasz Klub Powieściowy? A odwiedziny pani Morgan, którą przyjmowałaś z nosem pofarbowanym na czerwono? Czy pamiętasz, jak dawałyśmy sobie sygnały z okien, używając do tego świeczek? A cudowne wesele panny Lawendy i błękitne kokardy Karoliny? I jeszcze „Stowarzyszenie na rzecz ulepszania Avonlea?”. Miały wrażenie, że nadal słyszą wybuchy własnego śmiechu, którego echo przywracało minione lata.
Stowarzyszenie zmarło spokojną śmiercią wkrótce po zamążpójściu Ani.
– Nie potrafili go utrzymać przy życiu, Aniu. Młodzież w Avonlea jest zupełnie inna niż za naszych czasów.
– Nie mów tak, jakby nasze czasy się zakończyły, Diano. Mamy dopiero piętnaście lat i pokrewne dusze. Powietrze nie tylko jest przepełnione światłem, ono jest samym światłem! Myślę, że udało mi się już rozwinąć skrzydła.
– Ja też tak się czuję. – Diana zapomniała, że tego ranka waga ujawniła, że przekroczyła siedemdziesiąt pięć kilogramów.
– Często marzę, żeby zmienić się na krótki moment w ptaka. Jakie to musi być cudowne unosić się w powietrzu!
Dokoła nich roztaczało się niezwykłe piękno. Nieoczekiwane odcienie błyskały pośród ciemnych lasów i zachęcały do dalszego spaceru. Wiosenne słońce przesiewało się przez młode, zielone listki. Wszędzie słychać było radosne trele. Co rusz pojawiały się drobne zagłębienia, jakby wypełnione płynnym złotem. Zza każdego zakrętu dobiegał ich nowy, świeży wiosenny zapach: korzenny paproci, balsamiczny jodeł, świeżo przeoranych pól. Przechodziły drogą osłoniętą kotarami kwitnącej dzikiej wiśni, trawiastym polem pełnym drobnych świerków, które dopiero rozpoczynały swe życie i wyglądały jak elfy pośród trawy, mijały strumyki jeszcze nie dosyć szerokie, aby wyskoczyć ze swego koryta, śniadki pod jodłami, zwinięte młode paprocie i brzozę, z której jakiś wandal oderwał w kilku miejscach białą osłonkę, ukazując przebarwienia kory pod spodem. Ania tak długo patrzyła na jej kibić, że aż zdziwiła Dianę. Ta nie dostrzegała jak Ania przebarwień: od najczystszej kremowej bieli, poprzez wytworne złote tony ciemniejące i ciemniejące, aż do wewnętrznej warstwy ujawniającej najgłębsze bogactwo brązów, jakby sugerując, że wszystkie brzozy wyglądające jak chłodne panienki kryją w środku ciepło zabarwione uczuciem.
– Prastary ogień ziemi w ich sercach – mruknęła Ania.
I wreszcie, po przejściu małego leśnego wąwozu, jesienią zawsze pełnego muchomorów, odnalazły ogród Hester Grey. Nie był prawie wcale zmieniony. Nadal pachniał słodko tymi samymi kwiatami. Było tam pełno czerwcowych lilii, jak Diana nazywała narcyzy. Rząd wiśni nieco się postarzał, ale obecnie pozostawały w śnieżnobiałym rozkwicie. Można było odnaleźć centralną aleję różaną i starą groblę białą od kwiatków truskawki, niebieską od fiołków i zieloną od młodych paprotek. Piknikową kolację zjadły w kącie ogródka, siedząc na omszałych kamieniach. Za nimi znajdował się krzew bzu, który rozciągał purpurowe kiści w nisko wiszącym słońcu. Obie wygłodniały i z apetytem konsumowały przygotowane przez siebie smakołyki.
– Ależ wszystko nabiera dodatkowego smaku, gdy jemy w takim otoczeniu! – westchnęła z zadowoleniem Diana. – To twoje ciasto czekoladowe, Aniu! Cóż, trudno dobrać właściwe słowa, by je opisać. Koniecznie musisz dać mi przepis, na pewno zachwyci Freda. Jemu los sprzyja – obojętnie co je, pozostaje szczupły. A ja ciągle powtarzam sobie, że przestanę jeść ciasto, ponieważ z roku na rok coraz bardziej od niego tyję. Strasznie się boję, żeby się nie roztyć jak ciotka Sara. Była tak gruba, że nie mogła sama się podnieść. Musiano ją ciągnąć do pionu w kilka osób! Ale jak widzę twoje ciasto lub to serwowane wczoraj wieczorem na przyjęciu, ulegam. Zresztą przecież obraziliby się, gdybym nie jadła.
– Dobrze się bawiłaś?
– O tak, do pewnego momentu, ale potem wpadłam w szpony kuzynki Freda, Henrietty. Jest zachwycona, kiedy znajdzie słuchacza, któremu może opowiedzieć o wszystkich swoich przypadłościach i sensacjach w trakcie ich przechodzenia i jak niewiele brakowało, a pękłby jej wyrostek robaczkowy, gdyby w porę go nie usunięto. „Założyli mi piętnaście szwów, och, Diano, jak się nacierpiałam!”. No, przynajmniej ona się dobrze ubawiła, aczkolwiek moim kosztem. Prawdą jest, że się nacierpiała, więc nic dziwnego, że korzysta z przyjemności, jaką daje jej teraz opowiadanie o tych przeżyciach. Jim był taki śmieszny, nie wiem jednak, czy podobało się to Mary Alice. Jeden malutki kawałeczek, skoro i tak przyjdzie ponieść karę. Mały kawałek chyba nie zrobi różnicy? Więc wracając do sprawy, oto co powiedział: że wieczorem przed weselem tak straszliwie się bał, że prawie był gotów wsiąść do pociągu i uciec na statek. Oświadczył, że wszyscy panowie młodzi zawsze tak się czują. Może nie każdy się do tego przyznaje. Chyba nie przypuszczasz, żeby Gilbert i Fred też odczuwali coś podobnego, co, Aniu?
– Jestem pewna, że nie.
– To samo powiedział Fred, kiedy go zapytałam. Powiedział, że bał się tylko jednej rzeczy: że jak Rose Spencer w ostatniej chwili zmienię zdanie, ale jestem przekonana, że trudno odgadnąć, co naprawdę myśli mężczyzna. Teraz już nie ma sensu się tym martwić. Jak przyjemnie spędziłyśmy to popołudnie! Na nowo przeżyłyśmy tyle szczęśliwych chwil. Jaka szkoda, że musisz już jutro jechać, Aniu.
– A czy ty nie mogłabyś przyjechać któregoś dnia latem do Złotego Brzegu, Diano? Zanim… zanim przez jakiś czas nie będę w stanie przyjmować gości.
