Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Teofil otwiera w ruinach powojennej Warszawy sklepik, w którym sprzedaje książki, nuty, płyty i starocie. Wiele lat później jego wnuczka, Agnieszka, jest już trzecim pokoleniem antykwariuszy, choć czas antykwariatów właśnie się kończy. Dziedziczy po swej babce niezwykły dar, kontakt z antykami sprowadza na nią sny, które są wspomnieniami ich pierwszych właścicielek. Dorastając w starym antykwariacie dziewczyna odbywa sentymentalne podróże w przeszłość, obserwuje losy kobiet z dawnych czasów. Odbywamy z nią epopeję przez dawne wieki, przez losy jej rodziny i życie jej samej. Zdobyte w ten sposób doświadczenie bohaterka próbuje wykorzystywać do rozwiązywania swoich życiowych problemów, choć nie zawsze wydaje się to możliwe.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2024
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© Vadim/Adobe Stock
© floralpro/Adobe Stock x 2
© Studio910tc/Adobe Stock
© gunungkawi/Adobe Stock
© Vladyslava/Adobe Stock
© death_rip/Adobe Stock
© Isbel Dias/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8352-685-0
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rozdział 1
TYR1, LIBAN, 1975 ROK
Cedry, z których Liban zasłynął w starożytności, zostały już tylko w pilnie strzeżonych rezerwatach położonych w majaczących hen za miastem górach oraz, rzecz jasna, w godle kraju i na państwowych flagach. Podobno niegdyś porastały całe niziny leżące wzdłuż wybrzeża, ale znikły wycięte w pień i wywiezione w świat, by przynieść żyjącym tu już w trzecim tysiącleciu przed naszą erą Fenicjanom ogromne bogactwa. Anna Kąkolnicka, żona attaché technicznego, rezydującego w tym portowym mieście na placówce dyplomatycznej, znała jednak przynajmniej kilka starych, rozłożystych cedrów rosnących w środku miasta. Jeden znajdował się przy ruinach rzymskiego hipodromu, całkiem niedaleko budynku, w którym mieszkała razem z rodziną.
Co dzień wybierała się z dziećmi na wyprawę na targowisko i po drodze przystawała pod ogromnymi konarami tego drzewa, dającego kojące schronienie przed słońcem. Staś, jej mąż, coraz bardziej stanowczo odradzał żonie te wycieczki, ale Anna zwyczajnie się nudziła i usychała z bezczynności w domu należącym do konsulatu radzieckiego. Gapiła się przez okno na rozpalone miasto, zasnute falującym z gorąca powietrzem, nieliczne drzewa tkwiące między białymi sześcianami budynków, bezruch i ospałość. Nie chciało się jej wierzyć, że wzrasta tu napięcie i lada chwila miejscowi mogą sobie skoczyć do gardeł w bratobójczym boju. Nie czuła żadnego niepokoju, żar wisiał w powietrzu i ludzie snuli się po ulicach jakby bez najmniejszych emocji. Zatem kiedy Staszek udawał się z inżynierami do portu, by nadzorować budowę instalacji mających napełniać ropą zbiornikowce, zaplatała na głowie lekką muślinową chustę, robiąc z niej zaimprowizowany hidżab, do tego wkładała kieckę z długimi rękawami i bez dekoltu, by niepotrzebnie nie denerwować świątobliwych muzułmanów widokiem fragmentów odsłoniętego ciała lub, co gorsza, blond włosami europejskiej piękności. Zabierała dzieci, pięcioletniego Roberta i kilkumiesięczną Agniesię, którą wsadzała do wózka osłoniętego od słońca białym welonem, i wyruszała na miasto.
Okolica była wypalona słońcem niemal do białości, wszystko pokrywał pył drobnego piasku, kamienne płyty pod stopami parzyły przez podeszwy sandałów. W bezchmurne niebo mierzyły kolumny pozostałe po rzymskich budowlach, w sąsiedztwie rozkopanych stanowisk archeologicznych wznosiły się bloki, przypominające te z wielkiej płyty, jakie budowano w Polsce. Większa część miasta składała się jednak z małych domków, prostokątnych pudeł z płaskimi dachami, budyneczków przyklejonych do siebie, nabudowanych jedne na drugich, bez ładu i składu, jakby ktoś porozrzucał klocki i próbował z nich ułożyć miasto, ale niezbyt mu to szło. Uliczki miejscami były wąskie i ciasne, dzięki czemu dało się w nich złapać cień rzucany przez budynki i nie spłonąć w promieniach słońca. Anna szła po bruku gdzieniegdzie tak wydeptanym przez przechodniów, że niemal wyglądał jak wypolerowane szkło. Ponoć w Tyrze bywał sam Chrystus, kto wie, może chadzał tymi samymi uliczkami, po tym samym bruku, co Anna ze swoimi dziećmi?
