Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siła kobiecej przyjaźni i matka walcząca o syna, w niespokojnych, wojennych czasach.
W roku 1794 trwa Insurekcja Kościuszkowska. Do wyzwolonej z rąk okupantów Warszawy przyjeżdża Balbina Leśniowska. Razem z księdzem Bonawenturą, przyjacielem i spowiednikiem rodziny, szuka syna. Włodek, dwudziestoletni student, dał się porwać powstańczej euforii, poszedł walczyć o Polskę - i słuch po nim zaginął. Balbina jest zdeterminowana, by za wszelką cenę odszukać swoje jedyne dziecko. Trop prowadzi do tajemniczej tatarskiej wróżki Tekli, pomocna też może okazać się nieokrzesana dziewczyna z gminu, która zostaje nową służącą Leśniowskiej, a także były żołnierz, którego właśnie spotkała rodzinna tragedia. Trzy bardzo różne kobiety połączą siły i zmierzą się z przeciwnościami i swoją przeszłością, która komplikuje całą sytuację.
Weronika Wierzchowska - z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii i do wymyślania własnych próbuje połączyć, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Copyright © Weronika Wierzchowska, 2020
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Drunaa/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8169-543-8
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rozdział 1
Warszawa, maj 1794 roku
Niełatwo było zdobyć przyzwoitą kwaterę w tak niespokojnych czasach. Szczególnie gdy było się samotną kobietą, do tego niezamożną szlachcianką z mazowieckiej prowincji.
Na ulicach dosłownie się kłębiło od ludzi. Wydawali się kręcić chaotycznie w różne strony, a jednak każdy zmierzał w sobie wiadomym konkretnym celu. Tam i z powrotem ciągnęły wozy obładowane prowiantem, drewnem, materiałami wszelkiego rodzaju i zastosowania, które pochodziły z wojskowych rekwizycji na poczet obrony ojczyzny. Pełno też było zrozpaczonych chłopów z żonami i dziećmi, pozbawionych środków do życia przez owe konfiskaty, a jeśli nie przez nie, to przez Prusaków lub Moskali, którzy również zajmowali siłą, co się dało. Przejść było trudno, szczególnie że większa część miejskich ulic nie była wybrukowana, za to zryta kołami wozów i zasłana końskim łajnem.
Balbina Leśniowska z trudem się przepychała w kierunku miasta swoim niewielkim powozem zaprzężonym w dwa koniki. W końcu dotarła do Nowego Światu, przedłużenia najbardziej prestiżowych i uczęszczanych ulic, czyli Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia. Nowy Świat stanowił wylotowy trakt z Warszawy w kierunku Ujazdowa i dalej Wilanowa. Wyglądał jak polna droga, po której obu stronach stały domy różnej proweniencji, zarówno pałacyki, jak i zawalające się rudery biedoty. Z tego, co przybyła zdążyła się zorientować, cała stolica była miastem kontrastów – na pierwszy rzut oka architektonicznych, ale tak naprawdę ekonomicznych i społecznych. Piękne rezydencje, a obok nich drewniane budki, przechylone chałupy, kryte strzechą i z klepiskami zamiast podłóg. Raj bogaczy, a za płotem piekło biedoty. I tak na każdej ulicy, w każdym zaułku, każdym cyrkule i jurydyce.
Kwaterą z trudem zdobytą były dwa pokoiki na poddaszu drewnianego domu czynszowego, jednego z pierwszych budynków o takim przeznaczeniu w mieście. Balbina dostała je dzięki temu, że dawny wspólnik w interesach jej zmarłego męża jeszcze o nim pamiętał i skłonny był okazać serce wdowie. Uruchomił swoje wpływy i w porę się znalazło mieszkanko dla gościa z głębi Mazowsza.
Pani Leśniowska natychmiast po przyjeździe wyruszyła w miasto załatwiać sprawę, z którą tu przyjechała. Wiele jednak nie zdziała ani w magistracie, ani na zamku, ani w koszarach na Ujazdowie. Odwiedziła nawet Wydział Potrzeb Wojskowych, jednostkę powołanej przez Kościuszkę Rady Najwyższej Narodowej, gdzie rozmawiała krótko z samym generałem Wielowiejskim, ale niczego nie załatwiła i nawet się niczego nie dowiedziała. Generał grzecznie i uprzejmie wystawił ją za drzwi i poradził, aby jak najszybciej wracała do domu. Wróciła, ale na razie do wynajmowanego mieszkania. Przed bramą dozorca powiadomił ją z zasępioną miną, że wojsko zajęło jej konie. W czasie gdy ona bezowocnie rozmawiała z generałem, jego podkomendni raczyli bezczelnie ją ograbić. Dostała nic niewart kwit, który rzekomo miał być w nieokreślonej przyszłości zrealizowany przez władze. Fakt jednak był taki, że straciła konie i do domu pod Rawą nie miała jak wrócić.
Chyba żebym zaprzęgła do powozu księdza Bonawenturę, pomyślała, siadając na krześle w pokoiku, gdy już dotarła na kwaterę. Dobrze by mu to zrobiło, bo sadło sobie hoduje niczym niedźwiedź na zimę. A właśnie, gdzie on właściwie jest? Poszedł gdzieś z Mańką?
Mańka była jej służącą, a ksiądz Bonawentura Miłobędzki rodzinnym spowiednikiem i przyjacielem rodziny. Oboje przyjechali razem z nią do Warszawy z majątku pod Rawą, bo przecież nie uchodziło, aby kobieta podróżowała zupełnie w pojedynkę, szczególnie w tak niespokojnych czasach. Bonawentura nie upierał się jednak, by jej towarzyszyć w peregrynacjach po urzędach, udał się pomóc swojej dobrodziejce, jak ją zwykle nazywał, na swój sposób. Balbina obawiała się, że właśnie w jakiejś karczmie wlewa w siebie węgrzyna i próbuje wypytywać przypadkowych ludzi. Zarówno do picia, jak i gadania miał prawdziwy talent. Nie liczyła jednak na niego specjalnie, spodziewała się, że wróci spity w trąbkę z całą masą bezużytecznych plotek i historii do opowiedzenia. Sięgnęła po broszury, które przyniosła z miasta. Lektura powinna pomóc się jej uspokoić i zebrać myśli. Pora skorzystać z dziennego światła i dostępu do druku, o co niełatwo było pod Rawą. Lektura to lektura, nawet jeśli były nią polityczne rozprawy i zwykła propaganda. Co prawda wolałaby powieści francuskie, coś chwytającego za serce, ale nie miała czasu się za nimi rozejrzeć.
Ledwie pogrążyła się w lekturze, a drzwi z hukiem się otworzyły i do środka wpadł ksiądz Bonawentura. Z rozpędu trafił kolanami w stołek, potknął się i runął z łomotem na dechy podłogi. Balbina spojrzała na niego chłodno, odkładając broszury. Duchowny był mężczyzną w przybliżeniu w jej wieku, zatem około czterdziestki. Miał dość pokaźny brzuszek, ale jeszcze nieutrudniający poruszania się. Do tego na głowie naturalną tonsurę, czyli solidną łysinę na czubku. Tę łysinę otaczały szpakowate, sterczące na wszystkie strony włosy. Teraz sterczały jeszcze bardziej, do tego twarz księdza była czerwona, a oczy wytrzeszczone. Oczywiście śmierdziało od niego wińskiem, choć jeszcze nie powiedział ani słowa. Zebrał się żwawo z podłogi i poluzował koloratkę pod szyją.
– Ukradli nam konie! – oświadczył.
– Nie ukradli, ale zajęli w imię ojczyzny walczącej o wolność – powiedziała Balbina spokojnie. – Powinniśmy być dumni, że przysłużyliśmy się wspólnej sprawie.
– A, to dobrze. – Bonawentura odetchnął, postawił stołek na nogi i usiadł na nim ciężko. – Gorzej, że Mańka też nas opuściła, by przysłużyć się wspólnej sprawie.
– Co takiego?
– Zwiała, rzuciła robotę i wyniosła się w diabły.
Służąca była dziewczyną ze wsi, przyuczoną do usługiwania na pokojach i pomagania pani w ubieraniu się i toalecie. Wyuczenie tej dziewczyny jakiejkolwiek ogłady wcale nie było proste i Balbina niemało się natrudziła, ponadto zdążyła się przyzwyczaić do swojej pokojowej i nawet przez myśl jej nie przeszło, że ta praca dziewczynie nie odpowiada. Mańka do wyboru miała usługiwanie pani lub harówkę w polu od świtu do zmierzchu, powinna być zatem zadowolona, a nie stroić fochy.
– Zawsze uważałem to dziewczę za płoche i słabujące na umyśle – kontynuował ksiądz. – Zdaje się, że uległa konieczności służby ojczyźnie tak jak nasze konie. Widziałem ją prowadzoną pod ramię przez kawaliera z kawalerii narodowej. Oświadczyła mi tylko, że teraz będzie pracowała przy wojsku jako markietanka. Kazała się pani kłaniać i powiedziała, że czysta bielizna jest na dnie kufra po lewej stronie. Gorset ja mam pani sznurować, dopóki dobrodziejka nie znajdzie sobie nowej pokojowej. Eee, nie wiem tylko, co z czesaniem, nie umiem posługiwać się zgrzebłem…
– Czesać umiem się sama, nie potrzebuję do tego pomocy – mruknęła dobrodziejka.
Balbina wstała i podeszła do okna. Naprawdę wiele ciosów od losu dziś na nią spadło. Miała wrażenie, że ciągle tylko obrywa, że nic już nie przychodzi jej łatwo i lekko, a świat jest tak urządzony, by kłaść jej pod nogi same przeszkody. Właściwie, jeśliby się dobrze zastanowiła, przez ponad dwadzieścia ostatnich lat jej życie było pasmem udręk i nieustannej walki o przetrwanie, swoje i syna, o utrzymanie gospodarstwa w trudnych wszak czasach. Kiedy wyszła za Franciszka, była młodą i pełną zapału dziewczyną, ufną i radosną. Po urodzeniu syna czuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie, otoczoną miłością, spokojną i bezpieczną. Później wszystko zaczęło się psuć. Dzisiejszy dzień nie był inny, dostała kolejne baty od losu, które nauczyła się przyjmować ze stoickim spokojem.
