Szkoła akuszerek - Weronika Wierzchowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Szkoła akuszerek ebook

Weronika Wierzchowska

4,5

21 osób interesuje się tą książką

Opis

W roku 1889 Przytułek Położniczy prowadzony przez pierwszą polską lekarkę, doktor Annę Tomaszewicz-Dobrską, rozpoczyna nowy rozdział działalności. Następuje wielka przeprowadzka do nowego lokalu, domu w całości przeznaczonego na szpital dla najuboższych kobiet. Dwie starsze akuszerki, Zosia i Karolcia, borykają się z problemami osobistymi. Karolina, mimo że z mężem od dawna stara się o dziecko, nie może zajść w ciążę. Zosia po miłosnych porażkach oddaje się zupełnie pracy, rezygnując z życia osobistego. Wszystko się zmienia, gdy ktoś podrzuca do Przytułku niepełnosprawną, maltretowaną dziewczynkę. Akuszerki postanawiają odnaleźć jej rodziców i ukarać oprawcę.

Mimo, że doktor Anna dręczona jest absurdalnymi zarządzeniami przez nowego szefa Inspekcji Szpitalnej, carskiego służbistę, profesora Czausowa, postanawia bez niczyjej zgody sprowadzić do Przytułku dziewczyny ze wsi, by wyszkolić je na akuszerki. Sytuacja kobiet rodzących na prowincji, szczególnie wśród biedoty, jest bowiem dramatyczna i każda dyplomowana akuszerka jest niezwykle potrzebna. Szpital przeistacza się w szkołę położnictwa, borykającą się z coraz większą liczbą problemów, ale i przyjmująca na świat coraz więcej dzieci.

Ciąg dalszy opowieści o prowadzonym przez kobiety szpitalu, który zmienił oblicze polskiego położnictwa.

Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (24 oceny)
16
4
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się z przyjemnością wszystkie trzy tomy cyklu "Z dziejów przytułku położniczego".Świetnie przedstawiony obraz biedoty warszawskiej końca XIXwieku.Cały cykl godny polecenia!!! Jestem fanką powieści historycznych W. Wierzchowskiej !
10
Justysia-74

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja. Polecam
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka ❤️ Cudowne zakończenie historii. Szkoda się rozstawać z doktor Anną i jej akuszerkami
00

Popularność




Copyright © Weronika Wierzchowska, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© juliars/Adobe Stock

© Jotte/Adobe Stock

© DavidMSchrader/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Maria Talar

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8391-528-9

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

ROZDZIAŁ 1

Warszawa, czerwiec 1889 roku

Kiedy starsza akuszerka Zosia Kozłowska wyszła przed kamienicę, w której znajdował się Przytułek Położniczy numer 2, ujrzała stróża Walczaka wieszającego dywan w oknie. Gospodarz mieszkał na parterze, w służbowej kawalerce, teraz stał na bosaka na parapecie i przybijał gwoździami dywan do górnej framugi. Zwykły dywan, który na co dzień leżał u niego na podłodze. Z mocno wytartym wzorem kwiatowym, niegdyś z pewnością bardziej barwny, obecnie trochę brudny, w kolorze brązowo-szarym. Zosia zadarła głowę i zasłoniła oczy przed ostrym, słonecznym światłem. Miała dopiero dwadzieścia cztery lata, dużo już w życiu widziała, ale jednak nigdy czegoś takiego.

– Panie gospodarzu, czy wszystko w porządku? Nie stał pan za długo na słońcu? – zagaiła. – Upał w tym roku taki, że najstarsi górale nie pamiętają.

– W jak najlepszym porządku, panno Zosiu. Po pros­tu wykonuję zarządzenie czy raczej sugestię Rady Miejskiej…

– Kazali zasłaniać okna? Ale dlaczego? I czemu akurat dywanem?

Akuszerka rzadko widywała gospodarza zajmującego się czymkolwiek innym poza paleniem papierosa i podpieraniem ściany. To, że energicznie zabrał się za tak dziwaczną czynność, było mocno podejrzane.

– Bo to na cześć szacha Persji – odparł tonem pełnym wyższości, jakby ów szach właśnie zamierzał wpaść do niego na herbatkę. – Jego wysokość Naser ad-Din już tydzień rezyduje w Belwederze i coraz częściej wybiera się na niespodziewane przechadzki lub przejażdżki po mieście. Wiesz, że on ma osiemdziesiąt pięć żon?

– I wszystkie z nim spacerują po Warszawie?

– Ani jedna, zostawił harem w Teheranie. Za to zawsze towarzyszy mu trzynastoletni paź, który jest ulubioną maskotką szacha. Napisali w gazecie, że Mascotte. To po francusku, bo pewnie nie wiesz… Zrobił go nawet generałem, tego małego. Dobre sobie, dzieciak generałem! Szach kupił mu w Warszawie welocyped i dzieciak jeździ na tym ustrojstwie po parkach.

– Ciekawa historia, ale nadal nie wiem, po co ten dywan…

– Bo to na cześć władcy Persji, a jak wiadomo, najwspanialsze dywany są perskie! – Walczak pokręcił głową, milcząco ubolewając nad głupotą akuszerki. Jak można nie wiedzieć, że z Persją kojarzą się wyłącznie dywany? Dywany i haremy.

– Całe Nalewki obwieszone są kobiercami, arrasami i tak dalej, każde okno i balkon. Wola nie może być gorsza! Wy też powinnyście to zrobić, choć wiem, że w przytułku macie wyłącznie gołe podłogi, by można je było polewać kwasem.

Zosia westchnęła i pokręciła głową. Dywan Walczaka miał tyle wspólnego z Persją, co jego bose stopy z czystością. Już miała odejść, ale zawahała się na chwilę.

– Jeszcze jedno, gospodarzu. Po co jego wysokość miałby przychodzić tutaj, na robociarską Wolę?

– Niedawno pojechał do Żyrardowa zobaczyć fabryki włókiennicze, to może zechce przyjść i do nas? Mamy czym się pochwalić, choćby stalownią i platerownią Norblina, browarami Haberbusch i Schiele albo fabryką kotłów i parowozów Bormann i Szwede…

– Czy szach nie jest muzułmaninem? Jeśli jest, to chyba browarami się nie zainteresuje, Allach nie pozwala swoim wyznawcom pić alkoholu. – Zosia miała dziś nastrój do rozmowy, choć właściwie trochę się jej spieszyło.

Walczak żachnął się i mało przez to nie wypadł z okna.

– Ale dziarmolisz, Zosiu – rzekł gniewnie, kiedy już odzyskał równowagę. – Nieważne, czy pójdzie do Norblina, Lilpopa czy Bormana. Trzeba być przygotowanym, bo monarcha ma gest. Jak mu się co spodoba, rozdaje podarki i ordery komu popadnie. Słyszałaś, co się przydarzyło małej Jezierskiej? Szach spotkał ją na spacerze, taką małą dziewczynkę z uroczymi loczkami. Pogłaskał ją i nazwał „małą pięknością”. Matka dziewczynki, pani Jezierska, jest kwiaciarką, handluje towarem z ręki. Bez wahania załadowała cały swój towar do kosza i wysłała go posłańcem do Belwederu. Załączyła bilecik, że to od „małej piękności”. Szach się ucieszył i odesłał dziewczynce prezent, pierścionek z brylantem, o, takim wielkim jak przepiórcze jajo. Od razu wycenili ten kamyk na pięćset rubli!

– Ojej. – Zosia westchnęła, bo od kiedy została starszą akuszerką, uposażenie wzrosło jej do dwudziestu rubli miesięcznie. Na taki kamyk musiałaby pracować dwa lata. No, może krócej, bo dorabiała drugą pensję, chodząc prywatnie do położnic. – I liczy pan na to, że szach na widok tego dywanu prześle panu pierścień z brylantem?

Walczak aż tupnął ze złości, bo w końcu do niego dotarło, że dziewczyna sobie drwi. Zaśmiała się głoś­no i odbiegła na wszelki wypadek, jakby przyszło mu do głowy, by w nią czymś rzucić.