Robuś zaczął rychło marudzić i nic dziwnego, upał był niemożliwy, dziecku naprawdę trudno było maszerować po rozpalonych kamieniach i przez duszne miasto. Anna wzięła go na ręce i skręciła do kościoła Świętego Antoniego. Na szczęście maleńka Agniesia spała w najlepsze, jej ciepło na razie nie przeszkadzało. W świątyni panował przyjemny chłód, na ławach można było odpocząć, złapać oddech. Robert dostał do jednej łapki lizaka, do drugiej manierkę z wodą. Anna poczuła się jednak nieco nieswojo, bo przy wejściu do świątyni stali uzbrojeni w karabiny bojówkarze Falangi, radykalnie prawicowej partii skonfliktowanej z lewicowymi muzułmanami. Pilnowali kościoła, by ten nie został sprofanowany przez islamistów z Organizacji Wyzwolenia Palestyny lub z jakichś innych ugrupowań, które ostatnio wyrastały tu jak kaktusy na pustyni. Przez cały pobyt Anny z dziećmi dwaj ponurzy mężczyźni z obnażoną bronią nie spuszczali z niej oka. Mogła przecież w wózku mieć bombę.
Może Staś miał rację?, pomyślała, zbierając się do wyjścia. Ostatnio coraz więcej uzbrojonych drabów na ulicach.
Kiedy szła dalej, minęła ją furgonetka z zamontowanym na dachu ciężkim karabinem i obsadzona milicjantami z Brygad Libańskich Tygrysów. Śniadzi mężczyźni w łachach, a nie mundurach, patrzyli na nią bez cienia życzliwości, za to wręcz pożądliwie. Skręciła do hali ze straganami z owocami i warzywami. Kupiła tutkę suszonych daktyli dla Roberta i niewielkiego arbuza do domu. Stąd mieli już niedaleko do małej uliczki, na której w podcieniach utworzonych przez prowizorycznie sklecone daszki rozkładali swoje stragany i sklepiki handlarze tandetą i starociami. Anna aż się uśmiechnęła na widok ław i stołów zastawionych towarem, w większości niewiele wartymi rupieciami i błyszczącymi, tanimi bibelotami, ale wprawne oko mogło dostrzec wśród nich niejeden klejnot.
– As-salamu ‘alejkum! – powitał ją chudy jak kij szczerbaty dziadek sprzedający na pierwszym straganie.
– Wa ‘alejkum salam. – Dygnęła skromnie, do tego, jak przystało na niewiastę, ze spuszczonym wzrokiem.
Sprzedawca trajkotał jak nakręcony, wymachując rękoma i pokazując swoje wspaniałe towary, gliniane, cynowe i miedziane naczynia, szklane figurki, małe szklaneczki do herbaty, sznury paciorków, kościane figurki i drewniane zabawki. Anna patrzyła uważnie, bo choć często tu bywała, asortyment szybko się zmieniał. Handlarze dostarczali skądś nowy towar i trzeba było uważać, by nie przegapić jakiejś okazji. Pani Kąkolnicka miała wprawne oko, sama bowiem była córką sprzedawcy i kolekcjonera. Jej ojciec, Teofil Rejchman, prowadził antykwariat w Warszawie, w którym zgromadził nie tylko imponującą kolekcję starodruków, ale też antyków z różnych części świata. Jego córka również lubiła staroświeckie skarby kultury materialnej, jak nazywała wiekowe przedmioty codziennego użytku, znała się też trochę na sztuce. Skończyła wszak Akademię Sztuk Pięknych, a specjalizowała się w konserwacji dzieł sztuki; na targu staroci czuła się jak ryba w wodzie.
Wskazała na emaliowaną salaterkę z ludowym wzorem i zapytała o jej cenę. Tak naprawdę interesowały ją figurki wyglądające na wykonane z kości słoniowej. Jedne były ewidentnie utrzymane w stylu afrykańskim i przedstawiały jakieś bożki lub demony, ale kilka miało cechy stylu antycznego. Były to niemal na pewno podróbki, ale mogły pochodzić nawet z dziewiętnastego wieku i z pewnością w Europie dałoby się za nie dostać stosowną cenę. Anna zaczęła zatem męczący i długotrwały proces targowania się, który polegał na aktorskiej grze, udawaniu obojętności, wybuchach złości, a nawet rozpaczy. Inaczej się jednak nie dało, szczególnie starsi wiekiem sprzedawcy uwielbiali się targować i nie wyobrażali sobie przybicia interesu bez przerzucania się najpierw kwotami i obelgami.