– Deszcz zaczyna padać – zauważyła – ale chyba nie będzie burzy. Czegoś się ksiądz dowiedział na mieście?
– Siła pożytecznych rzeczy! W Warszawie panuje bałagan, władze miejskie jeszcze się nie odbudowały po okupacji ruskiej, ale mówi się, że prezydentem znów będzie Ignacy Wyssogota Zakrzewski. To dawny podczaszy poznański, członek Rady Najwyższej…
– To dla mnie nieistotne – ucięła Balbina.
– Nie ma policji, która by nam mogła pomóc. Jest tylko milicja municypalna, powołana z mieszczan, a tak naprawdę zrekrutowana z rzezimieszków, bandziorów i ochlapusów. Nie mają nawet mundurów, tylko kiedy są na służbie, przypinają do kapot sukienne naramienniki. Nie ma co się fatygować i podejmować z nimi rozmów, bo te moczymordy w zasadzie do niczego się nie nadają. Choć pono w czasie niedawnych walk z Moskalami właśnie te cymbały z milicji wsławiły się niezwykłą bitnością i poświęceniem.
Ksiądz rozglądał się po pokoju, aż jego wzrok padł na dzbanek na stoliku. Złapał za niego bez pytania i wsadził do naczynia swój nochal. Nie wyniuchał jednak wina ani piwa, w środku była woda. Skrzywił się i odstawił dzbanek. Balbina udała, że niczego nie dostrzega.
– W czasie kwietniowych walk o miasto ruski jenerał Nowicki szedł Marszałkowską z dwoma tysiącami szkolonego wojska na odsiecz otoczonemu w Zamku Królewskim królowi Stasiowi ze zdrajcami targowiczanami. Na ich drodze stanął lud dowodzony przez kilku młodych oficerów polskich, ale nie byli się w stanie mierzyć z prawdziwą gwardią carską. Dopiero milicjanci, którzy obsadzili bramę i Kuźnię Saską, zatrzymali Ruskich. Ściągnęli skądś armatę i walili z niej do Moskali kartaczami, które siekały ich na tatara…
– Te bajdy mnie nie interesują, nie po to przyjechałam, by wysłuchiwać krwawych wojennych historii – zauważyła Balbina zirytowana ględzeniem Miłobędzkiego.
– Tyle że głównie o tym się gada po karczmach i traktierniach. Można się nasłuchać ciekawych szczegółów, których dobrodziejce oszczędzę, bo pełno w nich brutalności, krwi i przemocy.
– Rada jestem, że mi ksiądz tego oszczędzi. Tak samo jak innych plotek, których nie mam ochoty wysłuchiwać. Dobrze by księdzu zrobił odpoczynek i parę dni wstrzemięźliwości, będę bowiem potrzebowała jakiegoś oparcia, a nikogo prócz księdza tu teraz nie mam.
Bonawentura poprawił czarną tunikę służącą za sutannę, podciągnął pas pod brzuchem i chrząknął, po czym pokiwał głową pokornie. Nie miał tyle tupetu, by pokazać babie jej miejsce, bo kto to widział, żeby kobieta zwracała uwagę kapłanowi? Doskonale pamiętał o tym, że przez wiele lat żył na jej łasce, stołował się we dworze i miesiącami tam mieszkał. Nie zdarzyło mu się w tym czasie skalać pracą na rzecz gospodarstwa Leśniowskich, jeśli nie liczyć gotowości do pełnienia posługi kapłańskiej. Nie wypadało zatem czynić przytyków swojej dobrodziejce, bo mogłaby go wygnać precz. Poza tym po prostu ją lubił. Potrafiła być zabawna, gdy była w lepszym humorze.
– Eee, to może pójdę do swojej kwatery? Ale zanim to zrobię, wspomnę tylko, że odwiedziłem Deputację Ratunkową, kierowaną przez księdza Onufrego Kopczyńskiego. Chętnie przyjął on innego duchownego i ugościł mnie obiadem oraz kilkoma lampkami przedniego węgrzyna…
To już wiem, gdzieś się tak zalał, klecho, pomyślała Balbina, ale nic nie powiedziała, tylko spojrzała na księdza z cierpką miną. Jednak nie doiłeś w karczmie, a na krzywy ryj u innego pijaka w sutannie.
– Deputacja zajmuje się wspieraniem matek, żon i dzieci zwerbowanych do wojska, zasadniczo przez datki pieniężne, ale nie tylko. Ksiądz Onufry, ujęty moją opowieścią, zgodził się pochylić nad losem Włodzimierza.
Balbina drgnęła, słysząc imię syna. Bonawentura wyjaśnił, że szef Deputacji Ratunkowej ma dostęp do oficerów powstańczych i innych władz, a poza tym cieszy się sporym szacunkiem jako znany naukowiec i gramatyk, a do tego dyrektor Biblioteki Załuskich. Obiecał popytać dyskretnie o syna Leśniowskiej i w ciągu góra trzech dni czegoś się dowiedzieć. Balbina uśmiechnęła się łaskawie do księdza, w jednej chwili przebaczyła mu słabości. Jego gadanina jednak do czegoś się przydała. Nie wiadomo, czy zagadał Kopczyńskiego i zamęczył go do cna, czy wzbudził jego sympatię, w każdym razie udało mu się coś zdziałać. Wyglądało na to, że więcej niż jej.
* * *
Ledwie ksiądz zamknął się w swoim pokoiku, a ktoś zaczął stukać w główne drzwi wychodzące na korytarz. Balbina chwilę siedziała nieruchomo, czekając, aż Mania otworzy, gdy dotarło do niej, że nie ma już służącej. Wstała, ale w tej chwili duchowny wyskoczył ze swojej kwatery i skinął jej głową na znak, że heroicznie się poniży i wykona pracę sługi. Znikł na parę chwil, słychać było, że rozmawia z kimś coraz bardziej podniesionym głosem. Balbina z ciekawości pofatygowała się do wejścia zobaczyć, co się tam wyprawia. W sieni ujrzała Bonawenturę własnym ciałem tarasującego drogę kobiecie ubranej w pstrokaty strój i barwną chustę na głowie.
– Pani nie życzy sobie przyjmować żadnych wróżek i innych pogańskich czarownic. Proszę odejść, pókim dobry! – huknął ksiądz.
– Skąd wiesz, klecho, że nie życzy? Przecież nawet jej nie zapytałeś! Umiesz czytać w myślach czy co? – Kobieta mówiła mocnym, dźwięcznym głosem z lekkim akcentem, którego Balbina nie potrafiła rozpoznać.
Intruzka miała ciemną cerę i zupełnie czarne oczy okolone długimi grubymi rzęsami i mocnymi brwiami. Spod kolorowej chusty, ozdobionej na czole drobnymi koralikami, wystawały czarne lśniące loki. Na pierwszy rzut oka prezentowała urodę cygańską, a to, że podała się za wróżkę, tylko potwierdzało jej hipotetyczne pochodzenie. Nic dziwnego, że Bonawentura stanął okoniem i próbował się jej pozbyć. Kobieta była najpewniej domokrążcą i naciągała naiwniaków na swoje wróżby, a przy okazji kradła drobiazgi, które wpadły jej w ręce. Nawet na mazowieckiej prowincji takie wizyty nie były niczym niezwykłym. Balbina zatem tylko przewróciła oczami i skierowała się do pokoju.
– Jestem tu w sprawie Włodzimierza, waszego syna! – Cyganka oświadczyła niespodziewanie.
Balbina zatrzymała się jak wryta i obróciła na pięcie. Położyła dłoń na ramieniu księdza, skłaniając go do odejścia.
– Jestem Tekla Asłan, widząca i wróżka! – intruzka oświadczyła z dumą. – Znam waszego syna, pani. Wiem, że go szukacie.
– Asłan? Toście muślimka, znaczy pohanka – zauważył Bonawentura.
– Nie lubię tych określeń, są obraźliwe. – Tekla spiorunowała go spojrzeniem czarnych oczu. Nagle zrobiła się groźna i jakby urosła, a jej brwi ściągnęły się w gniewnym grymasie. – Jestem Tatarką, z Lipków. I tak, wyznaję islam. Nie ma Boga oprócz Allaha, a Mahomet jest jego prorokiem. Ma coś ksiądz do tego, hę?
– Czy mam? To przecież herezja – mruknął Bonawentura. – Pozwólcie mi ją zepchnąć ze schodów, dobrodziejko. Nie potrzebujemy do niczego zdradzieckich Tatarów.
– Zna Włodka. Nawet jeśliby wyznawała samego Szatana, nie miałoby to dla mnie znaczenia. Chcę z nią rozmawiać, natychmiast. Wejdźcie do środka, pani Asłan. Zapraszam was serdecznie.
Ksiądz fuknął z niezadowolenia, a Tatarka uśmiechnęła się do niego złośliwie i przechodząc obok, pchnęła go łokciem w brzuch, aż jęknął.
– Proszę mi mówić po prostu Teklo – oświadczyła i weszła na pokoje przodem, jak do siebie, po czym rozejrzała się krytycznie. – Ładnie tu, choć ubogo. Kadi z mojej wioski tak mieszkał, znaczy bez przepychu, choć stać go było na perskie arrasy. To świadczy, żeście pozbawieni pychy.
– To wynajęte mieszkanie, jestem tu tylko gościem – oświadczyła Balbina i wskazała jej krzesło.
