Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Giselle Morin, paryska intrygantka, bryluje na dworze Ludwika XIV. Gdy wchodzi w konflikt z samym kardynałem Mazarinem, by ratować własną głowę zmuszona jest opuścić ojczyznę. Jej mocodawczyni wysyła ją na koniec świata w towarzystwie Jeana, porucznika królewskich muszkieterów. Francuska piękność ku swemu niezadowoleniu ląduje w Warszawie, gdzie zostaje przyjęta przez królową Ludwikę Marię, żonę Jana Kazimierza, i staje się jedną z jej dwórek.
Okazuje się, że intrygi na warszawskim dworze są tak samo porywające i niebezpieczne, jak na francuskim, do tego wśród dworaków roi się od przystojnych rycerzy, równie nieokrzesanych, co fascynujących. Giselle poznaje nowy kraj i przez polskich przyjaciół rychło zostaje przemianowana na Żiselkę Morowiankę. Kiedy z trudem udaje się jej awansować w hierarchii dworskiej, Rzeczpospolita zostaje najechana przez potężną armię szwedzką. Żiselka rusza na prawdziwą wojnę w obronie przybranej ojczyzny…
Powieść Weroniki Wierzchowskiej to prawdziwa gratka dla Czytelniczek lubiących historie z ikrą, odrobiną dowcipu i lekkiej pikanterii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2023
© Copyright by Weronika Wierzchowska, 2023
Redakcja: Paweł Pokora
Korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © Andrey Kiselev,
© avemigratoria/AdobeStock
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-67654-67-8 (EPUB); 978-83-67654-68-5 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Największa przygoda mojego życia zaczęła się od niewinnego pocałunku. Właściwie wcale nie takiego niewinnego i nie wywołał on we mnie zachwytu czy choćby uniesienia. Lubiłam się całować, ale nie kiedy od kawalera zalatywało kwaśnym winem, a język wpychał mi niemal do gardła. Odepchnęłam go, by nieco ochłonął, takie zaloty wcale mi się nie podobały. Uczepił się mnie jednak, objął w talii i przyciągnął do siebie, złapał za pierś i ścisnął nieprzyjemnie mocno. Trzeba przyznać, że przynajmniej nie należał do byle chłystków, najmłodszy syn hrabiego vel Quarre’a uchodził za interesującą partię i brylował na francuskim dworze jako niezwykle obiecujący kawaler. Choćby dlatego, że niespodziewanie stał się najbardziej zaufanym sekretarzem kardynała Mazarina. Ambitny i rzutki młodzieniec dopchał się już do samego szczytu władzy, choć ledwie zaczynał karierę. Kto wie, jakie zaszczyty i bogactwa były mu pisane? Mimo że służył głowie francuskiego Kościoła katolickiego, wcale nie musiał zostać duchownym, kardynał za to mógł awansować go choćby na szambelana. Naprawdę miło by było zostać żoną dostojnika piastującego najwyższy urząd dworski, mającego bezpośredni wpływ na króla. Taka żona mogłaby owinąć sobie mężusia wokół paluszka i za jego pomocą pociągać za sznurki w całym królestwie.
Tyle że nie byłam tu w celach matrymonialnych, nie szukałam męża, tylko tego, co nieopatrznie dostało się w ręce tego chłopca. Poznałam go na balu u księżnej de Choisy, zresztą księżna sama mi młodego hrabiego przedstawiła i pomogła upić. To na jej polecenie zajmowałam się tym kawalerem. Pozwoliłam mu tańczyć ze sobą przez pół nocy i dolewałam wina do kielicha, kusiłam wdziękami, trzepotałam rzęsami i nadstawiałam do wglądu i tak już ściśniętą gorsetem pierś. Potem sama zaciągnęłam kawalera do karety i kazałam wieźć do jego kwatery, na Île de la Cité, tej samej, na której wznosiła się katedra Notre Dame. Tu, wśród zabudowań klasztornych, znajdowały się też pałace biskupie, zamieszkałe przez kościelnych dostojników oraz obsadzone przez słynną gwardię kardynalską – muszkieterów w czarnych uniformach z białym krzyżem. Młodzieniec rezydował w jednym z eleganckich pałaców, blisko siedziby samego kardynała. Weszłam w to gniazdo żmij, prowadzona pod ramię przez chwiejącego się młodzieńca. Szedł za nami też mój służący, tak naprawdę porucznik królewskich muszkieterów, Jean Duvoni, tyle że przebrany w liberię lokaja, w którą ledwie się mieścił. Przydzielony mi przez księżną do osobistej ochrony oficer okazał się rosłym bykiem, niestety już wtedy zaczynałam podejrzewać, że jest ponadto idiotą.
Gwardziści odprowadzili nas ponurymi spojrzeniami, ale nie zatrzymywali i nie zadawali pytań. Co się dziwić, żyjącym tu jaśnie panom, zarówno tym w sutannach, jak i w błyszczących pancerzach, nie raz i nie dwa sprowadzano ladacznice i damy wszelkiego autoramentu oraz proweniencji. Gwardia przywykła, by nałożnice traktować jak powietrze, niczego nie widzieć i nie słyszeć. I dzięki temu szybko znalazłam się w komnacie Oliviera vel Quarre’a, obsypywana przez niego pocałunkami i stanowczo ciągnięta do łoża. Miałam nadzieję, że spił się już tak bardzo, że padnie, zanim zabierze się na całego do amorów, ale chłopak miał mocną głowę i zanosiło się na to, że nie tylko język wepchnie mi do gardła.
No cóż, byłam przygotowana i na to. Dla mojej księżnej de Choisy pozostawałam gotowa na wszelkie poświęcenia. I tak mi się poszczęściło, że nie musiałam iść do łoża z grubym biskupem lub innym obrzydliwcem. Trafił mi się kawaler młody i gładki, rozłożenie przed nim nóg nie będzie wielkim wyrzeczeniem. Mógłby tylko darować sobie te głębokie, namiętne pocałunki, bo okazały się jednak nazbyt brutalne. Wzdychałam z udawanej rozkoszy, kiedy rozsznurowywał mi suknię na plecach, wpiłam palce w jego włosy, całowałam go w szyję. Pamiętałam jednak, by bacznie się rozglądać, i już po chwili dostrzegłam leżący na biurku zawalonym papierami pakuneczek związanych wstążką listów. To po nie tu przybyłam.
Robota zanosiła się na nadspodziewanie łatwą. Wymęczę młodzieńca w łóżku, a kiedy po miłosnych zmaganiach sobie zaśnie, zabiorę listy i jeszcze przetrząsnę mu sekretarzyk. A nuż znajdzie się coś kompromitującego na samego kardynała Mazarina? Ten ponury starszy jegomość godny następca kardynała Richelieu, z pewnością ma masę świństw i niecnych sprawek na sumieniu, o których z radością dowie się moja księżna pani. Jęczałam zatem i dyszałam, kiedy młodzian wreszcie wyłuskał mnie z sukni i zaczął szarpać gorset. Sama zajęłam się rozwiązaniem jego portek, po chwili ściągnęłam mu je do kolan, a wówczas jego członek, w pełni gotowy do dzieła, wyskoczył sprężyście i z entuzjazmem na zewnątrz. Złapałam go i pociągnęłam do siebie, mrucząc już w sposób całkowicie nieudawany. Męskość chłopak miał gorącą i młodzieńczo twardą, zapowiadało się zatem, że zapewni mi kilka przyjemnych chwil, kto wie, może wywoła dreszcze prawdziwej rozkoszy? Olivier był napalony jak ogier, ciągle pchał się do moich ust z językiem, co właściwie jakoś bym zniosła, ale tak szarpnął za sznurki w moim gorsecie, że zamiast je poluzować, ścisnął nadspodziewanie mocno. Z moich ust wyrwał się bolesny wrzask, nieco stłumiony, bo powietrze wypchnęło mi z płuc, ale wystarczająco rozpaczliwy, by słychać go było za drzwiami.
Te bezszelestnie się otworzyły i za plecami mego kochanka wyrósł wielki jak góra lokaj. Otworzyłam szeroko oczy ze zgrozy i machnęłam ręką, jakbym chciała go odgonić niczym niesforną muchę. Nie zdołałam nawet zaczerpnąć powietrza, by coś powiedzieć, zresztą Jean Duvoni chyba i tak nie zwróciłby na to uwagi. Jego jasne oczy płonęły świętym oburzeniem i determinacją. Uniósł rękę, w której ściskał sztylet, i grzmotnął jego rękojeścią w potylicę zupełnie nieświadomego zagrożenia Oliviera. Kawaler poleciał w bok jak trafiony wystrzałem armatnim, spadł z łóżka i z łomotem gruchnął na podłogę.
Myślałam, że śnię, to się nie mieściło w głowie. Mój muszkieter spokojnie schował broń i wyciągnął do mnie rękę, lekko się kłaniając.
– Nic złego się panience nie stało? – spytał stłumionym głosem. Już wcześniej zauważyłam, że najczęściej buczy, jakby mówił przez nos. – Porwał się nie tylko na cześć panienki, ale i próbował zrobić krzywdę. Musiałem się wtrącić!
– Prosiłam o to, poruczniku? Nie przypominam sobie – wycedziłam.
Jego gęba nieco mi się rozmywała, tak samo jak wszystko, co znajdowało się za nim. Niestety ten mój drobny feler, słaby wzrok, czasem dawał mi się we znaki i niesłychanie mnie irytował. Nie widziałam dobrze Jeana i nie byłam pewna, czy ze mnie nie żartuje. Może jednak nie był idiotą, tylko narwańcem? Z mężczyznami nie zawsze było prosto, potrafili zaskakiwać.
Wychyliłam się z łóżka, by sprawdzić, co tam z moim amantem. Ze zgrozą ujrzałam, że Olivier leży nieruchomo z twarzą do ziemi w powiększającej się kałuży krwi. Wystrzeliłam z łóżka i klęknęłam przy nim, po czym przewróciłam go na bok. Z tak bliska widziałam wszystko wyraźnie, aż zbyt wyraźnie. Kawaler oczy miał szeroko otwarte, nieruchome i szkliste. Był bez wątpienia martwy.
– Coś pan zrobił, na litość boską? – wypaliłam do porucznika. – Po coś się wtrącał? I dlaczego uderzyłeś go tak mocno?
Wzruszył ramionami, po czym bezradnie podrapał się po głowie. Wówczas do mnie dotarło, że jednak jest idiotą.
Przeżegnałam się bezwiednie, po czym poderwałam na równe nogi i szybko wciągnęłam kieckę. Groza sytuacji dopiero do mnie docierała. Byłam zamieszana w morderstwo sekretarza kardynała! Czekało mnie ścięcie mieczem, o ile zostanę potraktowana jak szlachetnie urodzona, a nie zwykła morderczyni.