Starzec najwięcej chciał za terakotową figurkę przedstawiającą dwie połączone postaci, niekształtne, jakby ulepione przez dziecko. Anna chciała ją kupić i właściwie gotowa była dać tyle, ile handlarz sobie życzył. To mogła być jedynie współczesna replika, dzieło jakiegoś artysty sztuki naiwnej, ale też mogła pochodzić z epoki mykeńskiej. Skąd się na libańskim targowisku wzięło greckie dzieło sztuki? Bo Fenicjanie handlowali z całym światem, byli doskonałymi żeglarzami i ponoć zawędrowali nawet do Ameryki Południowej. Gromadzili skarby z Egiptu, Rzymu, Grecji i Persji. Właśnie w takich miejscach jak targowiska trafiały się najcenniejsze znaleziska, tu sprzedawano artefakty zagrabione ze splądrowanych grobowców lub wyniesione z wykopalisk archeologicznych. Niczego zatem nie można było wykluczyć. Kupka pokruszonych skorup mogła być antyczną wazą, a niepozorna grzechotka pochodzić z egipskiego grobowca.
Agniesia niespodziewanie się rozpłakała, Anna wzięła ją zatem na ręce, puszczając rączkę Roberta. Kołysała niemowlę, zaczęła rytmicznie podrygiwać, a handlarz, widząc jej kłopoty, nieco spuścił z tonu i przynajmniej przestał głośno wrzeszczeć po arabsku. Robuś wlazł pod stragan i zaczął grzebać w skrzyni z tandetą, której sprzedawca jeszcze nie wyłożył na blat. Anna w tym czasie nieco zbiła cenę, niemowlę nadal płakało, nazbyt rozgrzane, spocone i zmęczone, by szybko się uspokoić. Może było po prostu głodne? Anna rozejrzała się za jakimś ciemnym kątem, gdzie mogłaby nakarmić dziecko piersią.
– Mamo, chcę to! – Robert na czworakach wylazł spod straganu, w rączce ściskając dość dużą figurkę Minotaura, człowieka z głową byka. Wyglądała na wykonaną z pożółkłego plastiku, i to dość niestarannie. Anna westchnęła.
– Odłóż to na miejsce, dostałeś już swoje ulubione daktyle.
– Ale to jest fajny potwór, zobacz tylko. Mamusiu, plosię! – Objął ją oburącz za nogi.
Zawsze gdy czegoś chciał, zaczynał seplenić po dziecięcemu, bo wiedział, że matkę to rozrzewnia. Spytała handlarza, ile chce za Minotaura, a ten tylko machnął niedbale ręką. Chłopczyk dostał figurkę za darmo, jako prezent w ramach nagrody za skończenie targów. W koszyczku pod gondolą wózka wylądowały starannie pozawijane w papier fanty: terakotowe postaci, ceramiczne miseczki, szklany dzbanek, miedziane kubki z grawerem, czajniczek do parzenia herbaty. Koniec zakupów na dziś, ale Anna była zadowolona. Zdobycze znajdą się w walizce, która poleci najbliższym samolotem do kraju, i to jako bagaż dyplomatyczny, niepodlegający cłu i kontroli.
Owszem, był to bezczelny przemyt, w dodatku także dzieł sztuki, ale Kąkolnicka nie miała najmniejszych skrupułów. Jeśli chodzi o podejście do prawa i etyki, zdecydowanie różniła się od ojca, idealisty i osoby na wskroś uczciwej. Anna uważała, że najważniejsze jest, by dobrze wykorzystać szanse, jakie zsyła los. Światem rządzili ludzie pozbawieni skrupułów i jeśli sama chciała się ustawić w życiu w miarę komfortowo i zapewnić godną przyszłość swoim dzieciom, nie mogła się przejmować idealistycznymi skrupułami. Zresztą Staś nie miał nic przeciw temu, że przemycała w jego bagażach klamoty, które miały wylądować w sklepiku jej ojca. Uważał to za stosunkowo niewinne hobby, żony jego kolegów dyplomatów przemycały nawet złoto i biżuterię, elektronikę i futra, w zależności od tego, w jakie miejsce świata trafiły za mężami. Gliniane figurki, kubki i miski wydawały się przy tym niewinną śmiesznotą. Cieszył się, że przynajmniej Ania aż tak bardzo się nie nudzi i wydaje się jej, że robi coś pożytecznego.
Wyjechała z wózkiem z powrotem na ulicę i skierowała się prosto do domu, już bez kluczenia i odpoczynków. Zdobyte precjoza dzwoniły przyjemnie pod Agniesią, która jeszcze w zaułku za straganami dostała cyca, najadła się i znów zasnęła. Robuś maszerował, przemawiając do swojego Minotaura, dźgał jego rogami wyimaginowanych wrogów. Po paru minutach marszu nawet Anna poczuła zmęczenie. Pył, wzbijany przez koła samochodów i ciężarówek, wpychał się do gardła i gryzł w oczy, marzyła już o tym, by napić się zimnej wody z cytryną, a później wskoczyć pod prysznic, zmyć z siebie pot i kurz. W takich chwilach tęskniła za Warszawą, nawet za pośniegowym błotem i zimnym deszczem, które były tam codziennością o tej porze roku.