Sama chciała usiąść na drugim, po czym zawołać Manię, by przyniosła wrzącej wody na herbatę. Ale przecież Mani nie było. Sięgnęła do podróżnego kufra i wydobyła z niego przybornik do robienia naparów, maszynkę do palenia kawy, imbryczek oraz woreczki z ziarnami i suszonymi liśćmi. Spojrzała na stojącego w drzwiach księdza i podała mu imbryczek oraz woreczek z herbatą.
– Zejdzie ksiądz do gospodarza, poprosi o wrzątek i zaleje nam herbatę.
– Ja? – Duchowny się zdumiał, czując się nagle zdegradowany do poziomu lokaja. – Tak, już pędzę.
Niechętnie i z ociąganiem podszedł do Balbiny i wyjął z jej rąk imbryczek, po czym ostentacyjnie powłócząc nogami, wyszedł z mieszkania i zaczął stukać butami na drewnianych schodach. Balbina w tym czasie przyglądała się Tekli, a ona jej, nic przez parę chwil nie mówiąc.
Tatarka musiała przyznać, że gospodyni, mimo czterdziestki na karku, nadal jest piękną kobietą, o naturalnej słowiańskiej urodzie, mogącej uchodzić nawet za plebejską. Twarz szlachcianka miała okrągłą, zielone oczy i kurze łapki rozchodzące się od oczu i znaczące, że Balbina mimo problemów zwykła się często uśmiechać. I uśmiechnęła się, a wtedy ubyło jej co najmniej dziesięć lat, a do tego wypiękniała jeszcze bardziej. Ubrana była w błękitną sukienkę o tradycyjnym polskim kroju, ale pod szyją miała zawiązaną chustkę zasłaniającą dekolt, tak zwane fichu. Był to modny dodatek pochodzący, rzecz jasna, z Francji, a nawiązujący do mody rewolucyjnej. Wzrok przyciągał srebrny naszyjnik, którego sercem był jaskrawozielony szmaragd, wyglądający jak dodatkowe, trzecie oko. Była to jedyna biżuteria, jaką nosiła. Balbina miała w zwyczaju machinalnie kłaść dłoń na naszyjniku i bezwiednie bawić się szmaragdem tkwiącym w srebrnej obramówce w kształcie motywu roślinnego.
– Włodek jest do was bardzo podobny, mości pani. Te oczy i uśmiech, od razu znać bliskie pokrewieństwo.
– Znasz go, Teklo. Wiesz coś o jego losach, gdzie on jest? Musiałaś go widzieć, ale mam nadzieję, że nie tylko w tych, hmm… magicznych widzeniach? – Balbina pochyliła się ku rozmówczyni.
– Nie mam żadnych magicznych widzeń, a Włodka, owszem, widziałam na własne oczy, i to nie raz. Mieszkał pod moim dachem jakiś czas, siadał ze mną do stołu i… Nie, niech pani nie robi takich wielkich oczu, nie dzielił ze mną łoża. Choć przyznaję, że nie miałabym nic przeciw temu. Taki młody i hoży młodzieniec, schrupałabym go na miejscu, mniam!
Balbina poruszyła się niespokojnie na krześle. Nie wiedziała, jak ma zareagować na tę niespotykaną rozwiązłość. Doszła jednak do wniosku, że najważniejsze jest to, co czarownica wie o Włodzimierzu. Trzeba spokojnie znosić jej bezpośredniość, obcesowość oraz brak ogłady i traktować to jako ekscentryzm. Balbina przetrwała tak długo ze swoim gospodarstwem między innymi dlatego, że potrafiła się szybko dostosować do sytuacji. Zamiast zatem okazać oburzenie, po prostu znów się uśmiechnęła.
– Czy mogę liczyć na jakieś bliższe wyjaśnienia?
– Mhm. – Wiedźma skinęła głową. – Ale coś za coś, bo czasy są takie, że nie ma nic za darmo.
Balbina uniosła brwi, w pamięci licząc, ile jej zostało pruskich dydków, ruskich rubli i czerwonych złotych. Miała nadzieję, że Mania nie zwinęła wszystkiego z kufra przy okazji swojej dezercji.
– Ile? – spytała rzeczowo.
– Opowieść – odparła Tekla. – Wymiana będzie uczciwa, opowieść za opowieść. Ja to, co wiem o Włodku, a jejmość pani o tym samym.
– Słucham?
– Chcę wysłuchać opowieści o synu, o tym, co was łączy i jak do tego doszło, że wylądował w Warszawie i zaginął.
– Ale po co?
– Bo jestem wścibską wiedźmą i inaczej niczego nie powiem. – Tekla zmrużyła oczy.
Balbina zagryzła wargę, zastanawiając się gorączkowo, o co chodzi tej kobiecie. Miała nadzieję, że syn nie wszedł z tą personą w zbyt bliską konfidencję. Przynajmniej łoża nie dzielili, tyle dobrego. Pokiwała w końcu głową i zaczęła opowiadać.
* * *
Franciszka Leśniowskiego znałam od dziecka, nawet już nie pamiętam, kiedy ujrzałam go po raz pierwszy. Ziemie należące do naszych rodzin od pokoleń sąsiadowały przez miedzę, ale nie dało się powiedzieć, żeby oba rody łączyła jakakolwiek zażyłość. Przodkowie nie raz i nie dwa brali się za łby, rżnęli szablami, wpuszczali sobie nawzajem bydło w szkodę, kradli krowy lub wieśniaków, a najczęściej jedno i drugie. To właściwie były zwykłe relacje sąsiedzkie typowe dla mazowieckich ziemian, tak zwanej szlachty szaraczkowej, zubożałej i niewykształconej. Podgolone łby, tak się o nich mówiło w innych częściach kraju i nieraz wykpiwało z powodu zaciętości i zacietrzewienia, które w połączeniu z tępotą i brakiem obycia budowały naprawdę niekorzystny wizerunek. No cóż, takich mieliśmy antenatów, nie ma co udawać, że było inaczej.
Widywaliśmy się zatem z Frankiem najczęściej w kościele, w czasie niedzielnych mszy, i czasem na targowisku w miasteczku. Od dziecka wielki i kudłaty, z szerokimi barami, przyciągał mój wzrok, ale nie jako potencjalny kochanek, a raczej cyrkowe dziwadło. Śmieszyła mnie jego niezgrabność i przesadzone rozmiary. Nasi rodzice kłaniali się sobie, ale pozostawali w chłodnych relacjach. Na szczęście nie toczyli już ze sobą krwawych bojów jak rodziny Kapuletich i Montecchich z Romea i Julii. Ciągle jednak Leśniowscy i Tłokińscy pielęgnowali w sercach urazę, bo w czasie sejmiku dziadek Franka raczył się naśmiewać z kobyły mojego dziadka, za co ten ciosem szabli odciął mu wąs i rozharatał policzek. W odwecie dziadek Franciszka poszczuł psami myśliwskimi nasze krowy, na co mój dziadek odpowiedział wystrzałem z muszkietu, którym położył trupem jednego z psiaków. Wiele więcej nie trzeba było, aby gniewali się na siebie do końca życia i tą idiotyczną urazą zatruli życie swoim potomkom.
Byłam podlotkiem, z blond warkoczem, upodobaniem do włażenia na drzewa i tupetem nieprzystającym panience z dobrego domu, kiedy w końcu miałam okazję porozmawiać z Frankiem. Doszło do tego pewnej nocy, gdy jeden z parobków dojrzał na niebie łunę bijącego pożaru.
„Czerwony kur! Gore, gore jak w piekle!”, wrzeszczał jak opętany, pamiętam to jak dziś.
Paliły się stodoły Leśniowskich. W takich chwilach zapominało się o urazach, z żywiołem zobowiązani byli walczyć wszyscy, nie oglądając się na upodobania czy niechęci. Moi bracia i ojciec poderwali się na równe nogi, kto żyw, parobki i sługi złapali za wiadra i kubełki, siekiery i widły, po czym całą kupą pognali biegiem lub konno na ratunek sąsiadom. W zamieszaniu wymknęłam się z domu, a jako że było już późno, to właściwie wyskoczyłam z łóżka i popędziłam na miejsce boso, w nocnej koszuli, okryta jedynie podomką. Przemknęłam na skróty przez sad i po kładce na strumyku dotarłam na miejsce jeszcze przed tłumem moich kompanów.
Początkowo nie wiedziałam, jak mogłabym pomóc, jak cokolwiek zdziałać w tym chaosie. Płomienie pożerały jedne zabudowania i przenosiły się na dachy sąsiednich budynków gospodarczych. Ludzie biegali na wszystkie strony, wrzeszczeli, klęli i płakali. Wyprowadzali konie ze stajni, wyganiali kury z kurników i świnie z chlewów. Zwierzęta rżały, gdakały i kwiczały z przerażenia. Ogień ryczał niczym wielki potwór, iskry leciały potężną kolumną wysoko w niebo. Stałam bez ruchu i gapiłam się na straszliwe widowisko, pokaz mocy żywiołów, nieujarzmionych i przerastających ludzkość. Straszliwe widowisko, a jednocześnie piękne…
W końcu ratownicy ustawili łańcuchy z ludzi od studni do miejsca pożaru. Stanęłam w którymś i podawałam napełnione wodą wiadra w jedną stronę, a puste z powrotem. Podomka spadła mi z ramion i zostałam w samej koszuli, właściwie półnaga, ale nawet tego nie zauważyłam. Krew mi kipiała, poza tym było gorąco od żaru. Nagle ktoś podniósł moje odzienie i okrył mi nim ramiona. Odwróciłam się i ujrzałam Franka, wielkiego, górującego nade mną niczym niedźwiedź. Jego oczy błyszczały odbijającą się w nich pożogą, rozebrany był do pasa, lśniący od potu, parujący, z węzłami potężnych mięśni prężącymi się pod iskrzącą złotem skórą. Uśmiechał się łagodnie, a dotyk jego wielkich dłoni był czuły i delikatny.