– Z wielką przyjemnością, ale latem chyba nie zdołam się wyrwać z domu. Zawsze jest tyle roboty.
– Wreszcie przyjedzie Rebbeca Dew, z czego bardzo się cieszę, i obawiam się, że ciotka Mary Maria także sugerowała to Gilbertowi. Prawdę mówiąc, ani jemu, ani mnie nie zależy zbytnio na jej towarzystwie, ale to krewna i nie wypada odmówić.
– Być może wpadnę do ciebie zimą. Chciałabym znów zobaczyć Złoty Brzeg. Masz uroczy dom, Aniu, i uroczą rodzinę.
– Złoty Brzeg jest milutki i teraz już go kocham, ale kiedyś myślałam, że nigdy go nie zaakceptuję. Na początku, po przeprowadzce, byłam wściekła. Nienawidziłam tego miejsca za wszystkie jego zalety. Obrażały mój wymarzony dom. Pamiętam, jak powiedziałam ze smutkiem do Gilberta, kiedy go opuszczaliśmy: „Nigdzie nie będziemy tak szczęśliwi jak tutaj”. Przez jakiś czas pozwalałam sobie na luksus tęsknoty, a potem powoli zaczęłam przyzwyczajać się i nabierać sentymentu do nowego miejsca, choć starałam się to zwalczyć. Naprawdę. Ale wreszcie musiałam się poddać i przyznać, że kocham Złoty Brzeg. I od tej pory wciąż nabieram do niego coraz więcej sentymentu. Nie jest zbyt stary; zbyt stare domy przygnębiają. I nie jest za nowy; zbyt nowoczesne są niewyrobione. A ten jest w sam raz. Uwielbiam każdy jego pokój. Wszystkie mają jakieś wady, lecz także zalety, coś, co odróżnia je od innych, nadaje osobowość. Uwielbiam te wspaniałe drzewa przy trawniku! Nie mam pojęcia, kto je zasadził, ale za każdym razem, gdy wchodzę na górę, zatrzymuję się na półpiętrze, gdzie – jak wiesz – znajduje się to urocze okienko z szerokim siedzeniem na parapecie, i siadam tam, wyglądam przez moment i mówię: „Niech Bóg błogosławi człowieka, który zasadził te drzewa, obojętnie kim był”. W gruncie rzeczy mamy może zbyt wiele drzew wokół domu, ale nie zrezygnujemy nawet z jednego.
– To zabrzmiało jak słowa Freda. Uwielbia tę wielką wierzbę na południe od naszego domu. Zasłania widok z okien salonu i powtarzam mu o tym ustawicznie, a on odpowiada: „Czy chcesz przez to powiedzieć, że dla widoku byłabyś skłonna ściąć takie piękne drzewo?”. Tak więc wierzba pozostaje nietknięta, a ponieważ jest urocza, dlatego właśnie nazwaliśmy nasz dom Farmą Samotnej Wierzby. Bardzo podoba mi się nazwa Złoty Brzeg, to takie miłe określenie.
– To właśnie powiedział Gilbert. Nieźle się bawiliśmy, starając się znaleźć nazwę. Próbowaliśmy kilkunastu, ale żadna nie pasowała. Ale kiedy wpadliśmy na Złoty Brzeg, wiedzieliśmy od razu, że ta nazwa jest trafna. Cieszę się, że mamy duży, przestronny dom, jaki jest nam potrzebny przy dużej rodzinie. Dzieci także go uwielbiają, mimo że są jeszcze małe.
– To takie aniołeczki. – Diana ukroiła sobie następny kawałek ciasta czekoladowego. – Myślę, że moje dzieci są ładne, ale twoje mają w sobie coś nadzwyczajnego. A te twoje bliźniaczki! Ich zazdroszczę ci najbardziej; zawsze marzyłam o bliźniętach.
– Cóż, nie udało mi się uchronić przed bliźniętami, to moje przeznaczenie, ale jestem rozczarowana, że moje córeczki nie wyglądają identycznie. Zupełnie nie są do siebie podobne. Chociaż Nan jest ładna, z brązowymi włosami, piwnymi oczami i uroczą cerą, Di to ulubienica ojca, ponieważ ma zielone oczy i rude włosy. Rude kręcone włosy. Shirley to oczko w głowie Susan. Bardzo długo po jego urodzeniu chorowałam i to ona się nim zajmowała. Teraz mam wrażenie, że uważa go za własnego synka. Nazywa go swoim małym brązowym chłopczykiem i straszliwie rozpieszcza.
– A jest nadal tak malutki, że wymaga zaglądania do pokoju, żeby sprawdzić, czy się nie rozkopał i ponownie go opatulić – powiedziała zazdrośnie Diana. – Jack ma dziewięć lat, jak wiesz, i już nie chce, bym go traktowała jak malucha. Twierdzi, że jest na to zbyt duży. A ja tak bardzo to lubiłam. Bardzo bym chciała, żeby dzieci nie dorastały tak szybko!
– Żadne z moich dzieci nie doszło jeszcze do tego etapu, chociaż zauważyłam, że od kiedy Jem zaczął chodzić do szkoły, nie chce trzymać mnie za rękę, kiedy przechodzimy przez wioskę. Ale zarówno on, jak i Walter, i Shirley, domagają się, żebym kładła ich do łóżka. Walter traktuje to jako rytuał, z którego nie zrezygnuje.
– Ty jeszcze nie musisz martwić się z powodu ich planów na przyszłość. Wyobraź sobie, że Jack szaleje na punkcie wojska i chce być żołnierzem, jak dorośnie. Wyobraź sobie!
– Nie martwiłabym się tym. Zaraz zamarzy mu się coś całkiem innego i zapomni o wojsku. Wojna jest sprawą przeszłości. Jem marzy o zostaniu marynarzem jak kapitan Jim, a Walter chciałby być poetą. Nie jest podobny do pozostałych, ale wszyscy kochają drzewa i uwielbiają bawić się w Dolinie – małej dolince tuż obok Złotego Brzegu, ze ścieżkami i strumieniem. Bardzo zwykłe miejsce. Zagłębienie dla innych, ale dla nich kraina czarów. Wszyscy mają jakieś wady, ale są razem nieźli i na szczęście panuje wśród nich miłość. Cieszę się na myśl, że jutro o tej porze będę z powrotem w Złotym Brzegu, będę opowiadać moim dzieciaczkom bajki na dobranoc i chwalić Susan z powodu jej kalceolarii i paprotki. Susan ma dobrą rękę do paprotek, nikt nie umie hodować ich jak ona. Zupełnie uczciwie mogę komplementować jej paprotki ponad niebiosa, ale kalceolarie, Diano! Nie uważam ich za kwiaty, ale nie chcę ranić uczuć Susan, mówiąc jej to. Zawsze jakoś z tego wybrnę, Opatrzność jeszcze mnie nie zawiodła. Susan jest taka kochana. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. A pamiętam, że kiedyś nazwałam ją outsiderem!1. Tak, przyjemnie jest myśleć o powrocie do domu. Lecz mimo to ze smutkiem wyjeżdżam z Zielonego Wzgórza. Tak tu pięknie. Z Marylą i tobą. Nasza przyjaźń pozostaje cudowną rzeczą, Diano.