Nagle Robuś zatrzymał się w miejscu, zmuszając także ją, by przystanęła. Buzia chłopca się wykrzywiła, a w oczach pojawiły się łzy.
– Byku mnie ugryzł – oznajmił, pokazując matce rączkę umazaną krwią.
Anna klęknęła przy nim i obejrzała palec malucha, z opuszki rzeczywiście sączyła się krew.
– Nadziałeś się palcem na róg minotaura – wyjaśniła. – To nie jest zabawka dla małych dzieci, widocznie ma ostre krawędzie. Oddaj mi ją.
Byk rzeczywiście upaprany był krwią małego, przez co wyglądał jeszcze brzydziej, a teraz nawet złowróżbnie. Anna zastanawiała się, czy nie cisnąć go do śmietnika, ale żadnego w pobliżu nie było, poza tym Robuś dostałby pewnie ataku histerii. Lepiej pozbyć się tego paskudztwa, kiedy znudzi się małemu.
Gwizd, który prześwidrował w tym momencie uszy wszystkim ludziom w okolicy, nie zwróciłby jej uwagi, gdyby kątem oka nie ujrzała smugi dymu tnącej gęste od upału powietrze niczym nóż. Ułamek sekundy później smuga trafiła w przejeżdżającą ulicą furgonetkę z milicjantami z Brygad Libańskich Tygrysów. Pojazd eksplodował i przewrócił się na bok, siejąc na wszystkie strony kawałkami wirujących blach i rozerwanych na strzępy ciał funkcjonariuszy. Osobnik, który wystrzelił do niego z ręcznej wyrzutni rakiet, uniósł dymiącą rurę nad głowę i wrzeszczał coś po arabsku. Twarz miał owiązaną arafatką, poza tym był rozebrany do pasa. Towarzyszący mu dwaj także zamaskowani młodzieńcy wydobyli z wózka ze złomem kałasznikowy i zasypali gradem pocisków płonący wrak, czołgających się rannych milicjantów, znajdujący się z tyłu posterunek, ale także przechodniów, ulicę i ściany domów.
Anna ze zgrozą zrozumiała, że gdyby się nie zatrzymała i nie kucnęła przy dzieciach, znalazłaby się w samym środku tego piekła. Objęła synka oraz wózek z małą i na czworakach próbowała się wycofać wzdłuż ściany, ciągle szeroko otwartymi oczami patrząc na rozgrywające się na ulicy szaleństwo śmierci i nienawiści. Bojówkarze prali do wszystkiego, do czego się dało w zasięgu wzroku, wrzeszcząc na całe gardła:
– Allahu akbar!
Jeden z tygrysów turlał się, próbując zgasić pożerające go płomienie, wyjąc:
– Jezuuu Chryste!
Kule rykoszetowały od bruku i furkotały oraz bzyczały w powietrzu niczym wielkie, stalowe szerszenie. Któryś minął głowę Anny dosłownie o włos, rozrywając przy okazji jej hidżab. Tego było zbyt wiele, wzięła Roberta pod pachę i pchając wózek, rzuciła się do panicznej ucieczki. Nie zapominała, by zgiąć się wpół i pochylić głowę. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe, czekała, kiedy pociski wbiją się w jej ciało, ale choć pokonywała kolejne metry, jakimś cudem ją omijały. Zanim dotarła do najbliższego rogu, upadła na kolana i przejechała nimi po bruku, zdzierając sobie skórę do krwi. Ktoś wyskoczył z najbliższej bramy, dwie kobiety, które złapały ją pod ramiona i zaciągnęły w bezpieczne miejsce, za mur, gdzie kule nie mogły już ich skrzywdzić.
Anna nie czuła bólu rany ani skaleczeń. Nerwowo łkając, obmacała Roberta, czy jest cały, bo chłopiec zachowywał się niezwykle spokojnie. Okazało się jednak, że po prostu był zbyt przerażony, by płakać albo wierzgać. Zajrzała zatem do wózka. Agniesia też nie płakała, patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, w rączkach ściskała Minotaura, który w zamieszaniu wpadł do wózka. Machinalnie ssała jeden z jego rogów, jakby był to smoczek. Kobiety coś mówiły, poklepywały pocieszająco Annę po plecach, ta jednak tylko mogła płakać. Nigdy jeszcze nie czuła tak wielkiej ulgi, jej dzieciom nic złego się nie stało.
WARSZAWA, POLSKA,
1978 ROK
Dziadek Teofil wziął na kolana czteroletnią Agniesię i sięgnął po szklankę z herbatą, umieszczoną w stalowym koszyczku z uchem. Napił się powoli, zerkając znad okularów na córkę. Anna krzątała się w kuchni, wyraźnie pobudzona i wesoła, do tego stopnia, że nuciła piosenkę Maryli Rodowicz, największy szlagier tego lata, który zresztą dopiero co leciał z radia stojącego na parapecie otwartego okna.