„Uważaj na siebie, sąsiadko, nie chcę, aby coś ci się stało”, powiedział i pognał walczyć z ogniem.
Wierz lub nie, ale zakochałam się w nim wtedy, i to od razu na zabój. W jednej chwili wiedziałam, że to on, ten jedyny, że nie chcę już żadnego innego. Czy to był głupi poryw serca naiwnego podlotka, zadurzenie płochej jeszcze podfruwajki, która nie doświadczyła mężczyzny? Czas pokazał, że nie. Miłość wybuchła we mnie niczym te płomienie, które nas wtedy otaczały. Podawałam dalej wiadra, ale ciągle szukałam go wzrokiem. Kiedy w końcu dostrzegłam na tle ściany ognia, jak ciskał w żar kolejne wiadra wody, aż serce zatrzepotało mi w piersi. Walczył niczym bohater ze starożytnych eposów, niczym Herakles, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Co z tego, że walka ta nie miała szans powodzenia? Nie poddawał się. Mój wielki niedźwiedź miotał się i gotów był skoczyć w ogień, aby go pokonać gołymi rękami.
Bitwa trwała do świtu, wtedy pożar się uspokoił i, o dziwo, udało się ocalić dwór i część zabudowań. Spłonęły wszystkie stodoły z sianem i zbożem, stajnie i chlewy. Odszukałam mojego bohatera siedzącego na ziemi i pijącego wodę bezpośrednio z wiadra. Był tak wyczerpany, że na mój widok tylko się uśmiechnął, nie miał sił na żadne więcej uprzejmości. Klęknęłam przy nim i podomką zanurzoną w wodzie zaczęłam ocierać jego poparzone i osmalone ramiona, barki i tors. Przyjmował tę, w moim mniemaniu, medyczną pomoc jak pieszczotę i tylko mruczał, patrząc na mnie. Jego wzrok palił mnie wtedy niczym ognie. Wiedziałam, że i w nim coś się rozpala, coś pięknego i potężnego. Wróciłam do domu niczym niesiona na skrzydłach, a tam, na progu, czekała na mnie matka z kijem w garści. Stłukła mnie porządnie, porachowała mi gnaty, bo myślała, żem zginęła w płomieniach, i tak, po staropolsku, okazała radość z mojego niespodziewanego odnalezienia. Potem mnie ucałowała i przytuliła, ale plecy bolały mnie kilka dni.
Wybranek mego serca pojawił się jakiś tydzień później, przyjechał do nas w odwiedziny w towarzystwie swego ojca i dwóch braci. To były pierwsze przyjazne odwiedziny Leśniowskich od kilku pokoleń. Przyjechali, żeby nam podziękować i rozpocząć dobrosąsiedzkie stosunki. Przywieźli kilka beczułek pitnego miodu otrzymanego z ich pasiek. Ojciec uścisnął prawicę seniora Leśniowskiego i wszyscy kolejno wpadli sobie w ramiona. Znaczy nas, kobiety, przybysze całowali w dłonie, zginając się w pas. Kiedy stanął przede mną uśmiechnięty Franek, wyszczerzyłam do niego zęby jak wiejska dziewka, w dodatku niespełna rozumu. Wtedy on podarował mi ten naszyjnik, srebrny kwiat z wielkim szmaragdowym okiem. Ponoć pasuje do moich oczu, w każdym razie bardzo go lubię. Kupił go od obwoźnego żydowskiego handlarza, który twierdził, że sprowadził ów kamień z Ziemi Świętej, a w srebro oprawił go jeden z najlepszych jubilerów z Wiednia. Ten naszyjnik to prawdziwy skarb, szczególnie dla podlotka takiego, jakim wtedy byłam. A to nie było wszystko. Wcisnął mi jeszcze tobołek z kuponem materiału w barwie morskiej zieleni ze słowami:
„Wcale nie uważam, że brakuje sąsiadce garderoby, choć przyleciała sąsiadka do pożaru niemal goła… Zobaczywszy jednak to sukno, pomyślałem, że będzie pasowało do koloru twoich oczu, Balbino. Gdziekolwiek spojrzę, widzę coś, co mi o tobie przypomina, co mi się z tobą kojarzy”.
Zapomniałam na chwilę języka w gębie. Tkwiliśmy w słodkim rozanieleniu, gapiąc się na siebie niczym para niemot. W końcu spytałam go trochę przekornie: „Mam nadzieję, że nie prześladuję cię także jako nocna mara?”.
„We śnie też cię widuję, ale nie jako marę. Jako niemalże anioła”.
„Bliżej mi do diablicy, przynajmniej tak twierdzi mama. Podobno mój charakter i niewyparzony język znamionują piekielne pochodzenie”.
„Brałbym cię i jako diablicę, niech tam! Poszedłbym za tobą choćby do piekła”, oświadczył żarliwie i walnął się przy tym łapskiem w pierś. „Wyniósłbym cię z niego na rękach, choćbym musiał przejść przez wszystkie kręgi piekieł”.
Znów mnie zatkało.
„Zrobiłbyś to, prawda? Nie żartujesz, nie jesteś też z tych, co podlotkom mieszają w głowach, by ukraść im całusa lub nawet zerwać wianek?”
„Rozgryzła mnie panna, nie ma we mnie fałszu i nieczystego sprytu. Jestem prostym niedźwiedziem, zwykle łagodnym i miłym, a gdy trzeba, walecznym i niezłomnym. Łatwo można mnie przejrzeć i dostrzec, że nie ma we mnie złych intencji”. Mówił to wyraźnie ukontentowany moją widoczną aprobatą.
Gadaliśmy tak jakiś czas, komplementując się wzajemnie i gapiąc na siebie, aż moja matka spostrzegła, że bez żadnej kontroli toczę dysputę z przystojnym rycerzem. To nie przystoi pannie, takie rozmowy powinny się odbywać w towarzystwie przyzwoitki lub matki. Dalszą część wizyty spędziliśmy już pod czujnym okiem mojej rodzicielki.
Do kolejnych spotkań dochodziło w czasie niedzielnych mszy. Pewnego razu po nabożeństwie Franciszek zbliżył się do mnie, kiedy nasze rodziny kłaniały się sobie przed kościołem. Dyskretnie wsunął mi w dłoń złożony w kosteczkę liścik. Przeczytałam go dopiero w domu, zamknięta w komnacie, z pierzyną dla bezpieczeństwa narzuconą na głowę. Przydała się, bo zagryzałam ją, żeby nie wrzeszczeć z podniecenia, gdy wyczytałam w liściku wyznanie miłości. Była tam też propozycja schadzki. Franek obiecał, że co wieczór będzie mnie wyglądał przy kładce nad rzeczką.
Pozwoliłam mu nadaremnie czekać trzy wieczory, a czwartego wykradłam się z dworu przez okno i pognałam na skróty przez sad. Założyłam swoją najlepszą sukienkę i korale podwędzone mamie ze szkatuły. Pędziłam do ukochanego, trzymając sukienkę wysoko podkasaną, by nie zawadzić o krzewy agrestu, pełne ostrych kolców. I w tej niezbyt wytwornej pozie z rozpędu wpadłam do strumyka. Mój niedźwiedź widział mój popis szaleństwa, bo stał na kładce tuż obok. Nie wahał się ani chwili i dał susa do wody. Wziął mnie w ramiona i uniósł, wynosząc na brzeg. Skorzystałam z tego, że ma obie ręce zajęte, objęłam go i wczepiłam się ustami w jego usta. Przejęcie inicjatywy przez dziewczynę nie było żadną miarą dopuszczalne, ale miałam to w nosie. On zresztą też nie protestował, za to skwapliwie skorzystał z okazji. Oboje mokrzy, ociekający lodowatą wodą wylądowaliśmy na brzegu, ale wcale nie było nam zimno, płonęliśmy żarem i pożądaniem. Dobrze, że się od nich nie zajęła ogniem cała okolica. Wtedy też, nie ma co kryć, z mojej inicjatywy, nasz związek został skonsumowany, a ja zrzuciłam wianek dziewicy. Niezbyt romantycznie, na trawie nad rzeczką, będącą naturalną granicą posiadłości naszych rodzin.
Oficjalnie mój wybranek przyjechał z oświadczynami dopiero w wigilię Bożego Narodzenia. Wszystko odbyło się jak trzeba, wcześniej nasi ojcowie odbyli poważne rozmowy, to znaczy spili się okowitą, przy okazji bratając na wieki. Tradycyjne konflikty między naszymi rodami właśnie się ostatecznie zakończyły. My mieliśmy połączyć nasze rodziny świętymi więzami krwi. Ślub odbył się dopiero wiosną, gdy drzewa eksplodowały kwiatami, a wszędzie wokół rozkwitało życie. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie, miałam niecałe siedemnaście lat, a mój wielki niedźwiedź nosił mnie na rękach…
Widzisz herb na moim kufrze podróżnym? To herb rodu Leśniowskich, Rawicz albo inaczej Panna na niedźwiedziu. Na złotym polu panna rozczesana, w koronie złotej na głowie, na niedźwiedziu czarnym siedząca. Tak to godło opisują heraldycy, to stary rycerski herb, którym pieczętuje się wiele rodzin w Rzeczypospolitej. Czy nie zabawny zbieg okoliczności? Ta para na herbie to przecież wypisz wymaluj ja z Frankiem.