– Ja ci dam, smarkulo! – wycedził jedynie gniewną groźbę, ale Zosia wcale się nie przejęła, bo wiedziała, że stróż tak naprawdę ją lubi. – Hej, czekaj! Znowu nie przyjmujecie i widziałem z samego rana, jak powóz zabrał wszystkie pacjentki i gdzieś wywiózł. Pewnie po raz kolejny zalęgła się wam sepsa i będziecie wypalały cały szpitalik chlorem. Jeśli tak, to miejcie nas w swojej opiece wszyscy święci i ty, Najświętsza Panienko! Sąsiedzi się wściekną, jeśli w ten upał zagazujecie całą kamienicę. I tym razem nie stanę w waszej obronie, nie ma mowy!

Zosia zatrzymała się, nawet wróciła kawałek. Zrobiła zbolałą minę i załamała ręce.

– Muszę pana rozczarować, gospodarzu drogi. Nie będzie już nigdy odkażania i wypalania chlorem, nie będzie więcej zapachu karbolu, lizolu i jodobenzenu, skończą się krzyki rodzących i płacz niemowląt. Mało tego, służki nie będą nieustannie chodziły z koromysłami po wodę, baby z brzuchami nie będą się pchały, kłóciły i hałasowały. Ich mężowie i ojcowie przestaną lać w bramie i rozrzucać niedopałki, pieluchy nie będą już łopotały wokół całego domu. Skończą się skargi i złorzeczenia. Nadejdzie błogi spokój, cisza i świergot ptaków. Będzie pan mógł w spokoju delektować się paleniem papierosów i liczyć chmury.

Walczak wychylił się tak bardzo, że znów o mało nie spadł z parapetu.

– Czekaj, co chcesz powiedzieć? Zamykają was?

– Same się zamykamy, a właściwie przeprowadzamy. Najpierw pacjentki, jutro przyjadą spece od przeprowadzek po resztę sprzętów. Zajrzę się pożegnać i zapewne więcej moja noga tu nie postanie – odparła. – Ech, trochę szkoda, sześć długich lat tu pracowałam. Ile mojego potu wsiąkło w podwórko, kiedy taszczyłam wiadra wody…

– I dokąd się wynosicie?

– Niedaleko, na Żelazną 55, raptem dwie ulice dalej. Będzie pan mógł wpadać z odwiedzinami, wszystkie się ucieszymy!

– Akurat. – Odwrócił się tyłem i zabrał za dalsze wbijanie gwoździ w dywan. Szło mu niesporo, bo klamot był ciężki, a mógł go trzymać tylko jedną ręką. Przerwał po chwili. – Hej, panno Zosiu! Mimo wszystko będzie mi was brakowało. Cicho się tu zrobi, ale i tak na krótko. Zaraz zaczną przyłazić kataryniarze, czeskie harfiarki i dziady śpiewające pieśni kościelne pod oknami. I tak mi będą szczać w bramie, jak nie jedni, to drudzy. Ja się już do was przyzwyczaiłem…

Uśmiechnęła się do niego i odchodząc, pomachała. Po raz pierwszy, od kiedy pamiętała, Walczak zdobył się na coś w rodzaju komplementu. Aż trudno było jej w to uwierzyć.

***

Karolina Peszke, druga starsza akuszerka z przytułku, miała dziś poranną zmianę i to jej przyszło dopilnować przeprowadzki pacjentek do nowego lokalu. Niespecjalnie ją to zmęczyło, choć upał niemożliwie dokuczał i dwie ciężarne omdlewały, zaś dziecko jednej z położnic cały czas z gorąca niemożebnie płakało. Karolina jednak była tak podekscytowana przeprowadzką, że się zupełnie nie przejęła tymi drobnymi problemami. Towarzyszyła kobietom w powozie, pocieszała je i uspokajała, co zresztą nie zajęło jej dużo czasu, bo podróż trwała raptem kilka minut, i to mimo tego, że dryndziarz miał przykazane, by konie szły bardzo wolno ze względu na bezpieczeństwo ciężarnych. Dłużej się ładowały do powozu, niż jechały. Później Karolina wszystkie wprowadziła do nowej siedziby. W progu czekała już Jadwiga Filipowska, trzecia i ostatnia starsza akuszerka.

Na co dzień pracowały w systemie trzyzmianowym, zgodnie z życzeniem szefowej, pani doktor Anny Tomaszewicz-Dobrskiej. Chodziło o to, by zawsze w przytułku znajdowała się przynajmniej jedna akuszerka gotowa odebrać poród lub udzielić pomocy cierpiącym. Pory dyżurów rotowały co tydzień, tak by każda miała okazję popracować trochę rano, po tygodniu – po południu i wreszcie w nocy. Najgorsza, rzecz jasna, była pierwsza zmiana, bo od rana do południa Anna przyjmowała w swoim gabinecie pacjentki i działy się wówczas sceny dantejskie. Pani doktor cieszyła się ogromną sławą w mieście i renomą najlepszego lekarza położnika. Nic dziwnego, że do przytułku próbowały się wedrzeć tłumy ciężarnych, przede wszystkim latem, kiedy inne szpitale zamykały oddziały położnicze. Dyżurna akuszerka musiała w związku z tym odpierać szturmy i przechodzić kolejne bitwy pod Grunwaldem, bo bywało, że ciężarne przybywały z całym hufcem swoich braci i sióstr, szwagrów i szwagierek, pijanym mężem, ojcem i teściem, czasem także z sąsiadami i znajomymi. Bywało, że ci ludzie, zwykle wzburzeni i zdesperowani, wdzierali się przez okna i kolejnymi szarżami zajmowali miejsca, choćby na podłodze, po czym domagali się roztoczenia opieki medycznej nad ciężarną.

Karolina cieszyła się, że jej zmiana ranna w tym tygodniu pokrywała się z przeprowadzką, bo dzięki temu wszelkie przyjęcia zostały zawieszone i nie musiała się użerać z tłumem petentek. I tak radziła sobie zwykle bardzo sprawnie. Nie była łagodną i miłą Zosią, która każdemu chciała pomóc i zaopiekować się każdą cierpiącą, co to, to nie. Karolina pochodziła z gminu warszawskiego, za młodu nikt o nią nie dbał i nie zaznała matczynego ciepła. Wychowała się na ulicy i przez lata parała złodziejstwem oraz szemraną robotą dla gangu na Kercelaku. Była zatem twarda i w razie potrzeby agresywna. Miała dwadzieścia sześć lat, cieszyła się doskonałym zdrowiem i sylwetką, była ponadto uderzająco śliczna. Dwa lata temu doktor Peszke popełnił dla niej mezalians i wbrew woli ojca oraz matki wziął ją za żonę. Od tamtej pory pani doktorowa Peszke nie dość, że nadal pozostawała pyskata i nieokrzesana, to jeszcze nabrała pewności siebie i dumy. Potrafiła samym spojrzeniem i jaśniepańskim tonem ustawić najbardziej natrętne i nieznośne pacjentki oraz członków ich rodzin. Jeśli to nie pomagało, dyscyplinowała ich wiązanką przekleństw tak plugawych, że więdły kwiaty w okolicy.

Czekająca na nią Jadwiga i tak była jeszcze gorsza. Miała dwadzieścia lat więcej od Karoliny, a energia ją chyba jeszcze bardziej rozpierała. Była rozwódką, surową i srogą, o języku ostrym jak brzytwa. Często wybuchała gniewem, lubiła krzyczeć i dyrygować ludźmi, rozstawiała wszystkich po kątach, a dwie dużo młodsze od siebie akuszerki traktowała nadal jak podwładne, choć w głębi duszy obie uważała za przybrane córki. Stała w progu nowej siedziby przytułku z rękami opartymi na biodrach, w białym fartuchu i czepku położnej. Wyglądała niczym kapitan na pokładzie statku wypływającego na wzburzone nieznane wody.

– Wreszcie! – zagrzmiała na widok Karoliny wyskakującej z powozu. – Łóżka już czekają, nieco gorzej z obiadem. Aniela poleciała na targ po zakupy i wróciła, załamując ręce. Mięso podrożało jak jasna cholera, wszyscy rzeźnicy się zmówili. Ponoć wołowina stoi teraz po rubel i ćwierć za funt mięsa pośledniej jakości.

– Co rzeźnicy tacy chytrzy? Dostali jakimś nowym podatkiem?

– To przez suszę. Plony podobno w tym roku będą mizerne i pasza już zdrożała. Jak rosną ceny paszy, to chwilę później drożeje też mięso. Przyjdzie nam zacisnąć pasa, Aniela gotuje bulion, ale będzie on nieco chudszy niż zwykle.