– Wsiąść do pociągu byle jakiego…
– Nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet! – Robuś zawtórował jej na całe gardło.
Chłopiec był już drugoklasistą. Siedział przy kuchennym stole nad otwartym zeszytem, ciągle jeszcze ubrany w granatowy fartuszek, w którym przyszedł ze szkoły. Gryzmolił coś w zeszycie, ale bez przekonania.
– Nie śpiewaj, tylko skup się na liczeniu, bo znowu narobisz byków – upomniał go dziadek. – Za moich czasów za każdego kleksa i kulfona obrywało się od nauczyciela linijką po łapach.
– Kleks? – zapytała czteroletnia Agniesia. – Cio to?
– Przeżytek z czasów, kiedy wszyscy pisali piórami w stalówkach, a z tych ciągle kapał atrament. I powstały kleksy, krople tuszu na kartce – wyjaśniła Anna i radośnie zawirowała wokół własnej osi. Jej kuchenny fartuszek zatrzepotał, w promieniach słońca pojawiła się wokół niej mgła mąki. – Dziś używa się długopisów i Robert nie stawia kleksów.
– Linijką po łapach dostaje się za byki, ale to na polskim – przyznał chłopiec.
– Byki? Takie jak nasz Wojtuś? – spytała Agniesia.
Wojtusiem dzieci nazwały figurkę Minotaura, przywiezioną z Libanu. Figurka leżała w pudle z zabawkami, razem z misiami, drewnianym Pinokiem, lalkami i plastikowymi żołnierzami. Okazało się, że rogi byka nie są jednak takie ostre, by stwarzały zagrożenie, i Anna zostawiła maluchom tę okropną zabawkę.
– Byki, czyli błędy ortogeograficzne – odparł brat z wyższością ucznia podstawówki, mierząc przedszkolaka dumnym spojrzeniem.
– Ortograficzne – dziadek poprawił go automatycznie.
Patrzył nadal na wesoło kręcącą się po kuchni córkę, która właśnie lepiła kluski śląskie, ulubioną potrawę Stasia. Jej mąż wracał dziś z delegacji do Związku Radzieckiego, gdzie brał udział w konferencji inżynierów przemysłu petrochemicznego. Nie było go w domu niemal dwa tygodnie i mocno się za nim stęskniła. Chciała go zatem powitać jak należy, ulubionym daniem, które było dość proste do wykonania. Ugotować i ugnieść ziemniaki, zrobić ciasto z mąką i wbitym jajkiem, drobiazg. Do tego gęsty sos z mięsem, kupionym po odstaniu w kolejce dobrych trzech godzin. Czasu nie żałowała, bo tak jakoś wyszło, że nie podjęła pracy zawodowej. Urodziły się dzieci, później były wyjazdy z mężem na placówki, w końcu stała się panią inżynierową, żoną u boku męża. Nie odczuwała bynajmniej niespełnienia, miała pełne ręce roboty przy dzieciach, domu i walce o zdobywanie jakichkolwiek dóbr w siermiężnej rzeczywistości PRL-u. Kiedy niby miała się wziąć za aktywność zawodową? Rzucić to wszystko, dostać się do instytutu, który wypchnie ją w Polskę, by odnawiała polichromie w jakimś kościele lub rozpadającym się pałacyku? Wyląduje gdzieś na prowincji, bez dzieci, męża i domu. Nieciekawa perspektywa.
– Ech, moja córka kucharka. I do tego kura domowa – dziadek Teofil mruknął w końcu.
Wiedziała, o co mu chodzi. Pokładał w jedynaczce wielkie nadzieje, była jego oczkiem w głowie. Dbał, o ile to było możliwe, by miała jak najlepszą edukację. Cieszył się jak dziecko, kiedy dostała się na ASP, choć po cichu liczył, że skończy historię sztuki na uniwersytecie i zostanie kiedyś szacowną panią profesor. Wybrała jednak sztuki piękne, co też nie przekreślało wspaniałej kariery. Ona jednak nie miała wcale ambicji. Lubiła sztukę, ale nie planowała piąć się po szczeblach i zdobywać kolejne tytuły. Wyścig szczurów zupełnie jej nie interesował. Wiedziała, że rozczarowała ojca, nie podejmując pracy, już dawno jednak uznała, że jej wybaczył i nie ma się czym przejmować. Czasem jednak się złościł, ale postanowiła ignorować jego uwagi, choć mimo wszystko irytowała się, gdy wytykał jej to w ten sposób.
– Jeszcze się będzie ojciec oblizywał, kiedy podam obiad – odparła jednak z humorem.
– Tyle że gotujesz go z myślą o nim, komunistycznym aparatczyku, dorobkiewiczu uczepionym partii niczym rzep psiego chwostu. Pozbawionym czci i sumienia – mruknął.