Zamieszkaliśmy w nowym dworze, który został wybudowany nad tym samym strumykiem, nad którym się spotykaliśmy na potajemnych schadzkach. W budowie wzięły udział obie rodziny i jeszcze bardziej scementowała ona sojusz Leśniowskich z Tłokińskimi. Ojcowie wydzielili po kawałku z majątków rodowych, od mojego dostaliśmy sad i wioskę z młynem, od Leśniowskich las, łąki i folwark z tartakiem. Stałam się nagle panią na włościach i szybko musiałam spoważnieć. Powieści francuskie poszły w kąt, skończyło się włażenie na drzewa i włóczęga po okolicy. Z roztrzepanego podlotka przepoczwarzyłam się niczym gąsienica w motyla, w gospodynię pełną gębą. Uszyłam sobie fartuch z przepastnymi kieszeniami, w których nosiłam klucze, nożyczki i wszelkie akcesoria pierwszej potrzeby konieczne w gospodarstwie. Surowo nadzorowałam nieliczną służbę, pilnowałam zaopatrzenia spiżarni i kuchni, apteczki i składziku z przyborami, doglądałam kuchnię i sama gotowałam razem z kucharką, pilnowałam porządku i ładu, czystości i wyglądu zewnętrznego domu, czyli robiłam to, co powinna robić pracowita gospodyni. Całe szczęście, że matka siłą mi wpoiła wszystkie te umiejętności, nie żałując kija i walenia Pismem po łbie. Przynajmniej wiedziałam, co do mnie należy, potrafiłam też szyć i dziergać, a nawet haftować. Tylko gra na instrumentach nigdy mi nie szła. Nie miałam zresztą na nią czasu, bo aby ulżyć mężowi w zarobkowaniu, intensywnie zajęłam się prowadzeniem gospodarstwa kobiecego.
Urządziłam zatem ogród warzywny i poletko lniane, pilnowałam sadu, nakupiłam prosiąt i kur, a wszystkie nadwyżki uzyskane z hodowli i upraw monetyzowałam, sprzedając towar, a to Żydom, a to wysyłając służki na targowisko. Gospodarowałam na tyle zaradnie, że staliśmy się niemal samowystarczalni.
Czy z Franciszkiem byliśmy dla siebie stworzeni? Z całą pewnością. Nie znaczy to, że układało nam się cały czas cudownie i żyliśmy ciągle jak w sielance. Owszem, byłam wzorową gospodynią, ale nie chciałam stać się milczącą matroną z dawnych czasów, posłusznie wykonującą rozkazy męża. Miałam o wszystkim swoje zdanie i nie wahałam się go wypowiadać nawet w obecności mojego starego, konserwatywnego teścia. Nie pozwalałam, by Franek urządzał w domu pijaństwa ze swoimi braćmi niedźwiedziami, i zdarzało się, że wrzeszczałam na nich niczym hetera. Wywaliłam ich raz na śnieg, gdy zalali pały podczas mojej nieobecności i po powrocie zastałam trzech braci Leśniowskich w moim salonie rozwalonych niczym w karczmie. Zdarzało się też, że ciosałam Frankowi kołki na głowie, gdy coś mi nie pasowało lub się uparłam, żeby postawić na swoim. On jednak przyjmował moje humory i awantury z rozbrajającą łagodnością i cierpliwością. Zawsze zatem kończyły się one tym, że brał mnie w ramiona lub ja sama ciągnęłam go do łożnicy. I siłą rzeczy w końcu uczynił mnie brzemienną.
Oboje na to czekaliśmy, małżeństwem byliśmy już od trzech lat, najwyższa była pora, bym została matką. Wiem, że gdyby się nie udało, gdyby się okazało, że nie mogę mieć dzieci, Franek i tak kochałby mnie swoją bezkrytyczną, niedźwiedzią miłością. Na szczęście znalazłam się przy nadziei, dumna i szczęśliwa obnosiłam się z brzuchem, jakbym miała wielki skarb, którego wszyscy mają mi zazdrościć. Mój niedźwiedź zmienił się w posłusznego misia do przytulania, chodził na palcach, by mnie nie denerwować, spełniał wszystkie moje zachcianki i rozpieszczał, jak tylko mógł. Niestety poród nie przebiegał lekko, bo synek, którego nosiłam pod sercem, odziedziczył po ojcu solidne rozmiary. Umęczyłam się jak nigdy w życiu i przez cały poród błagałam Boga i wszystkich świętych, żeby nie dawali mi więcej dzieci. Potem żałowałam, bo niestety spełnili moją prośbę. Po Włodku nie urodziłam już ani razu.
Chłopczyk, którego powiłam, na całe szczęście prócz rozmiarów ojca odziedziczył po nim też niedźwiedzią krzepę, żywotność i zdrowie. Rósł szybko, a żarłoczny był przy tym tak bardzo, że musiałam zatrudnić mamkę, sama nie dawałam bowiem rady zaspokoić jego apetytu. Włodek rósł niczym borowik w ciepłą, deszczową noc. Ani się obejrzałam, a po kuchni kręcił mi się dryblas wyższy ode mnie o głowę. Po mnie też dostał coś cennego, gęstą blond czuprynę i wielkie oczy, którymi jeszcze jako młodzieniec potrafił roztapiać damskie serca.
Żyliśmy sobie we trójkę szczęśliwie i dostatnio, nasze gospodarstwo się rozrastało, wznieśliśmy drugi młyn, Franek rozbudował również tartak. Mogłam zatrudnić więcej służby, a także ogrodnika oraz francuską bonę dla Włodka. Uczyła go języka Voltaire’a, a także pisania i czytania. Ojciec zadbał natomiast o nauczyciela szermierki i polskiego guwernera, który miał przygotować nasze oczko w głowie do nauki w Szkole Rycerskiej w odległej przyszłości. Na razie chłopak był za młody, by wypuścić go z domu. Najchętniej spędzał czas z ojcem i stryjami, doglądając gospodarstwa, a często fizycznie ciężko pracując w tartaku. Mało to szlachetnie, ale my, mazowieckie szaraczki, nigdy nie unikaliśmy zwykłej wiejskiej roboty. Byliśmy od zawsze bardziej rolnikami niż rycerzami. Najbardziej ulubionymi rozrywkami moich chłopaków było co najwyżej polowanie i walki na szable, to jedne z niewielu rzeczy, które odróżniały ich od zwykłych chłopów.
Włodek miał piętnaście lat, gdy nasze szczęśliwe życie się skończyło. Mówi się u nas, że wszystko co złe przychodzi ze wschodu. To tylko powiedzonko, ale jest w nim ziarno prawdy. Nasze nieszczęścia zaczęły się w czasach, gdy na teren Rzeczypospolitej wkroczyła rosyjska armia. Nie, to nie sołdaci zabili mojego ukochanego niedźwiedzia. Zrobiło to coś, co przywlekli ze sobą, nieznana u nas wcześniej zaraza, która przyszła za nimi hen, z dalekich azjatyckich stepów.
Cholera, tak się to nazywa, i jest czymś, czego ludzie nienawidzą do tego stopnia, że sama ta nazwa w końcu stała się przekleństwem. Choroba jest zdradziecka, mordercza i nie ma na nią leku. Zresztą sama wiesz, wszyscy wiedzą, bo to plugastwo zdążyło dać się ludziom we znaki już kilka razy, w różnych częściach kraju. Do nas przyniósł ją jeden z moich szwagrów, młodszy brat Franciszka. Pojechał do Warszawy w interesach i po drodze zatrzymał się w karczmie, w której rezydowali rosyjscy oficerowie i oddział carskiej kawalerii. Musiał się od nich zarazić, ale wiesz sama, jaka jest ta choroba. Człowiek nie ma pojęcia, że ją złapał, bo przez kilka dni nie daje żadnych objawów. I nagle z chorego zaczynają się dosłownie wylewać strumienie białej, śmierdzącej wody, a on sam kurczy się i schnie z każdą chwilą, jakby coś wysysało go od środka. Każdy, kto spróbuje mu wtedy pomóc, kto go pielęgnuje i walczy o jego życie, może się stać kolejną ofiarą. I tak też było i tym razem. Szwagier przyjechał do domu moich teściów i nagle dopadły go boleści brzuszne i straszliwa biegunka. Nie minęło kilka dni i cała rodzina Leśniowskich, rodzice i bracia Franka, oraz połowa czeladzi służebnej legła bez sił, zarażona śmiertelną chorobą. Reszta służby uciekła w popłochu, porzucając swoich panów, i trudno ich za to winić. Po prostu ratowali życie.
Powinniśmy objąć dwór rodzinny Franciszka kwarantanną. Zaryglować drzwi i okna, pozwolić tym, który zostali w środku, dokonać żywota. Pod żadnym pozorem nie wolno było się do nich zbliżać. Tylko jak zostawić najbliższych krewnych bez pomocy? Oni jeszcze żyli, cierpieli katusze i trzeba się było nimi zająć. Pojechałam na miejsce z Frankiem, weszłam do środka i widziałam chorych. Teść miał jeszcze tyle siły, by wstać i wyjść nam naprzeciw. W panującym półmroku, bo okiennice były z jakiegoś powodu pozamykane, ujrzałam żywego trupa. Ten silny, potężny mężczyzna w kilka dni postarzał się o dekady. Szedł zgięty wpół, powłócząc nogami, podpierał się o ścianę, przesuwając ku nam powoli. Z bliska spostrzegłam, że jego skóra była woskowa i żółta jak u nieboszczyka. Oczy zapadły się głęboko w oczodoły, zapadły się też policzki, to był wysuszony szkielet obciągnięty skórą. Poruszał ustami, ale nie mógł nic powiedzieć. W końcu wyszeptał tylko: „Pić”, i padł na posadzkę.
Wrzasnęłam ze zgrozy, włosy stanęły mi dęba i tylko najwyższym wysiłkiem woli nie rzuciłam się do ucieczki. Przemogłam jednak strach i ruszyłam teściowi na pomoc, ale zanim przy nim klęknęłam, Franek złapał mnie za ramię i zatrzymał w miejscu.
„Lepiej będzie, jeśli wyjdziesz. Sam się nimi zajmę”, powiedział stanowczo, tonem, jakim nigdy się do mnie nie zwracał. „Jedź do domu i przywieź mi tu trochę jedzenia i coś do picia. Nie wiem, czy wszystko, co jest w tym domu, nie jest skażone cholerą”.