Karolina wzruszyła ramionami, niespecjalnie zajmowała ją cena mięsa. Oboje z mężem zarabiali wystarczająco, by żyć sobie wygodnie w trzypokojowym mieszkaniu w śródmieściu. Zygmunt Peszke co prawda został wydziedziczony przez ojca, który nie mógł zaakceptować synowej, pochodzącej z biedoty byłej przestępczyni, ale i tak sobie radzili. Muniek pracował w szpitalu Dzieciątka Jezus na oddziale chorób wewnętrznych i z roku na rok stawał się coraz lepiej ocenianym chirurgiem. Karolina dorabiała do marnej przytułkowej pensji tak samo jak Zosia i Jadwiga, czyli odwiedzając prywatne pacjentki. Jej jedynym zmartwieniem było to, że choć z Muńkiem naprawdę się starali, nie mogła zajść w ciążę.

Nie widziała się, co prawda, w roli żonki potulnie siedzącej w domu i piastującej gromadkę berbeci, zdanej na łaskę i niełaskę swego pana i władcy. Miała zbyt niezależny charakter i potrzebę wolności, by zamienić się w kurę domową. Z drugiej strony chciała się stać trochę taka jak niedościgniony wzór – pani doktor. Anna miała jednego synka, poświęcała mu masę uwagi, ale dziecko nie przeszkadzało jej w karierze. Karolina gotowa była urodzić nawet dwójkę, choćby po to, by dać im miłość matczyną, której sama nigdy nie zaznała. Mogłaby je rozpieszczać i kochać do woli, odbić sobie lata życia bez odrobiny ciepła, wreszcie uszczęśliwiłaby Muńka, który choć o tym nie mówił, chciałby mieć dzieci. Na razie im jednak nic z tego nie wychodziło.

Podejrzewała po cichu, że to być może skutek pchnięcia nożem w brzuch, jakie oberwała pod koniec swojej złodziejskiej kariery. Wiedziała, że bezpłodną jest także Jadwiga, zaś stało się to po tym, jak przeżyła poważny wypadek podczas jazdy dorożką, w którym zginął jej ukochany. Drugiemu mężowi nie mogła dać dziecka, przez to zgorzkniała i doprowadziła do rozpadu małżeństwa. Karolina nie chciała powtarzać tego scenariusza. Nie chciała zamienić się w Jadwigę, kobietę wrzeszczącą na wszystkich, smutną i w głębi duszy cierpiącą przez samotność.

Wprowadziła ciężarne do przytułku, rozlokowały je po pomieszczeniach, po czym zajrzały do kuchni. W starym lokalu kuchnia była sercem przychodni. Ze względu na ograniczoną liczbę pomieszczeń pełniła także funkcję poczekalni, łaźni, szatni, składzika, naważalni i sypialni służących. Wszyscy się w niej zbierali i nad garami kucharki Anieli oraz przy kuchennym stole odbywały się życiowe rozmowy, rozwiązywano problemy, żalono się, płakano i śmiano. Karolina chciała sprawdzić, czy tu wszystko jest po staremu, i rzeczywiście wyglądało to niemal jak przy Prostej. Aniela stała przy kuchni i mieszała w garach, dwie służące krzątały się przy zwyczajowych zajęciach, jedna obierała ziemniaki, druga szorowała coś w zlewie.

– Niech będzie pochwalony, moje piękne! – Karolina zagrzmiała od progu i skinęła dziewczętom.

– Na wieki wieków… – Ilonka odparła odruchowo.

Służka należała raczej do kobiet niskich, za to obfitujących w okrągłości. Miała szerokie biodra i pokaźny biust, do tego zadarty nosek i często gniewną minę. Druga, Basia, z kolei była drobnej budowy, niepozorna i cicha, za to posłuszna i pracowita. Uśmiechnęła się do Karoliny lekko i z nieśmiałością. Ta podeszła szybko do niej, a właściwie do zlewu, po czym odkręciła kran. Zabulgotało i po chwili chlusnęła woda.

– Och, nie mogę się napatrzeć – rzekła akuszerka. – Bieżąca woda i odpływ. Nie trzeba targać wiader ze studni i wynosić pomyj z beczki pod zlewem. Wodociąg i kanalizacja to cud techniki! Czuję tu powiew nadchodzącego dwudziestego wieku.

– Dziewczyny będą miały więcej czasu na zamiatanie i mycie podłóg – Jadwiga mruknęła na te zachwyty. – Poza tym cały budynek jest nasz. Nie mamy nie tylko upierdliwych i wiecznie rozzłoszczonych sąsiadów, ale też nie mamy gospodarza. Służące będą musiały zajmować się utrzymaniem porządku wokół budynku, zamiataniem chodnika i usuwaniem końskiego łajna z ulicy na naszym odcinku. Do tego dochodzi rozładunek węgla, lutowanie rynien, sprawdzanie dachu, pilnowanie wywozu śmieci, przeganianie natrętnych kataryniarzy oraz żebraków i tak dalej, i tak dalej…

– Pani to zawsze umie uprzyjemnić człowiekowi życie. – Ilonka westchnęła i cisnęła obranego ziemniaka do miski z wodą.

– Uśmiechnijcie się! Przynajmniej nie będziecie musiały ciągle latać do studni i wynosić nocników po położnicach i ciężarnych. – Karolina miała dobry nastrój. – Mamy tu też toaletę! Kolejny cud techniki, tym razem sanitarnej.

To nie były wszystkie zalety nowego miejsca, wywalczonego przez panią doktor u Rady Miejskiej po długich, wieloletnich bojach. W starym przytułku gnieździły się w czterech pomieszczeniach, bez świat­­ła, bieżącej wody i kanalizacji oraz bez ubikacji. Tu miały aż osiem izb i kuchnię, mogły urządzić osobną pralnię, oddzielną szatnię i łaźnię, dysponowały całym strychem na suszarnię i piwnicą do przechowywania w chłodzie żywności i chemikaliów. Wszystkie te, zdawałoby się, drobiazgi, coś naturalnego w zwykłych szpitalach, były dotychczas poza zasięgiem akuszerek z przytułku. Od dziś wkraczały w świat cywilizowany, wchodziły w nową epokę.

– Mnie się to nie podoba – oznajmiła Aniela, wskazując z odrazą na niezwykle nowoczesny sprzęt stojący w towarzystwie pieca, obłą i lśniącą od białej emalii kuchnię gazową. – Kto to widział gotować na gazie? Po co to, do czego to potrzebne?

Szturchnęła nogą niepotrzebny sprzęt.

– Przecież dzięki temu można błyskawicznie zagrzać wodę lub coś ugotować bez rozpalania, wygrzewania całej kuchni, czekania, aż rozgrzeje się płyta… – Jadwiga podeszła do kuchenki i pogładziła ją z czułością. – Ostatnio musiałyśmy wygotowywać narzędzia na kuchence spirytusowej, by było szybciej, teraz zdobywamy kolejnego potężnego sojusznika w walce z bakteriami.

– A co mi tam bakterie? – Kucharka wzięła się pod boki. – Ja wolę gotować na węglu i drewnie. Przecież zupa ugotowana na gazie inaczej smakuje, herbata też jest znacznie smaczniejsza, jeśli wodę zagotuje się na węglu. To wie nawet dziecko!

– Pani głupstwa opowiada – prychnęła Karolina, która nigdy nie wahała się natychmiast powiadomić wszystkich, o czym myśli. – Wystarczy przecież móz­gu użyć! Jak źródło ciepła może mieć wpływ na to, co się dzieje w garnku? Czy podgrzewam wodę nad ogniskiem, na piecu węglowym, spirytusowym czy gazowym, woda jest zawsze tak samo ciepła.

– Ty mi tu z mózgiem nie wyjeżdżaj, przemądrzała smarkulo! – Aniela natarła na nią obfitym biustem. – Ledwie co się nauczyła czytać i pisać, a już wszystkie rozumy pozjadała. Wykształcenia nie masz żadnego, powtarzasz tylko plotki i bzdury zasłyszane na bazarze. To, że jesteś teraz panią doktorową, nie czyni z ciebie drugiej pani doktor!

– Hę? – Karolina spojrzała na nią z ukosa.