Zaraz, tylko spokojnie, jeszcze kat mi nie świeci. Kto mnie widział z Olivierem? W pałacu księżnej przynajmniej setka gości, nie licząc służby. Woźnica z powozu kardynała, dowódca warty na moście prowadzącym na Île de la Cité i kilku jego gwardzistów. Ile z tych osób zna mnie z nazwiska? Och, tym będę martwiła się później, teraz trzeba stąd zniknąć. Doskoczyłam do biurka i zgarnęłam listy. Wyciągnęłam jeden, rozłożyłam go, po czym podsunęłam pod nos. Zmrużyłam oczy, jak zwykle, kiedy walczyłam z wadą wzroku. Musiałam sprawdzić, czy to te listy, po które przyszłam. Tak! Ten został opatrzony zamaszystym podpisem Anny Marii Ludwiki d’Orléans, znanej jako La Grande Mademoiselle, Wielka Panna. To tylko taki honorowy tytuł, faktycznie wcale nie była taka wielka. Wielka natomiast była duchem i odwagą, tego nie dało się jej odebrać. Nie bała się poprzeć buntu arystokratów, tak zwanej Frondy Książęcej, która doprowadziła do tego, że zarówno młodziutki Ludwik XIV, przyszły Król Słońce, jak i faktycznie trzymający władzę w państwie kardynał Mazarin musieli wiać z Paryża, a potem toczyć zażarty bój z buntownikami. Jaśnie panowie zbuntowali się przeciw zakusom kardynała, by zamienić królewską władzę w całkowitą tyranię. La Grande Mademoiselle stanęła przeciw zapędom autorytarnym i dowodziła oblężeniem Orleanu, a potem obroną Bastylii, osobiście kazała strzelać z armat do królewskiego wojska i otworzyć bramy przed cofającymi się spiskowcami. Skutkiem tego po klęsce buntu straciła polityczną pozycję, popadła w niełaskę i musiała zabierać się z miasta. Niestety na celowniku kardynała natychmiast znaleźli się wszyscy, którzy ją wspierali lub się z nią przyjaźnili. Tak się składało, że pewna niewygodna dla kilku osób część jej korespondencji wpadła w łapy Oliviera, o czym dowiedziałyśmy się właściwie w ostatniej chwili przed przekazaniem listów kardynałowi.
Teraz ja miałam te papiery i najlepiej byłoby je po prostu na miejscu spalić, ale księżna pani z pewnością pragnęła do nich zajrzeć. Wetknęłam je zatem w kieszeń sukni i skinęłam na ciągle drapiącego się po głowie muszkietera. Wyszliśmy razem z pałacyku i pomaszerowaliśmy piechotą w kierunku jednego z mostów na Sekwanie. Musieliśmy wydostać się z tej wyspy, potem po prostu rozwiejemy się jak dym, wsiąkniemy w uliczki Paryża i kardynał będzie mógł mnie cmoknąć. Kiedy jednak zbliżyliśmy się do posterunku obsadzonego gwardzistami, trzęsły mi się nie tylko ręce, ale i kolana. Szczególnie że niespodziewanie z mgły i nocnego mroku wyłoniło się kilku jeźdźców z krzyżami na czarnych pelerynach i w kapeluszach o szerokich rondach. Porucznik Duvoni aż zesztywniał na ich widok i sięgnął ręką do biodra po szpadę, której tam jednak nie miał. Zapomniał na chwilę, że jest w stroju lokaja. Szturchnęłam go łokciem, by milczał i niczego tym razem nie spaprał.
– Ładny dziś mamy wieczór, mademoiselle – zagaił jegomość jadący przodem, przy okazji blokując nam drogę.
Miałam zarzucony na głowę kaptur salopy, ale chcąc nie chcąc, musiałam spojrzeć na rozmówcę i się mu pokazać. Zmrużyłam oczy, bo nie widziałam dobrze twarzy oficera. Odparłam jednak wesoło, że owszem, szkoda, iż trzeba wracać do domu. Czułam, jak na gardle zaciska mi się ręka z czystej, lodowatej grozy. W pierwszej chwili nie rozpoznałam jegomościa, ale na jego szyi błysnął złotem krzyż na łańcuchu i domyśliłam się, z kim mam przyjemność. Wiedziałam, że tak lubił się wystroić kapitan kardynalskiej gwardii, de Nollet. Wszyscy znali tego typa, a on znał wszystkich. Chyba mnie jednak nie poznał, tyle dobrego, że nie byłam żadną wielką damą, którą warto zapamiętać. Zapytał, skąd wracam, odparłam, że z gościny u jednego kawalera, ale nie mogę podać nazwiska, bo nie wiem, czy sobie tego życzy. Wdzięczyłam się przy tym i błyskałam zębami w uśmiechu. Nadal nie widziałam, jak zmienia się wyraz jego twarzy, wszystko przez kiepskie światło. Nie miałam przez to pojęcia, czy moje umizgi przynoszą spodziewany rezultat.
De Nollet uznał mnie jednak za ekskluzywną prostytutkę biskupią, widocznie moja balowa suknia i towarzystwo rosłego lokaja zasugerowały mu, że nie jestem byle ladacznicą. Skoro tak, lepiej dla niego, by mnie nie zaczepiał i nie dręczył, mógł bowiem rozzłościć mojego adoratora. Ukłonił mi się zatem, dotykając ronda kapelusza, i zjechał z drogi. Łzy pojawiły mi się w oczach z niesłychanej ulgi, przede mną otwierała się droga na most. Za nim czekał, by dać mi schronienie, swojski, znajomy Paryż.
– No, tośmy się sprytnie uwinęli – oświadczył porucznik Duvoni, kiedy przeszliśmy na drugą stronę. – Myślę, że...
– Myślisz, poruczniku? – prychnęłam. – Szkoda, że tak rzadko.
– Panno Morin, proszę mieć na uwadze, że uratowałem dziś pannie życie. Domagam się należytego szacunku i uznania...
Uratował mi życie, dobre sobie! Przez tego głupka będzie tropiła mnie gwardia kardynalska, a sam Mazarin każe ze mnie drzeć pasy. Moje życie od tej pory było funta kłaków warte, nikt przy zdrowych zmysłach nie przyzna się do znajomości z morderczynią tropioną przez gwardię. Byłam towarzysko spalona, co nie miało większego znaczenia, bo i tak nie pożyję dłużej niż kilka dni.
Żal tak ścisnął mi gardło, że nie miałam sił, by oznajmić temu cymbałowi, do czego doprowadził. Zresztą i tak diabli wiedzą, ile z tego by zrozumiał. Uznałam, że lepiej popłaczę sobie i poużalam się nad sobą, zamiast na niego wrzeszczeć.
Jeanne Olimpię de Choisy nadal uznawano za piękność, choć była już damą po pięćdziesiątce, ale we współczesnym świecie metryka nie miała większego znaczenia. Masa pudru kryła niedostatki cery, a mieniące się barwami zawoje jedwabiu i złoto biżuterii, ewentualne niedostatki figury. Zawsze zresztą wydawała mi się niezwykle urodziwa, wręcz doskonała. Pozostawałam nią oczarowana, odkąd ją ujrzałam po raz pierwszy, a trafiłam do jej pałacu dziesięć lat wcześniej, jako ledwie podlotek, któremu nawet jeszcze cycki nie urosły i który nic nie wiedział o świecie. Moja rodzina pozbyła się mnie, oddając na wychowanie dalekiej krewnej, bo z księżną łączyły mnie koligacje dziewiątego stopnia, dzięki czemu papa nie musiał się martwić, skąd wytrzasnąć dla mnie posag. Liczył, że moją przyszłością zajmie się Jeanne, znajdzie mi jakiegoś kawalera lub w ostateczności odstawi do klasztoru. Pozbył się ciężaru i mógł kontynuować przepijanie rodowego majątku.
Chowałam się zatem w domu dalekiej pociotki jako jej wychowanica, których zresztą miała jeszcze dwie. Jeanne była kobietą nowoczesną, o otwartym umyśle, silną i mądrą. Jej mąż, stary książę de Choisy, uczynił ją wdową przed kilkoma laty. Kiedy za niego wyszła, był już starcem, nie mieli zatem dzieci. Jeanne nie zajmowała się w związku z tym wychowaniem potomstwa, ale korzystając z odziedziczonego majątku, realizowała swoje pasje i ambicje. Ciekawiła ją polityka i życie dworskie, intrygi i spory o władzę. Największą jej pasją pozostawało jednak pisanie, zresztą miłość do literatury, ksiąg i papierów próbowała zaszczepić także nam. Nie miałyśmy wyjścia i chcąc nie chcąc, siedziałyśmy razem z nią w wielkiej książęcej bibliotece. Czytałyśmy, czasem jedna na głos, czasem każda sobie w skupieniu i ciszy, wszystko, co się dało, poza tym nie tylko po francusku, ale także w łacinie, po niemiecku, włosku, a nawet po grecku. Tylko nie po angielsku, Brytyjczykami księżna pani pogardzała.
Jeanne nie ograniczała się jedynie do czytania, sporą część dnia spędzała na pisaniu. Prowadziła bardzo bogatą korespondencję z wieloma osobistościami w różnych częściach Europy. Ze swoimi przyjaciółkami, ale też z duchownymi, literatami, naukowcami i żołnierzami. Do tego wszystkiego pisała relacje o tym, czego się od tych ludzi dowiedziała, i publikowała je, rzecz jasna, własnym sumptem. Jej broszurki cieszyły się sporym powodzeniem, ostatnio zostały nawet uznane za konkurencję dla „La Gazette”, popularnego tygodnika założonego przez doktora Renaudota. Byłam zatem jedną z przybocznych damy niezwykle rzutkiej i znanej w towarzystwie, z której słowem się liczono i którą szanowano. I to nie tylko z racji urodzenia i bogactwa, ale też z powodu jej przymiotów umysłowych, wiedzy i bystrości.
Kiedy wręczałam jej paczkę z listami, czułam palące mnie w plecy spojrzenia Jovite i Kai. Moje dwie przybrane siostry szczerze zazdrościły mi powodzenia. Odkąd spotkałyśmy się w domu księżnej, zawzięcie ze sobą konkurowałyśmy. Każda starała się zostać ulubienicą naszej dobrodziejki i walczyła z pozostałymi o jej względy. Niestety nigdy nie zadzierzgnęły się między nami nici przyjaźni, właściwie toczyłyśmy ze sobą zażarte boje i czyniłyśmy sobie mniejsze lub większe uszczypliwości. Każda chciała stać się faworytą księżnej i kto wie, może w przyszłości zostać przez nią oficjalnie zaadoptowaną, a następnie odziedziczyć jej nazwisko i majątek.
Dziś nienawidziły mnie jeszcze bardziej, bo Jeanne przyjęła dar, nie żałując mi pochwał. Nie wiedziały jeszcze do końca o tym, co zaszło, moja suwerenka jednak się nie uśmiechała, minę miała zmartwioną i marszczyła czoło, jak zawsze, kiedy nad czymś intensywnie rozmyślała. Znaczyło to, że konsekwencje moich czynów już do niej dotarły. Poprosiła o moją relację, a mnie nie pozostało nic innego, jak wszystko jej opowiedzieć, nie żałując szczegółów i niczego nie przemilczając. Czym dłużej mówiłam, tym zazdrość moich konkurentek malała, czułam za to, jak rośnie ich zadowolenie. Wiedziały, że wpakowałam się w śmierdzący rynsztok i łatwo się z tego nie wywinę.