– Tato, jak możesz? Nie przy dzieciach – ucięła ostro. – Gdyby nie praca Stasia, wszyscy klepalibyśmy biedę. Nie bądź hipokrytą, przecież ty też korzystasz z jego wpływów i tego, co udaje nam się zdobyć dzięki pracy Stasia.
Dziadek opuścił wzrok i spojrzał w szklankę herbaty, jakby patrzył w bezdenną otchłań rozczarowań i bezsilności, po czym pokiwał głową.
– Tak, wiem i wstyd mi, ale cóż mi zostało? – Westchnął. – Tacy jak ja nie pasują do tego świata, partyjna machina mieli nas, wdeptuje buciorami politruków i sługusów w ziemię. Zniszczyli mnie tylko dlatego, że walczyłem w powstaniu, byłem członkiem AK. Pięć lat trzymali mnie za to w więzieniu, jak jakiegoś przestępcę lub zdrajcę. Jak mogę teraz szanować te komunistyczne kanalie? Twój mąż jest zaś jednym z nich…
– Nie jest. – Pacnęła ciastem o stół w nerwowym geście. – Do więzienia wsadziło cię stalinowskie UB, Staś nie miał z nimi nic wspólnego, jest z innego pokolenia. Był wówczas małym dzieckiem, nigdy nie prześladował ludzi, nikogo nie krzywdził, ile razy mamy to przerabiać? Kiedy wstąpił do partii, to była jedyna szansa dla nas, dla niego, młodego, pełnego ambicji inżyniera, by wyjechać w świat, coś zobaczyć, pracować gdzieś na innych lądach. W imię czego miałby z tego rezygnować?
– W imię przyzwoitości – odparł Teofil, ale niepewnie.
– Och, przestań, tato! Staś jest przyzwoitym człowiekiem, przecież go znasz.
– Jest konformistą, tak samo jak ty. – Dziadek sprawiał wrażenie, jakby się najeżał. – Nie obchodzą was żadne ideały, prawda, szczerość, uczciwość. Tylko to, by się urządzić i coś zarobić. Będziecie klaskać pierwszym sekretarzom i Komitetowi Centralnemu, bo tak po prostu wygodnie. Udajecie, że wszystko jest w tym zepsutym kraju cudowne, a władza ludowa to najlepsze, co nas mogło spotkać. Twój mąż nie tylko stał się jednym z nich, lizusem i aparatczykiem. Jeśli jeździ za granicę, to przecież nie tylko, by budować ropociągi i instalacje petrochemiczne. Z pewnością podpisał wszelkie lojalki i poszedł na współpracę z aparatem, donosi na kolegów do ubecji i do tego pewnie szpieguje, kogo popadnie. Już ja ich znam!
– Uch! – Anna z irytacji aż się zagotowała. – A niech cię, tato! Ględzisz i plujesz jadem jak jakiś rozczarowany życiem, zgorzkniały do cna staruch! Przestań, nie psuj nam tego dnia!
Agniesia wystraszyła się wybuchu mamy i zaczęła pociągać nosem, a oczy się jej zaszkliły. Dziadek od razu rozpoczął podrzucanie jej na nodze, na której siedziała, udając, że dziewczynka jedzie konno. Pozorował przy tym tętent, prychał i rżał jak koń. Dziewczynka po chwili się roześmiała, a od jej dźwięczącego śmiechu Annie też poprawił się humor.
Na szczęście Teofil tak się skupił na wnuczce, że zapomniał o trawiącej go żółci i pretensjach do całego świata, a szczególnie do własnej córki. Dotrwali jakoś do wieczora, i to bez dalszych kłótni, niemal w sielance. Wówczas Stanisław dojechał do Warszawy i wysiadł z interekspresu Moskwa–Paryż. Planował podjechać z dworca taryfą, ale kolejka na parkingu była taka, że musiałby czekać chyba z godzinę. Centralny lśnił jeszcze nowością i nowoczesnością, ruchome schody i tablice z obracającymi się literami to było coś, inny świat. Niestety zaraz za dworcem podróżni zderzali się ze zwykłą, siermiężną rzeczywistością PRL-u. Machnął zatem ręką na taksówki i pomaszerował piechotą, taszcząc ciężką walizę. Tym razem nie podróżował jako dyplomata, nawet najniższego szczebla, nie przysługiwał mu zatem służbowy samochód z kierowcą. Niezbyt go to martwiło, podjechał kawałek tramwajem, do którego ledwie się wcisnął, bo ludzie wracali jeszcze tłumnie z pracy, później musiał już tylko dojść na Powiśle. Do domu dotarł przez to spocony i zziajany, ale szczęśliwy. Wreszcie mógł wziąć w ramiona i wycałować ukochaną żonę, w jego oczach nadal najpiękniejszą warszawiankę. Wziął też na ręce piszczącą Agniesię, Robert był nieco bardziej powściągliwy, ale przynajmniej pozwolił się ojcu wyściskać.