– Tak, zawsze chcę to powiedzieć, a nie umiem mówić takich rzeczy jak ty, Aniu, ale dotrzymałyśmy naszych starych uroczystych przysiąg i obietnic, prawda?
– Zawsze. I zawsze ich będziemy dotrzymywać.
Ania chwyciła Dianę za rękę. Siedziały długo w milczącym porozumieniu. Długie wieczorne cienie kładły się na trawach i kwiatach, a zieloność objęła łąki w oddali. Słońce zachodziło. Szaroróżowe cienie nieba pogłębiały się i bladły za drzewami. Wiosenny półmrok ogarnął ogród Hester Grey, gdzie nikt nigdy nie spacerował. Rudziki dekorowały wieczorne powietrze fletopodobnym pogwizdywaniem. Wielka gwiazda pojawiła się nad białymi wisienkami.
– Pierwsza gwiazda to zawsze cud – rozmarzyła się Ania.
– Mogłabym siedzieć tu całe wieki – wtórowała jej Diana. – Z żalem myślę o powrocie.
– Ja też, ale przecież tylko udawałyśmy, że mamy po piętnaście lat. Musimy pamiętać o naszych rodzinach. Ależ te bzy pachną! Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, Diano, że w zapachu kwitnących bzów jest coś nie całkiem przyzwoitego? Gilbert śmieje się, kiedy o tym mówię. Też je bardzo kocha, ale ja mam zawsze wrażenie, że pamiętają one o jakiejś tajemnicy. Bardzo słodkiej tajemnicy.
– Ich zapach jest za mocny do domu. Zawsze tak uważałam. – Diana podniosła talerz z resztą ciasta czekoladowego, popatrzyła nań z tęsknotą, potrząsnęła głową i włożyła do koszyka z wyrazem wielkiej godności osobistej i poświęcenia na twarzy.
– Czyż nie byłoby to śmieszne, Diano, gdybyśmy teraz, w drodze do domu, spotkały nasze własne piętnastoletnie osóbki biegnące Dróżką Zakochanych?
Dianę przejęły ciarki.
– Nie, nie przypuszczam, żeby to było śmieszne, Aniu. Ojej, nie zauważyłam, że się tak ściemniło. Przyjemnie robi się różne rzeczy przy świetle dziennym, ale…
Szły w ciszy spokojnie do domu przy świetle zachodu rozpalonym nad starymi wzgórzami, a w ich sercach płonęły dawne, gorące uczucia.
Ania zakończyła tydzień pełen przyjemności, zanosząc rankiem następnego dnia kwiaty na grób Mateusza, a po południu wsiadła w Carmody do pociągu jadącego do domu. Przez jakiś czas rozmyślała o wszystkich ukochanych miejscach, jakie pozostawiła za sobą, a następnie jej myśli pobiegły w kierunku tego, co czekało na nią u końca podróży. Jej serce śpiewało cały czas, ponieważ już wracała; do swego radosnego domu, gdzie każdy, kto przeszedł przez próg, wiedział, że jest w mieszkaniu przepełnionym śmiechem, ze srebrnymi kubeczkami, zdjęciami i niemowlętami – cennymi istotkami o kręconych włosach i pulchnych kolankach. Do domu, gdzie serdecznie ją witają wszystkie pokoje, gdzie cierpliwie czekają na nią krzesła i suknie w szafie, gdzie zawsze czci się wszelkie rocznice i zachowuje szeptane do uszek sekrety.
Cudownie jest wracać do domu – myślała, wyciągając z kieszeni list od małego synka, z którego śmiała się radośnie poprzedniego wieczoru, czytając go z dumą mieszkańcom Zielonego Wzgórza. Pierwszy list od jej dziecka! Całkiem zgrabnie sformułowany jak na siedmiolatka, który zaledwie od roku uczęszczał do szkoły, choć ortografia Jema daleka była od poprawnej, a w jednym rogu znajdował się kleks.
Di płakała całą noc, ponieważ Tommy Drew powiedział, że spali jej lalkę w ognisku. Susan opowiada nam śliczne bajki wieczorem, ale to nie to samo co Ty, Mamusiu. Pozwoliła mi pomóc siać kwiatki wczoraj wieczorem.
Jakże mogłam być szczęśliwa z dala od nich przez cały tydzień? – pomyślała przejęta wyrzutami sumienia kasztelanka Złotego Brzegu.
– Jak cudownie, że wyszedłeś po mnie na stację! – ucieszyła się, wysiadając z pociągu w Glen St Mary prosto w ramiona męża. Nie wiedziała, czy Gilbert wyjdzie po nią na dworzec, stale ktoś umierał lub się rodził, ale powrót do domu bez niego wydawał się Ani niemożliwy. Miał na sobie przyjemny, nowy jasnoszary garnitur (Bardzo się cieszę, że włożyłam tę falbaniastą beżową bluzkę do brązowej garsonki, mimo że pani Linde uznała, że szaleństwem jest ubierać się tak na podróż. W przeciwnym wypadku nie wyglądałabym tak ładnie dla Gilberta).
Złoty Brzeg przywitał ich pełną iluminacją radosnych japońskich latarenek zwieszających się z werandy. Ania pobiegła radośnie ścieżką, wzdłuż której rosły narcyzy.
– Złoty Brzegu, wróciłam! – krzyknęła.
Nagle wszyscy ją otoczyli, śmiejąc się, krzycząc i gestykulując, a w tle uśmiechała się Susan Baker. Dzieci trzymały w rączkach bukiety – specjalnie dla niej, nawet dwuletni Shirley.
– Och, jakie śliczne powitanie, cały Złoty Brzeg wygląda na szczęśliwy! Jak cudownie, że rodzina wita mnie z taką radością!
– Jeżeli jeszcze kiedyś sobie pojedziesz, mamusiu – powiedział Jem z powagą – pójdę do szpitala i dam sobie wyciąć wyrostek robaczkowy.
– Jak to zrobisz? – zapytał Walter.
– Ciiiii! – Jem porozumiewawczo szturchnął Waltera i tajemniczo wyszeptał – Wiem, że to boli, ale chcę nastraszyć mamusię, żeby już więcej nie wyjeżdżała.