– Czemu zwlekałaś z raportem aż do rana? – spytała księżna.
Po prawdzie to byłyśmy już po późnym śniadaniu, kurant wybijał właśnie południe, ale dla jaśnie pani ta pora była ledwie początkiem dnia.
– Nie miałam śmiałości, by budzić waszą łaskawość – odparłam. – Mleko zresztą już się rozlało i tak nie możemy nic zrobić. Nie przywrócimy życia temu nieszczęśnikowi.
– Jemu już nie pomożemy, ale musimy zadbać o ciebie – odparła Jeanne.
Jako że miała na sobie strój domowy oraz takąż koafiurę, nie nosiła piętrowej peruki ani pudru na twarzy. Włosy z pasmami siwizny i kurze łapki sprawiały, że wyglądała jak miła starsza pani. Kochałam ją niczym własną matkę, której nawet nie pamiętałam, tak dawno mnie osierociła.
– Gdybyś kazała mnie obudzić, już byłabyś w drodze z Paryża. Teraz mamy wiele godzin straty, gwardia kardynała jest z pewnością na twoim tropie. Wiedzą już, gdzie był wieczorem vel Quarre, teraz pewnie przesłuchują niektórych moich gości. Najdalej do wieczora będą znali twoje nazwisko i z pewnością jeszcze przed nocą załomoczą w bramę mego pałacu. Przyjdą po ciebie i zawloką do kardynalskich lochów. Obie wówczas będziemy zgubione, bo wszystko im wyśpiewasz. Nie zaprzeczaj, kościelni oprawcy wiedzą, jak wyciągać z człowieka zeznania, mają naprawdę bardzo długą tradycję w dręczeniu ludzi. Kiedy zabiorą się za szarpanie twoich piersi rozpalonymi szczypcami, powiesz wszystko, co wiesz. Każdy by powiedział.
Przełknęłam ślinę. Niby zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji, ale dopiero teraz zaczynałam się trząść. Moja śmierć nie będzie lekka, podniosłam rękę na osobę bliską kardynałowi, z pewnością nie puści tego płazem.
– Trzeba naszą słodką Giselle uciszyć, tak by nigdy nikomu nic nie powiedziała. – Poczułam dotyk dłoni Jovite na ramieniu i ciepło jej szeptu, bo mówiła, pochylając się nad moim uchem.
Wstrzymałam oddech. Księżna zapewniła nam także lekcje szermierki i skrytobójstwa, rzeczy przydatnych również na wersalskim dworze. Czekałam zatem, aż moje plecy przebije zimne ostrze sztyletu. Prawda była bowiem taka, że stałam się niewygodna i niebezpieczna. Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby gwardziści znaleźli mojego trupa. Dla wszystkich, tylko nie dla mnie.
– Dziewczęta, zostawcie nas same – rzuciła księżna i odprawiła obie moje konkurentki jednym skinieniem.
Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Jeanne uśmiechnęła się uspokajająco i pogładziła moją dłoń.
– Nie bój się, zrobię, co w mojej mocy, by ci pomóc. Dałam ci wykształcenie, zadbałam, by twój bystry umysł został stosownie oszlifowany niczym drogocenny kamień. Będziesz teraz musiała zrobić z niego stosowny użytek, by przetrwać. Teraz powiedz, czy pamiętasz moją przyjaciółkę, Ludwikę Marię Gonzagę?
Pokiwałam głową. Pamiętałam dość mętnie młodszą od Jeanne księżniczkę, która bywała z wizytami w pałacu. Była między nimi wielka zażyłość, znały się ponoć od dziecka i świetnie czuły w swoim towarzystwie. Obie piekielnie inteligentne, oczytane, zafascynowane nauką. Rzadkie to przymioty wśród dam, tym bardziej się przez to podobieństwo lubiły, dobrały się jak w korcu maku. Jednak księżniczka Ludwika od lat się u nas nie pojawiała, nie była już bowiem księżniczką. Siedem lat temu wyszła za mąż za Władysława IV i wyjechała do Warszawy, gdzie zasiadła na tronie jako królowa Polski.
– W Warszawie wybuchła epidemia ospy, która nie oszczędziła także królewskiego dworu. Zmarł maleńki synek mojej królewskiej przyjaciółki, a także dwie dwórki z fraucymeru Ludwiki – oznajmiła Jeanne, a ja zaczęłam się domyślać, co chce ze mną zrobić. – Dwie kolejne zakończyły swoją misję u jej boku i kilka dni temu wróciły do Francji. Zwolniły się zatem miejsca na polskim dworze...
Nieee! – cisnął mi się do gardła wrzask protestu. Ledwie go powstrzymałam, nie chciałam zrobić księżnej przykrości. Tylko że, co ona mi szykowała, na litość boską? Chciała wysłać na zesłanie na koniec świata! Jej przyjaciółka wyszła za polskiego władcę, bo nikt inny nie chciał wyszczekanej, przemądrzałej i starzejącej się księżniczki. Pojechała tam, bo nie miała wyjścia, ale kto o zdrowych zmysłach chciałby tam się za nią udać? Wszyscy wiedzieli, że Polska to dziki kraj, porośnięty prastarymi puszczami i najczęściej skuty lodem i zasypany śniegiem. Niedźwiedzie łażą po ulicach miast zbudowanych z drewna, rycerze to wielkie draby o podgolonych łbach i z wąsiskami do pasa. Nic tam nie było, tylko lasy i błoto. Nie bez powodu mawiało się u nas: w Polsce, czyli nigdzie. Nie chciałam tam jechać, za nic w świecie!
Tyle że to chyba lepsze niż rwanie cycków rozpalonymi szczypcami, gwałcenie żelaznym, nabijanym kolcami penisem, zdzieranie skóry, przypiekanie na wolnym ogniu i tak dalej. Prawda była taka, że jeśli chcę żyć, muszę zniknąć z Francji, wydostać się poza zasięg łap kardynała Mazarina. Przytaknęłam zatem i grzecznie podziękowałam księżnej za to, że chce wykorzystać swoje znajomości i wpływy, by awansować mnie na damę z królewskiego fraucymeru. Bo był to właściwie awans, i to niebywały.
– Wiesz, że publikuję wieści z Polski dzięki mojej korespondencji z Ludwiką. Zadbasz o to, bym wiedziała więcej, bo moja przyjaciółka nie o wszystkim mi wszak opowiada. Ludwika ponoć pisuje do kardynała Mazarina, chodzi o duże kwoty, które Francja ma jej przekazać na rzecz osadzenia na polskim tronie francuskiego księcia, wiernego dynastii Burbonów. Ma to na celu zmniejszenie wpływu Habsburgów w Europie. Będziesz moimi oczami i uszami, gra idzie o wielkie pieniądze, władzę i wpływy na całym kontynencie. Potraktuj zatem ten wyjazd nie tylko jako ucieczkę, ale i jako misję.
– Będziesz miała we mnie doskonałą informatorkę, pani. Będę ci wierna aż do śmierci, dobrze o tym wiesz...
– Wiem. – Księżna wstała i podeszła do sekretarzyka, przy którym powstawały jej pisma. – Napiszę listy polecające. Pojedziesz w towarzystwie jednej panny, którą się zaopiekujesz. I dwóch zakonnic. Będzie ci towarzyszył porucznik Duvoni, on też przecież musi zniknąć.
– Mam jechać z tym durniem? – Nie wytrzymałam i wyrwała mi się odrobina szczerej bezpośredniości.
Od razu ugryzłam się w język, ale i tak wyczułam powiew chłodu od księżnej. Przypomniałam sobie, że ten głupek był synem jej zmarłej przyjaciółki i czuła się w pewien sposób za niego odpowiedzialna. Może nie matkowała mu oficjalnie, ale to ona kupiła mu patent oficerski i załatwiła przyjęcie do królewskich muszkieterów. Przynależność do tej formacji uchodziła wszak za wielki zaszczyt i mało kto mógł poszczycić się takim honorem. Zrozumiałam, że teraz to ja miałam zajmować się tępakiem, choć pewnie jemu zostanie powiedziane, że ma mnie chronić, być moim rycerzem. No cóż, może po drodze do Polski stanie mu się coś złego? Mogłam się go pozbyć na setki sposobów, ale obecnie mógł się przydać jako ochroniarz, bo chyba ci muszkieterowie nauczyli go przynajmniej posługiwać się szpadą?
– Kiedy wyruszamy i dokąd? – spytałam na głos.
– Jak najszybciej. Masz godzinę, by spakować kuferek. Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę ci doślę przy okazji. Jedziecie do Hawru, tam zaokrętujecie się na pokładzie „Trois chevaliers” i popłyniecie nim do Gdańska – odparła, jakby od dawna miała wszystko zaplanowane. Wiedziałam jednak, że dopiero co opracowała plan.
Grzecznie jej podziękowałam za wszystko, co dla mnie robiła. Głos mi się nawet zaczął łamać, bo zrozumiałam, że to pożegnanie. Nie wiadomo wszak było, czy dane mi będzie kiedykolwiek wrócić do Francji i znów zobaczyć swoją dobrodziejkę. Przerwała pisanie listu polecającego, wstała i ucałowała mnie w oba policzki. Miałam wrażenie, że w jej oczach widzę wzbierające łzy, ale zaraz znikły. A może wcale ich nie było i tylko mi się wydawało?
Dla zmylenia gwardii kardynalskiej użyliśmy przebrań. Ucharakteryzowałam się na młodzieńca, niezbyt wytwornego i nieobnoszącego się z bogactwem. Założyłam zatem portki i buty jednego ze sług księżnej, do tego bury kubrak, pelerynę i za duży kapelusz, który opadał mi na oczy, ale przynajmniej ukrywał twarz. Porucznik Duvoni pozostawał sobą, choć oczywiście nie mógł już używać ukochanego munduru królewskiego muszkietera. Wyglądał zatem jak typowy najemnik, rapier do wynajęcia. Taka nieprzyciągająca uwagi para, zbój i jego młody kompan, musiała podróżować, rzecz jasna, konno. Wcześniej siedziałam w siodle może ze dwa razy w życiu i nie byłam w tym dobra. Trzeba mi zatem było szybko się doszkolić, a nic tak nie uczy jak życie, znaczy praktyka. Przez cały dzień tylko raz spadłam, a właściwie zsunęłam się z siodła, gdy mój konik się czegoś wystraszył i gwałtownie zatrzymał.
Jechaliśmy wzdłuż Sekwany. Właściwie moglibyśmy wsiąść na jakiś kuter lub barkę, po czym odbyć tę podróż wygodnie i bez wysiłku, ale księżna stwierdziła, że bezpieczniej dla nas będzie poruszać się konno i w razie czego rzucić galopem do ucieczki. Gwardziści z pewnością mieli wyruszyć za nami w pościg i na ospale płynącej barce szybko by nas dopadli. Gnaliśmy zatem konno, podskakując i trzęsąc się w siodłach. Zanim dojechaliśmy do Mantes-la-Jolie, tyłek mnie bolał, jakby mnie po nim sprano, otarłam sobie uda, rwało mnie w krzyżu i od wstrząsów rozbolała głowa. Jan próbował wesoło mnie zagadywać, ale chciało mi się wyłącznie płakać. Z bólu i z żalu, że oto zostawiam za sobą dworskie życie, wygody, wytworne toalety, salony i pięknych kawalerów. Czekały mnie już tylko niewygody, zimno i życie z dala od cywilizacji.