Nie chciała wchodzić w konflikt z Anielą, bo kucharka żywiła je wszystkie, i to całkiem nieźle. Niby obiady były przygotowywane z myślą o pacjentkach, ale w garnkach trojakach zabierała je do domu zarówno Karolina, jak i sama doktor Anna. Obie, by karmić czymś mężów, bo same na robienie obiadków nie miały ani czasu, ani ochoty. Karolina wolałaby nie rezygnować z tej wygody i uznała, że lepiej pozostać z kucharką na przyjacielskiej stopie. Nie podjęła zatem rzuconej rękawicy, co utwierdziło Anielę w przekonaniu, że ma rację. Kuchnia gazowa to były nowomodne bzdury, a potrawy na niej gotowane miały zły smak.

Karolina wymknęła się z kuchni, by obejść jeszcze raz nowe królestwo i by Aniela się w tym czasie uspokoiła. Teraz miały tyle pomieszczeń, że mogła się w którymś zaszyć na dłużej. Na razie przynajmniej miały spokój z nowymi pacjentkami, bo Anna otwierała gabinet dopiero jutro, dziś nawet nie pojawiła się w przytułku. Karolinę czekały zatem ostatnie godziny dyżuru w spokoju i bez większych zmartwień. Tak się jej przynajmniej wydawało.

– Czekaj, moja panno! – Jadwiga wyszła za nią na korytarz. – Ach, nie jesteś już panną, ciągle o tym zapominam. Dobra, nieważne. Niedługo przyjdzie Zosia, by przejąć popołudniowy dyżur. Przekażesz jej wszystko, tak jak zwykle. Niech dopilnuje służących, mają zamieść chodnik i odkurzyć strych, i to na błysk. Będą się tam suszyły pieluchy oraz bielizna do czasu, aż zagospodarujemy nowy ogródek. Trzeba będzie przesadzić róże z Prostej i urządzić na nowo miejsce dla położnic odpoczywających w plenerze…

– Dobrze, dobrze. Wszystkim się zajmiemy, niech pani już idzie. – Karolina otworzyła drzwi. – Musi pani odpocząć przed swoją nocną zmianą.

Jadwiga spojrzała na nią srogo, bo nie dała jej wymienić listy poleceń, koniecznych prac do przeprowadzenia i zarządzeń, na razie własnych, bo Anna niestety nic ciekawego nie wymyśliła im do roboty. Machnęła jednak ręką, jeszcze przyjdzie czasy, by ganiać wszystkie pracownice po przytułku, który był ze cztery razy większy od starego. Wiązało się to z tym, że dołożą co najmniej drugie tyle łóżek, będą miały zatem wszystkie huk roboty z rosnącym tłumem pacjentek i niemowląt. Och, będzie się działo, tego była pewna. I nie mogła się już doczekać, by od jutra dyrygować zarówno służącymi i akuszerkami, jak i pacjentkami oraz położnicami. Dziś musiała jeszcze odpuścić. Kiwnęła zatem Karolinie dłonią i poszła do domu.

***

Zosia przyniosła z likwidowanego przytułku przy Prostej swoją torbę lekarską, ciężką, szytą z grubej skóry, zaopatrzoną w szeroki pas, by można było taszczyć ten klamot przewieszony przez ramię. Zdarzało się jej wędrować z tą torbą na drugi koniec miasta, woziła ją dorożkami i tramwajem konnym, ale najwięcej nosiła piechotą. Miała w środku wszystko, co było potrzebne akuszerce, a nawet więcej. Jadwiga nauczyła je, by zabierać wszelkie możliwe specyfiki i narzędzia, bo nigdy nie było wiadomo, co może się przydać. Zosia miała zatem prócz stetoskopu, termometru, zegarka z sekundnikiem, nożyczek i kleszczy także lancet, igły chirurgiczne i jedwabne nici dezynfekowane jodobenzenem, zestaw buteleczek ze wszelkimi możliwymi chemikaliami, łącznie z eterem siarkowym, wodą amoniakalną, karbolem i kwasem solnym. Miała tam też paskudny nóż, który dostała kiedyś od Karoliny, świece, zapałki i piersiówkę z koniakiem. Dziś dodatkowo zabrała jeszcze różne drobiazgi, których używała w starym przytułku, czyli ulubione drewniaki, białe chusty, dwa fartuchy, białe rękawiczki i tutkę cukierków miętówek do ssania. Te ostatnie zażywała sama, w zasadzie dla przyjemności i świeżego oddechu.

Na Żelaznej pomachała zamiatającej chodnik służącej Basi, po czym wkroczyła do nowego przytułku, weszła do kuchni i z ulgą odłożyła torbę na stół.

– Gdzie mi z tym?! – huknęła Aniela. – Dosyć tego! Skończyły się czasy, kiedy kuchnia była składowiskiem wszelkich rupieci, tandety i śmierdzących chemikaliów. Tu się je i przyrządza posiłki, zabieraj się z tym do szatni!

O mało nie trzasnęła akuszerki ścierką, którą akurat trzymała w ręku, ale odpuściła, bo lubiła Zosię. Była wszak najłagodniejszą i najbardziej przyjazną ludziom pracownicą przytułku. Wszyscy darzyli ją sympatią, bo była życzliwa, z natury uczciwa i pracowita, do tego całkiem pozbawiona fałszu i złości.

– O rety, zupełnie się zapomniałam! – Zosia złapała się za głowę. – Tyle lat żeśmy wszystko robiły w kuchni, że nie wiem, jak teraz się od tego odzwyczaić. Już znikam.

Zabrała swój ładunek i pomaszerowała do izby, w której już czekały zamykane regały oraz wieszaki na ubrania wierzchnie i fartuchy. Miała to być też przechowalnia wszystkich rzeczy należących do pacjentek. Zdarzało się, że mające rodzić przybywały z całymi tobołami, własną pościelą i wałówkami, ale nic z tego nie miało prawa trafić do izby połogowej, a tym bardziej zabiegowej. Zwykle zwalały to na kupę w kącie kuchni, często rzeczy się mieszały i dochodziło przez to do awantur. Teraz miało się to ostatecznie skończyć, w szatni zapanuje ład i porządek, szafki będą zamykane i pilnowane, zapewne osobiście przez Jadwigę.

– Już przyszłaś? Przejmujesz dyżur dopiero za godzinę. – Karolina zajrzała przez uchylone drzwi szatni. – Właściwie nawet nie mam ci czego przekazywać. Mamy dwie ciężarne, ale spokojnie, rozwiązania przewidziane dopiero za kilka dni. I trzy położnice, do wypisania jutro lub pojutrze. Żadnych podwyższonych temperatur, żadna też nie była operowana, więc nawet nie mają opatrunków do zmiany. Dzieciaki też zdrowe, właściwie niczym nie będziesz się musiała przejmować. Kiedy wszyscy pójdą, zagoń dziewczyny do roboty i w zasadzie możesz leniuchować do wieczora. Dopiero jutro się zacznie, kiedy szefowa otworzy gabinet.

– Na mieście już wiedzą, że się przeniosłyśmy. – Zosia podeszła do okna, ale widok, podobnie jak na Prostej, nie należał do ciekawych. Po drugiej stronie Żelaznej znajdowały się przytulone jedna do drugiej podobne do siebie tanie kamienice czynszowe. Zamieszkiwali je głównie robotnicy pracujący w okolicznych fabrykach i warsztatach. – Ludzi tu pełno, a co za tym idzie i ubogich kobiet potrzebujących porad medycznych. Myślę, że kolejka będzie stała już od rana. Nowość zawsze przyciąga ciekawskich, to i pojawi się masa gapiów…

– A wraz z nimi kieszonkowców i wszelkiego rodzaju szubrawców – dokończyła Karolina. – Będę musiała mieć oczy dookoła głowy, by zaraz się jakiś tu nie wśliznął i nie obrobił nam zakładu. No dobra, Aniela chyba właśnie wyszła, możemy iść w spokoju napić się herbaty. I to gotowanej na gazie!

– Słyszałam, że ta z gazu gorzej smakuje – Zosia rzuciła uwagę zasłyszaną w sklepie.

Karolina przewróciła oczami, ale darowała sobie uświadamianie przyjaciółki, jak bardzo się myli. Przeszły do kuchni, tam Karolina sama z namaszczeniem zabrała się do zapalenia palnika, chwilę delektowała się widokiem błękitnego, huczącego płomienia, po czym postawiła na nim czajnik. Gadały o codziennych sprawach. Karolina opowiadała o problemach Muńka w szpitalu z dogadaniem się z nowym dyrektorem oddziału. Nie wspominała słowem o teściach i siostrach Muńka, co znaczyło, że ten nadal pozostaje wykluczony z rodziny. Od początku zresztą zanosiło się na to, że synowa nigdy nie zostanie zaakceptowana.