Ania chciała zrobić setki rzeczy naraz: przytulić każdego, wybiec w zmierzch i zebrać stokrotki, które kwitły wszędzie w Złotym Brzegu, podnieść małą, zniszczoną laleczkę z dywanu, usłyszeć wszystkie ploteczki i nowiny, gdyż każdy pragnął coś jej opowiedzieć. I to, jak Nan wepchnęła sobie do nosa zakrętkę od wazeliny, kiedy doktor był poza domem, a Susan nie wiedziała, co zrobić („Zapewniam panią, pani doktorowo kochana, przeżyłam to strasznie!”), i jak krowa pani Judowej Palmer połknęła pięćdziesiąt siedem gwoździ i trzeba było sprowadzić weterynarza z Charlottetown, jak roztargniona pani Fennerowa Douglas stawiła się w kościele z gołą głową, jak tatuś wykopał wszystkie dmuchawce z trawnika („A między nami mówiąc, co do niemowlaków, pani doktorowo kochana, to przyjął urodziny ośmiu, kiedy pani była w podróży”), jak pan Tom Flagg pofarbował sobie wąsy, a przecież jego żona zmarła zaledwie dwa lata temu, jak Rose Maxwell z Harbour Head porzuciła Jima Hudsona z Upper Glen, a on wysłał jej rachunek za wszystko, co jej dotychczas kupił, jak wielka liczba osób stawiła się na pogrzebie pani Amasowej Warren, jak kotu Cartera Flagga ktoś wygryzł kawał ciała u nasady ogona, jak znaleziono Shirleya w stajni stojącego pod jednym z koni. („Pani doktorowo kochana, po tym przeżyciu nigdy nie wrócę do siebie”), jak – niestety – okazało się, że śliwka węgierka choruje na zarazę, jak Di przez cały dzień śpiewała „Mamusia wraca dzisiaj, wraca dzisiaj” na melodię znanej piosenki, jak Joemu Reese’owi przytrafiło się zezowate kociątko, ponieważ przyszło na świat z otwartymi oczami, jak Jem usiadł przypadkowo na lep na muchy, zanim włożył spodnie, i jak Shrimp wpadł do beczki z deszczówką.
– Prawie utonął, pani doktorowo kochana, ale na szczęście doktor usłyszał jego piski w samą porę i wyciągnął go za tylne nogi („Co oznacza w samą porę, mamusiu?”).
– Wydaje się, że nie pozostawiło to żadnych śladów – powiedziała Ania, gładząc błyszczące czarno-białe kształty zadowolonego kociaka o wielkich szczękach, który mruczał na krześle w świetle kominka. Prawdę mówiąc, siadanie na jakimkolwiek krześle w Złotym Brzegu nie było bezpieczne. Najpierw trzeba było upewnić się, czy nie zajmuje go jakiś kot. Susan, która nie przepadała za kotami, przysięgała, że musiała nauczyć się je lubić w samoobronie. Co do Shrimpa – Gilbert nazwał go tak rok temu, kiedy Nan przyniosła nieszczęsne wychudzone kocię ze wsi, gdzie je torturowali chłopcy, i to imię wówczas pasowało do niego, chociaż teraz już nie bardzo było odpowiednie.
– Ale, ale, Susan! Co stało się z Gogiem i Magogiem? Mam nadzieję, że nikt ich nie stłukł?
– Nie, nie, pani doktorowo kochana! – wykrzyknęła Susan, rumieniąc się ze wstydu, i wybiegła z pokoju. Powróciła szybko z dwoma pieskami z porcelany, które zawsze sprawowały rządy na gzymsie kominka w Złotym Brzegu. – Zupełnie nie rozumiem, jak mogłam zapomnieć postawić je tu z powrotem przed pani przyjazdem. Widzi pani, pani doktorowo kochana, pani Charlesowa Day z Charlotte Town odwiedziła nas dzień po pani wyjeździe, a wie pani, jak ona jest staranna i dokładna. Walter uznał, że powinien ją zabawiać i zaczął od pokazywania jej piesków. „Ten nazywa się God, a tamten My God2”. Byłam przerażona, a jak spojrzałam na twarz pani Day, myślałam, że padnę. Wyjaśniłam, najlepiej jak mogłam, gdyż nie chciałam, żeby uznała nas za rodzinę bałwochwalców, ale zdecydowałam odłożyć psy do szafki z porcelaną, aby nie było ich widać przynajmniej do czasu pani powrotu.
– Mamusiu, kiedy wreszcie będziemy jeść kolację? – zapytał żałośnie Jem. – Aż skręca mnie z głodu. Och, mamusiu, zrobiliśmy ulubione danie wszystkich.
– My to zrobiliśmy, jak powiedziała pchła do słonia – skomentowała Susan. – Uznaliśmy, że pani powrót powinien być uczczony w należyty sposób. Zaraz, zaraz, a gdzie jest Walter? W tym tygodniu to on ogłasza gongiem posiłki!
Kolacja była prawdziwym świętem, a układanie dzieci rozkoszne! Susan pozwoliła Ani nawet położyć do łóżka Shirleya, widząc, z jakim namaszczeniem za to się zabiera.
– To nie jest zwykły dzień, doktorowo kochana – powiedziała uroczyście.
– Żaden dzień nie jest zwykły! Każdy dzień ma w sobie coś, czym różni się od innych. Czy tego nie zauważyłaś?
– Tak, to prawda, pani doktorowo kochana. Nawet w ubiegły piątek, gdy cały dzień padało i było tak nudno, okazało się, że na moim wielkim różowym geranium po raz pierwszy od trzech lat wreszcie pokazały się pączki. A czy zauważyła pani kalceolarie ogrodowe, pani doktorowo kochana?
– Czy zauważyłam je? Nigdy w życiu nie widziałam ich w takim stanie. Jak udało ci się doprowadzić je do takiej formy? (O, udało mi się uszczęśliwić Susan, a wcale nie powiedziałam żadnej bujdy, nigdy nie widziałam tych kwiatów w takim doskonałym stanie, dzięki niebiosom!).
– To wynik mojej stałej opieki i uwagi, pani doktorowo kochana. Jest jednak coś, o czym muszę z panią porozmawiać. Myślę, że Walter coś podejrzewa. Bez wątpienia któreś z dzieci z Glen coś mu powiedziało. Dzisiaj tak wiele dzieci jest zorientowanych w sprawach, które powinny pozostawać dla nich tajemnicą! Walter zapytał mnie pewnego dnia: „Susan, czy niemowlęta są bardzo drogie?”. Byłam troszkę zaskoczona, pani doktorowo kochana, ale zachowałam rozsądek; „Niektórzy uważają, że to luksus, ale w Złotym Brzegu uważamy, że to konieczność”. Miałam do siebie pretensje, że na głos narzekałam na wygórowane ceny wszystkiego w sklepach w Glen. Obawiam się, że to zmartwiło chłopca, ale jeżeli cokolwiek powie pani, pani doktorowo kochana, będzie pani przygotowana.