Bez przeszkód dotarliśmy do Vernon, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w zajeździe pełnym podróżnych kupców, wędrownych rzemieślników i jakichś szemranych typów. Zakazałam Janowi pić i bratać się z chamstwem, w ogóle wdawać z rozmowy z kimkolwiek. Dostaliśmy pokoik na poddaszu, gdzie natychmiast się zwaliłam, jęcząc z bólu, na pryczę i to w ubraniu, zdjęłam tylko kapelusz i buty. Owinęłam się w koc i natychmiast zasnęłam. Mój przyboczny głupek coś tam gadał, ale tylko swoim gadulstwem ukołysał mnie do snu.
Rankiem znów chciało mi się płakać, bo kiedy próbowałam wstać, okazało się, że boli mnie każdy mięsień i nie mogę się ruszyć. Jak ci mężczyźni spędzali w siodłach całe dnie? To wszak jakiś koszmar! Nie dość, że bolały mnie nawet wytrzęsione trzewia, to jeszcze cała śmierdziałam końskim potem. Przesiąkłam koniem całkowicie i pewnie już zawsze będę pachniała jak stajenny.
– Panno Giselle, domyślam się, że cierpi pani od zbyt długiej jazdy wierzchem – zagaił Jean, który wstał rześki i wesoły. Jak to głupek, takim jak on niewiele potrzeba do szczęścia. – Służę pomocą. Wiem, które mięśnie należy wymasować, by przynieść nieco ulgi i pozwolić pannie normalnie funkcjonować. Proszę się położyć na brzuchu.
To nie brzmiało głupio, może muszkieter nie był takim cymbałem, za jakiego go miałam? Obróciłam się na brzuch i pozwoliłam mu się dotykać. Była to sytuacja nieobyczajna, ale przecież nikt nie widział, poza tym znajdowaliśmy się w niezwykłym położeniu i wszelkie konwenanse uznałam za zawieszone.
Jean usiadł na moim łóżku i bez ostrzeżenia złapał moją stopę i zaczął ją ściskać. Dłonie miał duże, mięsiste, o silnych palcach. Uciskał mi śródstopie najpierw jednej, a potem drugiej nogi. Jęknęłam z rozkoszy, okazało się to bowiem niezwykle przyjemne. On tymczasem zajął się moimi łydkami. Każdą obejmował oburącz i uciskał mięśnie kciukami. Westchnęłam i zadrżałam cała, przeszły mnie ciarki od czubka głowy do końcówek palców. Bolało, ale jednocześnie to całe masowanie było diabelnie miłe. W zesztywniałe, obolałe mięśnie napływała gorąca krew, zagryzłam wargę, by nie sapać i nie dyszeć. On bowiem zabrał się za moje uda, a kiedy ucisnął ich wewnętrzne strony, omal nie zaczęłam się wić z rozkoszy. Nie odważył się, niestety, złapać za pośladki, zaczął uciskać moje plecy. Ależ żałowałam, że robi to przez ubranie. Jeszcze przyjemniej byłoby poczuć dotyk jego gorących rąk na nagiej skórze. Zastanawiałam się nawet, czy go nie poprosić, by ściągnął ze mnie te ciuchy. Byłam już tak napalona, że wyobrażałam sobie dotyk nie tylko jego rąk i nie tylko na plecach.
Zagryzłam wargę do bólu, by pohamować te zapędy. Jean był dużym, umięśnionym chłopcem, dotyk miał jednocześnie silny i delikatny, wspaniale byłoby sprawdzić, jak się sprawuje w łóżku w zabawie na całego. Ale dotarło do mnie, że nie pora i nie miejsce na to. Gwardziści mogli być na naszym tropie, powinniśmy wyruszać czym prędzej w dalszą drogę, a nie gzić się na poddaszu. Pozwoliłam jeszcze, by wymasował mój kark i ramiona, po czym podziękowałam mu uprzejmie i nagrodziłam jednym z przećwiczonych uśmiechów. Może niezbyt szczerym, ale w moim mniemaniu okazującym sympatię. Miałam jeszcze w zanadrzu uśmiechy zalotne, kpiące, wesołe, tajemnicze i obiecujące niezwykłe doznania. Uśmiechy i miny były obowiązkowym wyposażeniem damy i służyły do dworskiej szermierki, dyplomacji i flirtów. Zgodnie z oczekiwaniem Janowi uśmiech wystarczył, zabrał łapy i wycofał się grzecznie, nie próbował posunąć się dalej, choć pewnie się domyślał, że dzielił go krok od zdobycia mnie całej. Spojrzałam tylko, z ciekawości, na jego krocze i z zadowoleniem zauważyłam, że portki miał tam napięte. Znaczyło to, że nie byłam mu obojętna, nawet śmierdząca koniem. Miałam tylko nadzieję, że nie z powodu tego zapachu się podniecił. Niektórzy mieli wszak dziwne upodobania.
Nie stołowaliśmy się w sali biesiadnej, kupiliśmy u karczmarza rogaliki i ser, po czym zjedliśmy w siodłach, jadąc stępa na północ. Cały dzień kiwania się w siodle tym razem zniosłam nad podziw dobrze. Ewidentnie ręce Jana zdziałały cuda, czułam się całkiem znośnie. Uda i plecy znów mnie co prawda rozbolały, ale ciało chyba zaczynało się przystosowywać do jazdy wierzchem. Jeszcze kilka dni takiej podróży i mój tyłek stałby się twardy jak kamień. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy taka jazda rzeczywiście nie ma pozytywnego wpływu na ciało poprzez kształtowanie mięśni. Zgrabny tyłeczek zawsze był wszak w cenie, dobrze byłoby go mieć. Może w Polsce będę miała więcej okazji na jazdę konną?
Do Hawru jechaliśmy już po zmroku i od razu pognaliśmy do portu, który zresztą był głównym obiektem w tym mieście. Właściwie powstało właśnie jako królewski port i miało zapewnić Francji ważny punkt oporu przed morską dominacją Anglii. Ujrzeliśmy zatem oświetlone latarniami wielkie królewskie liniowce z trzema rzędami armat i rufami wysokimi jak wielkie kamienice, do tego zdobione w piękne płaskorzeźby, herby i galiony. Aż poczułam dumę, patrząc na tę naszą morską potęgę. Przestałam nawet zerkać przez ramię, czy przypadkiem nie jadą za nami gwardziści kardynała. Pozbyliśmy się koni, odsprzedając je handlarzowi za boleśnie niską kwotę. Zabrałam tylko swój podróżny kuferek, a Jean worek z rzeczami.
Po chwili Duvoni zwrócił się do spotkanych robotników portowych, a ci wskazali nam nasz statek. „Trois chevaliers” okazał się fluitą, wyprodukowaną w holenderskiej stoczni, trzymasztowym statkiem kupieckim. Miał kilka armat do obrony przed piratami, ale przy liniowcach wyglądał jak kiwająca się na falach łupina orzecha. Nie czułam już takiej pewności jak przed chwilą. W dodatku załoga trzymała trap opuszczony, a wejścia na pokład bronił jakiś gołowąs, majtek zaledwie, bosy i zasmarkany, uzbrojony jedynie w latarenkę i dzwonek pokładowy.
Chłopak zaprowadził nas do kapitana, od którego zalatywało winem i czosnkiem. Gruby, jowialny jegomość uścisnął mi rękę, biorąc za mężczyznę. Wręczyłam mu list od księżnej i ciężką sakiewkę, pełną srebrnych liwrów. Wówczas o mało co nie zaczął mnie całować po rękach. Zdecydował się nawet udostępnić mi kapitańską kajutę, ale zażyczyłam sobie kwaterować razem z panną Dela, dziewczyną, którą czekał podobny do mojego los i którą miałam się zaopiekować zgodnie z życzeniem Jeanne. Jean musiał zamieszkać na czas podróży razem z załogą, pod pokładem. Ruszyłam za majtkiem na rufę, tam chłopak wskazał mi drzwi od kajuty i się ulotnił. Zastukałam knykciami w drewno i nie czekając na zaproszenie, weszłam do środka. Byłam zmęczona i marzyłam, by zrzucić z siebie przepocone ciuchy, zanim na stałe przykleją mi się do ciała.
Przywitał mnie pisk, potem coś ciśnięto mi w twarz i kazano iść do diabła. Złapałam pocisk, którym okazały się białe majtki. Zmrużyłam oczy, bo mój słaby wzrok nie ułatwiał sprawy, a jedynym źródłem światła w kajucie była licha, łojowa świeczka. Jeśli oczy mnie nie myliły, widziałam kotłujące się dwa nagie ciała. Dwie osoby próbowały w pośpiechu się ubrać lub zasłonić, widocznie przerwałam im łóżkowe figle.
Ani mi w głowie było się wycofać, chciałam dowiedzieć się, z kim moja nowa podopieczna się zabawiała. Postawiłam zatem kuferek na podłodze i wytężyłam wzrok, marszcząc czoło, zrobiłam też dwa kroki do przodu, by lepiej widzieć. Nie tak łatwo mnie zawstydzić, ale tym razem stanęłam jak wryta. Zrozumiałam po chwili, że widzę dwie nagie panny. Och, to coś nowego! Jedna miała obfity biust i szerokie, pulchne biodra, druga była drobniutka, bardzo dziewczęca i z płaskim tyłeczkiem. To ta mniejsza, zamiast się ubierać lub zasłonić, doskoczyła do mnie, wymachując mi pięścią przed nosem.
– Głuchy jesteś, barani łbie? Wynocha stąd, bo rozkwaszę ci gębę! – piszczała, śmiesznie podskakując.
Złapałam ją za nadgarstek i wykręciłam rękę.
– Mam przyjemność z Anną Dela? – spytałam, stojąc za jej plecami i pochylając się nad jej uchem. – Miło mi poznać, będziemy razem mieszkały w tej kajucie. Jestem Giselle Morin, mam się tobą zaopiekować z polecenia księżnej de Choisy. Kim jest twoja przyjaciółka?
– Siostra Marion. – Pulchna panna, która zdążyła narzucić na gołe ciało habit zakonnicy, dygnęła. – Z Zakonu Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, powszechnie zwą nas wizytkami. Niczym Maria wizytujemy bowiem chorych i ubogich.
– To się chwali, siostro. Bardzo szlachetnie z waszej strony służyć Bogu w ten sposób. – Puściłam Annę, a właściwie pchnęłam ją na łóżko. Poleciała na nie, świecąc gołym tyłeczkiem. – Jesteś jedną z dwóch zakonnic, które płyną z nami do Polski?
– Tak, razem z siostrą Pauliną dołączymy do obsady klasztoru, który na polecenie królowej Ludwiki Marii został zbudowany w Warszawie.
– Proszę siostrę o wybaczenie za to najście, ale jestem po bardzo ciężkiej, pośpiesznej podróży i rada bym była się odświeżyć i odpocząć. Nie chciałam wam przeszkadzać w... – Uniosłam brwi.