Mała dostała w rączki wściekle kolorową matrioszkę. Kiedy odkryła, że w obłej, drewnianej babie znajduje się kolejna, nieco mniejsza, a w tej jeszcze mniejsza i tak dalej, do babuleńki wielkości paluszka, była szczerze zachwycona, aż zaczęła podskakiwać. Robert dostał zestaw plastikowych czerwonoarmistów z czołgiem T-34.
– To Rudy! – ucieszył się, w jednej chwili zapominając o powściągliwości. – Czterej pancerni jeździli takim samym! Tyle że ten ma czerwoną gwiazdę, ale to można przemalować. Dziadku, pomożesz?
– Pomogę – mruknął Teofil, ignorując zięcia.
Ten spojrzał pytająco na Annę, a ona przewróciła oczami.
– Jaka pogoda w Petersburgu? – dziadek w końcu zwrócił się do zięcia.
– W Leningradzie, byłem w Leningradzie – inżynier poprawił go automatycznie. – Nazwę Rosjanie zmienili w latach dwudziestych, pora się w końcu przyzwyczaić. Pogoda parszywa, zimno i pada.
– Czyli tak samo jak dawniej w Petersburgu – mruknął Teofil. – Nic się nie zmienia i nawet człowiek sowiecki nic z tym nie zrobi, choćby zmieniał nazwy miast i zaklinał rzeczywistość. Stare miasto carów pozostanie takie, jak było, choćby postawili pomniki Lenina na każdym skwerze…
Staś chciał coś powiedzieć, ale Anna zgasiła jego słowa pocałunkiem, kiedy tylko nabrał oddechu. Pan Teofil mruknął coś jeszcze o komunistach i ich niszczycielstwie, po czym wstał, by pomóc córce z podaniem obiadu. Dzieci przynajmniej teraz zajęły się zabawkami. Na podłodze żołnierzyki próbowały otoczyć matrioszki, brakowało paru chwil, by dzieciaki rozpoczęły wojnę. Agniesia, choć mała, potrafiła pokazać pazurki, była zadziorna i pyskata. Teofil twierdził, że ma to po babci.
Zanim zasiedli do makaronu z sosem, Staś zaczął wyciągać z walizy zawinięte w papierowe torby dobra. Wręczył pierwszą teściowi, i to z uśmiechem, jakby nie czuł niechęci, którą ten od zawsze go darzył.
– Chyba się wciągnąłem – oświadczył. – Znalazłem w Leningradzie małe targowisko z rupieciami i kupiłem kilka na próbę. Może wam się spodoba? Niech ojciec to weźmie, do swego sklepu. Chyba że się nie nadaje…
Teofil uniósł brwi i rozpakował przedmiot, a jak się po chwili okazało, właściwie dwa.
– To taki talerzyk ze śmiesznymi nożyczkami. Wygląda na wiekowe, a metal jest poczerniały. Nawet ja wiem, że znaczy to, że to stare srebro – oznajmił z dumą. – Stawiam, że to art déco.
Rzeczywiście był to mały, pięknie tłoczony w kwiatowe wzory talerzyk i pasujące do niego nożyczki z krótkim, ostrym szpicem i dziwnym, metalowym pojemniczkiem w połowie ostrza. Dziadek jednym ruchem wyciągnął z kieszeni okulary, zakładając je na nos, jakby był rewolwerowcem dobywającym broni. Uniósł brwi jeszcze bardziej.
– Ho, ho, ho! To srebrny objaśniacz do świec z tacką, na którą go się odkładało – powiedział. – Knoty po pewnym czasie zaczynają pełgać, robią się na nich zgrubienia od smoły, utrudniające spalanie. Trzeba po prostu uciąć końcówkę i świeca znów płonie jasnym, równym płomieniem. Pojemniczek w tych nożyczkach łapał obcięte knoty, by nie spadały na obrus. Przydatna rzecz w dawnych czasach, bo w mieszkaniu paliło się wszak nawet kilkanaście świec jednocześnie.
– Jest to coś warte? – spytał Staś. – To prezent dla antykwariatu, niech wzbogaci rodzinną kolekcję bibelotów.
– Piękna rzecz, bardzo mi się podoba! – powiedziała Anna z entuzjazmem. – Weźmiesz ten rozjaśniacz do sklepu, tato?
– Objaśniacz! I tak, znalazłoby się dla niego miejsce. Mam klientów kolekcjonujących stare srebra. Ten przedmiot pochodzi z pewnością z dziewiętnastego wieku, może nawet z osiemnastego. Ile ci jestem za niego winny, Stanisławie?