Zosia z kolei nie miała ani życia prywatnego, ani towarzyskiego, nadal mieszkała sama w kawalerce przy Żabiej i całą swoją aktywność koncentrowała na pracy akuszerki. W domu spędzała mało czasu, w zasadzie przychodziła tylko spać. Jeśli nie pełniła dyżuru w przytułku, wędrowała po mieszkaniach prywatnych pacjentek, na których brak nigdy nie narzekała. Do opowiadania miała zatem tylko ciekawostki, jakie zasłyszała od klientek na mieście, nic z życia osobistego. Od kiedy narzeczony kilka lat temu wyjechał do Berlina w poszukiwaniu szczęścia i nowej kariery, nie działo się nic w jej intymnym świecie i opowiadać nie miała czego. Zresztą między innymi dlatego przyszła nieco wcześniej, nie miała bowiem po co siedzieć w pustym mieszkanku i czekać na godzinę dyżuru. Gotowa dziś była przejąć go wcześniej i zwolnić przyjaciółkę, która przynajmniej miała jakieś własne życie poza robotą. Tyle że Karolinie też się dziś nie spieszyło, bo Muniek miał dyżur popołudniowy i akuszerka musiałaby wrócić do pustego mieszkania. Siedziały zatem i gadały, pijąc herbatę.

Zapowiadało się naprawdę spokojne popołudnie, ale kiedy za oknem rozległ się podniesiony głos Ilony i kilka równie wzburzonych głosów męskich, obie zrozumiały, że czas sielanki właśnie się skończył. Wstały z westchnieniem, obie miały nadzieję, że służąca tylko wygania natrętów, szlifierzy noży, żebraków, obchodnych sprzedawców tandety, podwórkowych grajków i tym podobnych, którzy nieustannie szturmowali podwórko każdej kamienicy, by swoimi występami i ofertami zarobić parę groszy. Wyszły na zewnątrz i od razu zrozumiały, że sprawa jest poważniejsza.

Ilona stała na szeroko rozstawionych nogach i z rękoma opartymi o biodra, starała się w tej pozie zatarasować przejście w głąb bramy. Za jej plecami asystowała nieśmiało Basia, z miotłą uniesioną bojowo, jakby dzierżyła halabardę. Dziewczęta próbowały raczej bezskutecznie powstrzymać napierającą gromadkę Żydów. Mojżeszowi ubrani byli niemal identycznie, na czarno, wszyscy mieli kapelusze lub jarmułki, prócz najstarszego, brodatego jegomościa z futrzaną czapą na głowie, zwaną spodikiem. Każdy z intruzów nosił długie pejsy i różnej długości brody, wszyscy wyglądali na niezwykle pobożnych i porządnych. Akuszerki zrozumiały, że to chasydzi, odłam wręcz fanatycznie religijny i konserwatywny. Intruzi byli wzburzeni i mówili do służących podniesionymi głosami, po polsku i w jidysz, może nawet złorzeczyli im po hebrajsku.

Jeden z młodszych, pobladły z przejęcia szczupły mężczyzna, podtrzymywał pod ramię kobietę z pokaźnym, ciążowym brzuchem. Biedaczka twarz miała spoconą i słaniała się, wyraźnie cierpiąc. Karolina podbiegła dwoma susami do zgromadzonych.

– Ludzie, przytułek jeszcze nieczynny! Jesteśmy w trakcie przeprowadzki – oznajmiła. – Zabierzcie ją do Szpitala Starozakonnych, to niedaleko. Dojdziecie szybko i tam udzielą wam pomocy…

Jeden z Żydów chwycił ją za dłonie i ukłonił się w pas, potrząsając jej rękoma w powitalnym geście, z którego nie mogła się uwolnić.

– Jestem Ezechiel Szapiro, brat tego oto przyszłego ojca Mordechaja i szwagier jego pięknej małżonki Wandy. Nie możemy oddać jej do Szpitala Starozakonnych, bo ordynatorem jest tam doktor Mateusz Rot­wand, rodem z Łęczycy. Związany jest on zatem z dynastią Malbim, my zaś jesteśmy Szapiro z Grodziska Mazowieckiego. Rabin Malbim obraził śmiertelnie rabina Szapiro w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku podczas dysputy na tematy talmudyczne. Od tej pory nasze dynastie pozostają w bardzo chłodnych relacjach. Czy pani to rozumie?

– Ale tu idzie o zdrowie, może i życie pani Wandy oraz jej dziecka, powinniście zatem zapomnieć o różnicach w opiniach na tematy religijne. Z pewnością ordynator się ze mną zgodzi i zaopiekuje się ciężarną z całą troską…

– Nein! – zagrzmiał dziadek w futrzanej czapie. – Przyszliśmy tu, bo mieszkamy niedaleko, a wieść niesie, że przyjmuje tu najlepsza kinderdoktorin w mieście. Jest lepsza od łapiducha z dynastii Malbim, aj-waj! Wpuśćcie nas, zaklinam!

– Ale pani doktor nie ma, dziś jeszcze nie pracujemy! – Karolina wzniosła oczy ku niebiosom. – My jesteśmy zwykłymi akuszerkami.

– Di bobe1? – stary rabin się upewnił. – Te dwie są hejbam?

– Tak, to akuszerki – przytaknął Ezechiel, świdrując Karolinę i Zosię wzrokiem.

– Błagam was, ratujcie moją żonę – Mordechaj poprosił płaczliwym głosem.

Karolina spojrzała na Zosię, ta tylko skinęła głową, po czym ujęła Wandę pod drugie ramię i od razu skierowała ją do środka.

– Nie stójcie tak. Nastawcie dwa gary wody na gazie i zagrzejcie do wrzenia – Karolina rozkazała służącym. – Ja zajmę się resztą.

***

Zosia zabrała ciężarną do szatni, Karolina pobieg­ła przygotować izbę porodową, choć właściwie jeszcze nawet nie wiedziały, czy dziewczyna faktycznie zaczęła rodzić, czy cierpi z innego powodu. Za Zosią i Wandą do szatni wkroczył podtrzymujący żonę Mordechaj, za nim zaś jego brat Ezechiel i na końcu stary rabin. Akuszerka uprzejmie się uśmiechnęła, po czym wskazała im wyjście.

– To przebieralnia i łaźnia. Muszę przygotować pacjentkę do porodu – powiedziała. – Proszę wyjść. Poczekalnia jest na korytarzu, tam gdzie stoją krzesła.

Rabin powiedział coś gniewnie w jidysz, ale machnął ręką i wyszedł. Mordechaj z czułością przytulił i pocałował żonę w czoło, aż Zosia poczuła ukłucie zazdrości. Jej nikt z taką troską nie całował, i to od bardzo dawna.

– Rozumiesz po polsku? – Zosia zwróciła się do ciężarnej, kiedy już zostały same.

Wiedziała, że Żydzi z najbardziej ortodoksyjnych grup tworzyli ściśle zamknięte społeczności. Kobiet często w ogóle nie kształcili, trzymali zamknięte i odizolowane od społeczeństwa, tak że zdarzało się, że Żydówki mówiły wyłącznie w jidysz i po hebrajsku. Wanda jednak spojrzała na nią zaskoczona.

– Pewnie, że rozumiem. Ja tutejsza, z Warszawy – powiedziała doskonałą polszczyzną, bez śladów obcego akcentu. – Pomagałam ojcu prowadzić aptekę na Gęsiej. Umiem czytać nawet recepty po polsku.

– Nabazgrane przez polskich doktorów? Uuuu, to podziwiam. – Zosia wskazała jej otwartą szafkę. – Teraz zdejmiesz wszystko, łącznie z majtkami, ale możesz zostać w halce. Zrobimy ci szybką dezynfekcję przez nasiadówkę w roztworze myjącym, który zaraz przygotują służące.

– Myłam się wczoraj, za to w mykwie…

– To bardzo pobożnie z twojej strony, z pewnością liturgicznie, w oczach Boga jesteś czysta, ale nam chodzi teraz o czystość mikrobiologiczną. Idzie o usunięcie jak największej liczby drobnoustrojów z twoich części intymnych, by zapewnić maksymalne bezpieczeństwo tobie i dziecku. – Zosia była wcieleniem bogini cierpliwości i królową spokoju oraz opanowania.