Odetchnęłam z ulgą i tym razem bez słowa pozwoliłam mu postawić na swoim. Oszczędził mi widoku trupów leżących w posłaniach i na podłogach oraz tych, którzy trupami jeszcze nie byli, ale już jak one wyglądali. Wskoczyłam do powozu, zacięłam koniki i pogalopowałam do domu. Przez kilka dni dowoziłam mężowi posiłki, świeżą bieliznę i płótno, w które zawijał zmarłych. On w tym czasie poił wodą konających, zebrał też nieboszczyków w jednym, najchłodniejszym pomieszczeniu, gdzie musieli poczekać na pochówek. Nigdzie się im już zresztą nie spieszyło. Kontaktowaliśmy się tylko przez uchylone drzwi, nie wpuszczał mnie za próg, bał się, że zarażę się natychmiast po wejściu do środka. Codziennie wyliczał mi też, kto zmarł i dołączył do umrzyków w pokoju śmierci. Pewnego dnia jednak Franek nie otworzył drzwi, gdy zatrzymałam powóz na dziedzińcu. Od kilku dni dręczył mnie strach, teraz zacisnął mi gardło, tak że nie mogłam nawet zapłakać. Na uginających się kolanach, cała rozdygotana, podeszłam do wejścia i pchnęłam drzwi. Nie były zaryglowane, ujrzałam mroczną sień, z której bił okropny zapach śmierci i zepsucia. Kroczyłam przez ten dom umarłych, przyciskając do ust chustkę i nerwowo zaglądając do mijanych pomieszczeń. W końcu zaczęłam nawoływać męża.
Nie odpowiedział, bo nie mógł. Siedział w przepastnym fotelu swojego ojca, naprzeciw kominka, i wyglądał, jakby spał. Stanęłam jak wryta i nie mogłam się ruszyć. Mój wielki, dobry niedźwiedź nie żył. Widziałam, że policzki ma zapadnięte, twarz zmienioną chorobą i śmiercią. Cholera dopadła go, gdy był zmęczony pracą przy chorych, i zabrała szybciej niż innych. Możliwe, że umarł już po pierwszym ataku biegunki. Takie rzeczy się zdarzały, szczególnie wśród najstarszych i najmłodszych. Jedynym pocieszeniem było, że nie cierpiał długo.
Nie zważałam na zagrożenie, nie bałam się w tym momencie cholery. Przytuliłam męża i pocałowałam po raz ostatni. Potem opatuliłam go w futro i polałam obficie olejem do lamp. Rozlałam całą beczułkę tego oleju, gdzie tylko się dało, a na koniec podłożyłam ogień. Tym razem nie było komu gasić pożaru, sąsiedzi nie przybyli z odsieczą. Cała okolica walczyła z cholerą lub tkwiła pozamykana w domach i czekała, kiedy zaraza odejdzie. Zresztą i tak wiele by nie zdziałali. Drewniane dworzyszcze zostało błyskawicznie pochłonięte przez płomienie. Stało się grobowcem całej rodziny Leśniowskich i wszystkich, którzy zmarli w ostatnich dniach w tym domu. Stałam i patrzyłam, jak dwór płonie, a ognie odbijały się refleksami w szmaragdzie między moimi piersiami. To chyba jedyna pamiątka, jaka mi została po mężu. Nie rozstaję się z tym naszyjnikiem, zawsze go noszę, czasem pod ubraniem, by nie rzucał się w oczy.
Zostałam z synem sama na gospodarstwie. Przyznam, że przez pierwsze tygodnie po śmierci męża nie byłam w stanie normalnie funkcjonować i tylko snułam się po domu. Nasłuchiwałam kroków Franka, jego głosu, ale on nie wracał. Myślałam, że zwariuję, bo nocami zdawało mi się, że słyszę obok jego oddech, czuję jego ciepło. Kiwasz głową, dla was, wiedźm, to pewnie nic nadzwyczajnego… Ja bałam się, że to szaleństwo, że rozpacz namieszała mi w głowie. Na szczęście oparcie znalazłam w synu, który mimo młodego wieku zachowywał się jak mężczyzna i wziął ster w swoje ręce. Poza tym pojawiła się jego babcia, a moja mama, która na jakiś czas się do nas wprowadziła. Razem wyciągnęli mnie z rozpaczy, szczególnie mama potrafiła mną potrząsnąć. Czasem dość dosłownie. Nie zapomniała też o swojej ulubionej metodzie wychowawczej, czyli waleniu mnie po łbie. Zadziałało, co miało nie zadziałać? Kiedy raz przyłapała mnie na płakaniu z twarzą wtuloną w koszulę Franka, która mi wpadła w ręce w czasie porządków, to walnęła mnie Biblią trzy razy, aż zobaczyłam gwiazdy. Nic dziwnego, Pismo było obłożone w drewnianą okładkę.
Włodzimierz tymczasem dojrzewał w błyskawicznym tempie. Poczuł się mężczyzną i uparł, by zostać głową domu. W końcu się jednak otrząsnęłam i zaczęłam na powrót być sobą. To ja przejęłam stery rodzinnego majątku. I tak nieźle sobie radziłam z prowadzeniem gospodarstwa kobiecego, ogródka, sadu i hodowli zwierząt. Wystarczyło, żebym zatrudniła solidnego rządcę, a trafił mi się uczciwy człowiek, który nawet nie pomyślał, że mógłby oszukiwać wdowę. Człowiek ów przejął nadzór nad wioskami, młynami, folwarkiem i tartakiem. Tego wszak nie mogła doglądać kobieta, bo chłopi źle by to znosili. Zresztą nie dałabym rady robić aż tyle.
Rządcy często towarzyszył Włodek, który i tak już się sporo nauczył od ojca i stryjów. Byłam naprawdę dobrej myśli. Niestety jakiś rok później powódź zniszczyła młyn i zabiła wielu chłopów w naszej wiosce. Deszcze zniszczyły zbiory i w naszych włościach zapanował głód. Nie mogłam dopuścić, by chłopi powymierali i pouciekali w poszukiwaniu lepszego życia, musiałam opróżnić szkatułę i kupić zboże, mąkę, kaszę i tak dalej, po czym rozdać je swoim ludziom. Oczywiście ceny były wówczas horrendalne i mało nie zbankrutowałam, ale od tej pory wszyscy nazywali mnie dobrodziejką i kłaniali się w pas, jakbym była co najmniej księżną panią.
Ale zły los prześladował nas co roku. Jeśli nie powódź, to sporysz zakaził zboże. Innym razem ospa wietrzna zabiła całą gromadę dzieci we wsi. Król podwyższył podatki, maruderzy i dezerterzy napadli na folwark i złupili go doszczętnie. W tartaku wybuchł pożar, ktoś ukradł nam dwa tuziny krów. I tak dalej, na okrągło, rok po roku brnęliśmy przed siebie, z trudem wiążąc koniec z końcem. Wysłałam syna na naukę, ale zamiast Warszawy wybrał Kraków. Pojechał na uniwersytet, byłam z niego taka dumna. I szczęśliwa, że nie wstąpił do Szkoły Rycerskiej i dzięki temu nie zostanie oficerem. Zamiast kariery wojskowej wybrał nauki przyrodnicze w celu zgłębienia zagadek natury. Tłumaczył mi, że to mu pozwoli na lepsze kierowanie gospodarstwem. Zamierzał wszystko unowocześnić, mówił coś o maszynie parowej, która mogłaby zasilać młyny i piły w tartaku jednocześnie.
„Nadchodzą nowe czasy, mamo”, wyjaśniał mi mój młody niedźwiedź. „Wprowadzimy Polskę w nową erę, erę nauki i postępu. Ujarzmimy siły natury, a dzięki temu zapanuje dobrobyt i szczęśliwość. Dla wszystkich, niezależnie od stanu i wyznania…”
„Gadasz, jakbyś był tym tam, jak oni się nazywają? Francuskim jakobinem!”, zauważyłam ze zgrozą.
To była wtedy najnowsza moda prosto z Paryża. Fascynacja trwającą we Francji rewolucją udzieliła się naszej młodzieży. Młodzieńcy gadali o republikańskich ideałach, końcu epoki królów i obaleniu wszystkich europejskich monarchii, po czym ustanowieniu republik rządzonych przez lud. Bałam się, żeby w środowisku uniwersyteckim mój mały miś nie wpadł w złe towarzystwo. By te szlachetne może idee równości i braterstwa nie namieszały mu zbytnio w głowie. Oczywiście, jak się domyślasz, było już za późno. Namieszały mu w głowie, i to jeszcze jak! Za ideami oczywiście stali ludzie, a najgroźniejszym z nich okazał się starszy kolega Włodzimierza z Uniwersytetu Jagiellońskiego, niejaki Tomasz Maruszewski.
W listach Włodek rozpływał się w zachwytach nad przymiotami tego młodzieńca. Nie był on nawet szlacheckiego pochodzenia, to zwykły krakowski mieszczanin, a z wykształcenia prawnik. Okazało się, że należy ów chłoptaś do Kuźnicy Kołłątajowskiej, sprzysiężenia rewolucyjnego. Ksiądz Kołłątaj używał Maruszewskiego jako emisariusza i kazał mu jeździć z listami pomiędzy spiskowcami. Ten oczywiście wmanewrował do tej awantury mego syna. Dopiero później dowiedziałam się, że pomagali utrzymać kontakt między emigracją a sprzysiężeniem warszawskim założonym przez Maruszewskiego, po tym, gdy przestała funkcjonować Kuźnica. Nazwało się ono Związkiem Rewolucyjnym i już jego nazwa dobitnie wskazywała, że za samą do niego przynależność grozi stryczek. W dodatku jego członkami w większości byli oficerowie z warszawskiego garnizonu oraz członkowie cechów rzemieślniczych. Tak, szewc Kiliński też, ale nie on jeden. Tak czy inaczej, mój syn związał się z powstańcami jeszcze przed wybuchem buntu Kościuszki.