– Powiedziałem już, i to dwa razy, że to prezent tak jak pozostałe precjoza. Niech ojciec spojrzy na tę książkę, to pierwsze rosyjskie wydanie Kapitału Karola Marksa. Z tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, wyszło tylko trzy tysiące egzemplarzy, to biały kruk…
Teofilowi oczy się zaświeciły, sięgnął po książkę i z namaszczeniem otworzył pierwszą stronę. Machinalnie oblizał wargi, jak smakosz kontemplujący wspaniałe danie.
– No tak, bolszewicy zniszczyli wszystkie inne książki wydane przed rewolucją? Ocalał tylko Marks?
– Nie, to nie tak… – zaczął Staś, ale Teofil machnął ręką.
– Biorę, ale nalegam, że zwrócę ci pieniądze. Nie mogę przyjąć tak kosztownych towarów… A tak w ogóle, jak je przewiozłeś z Kraju Rad? To przecież dzieła sztuki, a ty nie jesteś już dyplomatą. Masz jakiś esbecki paszport? Puścili cię, bo jesteś ze służb bezpieczeństwa?
– Usiądźcie do stołu, kluski już wypłynęły i będę je łowiła – oznajmiła Anna, wymachując cedzakiem. – Przestańcie się kłócić, na litość boską.
Staś tym razem, kiedy teść posądził go o współpracę ze służbami, naprawdę się zezłościł. Zacisnął pięści, ale nic nie powiedział. Usiadł przy stole i dopiero kiedy zjadł kilka klusek z sosem, nieco ochłonął i nawet się rozpogodził. Uśmiechnął się do żony, złapał Agniesię uciekającą z matrioszkami przed atakiem czołgu i plastikowych czerwonoarmistów, posadził ją na kolanach, jak wcześniej robił to dziadek.
– Celnicy po prostu mnie puścili, to przecież tylko książka, nożyczki z talerzykiem i jeszcze ten grzebień. Spójrzcie, może też jest coś wart? – Wskazał ostatnie zawiniątko.
Robuś wystartował do niego jako pierwszy, ale dziadek wyjął mu z rąk artefakt i ostrożnie go rozwinął. Grzebień miał rączkę w postaci jakby dwóch liści, z których wyrastała ostra palisada zębów. Przedmiot był delikatny i kruchy, zupełnie nie pasował do Związku Radzieckiego, który kojarzył się Teofilowi z brutalną topornością i prymitywizmem.
– Wygląda jak bursztyn – powiedziała Anna z podziwem. – I jeszcze ten kształt! Jak się tym panie czesały? Trochę chyba niewygodnie…
– To nie bursztyn. – Dziadek aż odsunął talerz i położył przed sobą kolejny skarb. – To szylkret, materiał, który wytwarza się ze skorup żółwi szylkretowych. Wycina się go z tych skorup, stapia ze sobą i kształtuje, a następnie szlifuje. Popularny w siedemnastym i osiemnastym wieku, obecnie te biedne żółwie niemal wyginęły i znajdują się pod ścisłą ochroną. Ach, i ten grzebień nie służył do czesania, ale do upinania koka. Zobacz, po wpięciu we włosy pełnił funkcję dekoracyjną. Wyglądał jak kwiat, czy coś takiego.
Teofil przełknął ślinę, obracał grzebień w dłoniach z niezwykłym skupieniem i delikatnością. Pociągnął w końcu nosem i spojrzał na zięcia, wyraźnie walcząc sam ze sobą.
– Przepraszam, wybacz, chłopcze – powiedział. – Ktoś, kto ma oko do takich przedmiotów, nie może być złym człowiekiem. Zresztą wybrała cię moja córka, ona też ma nosa do takich spraw, znaczy do dobrych ludzi. Jestem starym głupcem, źle cię oceniłem, zaślepiony własnym bólem, żalami i nienawiścią do partii. Utożsamiłem cię z nimi i nie przyjmowałem do wiadomości, że fatalnie się mylę.
Wstał i wyciągnął rękę do Stasia. Ten odłożył sztućce, otarł usta wierzchem dłoni, a te o spodnie. Po raz pierwszy od ośmiu lat, od kiedy wziął Anię za żonę, zobaczył uśmiech teścia skierowany do niego. Uścisnęli sobie ręce i nagle obaj się zaśmiali.
– Córeczko kochana, przynieś no tej nalewki, którą ci dałem kilka dni temu – poprosił Teofil. – Muszę ze Stasiem porozmawiać o interesach. Może niedługo znów gdzieś wyjedzie i będzie miał czas przejść się po bazarach? Rozliczymy się. Co do grosza – wymierzył w niego palec – synku.
Po raz pierwszy nazwał go w ten sposób, aż Anna omal nie wypuściła karafki z ręki. Odetchnęła z ulgą. Udało się, a bała się, że już nie doczeka chwili, w której ojciec zaakceptuje jej męża. Stało się, a to z powodu kilku bibelotów. Spojrzała na nie, kręcąc głową z niedowierzaniem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 Obecnie Sur.