Przerabiała to od lat, pilnie obserwując Annę, swój niedościgniony wzór do naśladowania. Nawet kiedy mówiła do pacjentek, już właściwie nieświadomie robiła miny naśladujące panią doktor i jej tembr głosu. Łatwiej jej wówczas było dobierać odpowiednie słowa, brzmiące mądrze i na tyle sugestywnie, by uspokajać zwykle spanikowane porodem kobiety. I rzeczywiście tym razem także zadziałało, Wanda rozbierała się szybko i bez dalszych dąsów. Zosia w tym czasie starała się przeprowadzić jak najbardziej rzeczowy wywiad, zapisywała odpowiedzi ołówkiem w notatniczku, by później założyć pacjentce kartę i do niej wszystko przepisać już na czysto.

– Ile masz lat, Wando? Czy to twój pierwszy poród, czy rodziłaś już wcześniej? Kiedy miałaś ostatnią regularność i czy ciąża przebiegała gładko, bez boleści?

Wanda odpowiadała rzeczowo i bez kręcenia, okazało się, że właściwie jest dość gadatliwą osobą. Z własnej inicjatywy i niejako przy okazji wywiadu przyznała, że chciałaby pracować w aptece i dalej sprzedawać leki i maści, ale obawia się, że mąż jednak się nie zgodzi. To nie wypadało, by pobożna Żydówka miała ciągły kontakt z gojami robiącymi zakupy. Poza tym jej mąż był obiecującym studentem jesziwy, wielce utalentowanym talmudystą i niewykluczone, że kiedyś zostanie rabinem, zaś żonie rabina to już w ogóle nie wypadało pracować. Wandzie jednak brakowało ludzi, ich gadaniny i wiadomości, które można było od nich wyciągnąć. Wtem, zupełnie bez ostrzeżenia, dziewczyna zdjęła włosy z głowy i rzuciła je Zosi, która aż wrzasnęła ze zgrozy. Wanda się zaśmiała i nagle usiadła, łapiąc się za brzuch.

– To peruka, wiele kobiet z tradycyjnych rodzin po ślubie goli głowy – powiedziała w ramach wyjaśnienia. – Wybacz mi ten głupi żart, pani akuszerko droga. O cholercia, znów mam skurcz. Boli jak diabli, uch…

Zosia objęła ją i pogłaskała po plecach, zasypując kolejnymi pytaniami. Musiała wiedzieć, kiedy zaczęły się skurcze, jak często powracały, bo jeśli coraz częściej, to poród był bardzo blisko i mogło im nie starczyć czasu na kąpiel i odkażanie rodzącej.

– Już rankiem się zaczęło, bolało i bolało, potem przeszło. Nie wiem… Po godzinie znów wróciło, potem przeszło i nagle chlusnęła ze mnie woda…

– Co? – Zosia starała się nie okazywać grozy. – Kiedy to było?

– Nie wiem, jeszcze rankiem to było… Z pięć, może sześć godzin temu.

To było nieco niepokojące, bo jeśli sześć godzin temu odeszły jej wody płodowe, powinno być w zasadzie po porodzie. Choć zdarzało się, że poród zaczynał się i dwanaście godzin po odejściu wód.

– Gdzie te dziewuchy z płynem do mycia? – Zosia zaczęła się denerwować. – Dobrze, wyciągnij się teraz na tej ławce, osłucham ci brzuch.

Zosia sięgnęła do swojej torby wiszącej na wieszaku i bez szukania wydobyła stetoskop. Podwinęła halkę Wandy i przyłożyła jej słuchawkę do brzucha. Zamknęła oczy, by się skupić. Wiedziała, że będą dobiegały ją różne odgłosy, szumy, ruch jelit, praca tętnic, bicie serca matki, musiała wyszukać w tym chaosie bicie małego serduszka, które powinno trzepotać się w maleńkiej piersi. Odetchnęła, dziecko żyło, choć najwyraźniej nie kwapiło się na świat.

Wanda znów jęknęła i zgięła się wpół, oddychała spazmatycznie, jej twarz, szczególnie czoło, pokryły krople potu. Skurcze były coraz częstsze, akcja porodowa mogła się właśnie rozpocząć. Drzwi się otworzyły i do środka weszły obie służące, taszcząc balię pełną ciepłej wody. Zosia tylko pociągnęła nosem, by się zorientować, że dodały do niej roztworu karbolu.

– Proszę mydło, szczotki i nożyczki – powiedziała. – Ach, i oczywiście brzytwę.

– Dobrze, psze pani akuszerko – z przekąsem prychnęła Ilona, która nie przepadała, kiedy niewiele starsze akuszerki nią dyrygowały.

Zosia je wygoniła, pomogła pacjentce wejść do balii, kazała się jej podmyć.

– Skoro masz ogoloną głowę, chyba nie będziesz miała nic przeciw temu, że ogolę cię z drugiej strony? – spytała, sięgając po nożyczki i brzytwę pędem przyniesione przez Basię. – Usunięcie włosów łonowych to zwykła u nas powinność, przed którą nie ustrzegła się jeszcze żadna pacjentka. Religia ci chyba tego nie zabrania?

Nie czekała na odpowiedź, wzięła się do roboty. Tymczasem z korytarza zaczęły dobiegać coraz bardziej podniesione głosy. Wreszcie do szatni zajrzała Karolina, już cała ubrana na biało, z uniesionymi dłońmi, czyli świeżo po dezynfekcji, i cała ostro pachnąca karbolem.

– Izba gotowa, możemy ją przeprowadzić. Nie wiem tylko, co z tymi pajacami ubranymi na czarno – mruknęła. – Wtargnęła ich cała kupa, zajęli sień i korytarz. Ilonka próbowała choć część wypchnąć na zewnątrz, ale twierdzą, że muszą być wszyscy. Będą się bowiem modlić. Taaak, zamierzają zawodzić te swoje modły przez cały poród, aż do rozwiązania. Tylko po co ich aż tylu?

– Muszą mieć minjan – wyjaśniła Wanda, jęcząc z bólu. – To kworum dziesięciu pobożnych Żydów, konieczne, by modlitwa była ważna. Rabbi Shoel, ten staruszek w futrzanej czapie, się uparł, by pomóc choć w ten sposób. To wuj mojego męża, szalenie świątobliwy człowiek…

– Szalenie. To słowo dobrze oddaje istotę tego, co oni robią – Karolina stwierdziła cierpko. – A co mi tam, niech sobie śpiewają. Wstawaj, dziewczyno, idziemy rodzić.

***

Chasydzi nie zaczęli od razu śpiewać, najpierw rabin odczytywał kolejne psalmy, co właściwie nikomu nie przeszkadzało. Więcej hałasu robiła sama rodząca, bo skurcze szybko stały się bolesne i częste. Wanda przestała cierpliwie znosić te boleści, wkrótce głoś­no jęczała, płakała i zawodziła. Akuszerki położyły ją na łóżku porodowym, zaopatrzonym w podparcia na szeroko rozłożone nogi. Na zmianę ją uspokajały, powtarzały, że rozwarcie jest prawidłowe i główkę dziecka już właściwie widać. Zosia obłożyła brzuch dziewczyny gazami nasączonymi sublimatem, przestrzyknęła jej pochwę dwa razy, zaciągając strzykawę karbolem. Później obie nadawały jej tempo oddechu i dyrygowały parciem. Miały to już na tyle przećwiczone, że robiły to rutynowo.

– Nie podoba mi się jednak to rozwarcie – Karolina szepnęła na boku. – Dziewczyna jest chyba za wąska, boję się, że główka nie przejdzie.

– Trzeba wezwać panią doktor – stwierdziła Zosia. – Nie będzie zachwycona, że przyjęłyśmy pacjentkę bez jej wiedzy. Ale cóż było robić?

Karolina wyszła do kuchni, wydała instrukcje Ilonie, by pędem leciała do domu szefowej i powiadomiła ją o problemie.

– Powiedz, że pacjentce wody odeszły siedem godzin temu, u nas rodzi już od godziny. Podejrzewamy, że konieczny będzie zabieg. – Karolina machnęła ponaglająco. – Biegiem! Ruszaj się, dziewczyno!

– Tylko mnie nie popychaj – wypaliła służka. – Nie najęłam się tu na posłańca publicznego, by biegać po mieście jak kot z pęcherzem…

Ostatnie wymamrotała, kiedy Karolina wyszła już na korytarz i nie mogła słyszeć. Tam zresztą zaraz dopadł ją Mordechaj, który wcisnął akuszerce w ręce pięknie haftowany srebrną nicią w hebrajskie napisy pas, czy właściwie szarfę. Rabin cały czas czytał psalmy, kiwając się w przód i w tył, zgromadzeni przy nim kiwali głowami, wznosili ręce ku sufitowi i w ogóle mieli miny wyrażające religijne uniesienie.

– Bardzo proszę położyć to na jej brzuchu. – Mordechaj zgiął się w ukłonie. – To pas do wiązania zwojów Tory. Złagodzi bóle porodowe i przyspieszy poród, dopomoże szczęśliwemu rozwiązaniu.

– Nie mogę wnosić do izby połogowej i dotykać rodzącej czymkolwiek, co nie zostało wygotowane, wytrawione kwasem lub wypalone ogniem – odparła Karolina. – To dla bezpieczeństwa, chodzi o mikroby.

Mordechaj minę miał tak zbolałą, a oczy załzawione, do tego ręce mu dygotały, że zwykle zimnej jak stal Karolinie zrobiło się go szkoda.

– Dobra, ale pewnie dostanie mi się za to od szefowej – mruknęła w końcu i zabrała świętą szarfę.

Zgodnie z obietnicą położyła wstęgę na brzuchu dziewczyny, która nawet nie zapytała, co to takiego. Z bólu i wyczerpania przedłużającym się porodem było jej już wszystko jedno. Zosia podawała właśnie położnicy szklankę wody. Dopiero co otworzyła szeroko oba okna, po chwili wahania zrobiła to samo z drzwiczkami przeszklonej szafy, w której trzymały narzędzia.

– Tak, dobrze. – Wanda, spocona jak mysz, odetchnęła. – Niech pani jeszcze pootwiera te skrzyneczki i szuflady, wszystkie jak najszerzej.

Karolina uniosła brwi, ale Zosia nie zaprotestowała, spełniła prośbę rodzącej, wysunęła szuflady w szafce, otworzyła wiszącą półkę z odczynnikami.

– Kiedy poród jest ciężki, zwykle domownicy wykonują wszelkie czynności symbolicznie wyrażające otwieranie, wyciąganie, rozwiązywanie – Wanda wyjaśniła, widząc minę Karoliny. – Uwalnia się ciało rodzącej z wszelkich więzów i rzeczy, które oplątują ciało, ale ja już i tak jestem właściwie goła.

– Ach, rozumiem! Wysuwanie szuflad ma pomóc w porodzie – Karolina rzekła cierpko. – To logiczne, otwarcie okien i regałów to też takie jakby czary. Tylko nie każ nam rozwiązywać sznurówek. – Spotkała się spojrzeniem z Zosią, która zgromiła ją wzrokiem. – Ach, dobra, co mi szkodzi. Anna będzie jednak rozgniewana, bo nie znosi zabobonów i guseł.

Czas płynął, minął następny kwadrans cierpień i kolejny. Wanda była już naprawdę wyczerpana, nie miała sił, by wrzeszczeć z bólu, tylko cicho płakała. Zosia robiła jej masaż i próbowała, delikatnie napierając na brzuch, wypchnąć dziecko. Główkę widać było w rozwarciu, ale nijak nie chciała się przecis­nąć na zewnątrz. Karolina zabrała się do szykowania narzędzi chirurgicznych, wyjęła z szafki blaszane skrzyneczki, po których otwarciu buchnęły w powiet­rze rude pary jodu. Wewnątrz znajdowały się skalpele, nożyce i szczypce, wcześniej długo gotowane we wrzącym karbolu, później owinięte w gazy nasączone jodobenzenem. Akuszerka przygotowała cały osprzęt operacyjny, łącznie z maseczką do usypiania oraz butelkami chloroformu lub eteru siarkowego do wyboru przez panią doktor. Ta się jednak nadal nie pojawiała.

Czas płynął, mijały kolejne kwadranse. Poród trwał już co najmniej dwie i pół godziny, zwykle miały obowiązek podnosić alarm, kiedy czas trwania rozwiązania przekroczy dwie godziny. Zosia co rusz zerkała na drzwi, Karolina zaczęła kląć pod nosem i przechadzać się nerwowo po izbie, patrząc to za okno, to na zegar.

– Kiedy ta leniwa koza wreszcie wróci, chyba nogi jej z dupy powyrywam – wycedziła Karolina, myśląc oczywiście o Ilonie. – Polazła z półtorej godziny temu, mogła w tym czasie przejść całe miasto piechotą wzdłuż i wszerz.

– Może Anna nie mogła natychmiast wszystkiego rzucić lub Ilonce nie jest łatwo ją odnaleźć? – Zosia jak zwykle postawiła się w roli rozjemcy. – Cierpliwości, jeszcze chwila.

Drzwi się nagle otworzyły i do środka zajrzał Ezechiel.

– My tylko z jednym drobiazgiem – oświadczył. – Proszę nie przerywać, nie będziemy przeszkadzać.

Razem z dwoma rosłymi chasydami złapał za drzwi i wspólnymi siłami, po chwili szarpaniny, wyjęli je z zawiasów. Ku zdumieniu akuszerek obrócili je na drugą stronę i próbowali włożyć w futrynę do góry nogami.

– Na litość boską, a to co tym razem? – huknęła Karolina.

– Postanowiliśmy pomóc, bo widzimy, że źle się dzieje – odparł Ezechiel. – To ostatnia deska ratunku. Cadyk Mordechaj Dawid Unger z Dąbrowy Tarnowskiej, znaczy założyciel dynastii Dombrow, ulżył w bólach położnicy, kiedy kazał odwrócić drzwi w izbie, w której trwał poród. Światły ów mąż zauważył, że wyraz „drzwi”, czyli po hebrajsku delet, przeczytany wspak daje wyraz teled, który z kolei znaczy tyle co „rodzi”. Zatem jeśli odwrócimy drzwi…

– Ja zwariuję – Karolina przerwała mu, rękawem ocierając spocone czoło.

– Postaraj się wytrzymać – powiedziała doktor Tomaszewicz-Dobrska, przeciskając się między chasydami. – Panowie zostawią te drzwi w spokoju i się odsuną. Zaraz będzie tu przeprowadzana operacja, nikt nie ma prawa wejść do środka. Słowo „zabieg” przeczytane wspak po medycznemu znaczy tyle co „wszyscy precz”!

Anna jak zwykle trzymała się niczym królowa, nie na darmo na mieście nazywano ją Jagiellonką. Wysoka blondynka w czarnej sukni, ze srogą miną, roztaczała wokół siebie autorytet tak silny, że zwykle nikt nie śmiał z nią dyskutować. Nawet najbardziej wyszczekane pacjentki kładły uszy po sobie i wykonywały jej polecenia. To samo tyczyło się chasydów. Oparli drzwi tak, by choć częściowo zakrywały otwór wejściowy, i cofnęli się w głąb korytarza. Anna odprowadziła ich chłodnym spojrzeniem i dopiero wówczas skupiła wzrok najpierw na położnicy, później na swoich akuszerkach.

– Nie mogłam przyjść wcześniej, podejmowałam dziś gości na herbatce. Towarzyskie sprawy, nie wypadało po prostu wylecieć z domu, choć i tak do tego się to sprowadziło. Konrad nie był zachwycony, znów postawiłam go w nieciekawej sytuacji, ale cóż, przecież rozumie, że taką mam pracę – mówiła, pochylając się między nogami rodzącej.

Wanda, już ledwie przytomna z wyczerpania, patrzyła na nią z lękiem na twarzy, nie śmiała się odezwać. Anna niespodziewanie się do pacjentki uśmiechnęła, położyła dłoń na jej czole.

– Proszę się nie przejmować, wszystko będzie dob­rze – powiedziała. – Musimy pani troszkę pomóc, bo niestety rozwarcie jest zbyt wąskie i dziecko nie może się przecisnąć. To się zdarza, ale znamy sposób, by to załatwić. Położymy panią spać, a kiedy się obudzi, będzie już po wszystkim. Trzeba tylko podpisać zgodę na operację. Wolę, by zrobiła to osobiście pacjentka, nie jacyś członkowie jej rodziny. Zosiu, przyniesiesz pismo? Ja tymczasem się przygotuję. Karolciu, kiedy pani podpisze, wprowadź ją w objęcia Morfeusza. Eterem siarkowym.

Akuszerki skoczyły wykonywać polecenia szefowej na przysłowiowej jednej nodze. Zanim Anna wróciła z umywalni, gdzie solidnie wyszorowała ręce aż do łokci najpierw mydłem, później karbolem i na koniec sublimatem, Zosia już podsunęła dziewczynie pismo do podpisania.

– Mordechaj będzie niezadowolony, że nawet nie zapytałam go o zgodę – wymamrotała Wanda, składając podpis.

– Pani doktor uważa, że każda kobieta może sama decydować o sobie, swoim ciele zaś w szczególności – odparła Zosia. – Może i wasz starotestamentowy Bóg nie zezwala na takie rzeczy, ale nie będziemy ryzykowały, że religia stanie nam na drodze i zabije ciebie oraz dziecko. Jesteś teraz w rękach medyków i musisz zdać się na naszą wiedzę oraz doświadczenie. Twój mąż niech sobie dyskutuje na tematy talmudyczne i czyta psalmy, nic mu do zabiegów ginekologicznych.

Karolina aż mruknęła zaskoczona. Zosia rzadko bywała aż tak stanowcza, zwykle dominowała jej ugodowość i łagodny charakter, ale czasem, kiedy uważała, że sprawa jest ważna, potrafiła zamienić się w lwicę.

– Teraz się rozluźnij i niczym nie przejmuj. Kolorowych snów – powiedziała Karolina i założyła rodzącej papierową maseczkę. – Po eterze często są naprawdę ciekawe sny, baw się dobrze.

Wanda zmrużyła oczy, kiedy nos i podniebienie wypełnił jej słodki i duszny zapach eteru. Zdawało się jej, że gęsta chmura oblepia jej cały przełyk i płuca, wdziera się do mózgu i otula go miękką watą. Słyszała śpiew i wiedziała, że wcale się jej nie wydaje, to rabbi skończył czytać psalmy i teraz wszyscy zaczęli nucić nigunim, mistyczne pieśni bez słów. Każda dynastia chasydzka tworzyła swoje włas­­ne, Szapiro śpiewali melodie w sposób podniosły i ciężki, jakby byli gromadą kiwających się ociężałych niedźwiedzi.

– Laj, laj, la, la, laj! – grzmiało na korytarzu.

Wanda się uśmiechnęła, lubiła ten nigun, czasem z Mordechajem śpiewali go, tuląc się do siebie, najchętniej wieczorem, przy szabasowych świecach. Sheomrim, tak się nazywała ta pieśń, co znaczyło „straż”. Dziewczyna ujrzała zatem powoli sunących, zakutych w pancerze zbrojnych, idących nocą przez miasto przy świetle pochodni. Jej mąż tam był i szwagier Ezechiel, i rabbi Shoel, wszyscy jako rycerze nucący ciężką, jednostajną melodię. Pilnowali jej, krążyli wokół szpitala, w którym rodziła dziecko.

– Już śpi? – Anna spytała, wchodząc do izby z uniesionymi dłońmi, ubrana w biały fartuch i chustę na głowie. – Zaczynajmy zatem, bo jest z pewnością wyczerpana, tak samo jak dziecko.

Bez ceregieli włożyła palce wskazujący i środkowy w pochwę pacjentki i spróbowała rozszerzyć ją dłońmi. Napięła się i aż sapnęła z wysiłku. Zosia, która się temu przyglądała, zagryzła wargę.

– Nic z tego. Długie nożyczki i sączki proszę. – Anna tylko uniosła rękę.

Karolina natychmiast włożyła jej w palce nożyce chirurgiczne na długich rączkach.

– Widziałyście to już, ale jeszcze raz patrzcie, co robię – powiedziała. – Wkładam palce lewej dłoni w kanał szyi i usta maciczne. Palce mają osłaniać płód i ciało pacjentki. Pod ich przewodnictwem wsuwam nożyce, nawet nie muszę patrzeć, bo czuję ostrze palcami. Robię nacięcie na pół centymetra, góra na centymetr, i tak trzy lub cztery na każdej wardze, więcej nie ma potrzeby. Szybko i pewnie, ciągle pod osłoną drugiej dłoni. Zosiu, odbieraj sączkami krew. Dobrze. Teraz odkładam nożyczki i jeszcze raz rozszerzam dłońmi ujście… Iiii, hop!

Wyciągnęła dziecko za główkę, położyła je na jednej ręce i tymi samymi nożyczkami przecięła pępowinę.

– Karolcia, odbierz niemowlę, proszę cię uprzejmie – Anna przekazała dziecko i pstryknęła palcami. – Zanim urodzi łożysko, zdążę zaszyć nacięcia. Zosiu, sublimat do przemycia ran, igła z nicią. I jedziemy, jakbyśmy cerowały rozerwaną kieckę.

Karolina podwiązała niemowlęciu pępowinę. Nawet nie musiała go cucić, dziecko już po chwili złapało pierwszy oddech i rozdarło się w pierwotnym wrzasku. Chasydzi na korytarzu ryknęli z radości, zaczęli bić brawo i wiwatować. Nagle ich ospała, mistyczna pieśń zmieniła się w skoczną i wesołą. Wszyscy zaczęli rytmicznie podskakiwać i śpiewać rykiem: – Lalalajlajlajla! – Aż trzęsły się szyby.

– Zarwą podłogę – westchnęła Zosia, bo łomot podskakujących przybierał na sile.

Anna nie zwracała na nic uwagi, starannie zaszywała ranę, następnie wstała ze stołeczka między nogami pacjentki i przeciągnęła się z westchnieniem. Karolina czekała już z miską, by odebrać rodzące się łożysko.

– Mamy gotową sól fizjologiczną? – pani doktor spytała. – Trzeba podać jej podskórnie kroplówkę, tysiąc dwieście mililitrów. Straciła sporo krwi i jest wyczerpana, musi dostać solidnego kopa, by wróciła do siebie.

– Zajmę się tym – Zosia oświadczyła i wybiegła z przyzwyczajenia do kuchni, gdzie kiedyś była także naważalnia.

Wpadła wprost na Mordechaja, który złapał ją za ramiona i zatrzymał w miejscu.

– Oboje żyją? – spytał. – Syn czy córka?

– Żyją, synek zdrowy i silny – powiedziała.

– To zabieramy ich i idziemy do domu! – rabbi Shoel oznajmił.

– Nie, to niemożliwe. – Zosia pokręciła głową. – Wanda jest nieprzytomna, trzeba jej jeszcze założyć opatrunek. Przez kilka dni będzie wymagała szczególnej opieki medycznej. Zresztą pani doktor nigdy nie wypuszcza położnic wcześniej niż dwa dni po porodzie, czasem zostają tydzień lub dłużej. Idźcie do domu, pacjentka oraz dziecko i tak teraz będą spali, potrzebują odpoczynku.

Mordechaj spojrzał pytająco na rabbiego, jakby to on podejmował wszystkie decyzje. Starzec zmierzył srogim spojrzeniem Zosię, po czym pokiwał głową.

– To wbrew zwyczajom i zasadom naszej społeczności. To, że zgodziłem się ją przyprowadzić do szpitala, już było złamaniem wszelkich reguł i wyrzeczeniem się odwiecznych tradycji… Mam nadzieję, że nie ściągniemy przez to na naszą społeczność gniewu Pana. Oddawać swoich w ręce gojów to niedorzeczność i zaprzeczenie zdrowemu rozsądkowi.

– Jestem gotów podjąć to ryzyko – Mordechaj powiedział zaskakująco twardo. – Ufam akuszerkom. Szanują naszą wiarę i wiedzą, co robią.

– Ty podejmujesz ryzyko? Odpowiesz przed naszą społecznością, jeśli Pan ześle na nas kary? Niech tak będzie, zostawimy tych dwoje, ale mam złe przeczucia. Nie mówcie potem, że nic nie mówiłem, aj-waj…

Zosia stanowczo wskazała im wyjście. Powiedziała młodemu ojcu, że może przyjść jutro odwiedzić żonę, ale możliwe, że nie zostanie do niej wpuszczony. Uśmiechnęła się jeszcze do niego krzepiąco, bo wychodził ostatni, z mocno zmieszaną miną, jednocześ­nie pełną ulgi, ale i obawy. Zamknęła za nimi drzwi, oparła się o nie plecami i odetchnęła z westchnieniem. Kochała swoją pracę, choć ta czasem potrafiła nadmiernie obciążać emocjonalnie i wyssać z niej wszystkie siły.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 Babkami położniczymi.