– Doskonale sobie z tą sprawą poradziłaś – skomentowała z poważną miną Ania. – Czas najwyższy, żeby dowiedziały się, czego się spodziewamy.
Ale najlepsza chwila nadeszła, kiedy podszedł Gilbert, gdy tak stała przy oknie, przyglądając się mgle nadciągającej znad morza ponad wydmami i portem oświetlonymi księżycem do długiej wąskiej doliny, na którą rozciągał się widok ze Złotego Brzegu i gdzie wtulona była wieś Glen St Mary.
– Jakie to przyjemne wrócić do domu po ciężkim dniu pracy i zastać tu ciebie! Czy jesteś szczęśliwa, najwspanialsza z Ań?
– Szczęśliwa! – Ania pochyliła się, by powąchać pąki jabłoni w wazonie, który Jem ustawił na toaletce. Czuła się otoczona miłością. – Kochany Gilbercie, cudownie było znów przez tydzień być Anią z Zielonego Wzgórza, ale sto razy lepiej jest wrócić tutaj, by ponownie stać się Anią ze Złotego Brzegu.
– Nie ma mowy – powiedział doktor Blythe tonem, który Jem doskonale zrozumiał.
Jem wiedział, że nie ma szans przekonać taty, aby zmienił zdanie, albo żeby mama starała się go przekonać. Jasne było, że w tej kwestii mama i tata są tego samego zdania. Orzechowe oczy Jema pociemniały ze złości i rozczarowania, kiedy patrzył na swoich okrutnych rodziców. Patrzył tym bardziej rozgniewany, że byli tak obojętni na jego spojrzenia i dalej jedli kolację, jak gdyby nic się nie stało. Oczywiście ciotka Mary Maria zauważyła jego spojrzenia. Nic nie mogło umknąć jej żałobnemu, bladoniebieskiemu wzrokowi. Wydawało się jednakże, że spojrzenia Jema jedynie ją rozbawiły.
Bertie Shakespeare Drew spędził całe popołudnie na zabawie z Jemem. Walter wybrał się do starego wymarzonego domu, aby bawić się tam z Kennethem i Persis Fordami, a Bertie Shakespeare powiedział Jemowi, że wszyscy chłopcy z Glen wieczorem udają się do portu, zobaczyć, jak kapitan Bill Taylor robi tatuaż w postaci węża na ramieniu jego kuzyna Joego Drew. On, Bertie Shakespeare, wybiera się tam, a czy Jem mógłby też z nim pójść? To byłaby taka frajda! Jem nabrał na to strasznej ochoty, ale – niestety – powiedziano mu, że to wykluczone.
– Jest wiele powodów – stwierdził tata. – Zacząć trzeba od tego, że spacer do portu z tymi chłopcami to o wiele za daleko dla ciebie. Poza tym wrócą bardzo późno, a twoja pora na dobranoc to ósma, synku.
– Kiedy byłam dzieckiem, posyłano mnie do łóżka codziennie o siódmej – wtrąciła ciotka Mary Maria.
– Musisz jeszcze trochę podrosnąć, zanim będziesz miał prawo wychodzić wieczorami z domu – uzupełniła mama.
– Mówiłaś to już w zeszłym tygodniu! – wykrzyknął rozzłoszczony Jem. – I już jestem starszy! Myślicie, że jestem maleństwem?! Bertie idzie, a jest w moim wieku!
– W tamtej okolicy panuje odra – powiedziała ponuro ciotka Mary Maria. – Możesz się zarazić, James.
Jem nie znosił, kiedy zwracano się do niego „James”, co też ciotka robiła z wyraźną radością.
– Chcę złapać odrę – zamruczał buntowniczo. A potem, dostrzegłszy wzrok taty, opanował się. Tata nikomu nie pozwalał pyskować ciotce Mary Marii, której Jem nienawidził. Ciocia Diana i ciocia Maryla były takie kochane, ale ta ciotka Mary Maria pojawiła się jako zupełnie inny typ osobowości.
– W porządku – powiedział wyzywająco, patrząc na mamę, by nikt nie mógł przypuścić, że mówi do ciotki Mary Marii. – Jeżeli nie chcecie mnie kochać, to nie musicie. Ale czy bylibyście zadowoleni, gdybym uciekł z domu i pojechał do Afryki polować na tygrysy?
– W Afryce nie ma tygrysów, kochanie – powiedziała delikatnie mama.
– W takim razie na lwy! – Byli zdecydowani nie traktować go poważnie, prawda? Oczywiście, i jeszcze śmiali się z niego! On im pokaże! – Nie możecie powiedzieć, że w Afryce nie ma lwów! Są ich miliony! Afryka jest pełna lwów!
Mama i tata tylko się uśmiechnęli, co zupełnie nie spodobało się ciotce. Nie można tolerować niecierpliwości dzieci.
– A na razie – powiedziała Susan rozdarta między miłością do małego Jema wymieszaną ze współczuciem a przekonaniem, że doktor i doktorowa mają absolutną rację, odmawiając mu prawa wycieczki do portu z tą wiejską bandą wybierającą się do wiecznie pijanego, starego kapitana Billa Taylora. – Oto twój piernik i bita śmietana, Jem, kochanie.
Piernik z bitą śmietaną był ulubionym deserem Jema, ale dzisiaj nie zadziałał i nie załagodził jego wzburzonego nastroju.
– Nie chcę! – powiedział z obrażoną miną. Wstał i odszedł od stołu, a przy drzwiach odwrócił się, rzucając ostatnie zdanie sprzeciwu.
– Nie idę do łóżka aż do dziewiątej. A kiedy dorosnę, nigdy nie będę chodził do łóżka. Będę siedział całą noc i to co noc. Dam sobie zrobić tatuaż na całym ciele. Będę najgorszy ze wszystkich złych ludzi. Zobaczycie!
– „Nie pójdę” byłoby lepszą formą niż „nie idę”, kochanie – powiedziała matka.
Czyż są kompletnie pozbawieni uczuć?
– Mam wrażenie, że nikt nie oczekuje mojej opinii, Aniu, ale gdybym ja w dzieciństwie odezwała się w taki sposób do rodziców, zostałabym sprana na kwaśne jabłko – powiedziała ciotka Mary Maria. – Wielka szkoda, że witki brzozowe są tak rzadko używane w niektórych domach.
– To nie wina małego Jema! – rzuciła się z obroną Susan, widząc, że doktor i pani doktorowa nie mają zamiaru się odezwać. Ale jeżeli Mary Marii Blythe takie twierdzenie ma ujść na sucho, to ona, Susan, przedstawi jej swoją argumentację! – Bertie Shakespeare nakręcił go na ten pomysł, opowiadając, jaka to będzie świetna zabawa oglądać tatuowanie Johna Drew. Był tu całe przedpołudnie, wkradł się do kuchni i wziął najlepszą aluminiową patelnię, żeby używać jej jako hełmu. Twierdził, że bawią się w żołnierzy. Potem zrobili łodzie z dachówek i przemoczyli się do suchej nitki, puszczając je w strumieniu. Później skakali po podwórku przez co najmniej godzinę, wydając najdziwniejsze dźwięki i udając żaby. Żaby! Nic dziwnego, że mały Jem jest zmęczony i nie odpowiada za swoje słowa. To najgrzeczniejsze dziecko, jakim zdarzyło mi się opiekować! Nie jest rozgrymaszony!
Ciotka Mary Maria nie odpowiedziała nic, tak była zirytowana. Nigdy nie rozmawiała z Susan Baker podczas posiłków, zaznaczając w ten sposób dezaprobatę dla tolerowania Susan z rodziną przy stole.
Ania i Susan omówiły to przed jej przyjazdem. Susan znała swoje miejsce i nigdy nie siadała ani nie planowała siadać z rodziną, kiedy w Złotym Brzegu byli goście.
– Ale ciotka Mary Maria nie jest gościem – wytłumaczyła Ania. – To członek rodziny, zresztą podobnie jak ty, Susan.
W końcu Susan poddała się, odczuwając skrywaną satysfakcję, że Mary Maria Blythe przekona się, że Susan nie jest zwykłą dziewczyną do pomocy. Nie znała wcześniej ciotki, ale jej siostrzenica, córka siostry, Matyldy, pracowała u niej w Charlottetown i zdała Susan pełne sprawozdanie na jej temat.
– Nie mam zamiaru udawać przed tobą, Susan, że cieszy mnie perspektywa wizyty ciotki Mary Marii, szczególnie teraz – powiedziała szczerze Ania – ale napisała do Gilberta, prosząc o zgodę na kilkutygodniową wizytę. A sama wiesz, jaki doktor jest w tych sprawach.
– I ma absolutne do tego prawo – rzekła Susan żarliwie. – Człowiek musi wspierać swoich krewnych, ale kilka tygodni? Doktorowo kochana, nie chcę złowieszczyć, ale bratowa mojej siostry Matyldy przyjechała do niej na kilka tygodni i została dwadzieścia lat.
– Nie przypuszczam, byśmy musiały bać się czegoś takiego – powiedziała Ania. – Ciocia Mary Maria ma bardzo przyjemny domek w Charlottetown. Ale podobno jest dla niej zbyt duży i czuje się samotna. Jej matka zmarła dwa lata temu, rozumiesz? Miała już osiemdziesiąt pięć lat. Ciotka Mary Maria była z nią bardzo związana, więc teraz za nią tęskni. Starajmy się uprzyjemnić jej tę wizytę.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, pani doktorowo kochana. Oczywiście musimy przedłużyć stół o jedną deskę, ale prawdę mówiąc, lepiej przedłużać stół niż skracać.
– Na stole nie może być kwiatów, Susan, ponieważ, o ile dobrze rozumiem, jest uczulona. A z powodu pieprzu kicha, więc lepiej go nie używać. Często zdarzają się jej poważne bóle głowy, więc musimy unikać hałasu.
– Litości! Nigdy nie zauważyłam, żebyście z doktorem robili hałas, a kiedy ja będę miała ochotę krzyczeć, schowam się w gęstwinie klonowych krzewów. Jednakże jeśliby biedne dzieciaczki miały cały czas być cicho tylko z powodu bólu głowy Mary Marii Blythe, to – proszę wybaczyć mi szczerość – ale to lekka przesada, pani doktorowo kochana.
– Ale to tylko kilka tygodni, Susan.
– Miejmy nadzieję, że tak. No cóż, pani doktorowo kochana, niestety, kupując bekon, musimy zaakceptować zarówno paski mięsa, jak i tłuszczu – podsumowała kwestię Susan.
Tak więc ciotka Mary Maria przyjechała, natychmiast po przyjeździe pytając, czy ostatnio dali oczyścić kominy. Bardzo bała się pożaru.
– A ponadto zawsze twierdziłam, że kominy tego domu nie są wystarczająco wysokie. Poza tym mam nadzieję, że moje posłanie zostało dobrze wywietrzone. Wilgotna pościel to rzecz straszna, Aniu.
Przejęła w posiadanie pokój gościnny Złotego Brzegu, a przy okazji kręciła się po wszystkich pozostałych z wyjątkiem należącego do Susan. Nikt nie witał jej z jakimś wielkim zachwytem. Jem, rzuciwszy jedno spojrzenie, uciekł do kuchni i wyszeptał: – Czy podczas jej pobytu będziemy mieli prawo się śmiać, Susan? Oczy Waltera na jej widok wypełniły się łzami, więc trzeba było natychmiast wyprowadzić go z pokoju. Bliźnięta nie czekały na wyprowadzenie i same uciekły. Nawet Shrimp, jak zapewniała Susan, uciekł i miał atak na podwórku. Jedynie Shirley stawił ciotce czoła, patrząc na nią bez lęku swymi ogromnymi brązowymi oczami z bezpiecznego ukrycia w ramionach Susan. Ciotka Mary Maria uznała, że dzieci ze Złotego Brzegu mają bardzo złe maniery. Ale czegóż można oczekiwać od dzieci, których matka pisywała do gazet, a ojciec traktuje jako perfekcyjne wytwory tylko dlatego, że są jego, a do tego opiekuje się nimi najęta dziewucha w rodzaju Susan Baker, która nawet nie zna swego miejsca w domu? Ale ona, Mary Maria Blythe, zrobi wszystko co w jej mocy, żeby wychować wnuki biednego kuzyna Johna podczas pobytu w Złotym Brzegu.
– Twoja modlitwa dziękczynna jest o wiele za krótka, Gilbercie – powiedziała z naganą przy pierwszym posiłku. – Czy zgodzisz się, żebym ja ją mówiła podczas pobytu u was? Będzie to lepszy przykład dla twojej rodziny.
Ku przerażeniu Susan, Gilbert chętnie na to przystał i ciotka odmówiła modlitwę przy kolacji.
– Bardziej przypomina to litanię – irytowała się Susan, zmywając talerze.
– Ciotka sprawia wrażenie obwąchującej wszystko i wyczuwającej nieodpowiedni zapach, ciociu Susan. Nie nieprzyjemny, po prostu smród.
Gladys potrafiła doskonale ująć sprawy, zauważyła Susan. Mimo to, dla kogoś mniej uprzedzonego niż Susan, panna Mary Maria Blythe nie wyglądała źle, jak na kobietę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Miała arystokratyczne rysy – jak sama je oceniała – otoczone siwymi lokami, które codziennie dawały dobry przykład sterczącym włosom Susan. Ubierała się bardzo elegancko, nosiła długie kolczyki i modne kołnierzyki na chudej szyi.
Przynajmniej nie musimy się wstydzić za jej wygląd – rozmyślała Susan. Wyobraźni trzeba pozostawić to, co pomyślałaby ciotka Mary Maria, gdyby wiedziała, że Susan pociesza się w taki sposób.
Ania ścinała czerwcowe lilie do wazonu w swoim pokoju i piwonie do biblioteki na biurko Gilberta, śnieżnobiałe piwonie z krwistoczerwonymi kropeczkami w samym środku jak pocałunek bogini. Powietrze nabierało świeżości po niezwykle gorącym czerwcowym dniu i trudno było zdecydować, czy port jest srebrny czy złoty.
– Zanosi się dzisiaj na cudowny zachód, Susan – oznajmiła, zaglądając do kuchni przez okno.
– Nie mogę podziwiać zachodu, dopóki nie skończę zmywania, pani doktorowo kochana – sprzeciwiała się Susan.
– Ale zanim skończysz, minie zachód. Spójrz na tę wielką chmurę z różaną obwódką u góry, która zawisła nad doliną. Czy nie chciałabyś pofrunąć i usiąść na niej?
Przed oczami Susan pojawiła się wizja lotu nad doliną w kierunku tej chmury ze ścierką do zmywania naczyń w ręku. Nie stanowiło to dla niej pociągającej wizji. Ale teraz pani doktorowej trzeba było wszystko wybaczyć.
– Na krzewach róż pojawił się nowy, złośliwy gatunek chrabąszcza, który je obżera – kontynuowała Ania. – Muszę je jutro spryskać, choć chciałabym to zrobić dziś wieczór. Jest to taki wieczór, kiedy uwielbiam pracę w ogrodzie. Dziś wszystko rośnie. Mam nadzieję, że w niebie także są ogrody, Susan. Ogrody, w których będziemy mogły pracować. Chodzi mi o to, że będziemy przyczyniać się do wzrostu różnych roślinek.
– Ale nie chrabąszczy, oczywiście – zaprotestowała Susan.
– Nie, myślę, że nie. Ale perfekcyjny ogród nie dawałby przyjemności, Susan. Trzeba samemu pracować w ogrodzie, w przeciwnym przypadku zatraca się całe jego znaczenie. Chcę odchwaszczać, kopać, przesadzać i zmieniać, a także planować i szczepić. A poza tym chciałabym, żeby w niebie znalazły się wszystkie te kwiaty, które kocham, i wolałabym swoje stokrotki niż złocienie.
– Dlaczego nie może pani zająć się tym dziś wieczorem? – przerwała jej Susan, która podejrzewała, że doktorowa troszeczkę zwariowała.
– Ponieważ doktor chce, abym udała się z nim na przejażdżkę. Jedzie do umierającej, biednej starej Johnowej Paxton. Nie może jej w niczym pomóc, zrobił już wszystko, co było w jego mocy, ale ona bardzo sobie ceni jego wizyty.
– No dobrze, pani doktorowo kochana, wszyscy wiemy, że nikt w pobliżu nie może umrzeć ani urodzić się bez niego, a wieczór jest bardzo przyjemny na przejażdżkę. Chyba wybiorę się na spacer do wsi, żeby zapełnić naszą spiżarnię, po położeniu bliźniąt i Shirleya do łóżka i po odwiedzeniu pani Aaron Ward. Nie rozwija się jak powinna. Panna Blythe udała się właśnie na górę, wzdychając przy każdym schodku, mówiąc, że nadciąga jej ból głowy, więc będzie trochę spokoju i ciszy przynajmniej dziś wieczorem.
– Ale dopilnuj, proszę, żeby Jem poszedł w porę do łóżka, dobrze, Susan? – poprosiła Ania, wychodząc na zewnątrz i wdychając słodkie powietrze okolicy. – Jest o wiele bardziej zmęczony, niż przypuszcza, ale jak wiesz, nigdy nie chce się położyć. Walter nie wraca dzisiaj na noc. Leslie prosiła, żeby u niej przenocował.
Jem siedział na schodkach bocznych drzwi z gołą stopą opartą na kolanie, wykrzykując różne złe słowa – w szczególności do olbrzymiego księżyca za spiczastą wieżą kościoła w Glen. Jem nie cierpiał takiego wielkiego księżyca.
– Uważaj, by ta mina nie została na twojej buzi na zawsze – ciotka Mary Maria przestrzegła go, przechodząc obok.
Jem wykrzywił się jeszcze bardziej niż dotąd. Zupełnie nie obchodziło go, czy jego twarz zostanie taka na zawsze. Właściwie nawet przyjąłby to z zadowoleniem.
– Idź sobie i nie czepiaj się mnie – nakazał Nan, która zakradła się do niego po wyjeździe ojca i matki.
– Awanturnik! – powiedziała Nan, ale zanim oddreptała, położyła na schodku obok czerwonego lwa – cukierek, który przyniosła bratu. Jem zignorował go. Czuł się bardzo nieszczęśliwy. Nie był do tego przyzwyczajony. Wszyscy się go czepiali. Czyż Nan nie powiedziała tego ranka: „Ty nie urodziłeś się w Złotym Brzegu jak cała reszta?”. Di ugryzła czekoladowego królika przed południem, chociaż wiedziała, że należy do niego. Nawet Walter go porzucił i poszedł kopać studnię w piasku z Kenem i Persis Fordami. Też mi wspaniała zabawa! A on tak bardzo chciał iść z Bertiem zobaczyć tatuowanie. Jem był pewien, że nigdy dotąd niczego tak bardzo nie pragnął. Chciał zobaczyć cudowny statek w pełnym ekwipunku, który według Bertiego stał na gzymsie kominka kapitana Billa. To straszny wstyd, ot co!
Susan przyniosła mu duży kawałek ciasta pokryty syropem klonowym i orzeszkami laskowymi, ale Jem odparł kamiennym głosem:
– Nie, dziękuję.
Dlaczego nie zostawiła mu trochę piernika z bitą śmietaną? Na pewno zjedli wszystko bez reszty. Świnie! Zanurzył się głębiej w swoją ponurą gorycz. Jego kumple są teraz w drodze do portu – nie był w stanie znieść tej myśli. Musi coś zrobić, żeby wyrównać rachunki! Gdyby tak na przykład rozciął brzuch żyrafie Di leżącej teraz na dywanie w jadalni? To doprowadziłoby Susan do wściekłości. Susan z tymi jej orzeszkami laskowymi! Przecież wie doskonale, że on nienawidzi orzechów w syropie. A może poszedłby dorysować wąsy cherubinowi w kalendarzu w jej pokoju? Nie cierpi tego tłustego, różowego, uśmiechniętego cherubina, który wygląda zupełnie jak Sissy Flagg. To ona rozpowiada po całej szkole, że Jem jest jej narzeczonym. Ta Sissy Flagg! Ale Susan uważa tego cherubina za słodkiego. A gdyby tak oskalpował lalkę Nan? Albo odrąbał nos Gogowi lub Magogowi lub im obu? Może wtedy mama dostrzegłaby, że nie jest już małym dzieciaczkiem. Poczekajcie tylko do następnej wiosny! Znosił jej naręcza kwiatów przez cały czas od ukończenia czterech lat, ale nie tej wiosny, o nie!
A gdyby tak zjadł mnóstwo małych zielonych jabłuszek z wczesnej jabłonki i rozchorował się? Może to by ich przestraszyło? Przypuśćmy, że przestałby raz na zawsze myć uszy. A gdyby zaczął robić do wszystkich miny w kościele w przyszłą niedzielę? Przypuśćmy, że położyłby grubą gąsienicę, całą w paski, wielką i włochatą, na głowie ciotki Mary Marii? A gdyby wrócił do portu, ukrył się na statku kapitana Davida Reese’a i odpłynął rano z portu, udając się do Południowej Ameryki? Czy wtedy żałowaliby go? A gdyby nigdy nie wrócił? A gdyby pojechał polować na jaguary w Brazylii? Czy wtedy żałowaliby, że tak go potraktowali? Na pewno nie, może się założyć, że byłoby im to obojętne. Nikt go nie kocha! W kieszeni jego spodni jest dziura; nikt jej nie naprawił. Cóż, właściwie jemu na tym nie zależało. Po prostu pokaże tę dziurę wszystkim w Glen i niech zobaczą, jak rodzina go zaniedbuje. Do głowy przyszły mu wszystkie jego krzywdy i opanował go żal nad sobą.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak – odzywał się stary, stojący zegar w holu, który sprowadzono do Złotego Brzegu po śmierci dziadka Blythe’a. Stary zegar pochodzący z czasów, kiedy istniało coś tak przyjemnego jak czas. Wcześniej Jem bardzo go lubił, ale teraz nienawidził. Miał wrażenie, że zegar z niego się naigrawa. „Cha, cha, cha, pora spać! Tamci mogą iść do portu, ale ty idziesz do łóżka, cha, cha, cha, cha!”.
Dlaczego musi iść spać co wieczór? Tak, dlaczego?
Susan udawała się do Glen, ale przed wyjściem spojrzała czule na małą, zbuntowaną postać.
– Nie musisz iść do łóżka aż do mojego powrotu, mały Jemie – powiedziała pobłażliwie.
– Nie idę dziś do łóżka – zapowiedział. – Mam zamiar uciec. Zaraz to zrobię, stara Susan Baker. Pójdę sobie i rzucę się do stawu, stara Susan Baker!
Susan nie bardzo radowało, gdy ktoś nazywał ją starą, nawet gdy był to mały Jem. Odeszła w ponurym milczeniu. Prawdę mówiąc, powinien zostać trochę zdyscyplinowany. Shrimp, który wyszedł za nią z domu w poszukiwaniu towarzystwa, rozsiadł się na czarnym zadku przed Jemem, ale jego pojawienie się nie ucieszyło chłopca.
– Wynocha! Siedzisz tu na zadzie i gapisz się jak ciotka Mary Maria, wynoś się! Nie chcesz? Więc spróbuj tego!
Jem wziął taczkę Shirley, która leżała w pobliżu, i zamierzył się na Shrimpa, który uciekł z żałosnym miauczeniem do kryjówki w żywopłocie. Spójrzcie tylko! Nawet kocur rodzinny go nienawidzi! Jaki sens ma życie?
Chwycił cukierek w kształcie lwa. Nan zjadła ogon i większość tylnych nóg, ale nadal było widać, że to lew. Nic się nie stanie, jak go teraz zje. Może to ostatni lew w jego życiu. Jedząc i oblizując na zakończenie palce, podjął decyzję. To jedyna rzecz, jaką człowiek może zrobić, kiedy na nic mu nie pozwalają!
– Litości, dlaczego nasz dom jest tak oświetlony?! – krzyknęła Ania, kiedy wraz z Gilbertem pojawili się u wrót domostwa o jedenastej wieczór. – Chyba jacyś goście przyjechali.
Jednakże wbiegając pędem do domu, Ania nie zauważyła żadnych gości. Światło było zapalone w kuchni, w bibliotece, w salonie, w jadalni, w pokoju Susan i w korytarzu u góry. Nie było jednakże nikogo widać. – Co tu się dzieje – zaczęła Ania, ale jej wypowiedź przerwał dzwonek telefonu. Gilbert odebrał, słuchał przez moment, wydał okrzyk przerażenia i wybiegł z domu, nawet nie patrząc na Anię. Wyraźnie stało się coś strasznego, a sprawa była tak pilna, że nie miał czasu na wyjaśnienia. Ania była do tego przyzwyczajona jako żona człowieka, który czuwa nad życiem i śmiercią. Z filozoficznym wzruszeniem ramion zdjęła kapelusz i płaszcz.
Była nieco rozgniewana na Susan, która nie powinna była wyjść i zostawić zapalonych świateł i otwartych wszystkich drzwi.
– Pani doktorowo kochana – usłyszała głos zupełnie niepodobny do głosu Susan, choć to była ona. Ania gapiła się na nią. Taka Susan? Bez kapelusza, z siwymi włosami poprzetykanymi sianem, sukienką niesamowicie poplamioną i odbarwioną, a twarz?!
– Susan, co się stało?! Susan?!
– Jem znikł.
– Znikł?! – Ania powtórzyła bezmyślnie. – Co chcesz przez to powiedzieć? Niemożliwe, żeby znikł.
– Tak – jęknęła Susan, załamując dłonie. – Był na bocznych schodkach, kiedy szłam do Glen. Wróciłam, nim zapadł zmierzch, a jego tu nie było. Najpierw się nie bałam, ale nie mogłam go nigdzie znaleźć! Przeszukałam wszystkie pokoje. Powiedział, że ucieknie!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tu: kimś obcym (przyp. tłum.). [wróć]
God po angielsku Bóg, my God – mój Bóg/Boże. W owych czasach nadużywanie imienia Boga było traktowane jak coś niestosownego. Walterowi pomyliły się imiona psów, które nazywają się Gog i Magog (przyp. tłum.). [wróć]