Przyjechał do domu niedługo przed powstaniem, z czerwoną rogatą czapką z miękkiego płótna, przypominającą chłopskie czapy. Za pasem miał zatknięte dwa pistolety, a wpadł po to, by mnie ucałować, zabrać szablę ojca i dołączyć do formującej się armii powstańczej. Ucałowałam go, bo co miałam zrobić? Przecież nie dałoby się go zatrzymać, zresztą nawet nie wypadało. Ojciec byłby z niego straszliwie dumny, tak samo jak stryjowie i dziadek. Dałam mu zatem błogosławieństwo i wysłałam w świat.
Napisał trzy listy, a później słuch o nim zaginął. Doszłam do wniosku, że pewnie go ubili i muszę odnaleźć swoje jedyne dziecko, choćby po to, żeby je pochować. Poza tym pchała mnie nadzieja. Może żyje, tylko leży ranny w jakimś lazarecie? Może dostał się do niewoli i trzeba go wyciągnąć z celi? Tak czy inaczej, nie mogłam po prostu siedzieć i się modlić, jak nakazywała mi mama. Nie byłam nią, potulną matroną z dawnych epok, chciałam wziąć sprawy w swoje ręce. Zostawiłam gospodarkę pod okiem rządcy, dom pod okiem zaufanej kucharki i przyjechałam.
Nie spocznę i nie ruszę się z miasta, dopóki się nie dowiem, gdzie jest Włodzimierz. To chyba nic niezwykłego, prawda? Matka w czasie wojny szukająca syna. Z pewnością nie jestem pierwsza, a obawiam się, że i nie ostatnia. I to cała moja historia.
* * *
Tekla przez całą opowieść nie odezwała się ani słowem, za to wbijała w Balbinę spojrzenie głębokich jak piekło czarnych oczu. Popijała herbatę przyniesioną przez księdza Bonawenturę, który grzecznie usiadł w kącie i nie ważył się przeszkadzać, przerywać i dogadywać, jak robił to zazwyczaj. Oboje zdawali się całkiem pochłonięci historią, choć ta nie była przesadnie dramatyczna, szczególnie jak na czasy wojennej zawieruchy. Wszędzie wokół ludzie ginęli, umierali na choroby lub z głodu, byli mordowani i dręczeni przez maszerujące wojska. Niejedna matka straciła syna, takich matek jak Balbina było tysiące. Mimo tego tatarska wróżka sprawiała wrażenie żywo zainteresowanej, a może nawet przejętej.
– Teraz już rozumiesz moje intencje, Teklo? Będziesz łaskawa opowiedzieć mi wszystko, co wiesz o moim synu? – Balbina uśmiechnęła się łagodnie.
– A nawet więcej, czemu nie? – Tatarka pokiwała głową. – Tak się składa, że mam w Warszawie niewielki domek przy Drodze Jerozolimskiej. Trochę biedna okolica, daleko od serca miasta, ale dobre i to, nie narzekam. Przyjmuję tam damy, które szukają porady przy planowaniu swojej przyszłości, staram się im ją wyczytać z kart, czasem stawiam horoskopy, choć to nie moja domena. Niby wróżę, ale tak naprawdę jestem dla nich po to, by mogły się wygadać i wyżalić, a potem wysłuchać porady. Jestem dla nich niejako lekarką dusz…
– Czy islam nie zakazuje podobnych czarów? – wtrącił ksiądz Bonawentura.
– Wszystkie religie zakazują kobietom parania się sprawami, od których te mogłyby się stać mądre i wpływowe – prychnęła Tekla. – Zakaz studiowania, zabierania głosu, nauki i decydowania o sobie. Skąd my to znamy? We wszystkich obrządkach jest tak samo. Kapłani pilnie strzegą swoich wpływów i władzy, nie mogą zatem dopuścić kobiet do czegokolwiek, co mogłoby je uczynić nazbyt niezależnymi. Nawet wróżby im przeszkadzają, phi!
– Wyszczekana ta muślimka – mruknął duchowny.
– Poza tym nie uprawiam żadnych czarów, to tylko karty tarota. – Zachmurzyła się na chwilę. – Przede wszystkim przynoszę ulgę wielu spracowanym i smutnym kobietom, przepowiadając im miłość, radość lub choćby zwykły spokój. Jestem ich powierniczką i doradczynią, czasem kimś jak starsza siostra lub matka, w zależności od wieku klientki. Myślę, że Bóg się na mnie za to nie gniewa, a co sobie o tym sądzą kapłani, mam gdzieś!
– Dobrze, już dobrze! – Balbina uspokajająco uniosła obie dłonie. – Nikt cię tu o nic nie oskarża, Teklo. A ksiądz nie miał czasem odbyć drzemki? U siebie? Gdzie indziej niż w tym pokoju?
– Nie czuję się zmęczony. Poza tym wolałbym być obecny przy przesłuchaniu tej pohanki, dla bezpieczeństwa dobrodziejki. Głównie dla bezpieczeństwa jej duszy.
Balbina przewróciła oczami i już nabrała tchu, by mimo wszystko wygnać stąd duchownego, ale Tekla machnęła ręką i zaczęła dalej mówić.
– Mój domek to dawna kuźnia, która przed laty należała do wujostwa. Dom po zmarłych członkach rodziny przejął mój młodszy brat, bo w tym przeklętym świecie nie wszystkie kobiety mają prawo dziedziczenia, ale zamiast zakasać rękawy i wziąć się do roboty w warsztacie, który spadł mu z nieba, stwierdził, że pójdzie robić karierę w polskim wojsku. Wstąpił do Dwunastego Regimentu Pieszego Koronnego, nad którym buławę trzymał hetman Piotr Ożarowski. Wyprowadził się do koszar na Żoliborzu, które znajdują się nieprzypadkowo przy ulicy Bitnej. To z nazwy chyba najbardziej wojownicza ulica w mieście. Braciszek mój wykupił patent oficerski, uszył sobie mundur i jako młody podporucznik rozpoczął służbę w szeregach piechurów. I natychmiast wstąpił do sprzysiężenia, o którym opowiadała waćpani przed paroma chwilami. Pozwolił mi zamieszkać w kuźni, gdzie jak wspomniałam, urządziłam swój mały warsztacik. W dawnej kuźni u powały i na ścianach wiszą teraz zioła, które suszą się dzięki ogniom rozpalanym w paleniskach. Kowadło zastąpił stolik ze szklaną kulą, wypchana sowa i całkiem jeszcze żywy kot. To takie zupełnie zwyczajne przybory wróżki, konieczne do stworzenia odpowiedniego nastroju.
– Zdradzieckie kłamstwa, oszustwa i dym w oczy – burknął Bonawentura. – Sztuczki, same kuglarskie sztuczki. Nawet te jej niby czary to tak naprawdę ględzenie i udawanie. Nie ma niczego prawdziwego w tej wiedźmie. Nie wierzyłbym w ani jedno jej słowo!
Balbina tylko spojrzała na niego chłodno, aż się zmieszał i spuścił głowę.
– Zajmuję zatem dawny warsztat i pokoik na górze, reszta zabudowań stoi wolna. Zastanawiałam się, co z nimi zrobić. Może wypełnić kuframi złota, które zdobyłam, oszukując naiwne chrześcijanki? – Spojrzała na księdza z ukosa i mrugnęła szybko do Balbiny. – A tak poważnie, to zdecydowałam się je wynająć. Tyle teraz luda w mieście, każdy chętnie zapłaci za kawałek podłogi i dach nad głową. Ale zanim zdążyłam wybrać sobie lokatora, pojawił się mój braciszek i przyprowadził do przechowania swego kompana ze sprzysiężenia. Domyśla się waćpani, że był nim Włodzimierz. Poza tym kilku ich kompanów zaczęło mi tu znosić broń i amunicję, ukrywać ją po kuźni i w przylegającej drewutni. Przynosili też pisma i druki, wiadomo, że zakazane, zresztą strach było pytać. Wiedziałam, że jeśli się wyda, to w najlepszym wypadku wyląduję na resztę życia w lochu. Kazałam im więc dobrze to ukryć, na swoje nieszczęście. Czemu nieszczęście? Bo wzięli sobie moje życzenie do serca i zabrali się do kopania w szopie, majstrowania jakichś podziemnych skrytek, drążenia w ziemi podkopów i piwnic. Zdemolowali podwórko, wszędzie nabałaganili i przyciągnęli uwagę wszystkich sąsiadów. Nie wiem, jakim cudem nikt nas nie wydał, ale nie mieliśmy ani jednej wizyty carskich szpicli. Poza tym proszę sobie tylko wyobrazić, jak ja miałam przyjmować klientki w tym burdelu, hę? Spiskowcy zamienili moją magiczną siedzibę w rozkopisko jakieś czy amatorską kopalnię, nie wiem…
– Co z Włodkiem? – Balbina spytała niecierpliwie.
– Ach, tak, z Włodkiem. Wspaniały młodzieniec! A jaki przystojny, jak dobrze zbudowany, a jak ułożony! Niczym dobrze szkolony pies albo koń. Taaak, powiedzmy, że jak ogier.
Zmrużyła oczy z rozmarzeniem.