– Przymierzaniu uszytej przez Paulinę bielizny – dokończyła Marion bez mrugnięcia. Zaczynałam ją lubić, sprawiała wrażenie bystrej i sympatycznej. – Ma dziewczyna dar od Boga w posługiwaniu się krawieckimi nożycami i igłą. W klasztorze w Lyonie szyła nam nie tylko bieliznę, ale i habity. Wielki talent.
– Stwórca w swej nieskończonej dobroci obdarza nas licznymi łaskami – powiedziałam, kiwając głową. – Talenty rozdaje wedle swojego, niepojętego dla nas, śmiertelników, planu. Nigdy nie wiadomo, co się komu trafi.
Anna w końcu wciągnęła na siebie halkę, a właściwie nocną koszulę, po czym usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, jak mają w zwyczaju Saraceni. Patrzyła na mnie spode łba.
– Zapewne przeorysza bardzo niechętnie was się pozbywała. Klasztor stracił dwie utalentowane zakonnice – drążyłam, ciągle stojąc przy drzwiach. Marion nie mogła mnie ominąć i się ulotnić, biedaczka.
– Właściwie sama nas wydelegowała w tę misję. Kilka naszych sióstr zakończyło swoją ziemską posługę w czasie niedawnej zarazy w Warszawie. Ktoś musi je zastąpić i... Co tu kryć, do wyprawy do Polski zawsze wybierane są siostry, które muszą odbyć pokutę. To dla nas forma kary za grzechy, za rozwiązłość, brudne myśli i czyny, na które się skusiłyśmy. Paulina ma zbyt wielką słabość do czerwonego wina, w Polsce zaś najchętniej piją węgrzyna, a ona pije wyłącznie francuskie wino. Nie będzie ją zatem wodziło na pokuszenie. Ja natomiast grzeszę łakomstwem i skłonnością do rozwiązłości. Chłodny klimat ma mnie nieco utemperować.
– Wszystko jasne, wszystkie zatem będziemy pokutowały i odkupimy winy – skinęłam głową i zrobiłam jej przejście. – Pozwoli siostra, teraz pragnę się odświeżyć.
– Z chęcią przyniosę panience wody, choć nie obiecuję, że uda mi się zdobyć ciepłą – rzekła i wyszła.
Anna zaś położyła się i odwróciła do mnie tyłem, sygnalizując, że nie chce gadać. Rozebrałam się zatem i umyłam w misce, którą po chwili przyniosła mi siostra Marion. Mój kuferek podróżny zawierał raptem dwie zmiany bielizny i dwie kiecki, kilka fatałaszków, flakoniki perfum i trochę złotych monet. Ubrałam się w nocną koszulę, a śmierdzące ciuchy zwinęłam i wepchnęłam pod łóżko. Czułam spojrzenie Anny, która przez większość czasu mi się przyglądała spod przymkniętych powiek, udając sen. Nie zwracałam na nią uwagi, będę miała dużo czasu na morzu, by się jej bliżej przyjrzeć. Zasnęłam kamiennym snem człowieka spełnionego i czującego się bezpiecznie. Nie zdawałam sobie sprawy, że gdybym znała grzechy Anny, chyba do rana nie zmrużyłabym oka.
Kiedy się obudziłam, moje łóżko się kołysało. Oczywiście nie tylko ono, kołysała się cała kajuta. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że o burty z hukiem rozbijają się fale, na zewnątrz szumi wiatr i wrzeszczą mewy. Po prostu o świcie wyszliśmy z portu, zresztą zgodnie z życzeniem księżnej, które znajdowało się w przekazanym przeze mnie kapitanowi liście. Kolejne pismo wręczyłam Annie, która nadal się do mnie nie odzywała. Przynajmniej przyjęła list, widząc pieczęć Jeanne, a nawet dygnęła grzecznie w ramach podziękowania.
Wyszłam z kajuty już w damskim stroju, zwykłej, codziennej sukni, skromnej, bez dekoltu, zapinanej pod samą szyję. Do tego ramiona okrywała mi pelerynka, nie nosiłam do tego żadnego kapelusza, tylko kaptur. Czułam się w tym stroju swobodnie, nie rzucałam się za bardzo w oczy, marynarze się na mnie nie gapili. Obeszłam pokład, choć dużo miejsca do spacerowania na nim nie było. Rychło natknęłam się na dwie zakonnice i miałam dzięki temu okazję poznać siostrę Paulinę. Okazała się kobietą w sile wieku, bardzo szczupłą, o twarzy upiornie bladej, podkrążonych i przekrwionych oczach. Domyśliłam się, że wczoraj uległa pokusie i napompowała się winem po brzegi. To dlatego Marion swobodnie wymknęła się z ich kajuty, by razem z Anną „przymierzać bieliznę”. Po paru chwilach rozmowy Paulina przeprosiła, odwróciła się i zwymiotowała za burtę.
– Biedaczkę dopadła choroba morska – wyjaśniła Marion.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem, mnie też kilka razy w życiu przydarzył się kac i wiedziałam, jakie to uczucie. Stałyśmy zatem obok przewieszonej przez barierkę Pauliny i słuchałyśmy, jak męczą ją wymiotne skurcze. Pogoda była całkiem znośna, co prawda wiał przeszywający, chłodny wiatr, ale przynajmniej dzięki temu żagle wydęte były niczym brzuchy biskupów. Pchały nas coraz dalej od mojej ukochanej Francji, z każdą chwilą oddzielały nas kolejne mile. Wystawiłam twarz pod wiatr i pozwoliłam, by kąsały ją ostre igiełki lodowatej wody ciskane przez kolejne podmuchy.
Jakiś czas potem, kiedy Paulina doszła nieco do siebie i Marion odholowała ją pod pokład, podszedł do mnie porucznik Duvoni w towarzystwie szpakowatego mężczyzny o twarzy pooranej zmarszczkami i bardzo srogiej minie. Ukłonił się lekko, surowo, jak przystało na zawodowego żołnierza.
– Jakob de Rochers – przedstawił się, siląc się na wymuszony uśmiech. Od razu spostrzegłam, że nie jest przywykły do robienia takich grymasów. Jego twarz przyjęła uśmiech z widocznym wysiłkiem, a sieć zmarszczek wyraźnie się zaburzyła. – Opiekuję się siostrami i tą młodą dwórką, powierzono mi ich bezpieczeństwo. Będę zatem wam towarzyszył do Warszawy.
– Wraca pan potem do Paryża? – spytałam.
Można było bowiem przez takiego posłańca przekazać listy, a napisanie kilku chodziło mi po głowie. Chyba dobrze byłoby zadbać o podtrzymanie znajomości wśród francuskich dam. Może za jakiś czas dałoby się je wykorzystać do powrotu z zesłania? Byle tylko o mnie nie zapomniano, nie pogrzebano mnie żywcem w tej Polsce.
– Obawiam się, że nie prędko. Mam listy polecające do królowej i szansę, by wstąpić na jej służbę – wyjaśnił. – Byłem wcześniej serwitorem pierwszego księcia krwi, Wielkiego Kondeusza, zwanego Monsieur le Prince.
– Ach, rozumiem... – Pokiwałam głową, robiąc współczującą minę.
Skinął z uznaniem, chyba nie spodziewał się, że ślicznotka tak szybko pojmie, z kim ma do czynienia. Nie byłam jednak głupia i dzięki naukom księżnej świetnie się orientowałam w polityce. Nasz nowy towarzysz był zaufanym sługą słynnego arystokraty, wybitnego dowódcy, który stanął na czele Frondy Książęcej, buntu szlachty przeciw władzy królewskiej, a tak naprawdę kardynalskiej. Podobnie jak La Grande Mademoiselle po upadku powstania znajdował się w niełasce i na wygnaniu, wszyscy jego pomagierzy i słudzy musieli zaś liczyć się z zemstą kardynała Mazarina. Jakob był zatem takim samym wygnańcem jak ja, wiał przez gwardią. Polska była dla nas azylem, miejscem, gdzie mogliśmy przetrwać poza zasięgiem kardynała.
De Rochers, jako serwitor wielkiego generała, był, zdaje się, starym zabijaką, przynajmniej wyglądał na weterana wielu bojów. Dobrze mieć kogoś takiego po swojej stronie, uśmiechnęłam się zatem przyjacielsko i skierowałam rozmowę na jakieś nieistotne tematy, byle tylko utrzymać przyjemną konwersację. Zauważyłam też, że Jean traktuje Jakoba z szacunkiem, chyba dostrzegł w nim materiał na mentora i od razu podporządkował się jego zwierzchnictwu. Nie wiedziałam, czy to przebłysk inteligencji, czy uległość żółtodzioba znajdującego się pod wpływem uroku. Możliwe, że Jakob cieszył się sławą wśród wojskowych, takimi sprawami niezbyt się interesowałam. Czułam jednak, że może być niezwykle przydatny, nie tylko w czasie podróży, ale i po przybyciu na miejsce. Gdyby tylko udało się go oczarować, mogłabym mieć własnego zabójcę na posyłki. W dzikim kraju całkiem przydatny oręż.
Udałam, że przechylenie się statku wytrąciło mnie z równowagi, i wpadłam na Jakoba. Podtrzymał mnie silnymi ramionami, przez chwilę trwaliśmy w objęciach, patrząc sobie prosto w oczy niczym para kochanków. Odsunęłam się, udając wielce speszoną.
– Dziękuję, bardzo pan silny, Jakobie – powiedziałam.
Chrząknął coś pod nosem i znów się uśmiechnął, jakby lekko onieśmielony. Zatem stary wojak nie był wytrawnym kochankiem, nie radził sobie gładko z damami. Tym łatwiej będzie go uwieść. Już zaczęłam się zastanawiać, jakby tu pozbyć się Anny z kajuty i w tym czasie ściągnąć tam Jakoba. Naprawdę był silny i żylasty, mimo wieku musiał być żywotnym mężczyzną. W łóżku mógł okazać się ciekawym przeciwnikiem, przynajmniej mniej napalonym niż młodzi kochasie. Taki stary wojak mógł sprawić kochance wiele przyjemności, aż stłumiłam odruch, by oblizać wargi, kiedy na niego zerkałam.
Patrzyłam w słońce, wiatr chłostał mnie wodą, ojczyzna została gdzieś hen z tyłu, ale czułam się coraz lepiej, coraz pewniejsza siebie. Zaczęłam coraz śmielej spoglądać w przyszłość. Może i z końca świata da się powrócić? I jeszcze coś ugrać na tym wygnaniu?
Wieczorem zasiadłam z Anną do wieczerzy, na którą dostałyśmy z okrętowej kuchni po blaszanej misce z wołowiną à la jaridinière. Powinna być uduszona do miękkości w czerwonym winie z dużą ilością marchewki i tymianku, ale chyba kuk nie miał czasu na długie pichcenie potrawy, musiałyśmy więc pracowicie żuć mięso twarde jak podeszwa i zagryzać chlebem z grubo mielonej mąki. Pora się przyzwyczajać do podłego żarcia, musiałam zapomnieć o delikatnych potrawach, które szykowano dla jaśnie pani i dla nas w książęcej kuchni. Ponoć w Polsce jadano jeszcze gorzej, najczęściej kaszę polaną tłuszczem albo duszoną kapustę. Ohyda.
Siedziałyśmy naprzeciw siebie przy małym stoliku przymocowanym do bocznej ściany, by nie latał po kajucie. Anna wyraźnie zbierała się w sobie, by coś powiedzieć, nie naciskałam i nie próbowałam zagaić rozmowy. Cały dzień dąsania się, nie wiadomo na co, chyba ją jednak wymęczył. Otarła usta chusteczką i napiła się wina z kubka. Okrętowy trunek dla pasażerów też nie należał do wykwintnych, był właściwie podłym sikaczem.
– Proszę mi wybaczyć moje obcesowe zachowanie, panno Morin – powiedziała w końcu i chyba po raz pierwszy nawiązała kontakt wzrokowy.
– Rozumiem panny wzburzenie, wtargnęłam do kajuty i zaczęłam się rządzić, nie okazując delikatności, a zastałam was przecież w sytuacji intymnej. Powinnam być bardziej delikatna. I proszę się nie martwić, nie oceniam panny, nie jestem matroną, która będzie cię uczyła dobrych obyczajów. Jeśli lubisz miłość uprawianą przez starożytne Greczynki z wyspy Lesbos, to twoja sprawa.
Starałam się być pojednawcza, niejako wyciągnęłam rękę do zgody. Dziewczyna jednak speszyła się moją uwagą, nawet zaczerwieniła. Chwilę musiała dojść do siebie, pociągnęła więc wina i skrzywiła się porażona jego kwaśnością.
– Księżna zobowiązała mnie w liście do podporządkowania się panny zwierzchnictwu i całkowitej szczerości. Jestem młodsza, mniej doświadczona i mam się panny po prostu słuchać. Jestem winna pani de Choisy wdzięczność za ratunek, zdecydowałam się już wcześniej wykonać wszelkie jej polecenia. – Przeczesała palcami włosy, a miała je gęste i skore do zamieniania się w sterczącą szopę.
Właściwie wyglądała dość zabawnie, jak nieco roztrzepana, ale wesoła panienka. Najważniejsze jednak, że potrafiła przyznać się do błędu, nie była dumna i pyszna. Da się ją wyprowadzić na ludzi, tak mi się wydawało. Zaczęła opowieść o sobie, zgodnie z wolą Jeanne:
– Ród Delów podupadł już w czasach rozpraw z hugenotami, wieki temu. Moi przodkowie stanęli po ich stronie i solidnie za to oberwali, głównie po kieszeni. Po nocy Świętego Bartłomieja skonfiskowano im ziemię i posiadłości, nie urodziłam się zatem w rycerskim zamku, tylko w kamienicy na przedmieściach Marsylii, blisko śmierdzącego rybami portu. Głównym źródłem utrzymania mego ojca były cztery rybackie łodzie i garstka harujących na nich najemnych rybaków. Można powiedzieć, że klepaliśmy biedę, siedząc na beczkach solonych ryb. I tyle było z rodziny dumnych rycerzy pasowanych jeszcze przez Karola I. – Pokręciła głową, wspominając dzieciństwo spędzone w porcie, przesycone morskim i rybim zapachem. – Mam jeszcze trójkę rodzeństwa, w tym dwóch braci, którzy pomagają ojcu w robocie i harują jak zwykli rybacy. Starsza siostra szybko znalazła sobie narzeczonego, kancelistę z portowego kapitanatu, nawet nie szlachcica. Tyle że nikt u nas nawet nie wspomniał, że ich małżeństwo jest mezaliansem, wszyscy się ucieszyliśmy, że znalazła sobie miłość i chłopca, który zapewni jej godne życie. Znaczy takie bez biedy i głodu, nie ma co marzyć o bogactwie. Mnie jako najmłodszej groziło wylądowanie w klasztorze, ale mama ubłagała ojca, by wysupłał nieco grosza i oddał mnie do szkoły dla panien, prowadzonej przez hrabinę de Parieur. Szkoła to chyba zbyt wiele powiedziane, to był raczej przytułek dla ubogich panien, które hrabina ćwiczyła na dobre żony, a potem wydawała za bogatych kupców, czy nawet rzemieślników, jeśli ich było stać. Zgarniała gruby grosz za każdą wyćwiczoną sztukę. Mógł sobie taki handlarz nabyć szlachetnie urodzoną pannę, w dodatku dobrze ułożoną, by dodać sobie splendoru i mieć się czym chwalić, a przy okazji dostawał ładną dziewczynę do ogrzewania łoża. Uczono nas zatem jedynie rzeczy przydatnych w gospodarstwie: rachunków na tyle, by móc pomagać mężowi w interesach, umiejętności grania na instrumentach i śpiewania, by umilać mu czas, do tego robótek ręcznych, dbania o dom, zarządzania służbą i podobnych, praktycznych drobiazgów.
Pokiwałam głową. I tak miała szczęście, że ktoś uczył ją przydatnych rzeczy. Wiele panien wychodziło z domu i zostawało żonami w bardzo młodym wieku, nie mając bladego pojęcia o niczym.
– Przynajmniej mogłaś liczyć na bogatego męża – zauważyłam. – Całkiem niezła perspektywa, lepsze to niż życie w klasztorze, szczególnie gdyby mąż okazał się do tego starym grzybem, który rychło przeniesie się na tamten świat.
Zachichotała i przytaknęła. Okazało się, że bardzo ładnie się śmieje.
– Nie dotrwałam do momentu wybrania mi męża, okropnie narozrabiałam, zanim do tego doszło – przyznała. – Zaczęło się od tego, że hrabina de Parieur upatrzyła sobie we mnie ulubienicę. Starsze panny ostrzegały, że ona zawsze wybiera sobie jedną i zwyczajnie ją uwodzi, potem nocami bałamuci w swojej sypialni. Byłam jednak taka naiwna, że nie chciałam w to wierzyć. Hrabina wydała się doskonała i nieskalana niczym Matka Boska. Przesuwała się po swoim domostwie ubrana w zwiewne, sięgające ziemi suknie, jakby unosiła się nad ziemią. Była wyniosła, ale jednocześnie troskliwa i czuła. Osobiście prowadziła z nami zajęcia z dobrych manier i dbania o urodę, jadała z nami posiłki, w niedzielę prowadziła do kościoła. Potrafiła też być surowa i zdarzało się, że jeśli któraś nas ją zawiodła nieodpowiednim zachowaniem, wymierzała jej karę przy pomocy rózgi. W tym celu zbierałyśmy się wszystkie w ogrodzie, skazana rozbierała się do naga i opierała o drzewo, wypinając pupę, a hrabina prała ją, uśmiechając się zimno, szczególnie kiedy bita zaczynała płakać i błagać o litość. Któregoś razu, wymierzając karę jednej z panien, spojrzała wprost na mnie i uśmiechnęła się tak jakoś, że poczułam się dziwnie podniecona... W tamtej chwili nie miałabym nic przeciw temu, bym to ja stała nago przed jaśnie panią, a ona okładała mnie rózgą. Chyba dostrzegła to w moich oczach, prała tamtą dziewczynę i uśmiechała się do mnie. Tej samej nocy obudziła mnie jedna ze służących i zaprowadziła do sypialni hrabiny. Pani siedziała na łożu otoczonym świecami, ustawionymi zarówno na podłodze, jak i w świecznikach. Ubrana była w rozchyloną mocną podomkę, pod którą nie miała oczywiście niczego. Na mój widok uniosła się i podpłynęła, jak miała w zwyczaju, po czym mocno wpiła się w moje usta zachłannym pocałunkiem, następnie gwałtownie zdarła ze mnie koszulę i pchnęła mnie na łoże.
Uniosłam brwi, bo opowieść była naprawdę pikantna. Z tego wszystkiego napiłam się wina, zapominając, że jest tak paskudne.
– Nie krzyw się tak, nie byłam wówczas zepsuta do szpiku kości, po prostu uległam dojrzałej, wytrawnej kochance, która mnie zwyczajnie wykorzystała. Brała mnie do baraszkowania co którąś noc z kolei. Lubiła się bawić w przemoc, czasem oburącz mnie dusiła, siedząc na mnie okrakiem, czasem policzkowała i szarpała za włosy, zmuszając do... Ech, może daruję ci szczegóły. Zresztą nasze kontakty nie ograniczały się do łóżkowych igraszek. Polubiłam je, rzecz jasna, stałam się nawet w nich dobra, wierz mi, ale hrabina też rozpieszczała mnie na inne sposoby. Faworyzowała, dawała drobne podarki, sadzała przy obiedzie obok siebie, zabierała na spacery i przejażdżki tylko we dwie. Szybko stałam się przez to obiektem zawiści pozostałych dziewcząt, ale miałam to w nosie. Wydawało mi się, że stałam się kimś ważnym, że jestem od nich lepsza, piękniejsza, mądrzejsza. Zadzierałam nosa, poza tym po prostu zakochałam się w tej niezwykłej kobiecie. Czułam się wspaniale, szczęśliwa i doceniana, liczyłam na to, że zawsze już będę przy boku hrabiny, że zostaniemy parą na wieki.
– Znudziłaś się jej – zgadłam. – Byłaś tylko jedną z zabawek?
Ze smutną miną pokiwała głową.
– Teraz czuję się jak skończona idiotka, ale wówczas byłam zupełnie zaślepiona. Kiedy któregoś ranka przy śniadaniu hrabina poprosiła jedną z nowych dziewcząt, by przy niej usiadła, było to dla mnie niczym cios w serce. Adelajda była filigranową blondynką z włosami długimi niemal do kolan. Patrzyła na hrabinę niczym w święty obraz, wówczas zrozumiałam, że tę noc spędziły razem. Posadzono mnie na końcu stołu, dziewczęta szeptały do siebie i wskazywały mnie palcami. Jedna z nich, gruba i brzydka, przez co nie mogła znaleźć męża, choć siedziała już w domu hrabiny pięć lat, poklepała mnie krzepiąco po plecach i powiedziała, że z pewnością jeszcze w tym tygodniu będę wydana za mąż. To ponoć stary zwyczaj hrabiny, kiedy nałożnica się jej nużyła, brała sobie nową, a starą natychmiast wydawała za jakiegoś kupca, pierwszego, który się nawinął. Nie mogłam w to uwierzyć, nie chciałam... Moja wielka i jedyna miłość odepchnęła mnie w ten sposób? Odrzuciła niczym popsutą zabawkę? Zamiast natychmiast ją znienawidzić, skupiłam się na Adelajdzie, zupełnie nieświadomej, że stała się celem mojej wściekłości.
– Zrobiłaś coś bardzo... – ugryzłam się w język, bo chciałam powiedzieć „głupiego”, ale właściwie nie miałam powodu jej obrażać – ...coś bardzo porywczego?
– Nie spałam chyba trzy noce, tylko nasłuchiwałam, czy moja konkurentka nie wychodzi, wezwana do łoża hrabiny. Kolejnej nocy zasnęłam ze zmęczenia, ale obudziłam się dziwnie zaniepokojona. Chyba wówczas ogarnęło mnie szaleństwo, bo wiesz, potrafię być niezwykle zaciekła. Jak się na coś uwezmę, coś uroję, to nie ma siły, by mnie powstrzymać. Zerwałam się z łóżka i zobaczywszy pustą pryczę Adelajdy, na paluszkach pomknęłam do sypialni pani. Jej zaufana pokojowa nie pilnowała drzwi, bo i po co? Wślizgnęłam się do środka i mało mnie piorun nie trafił, kiedy ujrzałam znajome łoże otoczone świecami i wijące się w nim dwa nagie ciała. Hrabina nogi trzymała uniesione wysoko i przyciskała głowę Adelajdy za jej piękne, długie włosy do swego krocza. Krew na miejscu zalała mnie ze wściekłości. Złapałam za jeden z mosiężnych świeczników, zamachnęłam się i z wrzaskiem najwścieklejszej furii zadałam cios w głowę, która znajdowała się w miejscu przeznaczonym jedynie dla mnie. Metal okazał się niezwykle twardy i niszczycielski, czaszka Adelajdy zaś krucha jak porcelana. Zabiłam ją na miejscu, a przy okazji pogruchotałam dwa palce hrabiny. Nie pamiętam, co się potem działo, krzyczałam, krzyczała hrabina, było dużo krwi. Zbiegła się służba i dziewczęta wyrwane z łóżek.
Pokręciłam głową, czułam, że po moich plecach przebiegają ciarki. Spałam w jednej kajucie z morderczynią, nieobliczalną i niebezpieczną. Wcześniej to ja ją rozgniewałam, co by było, gdyby naprawdę się na mnie wściekła? We śnie mogła rozwalić mi głowę jak tej niewinnej dziewczynie.
– Hrabina kazała mnie przymknąć w składziku, gdzie siedziałam chyba dwa dni. Zastanawiała się chyba, czy wydać mnie rodzinie Adelajdy. Zmarła była córką, co prawda szóstą, jednego wojskowego, z którym lepiej było nie zadzierać. Hrabina jednak doszła do wniosku, że lepiej obstawać przy tym, że dziewczynie przydarzył się wypadek i spadła ze schodów. Niestety, była masa świadków, nielubiących mnie dziewcząt, które znały prawdę. Pozostawało kwestią czasu, kiedy zostanę wydana, po czym pożarta przez pułkownika, ojca Adelajdy. Ostatecznie hrabina zapakowała mnie do karety i wysłała do swojej przyjaciółki, księżnej de Choisy. Ta przyjęła mnie w Paryżu, obejrzała, przesłuchała, po czym zdecydowała, że da mi szansę na nową przyszłość i uczyni królewską dwórką. Tyle że nie we Francji, gdzie jestem ścigana przez pragnącą zemsty rodzinę Adelajdy.
Uśmiechnęłam się i opowiedziałam dość ogólnikowo, że ja też musiałam zniknąć z kraju. Wyglądało na to, że moja pani księżna, wielka przyjaciółka polskiej królowej, podsyłała do jej fraucymeru same zgniłe jaja, których nikt we Francji nie chciał. Ciekawe, czy Ludwika Maria zdawała sobie z tego sprawę? Czy Jeanne wciskała jej nas, przekonując, że to najbardziej obiecujące, najmądrzejsze panny, czy przyznawała, że jesteśmy wadliwe? Jeśli to drugie, to na czym polegał ich układ, co Ludwika dawała jej w zamian? Uznałam, że dowiem się tego po dotarciu do celu. Wszystko okazać się miało choćby po tym, jak przyjmie nas nowa władczyni. Właściwie zaczynałam czekać na to z rosnącą niecierpliwością. Znaczyło to, że pogodziłam się z faktem wygnania i przestałam nad sobą użalać. Pora patrzeć z nadzieją i ciekawością w przyszłość. Niepowodzenia zostawmy za sobą.
Dawno już przepłynęliśmy przez najwęższe miejsce kanału La Manche. Statek „Trois chevaliers” przez cały dzień pruł wody Morza Północnego. Wiatr zrobił się naprawdę zimny, a fale wysokie, fluitą kołysało zatem na całego. Obijałam się trochę od ścian w kajucie, potem pomagałam Annie, którą dopadła choroba morska. Właściwie moja pomoc ograniczyła się do przyniesienia jej wiaderka, nic więcej i tak nie mogłam zrobić. Mnie, jakimś cudem, ta fatalna przypadłość nie dotknęła, choć nigdy wcześniej nie byłam na morzu, nie miałam też wśród przodków żadnego marynarza. Przynajmniej z tego, co wiedziałam. Otuliłam się szalem, zapięłam pelerynkę i wkroczyłam na pokład, trochę poflirtować z Jakubem de Rochersem. Warto było sprawdzić, czy da się go uwieść jeszcze przed przybyciem do Gdańska.
Zastałam go w towarzystwie Jana, który interesował się serwitorem bardziej niż mną i moim bezpieczeństwem. Znalazł sobie chyba wzór do naśladowania, upatrzył w starym wojaku mentora. Po wyznaniach Anny przyszło mi jeszcze do głowy, że mógł się też zakochać w Jakubie. Takie były czasy, wszystko stało się możliwe. Mnie przynajmniej już nic by nie zdziwiło.
Panowie z takim zapałem gadali o białej broni, że nawet nie spostrzegli, kiedy do nich podeszłam. Wydawało mi się, że to ja mam kiepski wzrok i nie zawsze dostrzegam ludzi, ale proszę, czasem sama mogę stać się ledwo widoczna. De Rochers pokazywał Janowi swój obnażony rapier, kawał masywnego, długiego żelastwa. Nie znałam się na tym, ale chyba broń była wyjątkowa, bo porucznik Duvoni przestępował z nogi na nogę, czekając, aż Jakub pozwoli wziąć mu swój oręż w rękę. Pokręciłam głową. Mężczyźni czasem byli jak dzieci, jeśli chodzi o zabawki. W głowie im najczęściej broń, konie i pijaństwo.
Chwyciłam się barierki, bo bujało naszą łupiną nie na żarty i spojrzałam na morze. Wyglądało groźnie, ponuro i złowrogo. Niebo było sine, woda niemal czarna, wzburzana białymi bałwanami. Na horyzoncie pojawiały się i znikały białe plamki. Co to mogło być? Żagle dwóch statków? Przyciągnęły moją uwagę, wyglądały tak, jakby się powiększały. Niestety były dla mnie tylko rozmazanymi plamami na ciemnym tle morza. Dostrzegłam za to kapitana, stojącego przy sterniku, i podbiegłam do niego. Nie był jednak zachwycony, nie lubił, gdy baby snuły mu się po pokładzie i przeszkadzały marynarzom w robocie.
– Czym mogę panience służyć? Nie mdło panience przypadkiem?
– Czuję się zupełnie dobrze. Proszę powiedzieć, czy obecność tych statków nie jest niepokojąca? – Wskazałam ręką kierunek, gdzie dopiero co widziałam żagle.
– Proszę się nie obawiać, na morzu aż roi się od statków – odparł. – Pewnie to duńscy rybacy albo holenderscy kupcy.
Uśmiechnął się, sugerując miną, bym poszła do diabła, ale wyciągnął z kieszeni teleskopową lunetę i ją rozłożył. Stał na szeroko rozstawionych nogach i patrzył, mamrocząc coś pod nosem. Uśmiech nagle spłynął z jego nalanej gęby, pojawił się za to na niej grymas grozy.
– Niech to kraby zeżrą, angielscy korsarze idą naszym kursem! – oznajmił w końcu, ale sternikowi, a nie mnie. – Myślą, że wezmą pryz, ale my mamy na pokładzie głównie fatałaszki, suknie i materie do ich szycia. Do tego książki francuskie, wszystko zamówione przez królową Ludwikę Marię. Na kiego Angolom francuskie książki? Dobra, mniejsza z tym. Bosman, do mnie! Stawiać wszystkie żagle! Cztery stopnie prawa na burt!
Osobiście załomotał wściekle w dzwonek pokładowy, sternik zaczął kręcić kołem i nasza łupina nagle się obróciła. Jean i Jakub omal nie wylecieli przy tym za burtę, padli na kolana. Marynarze dopadli do masztów i niczym wściekłe mrówki zaczęli wspinać się po rejach na górę. Patrzyłam z podziwem na to, co się wyprawia, bo po chwili zaczęły rozwijać się kolejne żagle, które wiatr natychmiast napinał. Gwizdały i trzeszczały liny, ludzie wrzeszczeli na siebie i biegali w kółko, przeklinając. Jakimś cudem nikt jednak nie wypadł za burtę ani nie spadł z masztu.
Bujało tak, że musiałam się uczepić barierki i stać w miejscu, nie mogłam się ruszyć i uciec pod pokład. Zresztą nawet nie chciałam, bo co bym robiła w swojej kajucie? Modliła się i wynosiła wymioty Anny?
Pruliśmy fale, aż serce rosło, ale z każdą minutą żagle Anglików zdawały się rosnąć. Zatem wpadnę w łapy piratów, co za los! Zamiast w Gdańsku wyląduję w Dover, gdzie będę czekała, aż ktoś zapłaci za mnie okup. Wolałabym nie narażać księżnej na taki wydatek, liczyłam zatem na to, że jednak uda nam się wymknąć. Brytyjczycy byli jednak uparci. Odwieczna wojna między naszymi narodami dodawała im skrzydeł. Mogliby zagarnąć kupiecką fluitę pod francuską banderą, już mniejsza z tym, co przewoziła za ładunek, zdobycz to zdobycz. Zawsze coś, nawet dwie zakonnice, dwie panny i kilka skrzyń książek oraz sterta sukien skrojonych według najnowszej, paryskiej mody. Miały w nich chodzić Polki, będą paradowały dziewczyny z doków w Dover i londyńskie ladacznice.
Marynarze, choć zajęci pracami związanymi z halsowaniem, zabrali się za odprzodkowanie armat i ich nabijanie. Sześć dział nie tak łatwo jednak było wyrychtować, ale do pomocy ruszyli Jakub z Janem. Razem bardzo ładnie wyglądali, gdy pchali woreczki z prochem w lufy i ubijali je kijami, zwanymi nie bez powodu ubijakami. Potem, po wepchnięciu armaty na jej stanowisko, de Rochers osobiście ustawił jej lufę i złapał w garść podpaloną pochodnię do odpalania działa. Nieprzyjaciel był już naprawdę blisko, oba korsarskie statki urosły na tyle, że nawet ja dostrzegałam ich kształty. Wydawały mi się wielkie jak biblijne lewiatany, wynurzające się z morskich głębin. Jeden ze statków dał salwę, ale kule wpadły w morze, wzbijając fontanny wody.
– Straszą tylko – oznajmił kapitan, który stał ciągle blisko mnie. – Chcą, byśmy zwinęli żagle i się poddali. O, takiego! – Po czym, zginając łokieć, zademonstrował im jakiego. – Nie strzelać bez rozkazu! Dwa stopnie lewa na burt! Ha, ha! Nieraz takim uciekałem, zawsze ganiają statki, które płyną bez obstawy okrętów wojennych. Zmęczymy ich jak zając psy gończe.
Zaczęła się zatem zabawa w kotka i myszkę. Nasza łupina kluczyła, zygzakowała i skakała po falach. Jeden z korsarzy został nieco z tyłu, widocznie miał mniej zdolnego kapitana, ale drugi dotrzymywał nam kroku. W końcu dał salwę kulami połączonymi łańcuchami, amunicją, która służyła do niszczenia ożaglowania. Podziurawił nam jeden z trzech żagli, na szczęście specjalnie nas to nie spowolniło. Kapitan się wściekł i kazał swoim chłopcom odpowiedzieć ogniem. Kiedy znaleźliśmy się na fali, działa kolejno odpaliły. Zatkałam uszy, ale huk i tak wywrócił mi trzewia na drugą stronę. Na chwilę ogarnęły nas kłęby białego, śmierdzącego siarką dymu, a kiedy się rozwiały, ujrzałam wiwatującego Jana, który podskakiwał jak szczęśliwy szczeniak. De Rochers, wyraźnie z siebie zadowolony, zakręcił wąsa, spojrzał chyba na mnie lub przynajmniej w moim kierunku i się ukłonił, po czym poklepał chłopaka po plecach tak, jakby nagradzał pieska. Uśmiechnęłam się jak najszerzej, nie widziałam z tej odległości, czy i on się uśmiecha, ale warto było próbować go oczarować. Z czego się cieszyli? Chyba chodziło o to, że w burcie wrogiego okrętu ziała dymiąca dziura. Przynajmniej tak mi się wydawało, ale mogłam się mylić. Mimo wytężonego mrużenia oczu wrogi statek pozostawał dla mnie tylko niewyraźnym kształtem.
Nasi wspaniali mężczyźni zabrali się za ponowne nabicie dział, statki w tym czasie znów zmieniły kurs. Po chwili znalazły się w odpowiednim względem siebie położeniu, wypaliliśmy salwę, po czym marynarze znów sobie pogratulowali. Ledwie dym się rozwiał, a Anglicy odpowiedzieli tym samym. Tyle że nie pukali z sześciu dział, a z dwóch rzędów po kilkanaście sztuk. Jedna z kul przecięła ze świstem powietrze nad moją głową, nie widziałam jej, słyszałam za to przeraźliwy gwizd. Kolejna przeorała pokład, bryzgając na wszystkie strony drzazgami z rozerwanego drewna, ostatnia zaś trafiła Jakuba de Rochersa w głowę. Tryskający z makabrycznej rany szyi bezgłowy korpus stał jeszcze przez chwilę, po czym runął na plecy. Wrzeszczałam ze zgrozy, aż zabolało mnie gardło, ale nikt się tym nie przejmował. Pokaleczeni odłamkami marynarze klęli i wyli z bólu albo biegali w te i z powrotem niczym kury w kurniku, do którego wparował lis. Do wszystkich dotarło, że korsarze już nie żartują. Musieliśmy ich dotkliwie trafić, skoro się odgryźli.
Otrząsnęłam się bez niczyjej pomocy. Zbiegłam z rufy na pokład, potykając się na schodkach, po czym dopadłam do siedzącego na tyłku Jana. Chłopak twarz miał osmaloną, oczy wytrzeszczone, a broda mu latała. Gapił się na bezgłowego nieboszczyka, jakby liczył na to, że ten zaraz wstanie.
– Nie oberwałeś? – spytałam i potrząsnęłam go za ramiona. Musiałam podsunąć się blisko, by dobrze widzieć jego twarz. – Jesteś cały?
Spojrzał na mnie i potrząsnął głową twierdząco. Też byłam wstrząśnięta, ale cóż, ludzie cały czas się mordowali i ginęli, nie było co biadolić, tylko starać się przeżyć. Nie wiem, co sobie pomyślał, ale poderwał się na równe nogi, dopadł do ciała de Rochersa i odpiął od jego pasa pochwę z wielkim rapierem. Wyciągnął ostrze i machnął nim kilka razy, patrząc na zbliżający się statek nieprzyjaciela. No tak, szykował się do chwalebnej śmierci w walce, jak przystało na królewskiego muszkietera. O mnie już zapomniał. I taki to pożytek z tych wszystkich chłopów.
Gruby, jowialny kapitan, czego się po nim nie spodziewałam, nagle okazał pełnię energii. Zaczął walić w dzwon i wrzeszczeć gromkim głosem rozkazy. Zapanował w parę chwil nad paniką, marynarze wrócili na stanowiska. Padł rozkaz, by wyrzucać balast za burtę, musieliśmy przyspieszyć, a najłatwiej było to zrobić, po prostu pozbywając się nadmiernego obciążenia. Myślałam, że zepchną w pierwszej kolejności ciężkie armaty, ale zamiast tego w fale plusnęły jakieś beczki z ładowni. Nie wiem, na ile to pomogło, ale przynajmniej ludzie byli zajęci i nie mieli czasu na strach.
Jean w końcu powoli i opornie przeanalizował sytuację i także się uspokoił. Przeżegnał się nad ciałem starszego kolegi, podszedł do mnie i zaproponował, bym zeszła pod pokład, bo martwi się o moje bezpieczeństwo. Coś takiego! Rychło w czas! Akurat, kiedy oddalaliśmy się od korsarzy, a ci nie mogli ustawić burtą do nas, by dać kolejną salwę. Podziękowałam jednak za troskę, trochę mnie rozczuliła jego usmarowana sadzą twarz.
– Zamierzasz dziś dać się zabić, poruczniku? – spytałam, przemawiając łagodnie jak do dziecka.
– Jeśli będzie trzeba...
– Tylko po co? Przecież to korsarze, którzy łapią Francuzów dla okupu. Nic złego z ich strony nas nie spotka, nie ma potrzeby i najmniejszego sensu ginąć tylko po to, by zrobić im na złość. Śmierć de Rochersa była wypadkiem, nie ma powodu, by go mścić, szczególnie że nawet bliżej się nie poznaliśmy.
Zmarszczył czoło, ściągnął brwi. Pod jego czaszką musiał właśnie zachodzić ciężki proces myślenia. Jak przystało na żołnierza, miał proste zasady, atakują, to walcz, rozkazują się bić, to się bij, każą, to uciekaj. Nie było tu miejsca na szacowanie szans i rozmyślania.
– Nie chcę, byś dał się głupio zabić, wymachując tym rożnem – powiedziałam i chwyciłam go za rękę, po czym pociągnęłam za sobą. – Idziesz ze mną, to rozkaz! I ani słowa, ja tu dowodzę!
To zrozumiał. Dał się zaciągnąć do naszej kajuty. Kiedy weszliśmy do środka, powitało nas zbolałe spojrzenie Anny. Usiadła na łóżku, blada, z podkrążonymi oczami. Skołtunione włosy sterczały jej na wszystkie strony. Wyglądało na to, że przerwaliśmy jej sen.
– Jest sztorm? – spytała. – Słyszałam pioruny. I ciągle buja, aż mi się w głowie kręci.
– Już przechodzi, kładź się i śpij – odparłam, po czym wskazałam Janowi stołek.
Usiadł posłusznie. Ostrze oparł o podłogę. Ciągle był gotów walczyć o naszą cześć. Miałam nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie. Działa na obu statkach umilkły, oderwaliśmy się od wroga i uciekaliśmy pod pełnymi żaglami. Może jak wejdziemy na duńskie wody, nie będą nas ścigać? Czułam, że nam się uda.
Kiedy wpływaliśmy do Gdańska, nikt już właściwie nie pamiętał o poległym chwalebnie Jakubie de Rochers. Został pochowany zgodnie z morskim obyczajem zaraz po bitwie, razem z dwoma marynarzami, którzy zmarli od ran. Wrzucono ich do wody po tym, jak kapitan wygłosił krótkie pożegnanie. Mój niedoszły romans spoczął na dnie Morza Północnego i pozostało mi tylko pomodlić się za duszę zmarłego wojaka. Opłynęliśmy Danię bez przygód, potem znaleźliśmy się na wodach Morza Bałtyckiego, już nieco spokojniejszych i jakby bardziej przyjaznych. A może po prostu zaczęłam przyzwyczajać się do morskiej podróży i nasza łupina wydawała się właściwie całkiem krzepka. Na ląd jednak zeszłam z prawdziwą ulgą, wręcz radością. Siostry Marion i Paulina z tego szczęścia uklęknęły natychmiast po zejściu z trapu i odmówiły modlitwę dziękczynną.
Miasto było gwarne i pełne luda, kipiało życiem. Wcale nie wyglądało na mieścinę z drewnianych bali, po ulicach której chadzają niedźwiedzie. Wręcz przeciwnie, naszym oczom ukazały się niezwykle piękne i bogate kamienice, brukowane ulice często sprzątane z łajna, do tego zamiast niedźwiedzi przechadzali się miejscy gwardziści, odziani w czyste, zadbane mundury i z błyszczącymi halabardami w garściach. Jak to w każdym porcie – nie brakowało dziwek, wystających zarówno na ulicy, jak i machających z okien lupanarów, ale ujrzałyśmy też zwykłych mieszczan, rzemieślników, duchownych, kupców i szlachciców. Nosili się tu najczęściej zgodnie z modą hiszpańską, u nas uchodzącą za przestarzałą, przesadzoną i zwyczajnie niewygodną. Nijak się miała do francuskiej zwiewności i lekkości oraz frywolności, była sztywna i pełna konwenansów. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni nosili zatem kołnierzyki typu kryza, wyglądające archaicznie i śmiesznie. Ciemne kaftany z bufiastymi rękawami, krótkie spodnie i pończochy, do tego płaszcze i wysokie kapelusze z piórkiem, tak wyglądała większość mężczyzn. Dostrzegłam też stroje typowo angielskie, ascetyczne i surowe, także barwne włoskie kubraki i kolorowe spodnie, aż w końcu, po tym, jak próbowaliśmy z Janem dogadać się z portowym urzędnikiem i wynająć u niego wozy i konie, otoczyło nas kilku wąsatych typów w strojach polskich, to jest w żółtych i czerwonych żupanach z szerokimi, wściekle barwnym pasami. Panie za to nosiły najczęściej suknie skromnie zapięte pod samą szyją, nieważne do mody z jakiego kraju nawiązujące. Styl francuski wówczas do Gdańska jeszcze nie dotarł, ale czułam, że to kwestia czasu. Miejscowi demonstrowali, że są otwarci na każdą modę i chętnie czerpią z różnych kultur.
Kiedy ja, marszcząc czoło i wysilając słaby wzrok, przyglądałam się strojom, ulicom i domom, Anna nadstawiała ucha i próbowała swoich sił w porozumieniu się z miejscowymi w znanych sobie językach. Okazało się, że da się dogadać z gdańszczanami po francusku, niemiecku, angielsku oraz łacinie albo w mieszance wszystkich tych języków. Nie na darmo nazywano to miasto Wenecją Północy, było piękne, bogate, pyszne i otwarte na świat. No i wszędzie śmierdziało morską wilgocią albo rybami.