– Podziwiam pani rękę do wychowania, pani Balbino. Hmm, zatem Włodek… Jak to z nim było? Zamieszkał na dole, w pokoju na rogu. Od razuśmy się polubili, ale nie ma co się dziwić, to grzeczny chłopczyk i usłużny, a do tego pogodny. Starał się zapanować nad kompanami i współspiskowcami, żeby nie rozwalili mi gospodarki w drzazgi. Dobrze sobie radził z dyscyplinowaniem powstańczej hałastry, nawet nie używając wobec tych durni siły. Niby łagodny i powolny, ale potrafił się stać naprawdę energiczny i groźny, gdy było trzeba. Poza tym jest naprawdę słusznych rozmiarów, a posturę ma niedźwiedzią. Żaden warszawski andrus nawet nie próbował z nim zadzierać. Dzięki niemu miałam spokój, a spiskowcy grzecznie sprzątali po sobie bałagan, który robili. Mój niedźwiadek na tyle przypadł mi do gustu, że zapraszałam go do stołu. A trzeba wam wiedzieć, że gotuję naprawdę zacnie, umiem trafić do serca mężczyzny przez żołądek, nie żartuję. Włodek po każdym posiłku całował mnie po rękach i komplementował moje umiejętności. Wieczorami siadaliśmy przy ogniach i gadaliśmy, czasem godzinami. Z biegiem dni chyba zaczął traktować mnie no może nie jak matkę, ale jak starszą siostrę. Opowiadał nie tylko, co dzieje się w sprzysiężeniu, o niepokojach na mieście i przygotowaniach do buntu przeciw władzy słabego króla, kierowanego przez wielką carycę. Mówił też dużo o sobie, wiecie już, że umiem z ludzi wyciągać zwierzenia, taki mam fach, tak zarobkuję. Niedźwiadek zatem w końcu otworzył się przede mną i wreszcie zaczął opowiadać o pewnej Tatianie, córce rosyjskiego pułkownika lejbgwardii…
Balbina prychnęła z irytacją.
– Napisał mi o niej w ostatnim liście – przyznała. – O nadobnej pannie, w której oczach odbijają się światła gwiazd, nawet za dnia. Której pierś jest biała i powabna jak gęsi puch, a alabastrowej cery mogłaby pozazdrościć sama Wenus i wszystkie boginie miłości oraz piękna…
– Tak, tak, mnie też wygadywał te bzdury. Uznałam początkowo, że to tylko młodzieńcze zauroczenie. Tłumaczyłam, że powinien trzymać serce na wodzy. Związek polskiego szaraczka z córką oficjera ze sztabu generała Igelströma nie rokuje w najmniejszym stopniu, szczególnie w tak niespokojnych czasach. Akurat gruchnęła wieść o Racławicach, o tym, jak Kościuszko poprowadził chłopską armię na Moskali i rozbił ich w pył. To tylko dolało oliwy do ognia, w Warszawie zrobiło się niespokojnie, młodzież aż kipiała. Wtedy ten durny Szwed, Igelström, który w imieniu carycy trzymał u nas władzę, oświadczył, że zmniejsza liczebność polskiego wojska do jednej trzeciej. Gorzej nie mógł wymyślić. To było niczym sygnał dla powstańców. Na ulicach natychmiast wybuchły ruchawki, za broń chwyciła też miejska biedota i rozpętało się piekło. Tego wieczora, gdy całe miasto trzęsło się od nieustannej kanonady z muszkietów i armat, gdy kule bzyczały w powietrzu niczym ciężkie ołowiane bąki, a rynsztokami zamiast deszczówki płynęła krew… Wtedy Włodek przyszedł do mojego gabinetu, klęknął przede mną i ucałował w ręce, dziękując za okazywane mu serce, dach nad głową, stół i rodzinne ciepło. Czułam się, jakbym żegnała braciszka wyruszającego na wojnę. Dałam mu mały talizman, mający go chronić przed kulami i ostrzami szabli. Dostałam go kiedyś od wiedźmy, która sposobiła mnie do fachu. Najważniejsze, by wierzyć w jego moc, a wtedy zadziała niezawodnie.
– Bajdurzenia babskie, w dodatku heretyckie – prychnął ksiądz, ale nie kontynuował krytyki spiorunowany wzrokiem przez Balbinę.
– Kazałam mu uważać w boju, unikać pchania się w pierwszą linię lub, co gorsza, przed szereg. Bohaterowie prowadzący natarcia najczęściej giną chwalebnie i zostaną po nich jedynie malownicze kurhaniki lub zimne mogiły. Prawdziwy rycerz przyniesie ojczyźnie zwycięstwo jedynie wtedy, gdy nie da się głupio zabić, gdy przeżyje, żeby móc robić synów i dalej zabijać wrogów. Tak mu gadałam jak nakręcona. Miał się trzymać z tyłu, nisko opuszczać głowę, gdy strzelają, dbać o to, co je i gdzie śpi. Unikać wilgoci i przeciągów, nie udawać herosa z dawnych eposów, tylko myśleć o przyszłości!
Tekla aż wstała z krzesła. Stukała się dłonią w czoło, demonstrując, jak starała się wkładać mądrości do głowy Włodzimierza.
– A co on mi na to? Że owszem, będzie uważał i nie wepcha się na linię walk, bo dbać będzie o swoją ukochaną. Kiedy spytałam, co ma na myśli, odparł, że porwie Tatianę i wywiezie ją w bezpieczne miejsce. Z dala od wojennej zawieruchy, gdzie oboje przeczekają do lepszych czasów, by móc się pobrać, poczem żyć długo i szczęśliwie. W dostatku i miłości, tak im dopomóż Bóg i Święty Krzyż. Tak powiedział, a ja zrobiłam wielkie oczy, bo miałam go za jakobina, a oni są bardzo niereligijni i raczej nie przysięgaliby na krzyż. Tak czy inaczej, nie ruszał do powstańczego boju, ale do ucieczki ze swoją ukochaną. Próbowałam wybić mu to z głowy, czułam, że pakuje się w bardziej niebezpieczną kabałę niż buntownicze ruchawki. Dopiero gdy siłą posadził mnie na krześle i stanowczo się domagał, bym zamilkła, zrozumiałam, że jest kompletnie otumaniony. Te oczy, pałające szaleństwem, ten żar w mowie i obłęd w każdym geście. Znasz to, mości pani? To miłość. Twój syn zakochał się szaleńczo w Rosjance i nic nie było w stanie go zatrzymać. Nic.
Balbina zamknęła oczy, oddychając powoli, by uspokoić serce trzepoczące w piersi. Nie mogła wyobrazić sobie syna, jej oczka w głowie, zakochanego na zabój w jakiejś ruskiej dziewce. W jej sercu ciągle był małym chłopczykiem, trzymającym się matczynej spódnicy. Musiała jednak przyjąć do wiadomości, że Włodzio jest już mężczyzną, a po ojcu odziedziczył upór i stałość w uczuciach. Oraz ich moc. Ją przecież Franciszek kochał w ten sam sposób, w taki niedający się przez żadną siłę powstrzymać.
– Nie dał później znaku życia? – upewniła się jeszcze.
Tekla pokręciła przecząco głową i niespodziewanie wyciągnęła z sukni, zaopatrzonej w liczne, poukrywane dyskretnie kieszenie, jakieś zawiniątko. Położyła je przed Balbiną na stoliku. To był biały halsztuk jej syna, z wpiętą srebrną igłą. W ten męski, ozdobny szal, zwykle zawiązywany pod szyją, zawinięte było kilka drobiazgów, złoty sygnet z herbem Rawicz, Panną na niedźwiedziu, wieczne pióro z blaszaną stalówką, cynowy zestaw podróżny do pisania, czyli kałamarz z piaskownicą, spinki do mankietów, kilka czerwonych złotych i rubli oraz złożony dokument powstańczy dający okazicielowi uprawnienia do dostępu do władz insurekcyjnych. Balbina przeglądała te rzeczy z coraz bardziej załzawionymi oczami. To tak, jakby dostała osobiste drobiazgi po zmarłym. Spojrzała pytająco na Teklę.
– Zostawił to na swoim łóżku, wiedział, że znajdę i przekażę jejmość pani. Dlaczego nie zabrał tego ze sobą? Może musiał działać w przebraniu, incognito, i obawiał się, że te rzeczy mogą go zdradzić? To wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Chyba że chciał zerwać z dotychczasowym życiem i się od niego odciąć. Kto wie, co może strzelić do głowy zakochanemu na zabój młodzieńcowi?
Balbina westchnęła ciężko i zanurzyła twarz w halsztuku syna, szukając jego zapachu, jakiejś namiastki jego bliskości. Z trudem się pohamowała, by nie wybuchnąć płaczem. Jeśli i jego straci, zostanie całkiem sama, bez celu w życiu. Opanowała jednak smutek i fatalistyczne myśli, przypomniała sobie, co zrobiła jej mama, gdy złapała ją na takim płakaniu w koszulę Franciszka. Walnęła ją po łbie i kazała się pozbierać, zamiast bezsensownie biadolić i użalać się nad sobą. Balbina nabrała zatem powietrza, zupełnie już panując nad emocjami, i spojrzała pytająco na Teklę.
– Jak mogę ci się za to odwdzięczyć, Teklo? Może jednak przyjmiesz zapłatę?
Tatarka pokręciła głową, groźnie marszcząc brwi.
– Nie przyniosłam tego dla nagrody. Chcę jednak, byście uczynili mi tę łaskę i przyjęli mnie do kompanii.
– Do jakiej kompanii? – Balbina zamrugała, zaskoczona.
– No, do waszej, łaskawa pani. Chcę z wami szukać Włodzimierza. Polubiłam go, był mi jak kolejny brat, a nie porzuca się bliskich w potrzebie. Nie mogę tak po prostu siedzieć i czekać, aż go odnajdziecie lub niezaznajomiona z miastem i jego zwyczajami dacie się ograbić, a nawet zabić. Pomogę wam, mogę być bardzo przydatna.
Balbina uśmiechnęła się do niej i nie zważając na ostrzegawcze syknięcia księdza Bonawentury, wstała i wyciągnęła rękę. Tatarka, zamiast ją przyjąć, po prostu objęła Balbinę i uścisnęła mocno. Obie czuły, że zaczyna je łączyć coś bardzo ważnego.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI