Telefonistka z ulicy Próżnej - Weronika Wierzchowska - ebook + audiobook + książka

Telefonistka z ulicy Próżnej ebook i audiobook

Weronika Wierzchowska

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Koniec XIX wieku w Warszawie, czas wielkich zmian. Pojawiają się prąd elektryczny, fonograf, telefon i narkotyki, rozkwita feminizm i psychoanaliza. Hanka jednak ma większe problemy na głowie. Na przykład przygniata ją nuda codzienności i… szklany sufit, którego nie przebiją najcieńsze obcasy. Na co bowiem może liczyć młoda, pochodząca z robotniczej rodziny kobieta prócz pracy telefonistki i zimnej kawalerki? Zwłaszcza że los obdarzył ją jedynie urodą telefoniczną.
Podsłuchana w chwili słabości rozmowa zmienia uporządkowany świat Hanki. Poznając bogatą rodzinę arystokratów, wpada w środek intryg i tajemnic. Ta znajomość może kosztować telefonistkę nie tylko wolność, a nawet życie. Świat władzy i pieniędzy nie jest bowiem miejscem dla biednej i nic nieznaczącej kobiety.
Nigdy jednak nie należy lekceważyć szarej myszki i gotowych na wszystko jej przyjaciółek!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 14 min

Lektor: Weronika Wierzchowska
Oceny
3,8 (68 ocen)
20
22
20
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Dobrze spędzony czas

ta książka jest najsłabsza z prezentowanych w Legimi książek tej autorki. Szkoda.
10
beatamit

Nie oderwiesz się od lektury

Wartka akcja,ciekawy temat o pierwszych telefonistkach.
10
aaaA91

Nie oderwiesz się od lektury

czyta się jednym tchem!
10
Gonzo69

Dobrze spędzony czas

Zabawny kryminał😉
00
Gramona97

Z braku laku…

Jakaś taka surrealistyczna. Dialogi, sytuacje, sama akcja jakby na siłę miała udowodnić przydatność takiej książki. Mnie niestety nie zachwyciła. Po co w każdym niemal rozdziale udowadniać, że feminizm polega na seksie? Takie odniosłam wrażenie. Doczytałam do końca, bo nie lubię wypowiadać się o czymś, czego nie doświadczyłam. Tu niestety wieje nudą, chaosem i postaciami, które trudno polubić.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Novo Publishing Anna Slotorsz

Zdjęcia na okładce

© Archivist, Serg Zastavkin, IreneuszB, aksol | stock.adobe.com

© via polona.pl

Redakcja

Beata Wojciechowska-Dudek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz przygotowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

anatta.pl

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2021

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.liber.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2020

ISBN 978-83-66573-81-9

Rozdział 1

Warszawa, 1899 rok

Pan Rozwadowski, dyrektor Stacji Głównej Telefonów na Nowopróżnej1, kilka razy powtarzał Hani, że ma urodę doskonale telefoniczną. Uśmiechała się i dygała grzecznie, by nie zrobić mu przykrości, jednak z trudem hamowała się przed przewracaniem oczami.

1 Obecnie ul. Kredytowa.

– Pani Haniu, głos pani jest doprawdy wyjątkowy. Gra w słuchawce niczym chorały gregoriańskie, aż ciarki przechodzą, gdy się go słucha. Ta dykcja, ta moc! Wszystek się rozumie, mimo że czasem trzeszczy i szumi ta nasza nowoczesna elektryczność.

Niby ją irytowały te komplementy, ale też mile łechtały próżność, bo dyrektor nie zwykł chwalić każdej telefonistki. Raczej rugał je i musztrował, pilnował sposobu wysławiania się, a nawet stroju, choć przecież nikt ich nie widział. Powtarzał też często lekcje o grzeczności, ale stanowczej i nieprzesadnie usłużnej.

– Jesteście urzędniczkami, a nie pokojówkami! Abonent nie jest waszym panem i władcą, a jeno interesantem. Trzeba go obsłużyć grzecznie, ale nie ma powodu, by się przed nim płaszczyć, bo wejdzie wam zaraz na głowę. Trzeba go trzymać krótko, ułożyć sobie niczym psa.

Inne lekcje tyczyły dyskrecji, którą uważał za kluczową w ich fachu.

– Jesteśmy jak dobry hotelarz, który wykonuje usługę, ale nic o życiu gościa wiedzieć nie chce i nie ma prawa o nie wypytywać. Jeśli już coś usłyszymy, jesteśmy niczym ksiądz w czasie spowiedzi, obowiązuje nas święta tajemnica. Nic o rozmowach abonentów nie mówimy, nikomu i nigdy. Najlepiej natychmiast o nich zapominamy! Czy to jest jasne?

Lekcje powtarzał w czasie porannych odpraw, Hanna więc wysłuchiwała ich tylko, kiedy trafiła się jej pierwsza zmiana, czyli przez dwa dni w tygodniu. Przez kolejne dwa miała drugą zmianę, a przez następne dwa nocne dyżury. Potem nadchodziła niedziela i cykl się powtarzał, chyba że w grafiku występowały jakieś przesunięcia, najczęściej spowodowane chorobami koleżanek. Niestety, gdy któraś dostała chrypy lub kataru, zapalenia ucha lub kaszlu, nie mogła pełnić służby w centrali.

Hanna uchodziła za piękność telefoniczną także wśród abonentów i niejeden próbował z nią flirtować. Zdarzały się też próby umówienia się z nią na spotkanie. Pewnego razu nawet któryś przysłał na stację posłańca z bukiecikiem kwiatów. Kurier był jednak opryskliwy, a wiązanka połamana i poszarpana. Amant chyba nie zdawał sobie sprawy, że publiczni dostawcy nienawidzili telefonistek i telefonów, które przyczyniały się do stopniowego upadku ich zawodu. Posłańcy stawali się coraz mniej potrzebni i cierpieli przez znaczne zmniejszenie zarobków podczas rozprzestrzeniania się plagi telekomunikacji.

Piękna telefonistka Hania nie chciała jednak się umawiać, nie czuła się bowiem piękna. Jak mawiał dyrektor, jej uroda była przede wszystkim telefoniczna. A może wyłącznie telefoniczna? Hanna dysponowała mocnym i dźwięcznym głosem, ale poza tym wyglądała zupełnie niepozornie. Nosiła się na szaro, włosy miała w kolorze mysim, spięte w kucyk. Wzrostu była średniego, twarz zaś miała nijaką, bez cech szczególnych. Nawet o kolorze jej oczu nikt nie mógł powiedzieć niczego pewnego, łącznie z nią samą. Też były mysie i nijakie, jak cała jej postać. Przez tę szarość i niepozorność dziewczyna, idąc ulicą, pozostawała doskonale niewidzialna. Zupełnie nikt nie zwracał na nią uwagi, nawet żebracy i ulicznicy. Niestety brak urody, tej prawdziwej, nietelefonicznej, wpędzał ją w kompleksy i podważał wiarę w swoje możliwości i wartość.

Fakt, że dostała pracę w centrali, zakrawał na cud i właściwie stanowił zupełny przypadek. Tak naprawdę starała się o pracę jako nauczycielka nauczania początkowego, ale bez powodzenia. Tego dnia wracała z którejś rozmowy w szkole lub pensji, oczywiście nieudanej, tramwajem kierowanym przez ojca. Jej ojciec był bowiem powozowym, a nie byle kim, więc córka, kiedy się tylko dało, próbowała trafić na jego kurs. Już jako dziecko uwielbiała stać obok, gdy prowadził, a czasem nawet siedziała mu na kolanach. Na to ostatnie była już zdecydowanie zbyt dorosła, stała zatem i opowiadała mu o swoim niepowodzeniu. Wtedy do rozmowy wtrącił się starszy pan, który po chwili przedstawił się jako dyrektor Rozwadowski, szef Stacji Głównej Telefonów. Był pod wrażeniem głosu Hanny, a szczególnie jego barwy i mocy, dzięki której słyszał, co mówiła mimo łomotu, zgrzytu i brzęczenia w tramwaju. I tak Hania dostała ofertę nie do odrzucenia, i już kilka dni później wylądowała w centrali, gdzie zajmowała się przyjmowaniem rozmów oraz ich ręcznym przełączaniem między abonentami.

Kobieta mogąca na siebie zarobkować stanowiła w tych czasach zjawisko wcale nieoczywiste. Bardzo Hanię ta finansowa niezależność cieszyła, wręcz dodawała skrzydeł. Posunęła się nawet do tego, że wyprowadziła się od rodziców i zamieszkała w małej klitce na poddaszu kamienicy znajdującej się w niewielkiej odległości od stacji. Wcale nie było jej tam wygodnie ani przyjemnie, ale w końcu poczuła się niezależna i samodzielna. Miała dwadzieścia trzy lata, choć wyglądała na młodszą, i uchodziła już za starą pannę, nie uważała się jednak za gotową do zamążpójścia. Zresztą nie miała na to perspektyw, bo kawalerowie się do niej nie garnęli. Właściwie to jej nie zauważali. Mieszkała zatem sama w pokoiku i próbowała uchodzić za nowoczesną, samodzielną kobietę. Po kilku miesiącach zaczęło się jej jednak zwyczajnie przykrzyć.

Rytm dyżurów stał się mozolną rutyną, coraz bardziej nużącą i męczącą. Praca nie była ciężka, choć sporo czasu Hanna spędzała na nogach, bo moduły z numerami były na tyle wielkie, że musiała poruszać się między nimi, chodząc od jednego do drugiego ze słuchawką na długim przewodzie w jednej ręce i kablem do połączeń w drugim. Była to lekka praca w porównaniu z tym, co przechodziły robotnice fabryczne lub wieśniaczki. W dodatku płacili tu całkiem nieźle, a kobiety pracujące w telefonii miały wrażenie, że należą do nowoczesnej kasty, do świata przyszłości. Mimo tego wszystkiego Hanna i tak się nudziła.

Najspokojniej było nocami. Pozostawało jej wtedy siedzieć przy biurku, mogła nawet drzemać, bo zdarzało się, że przez cały dyżur nikt nie zadzwonił. Zwykle porządkowała dokumenty i raporty, zamiatała, a nawet myła podłogę lub odkurzała łącznicę, a potem czytała książki przy świetle gazowych lamp. Od tego oświetlenia jednak bolała ją głowa, zatem często wychodziła na korytarz, by powyglądać przez okno, popatrzeć na Warszawę pogrążoną we śnie. Stała tam ze wzrokiem wbitym w mrok, a wówczas przychodziły jej do głowy ponure myśli. Snuły się z ciemności, rodziły z niewyspania i zmęczenia. Utwierdzała się wówczas w przekonaniu, że jej życie pozbawione jest głębszego sensu, że nie żyje naprawdę, a wegetuje. Je, śpi, pracuje i tak w kółko bez celu i nie wiadomo właściwie, czemu taka egzystencja ma służyć. Nie wpadała jednak w przygnębienie, nie nachodziły ją myśli samobójcze, to byłoby wbrew jej usposobieniu. Zastanawiała się za to, co mogłaby z tym swoim nudnym życiem zrobić. Jak wyrwać się z marazmu?

– Mogłabym wyemigrować do Brazylii, to ostatnio jest modne – mówiła do siebie, przyciskając czoło do szyby. – Tylko co bym tam robiła? Potrzebują głównie chłopów do niewolniczej roboty na plantacjach i przy karczowaniu dżungli. Pewnie zostałabym nauczycielką albo nianią, może tancerką w portowej tawernie, krawcową lub… telefonistką? Tak jak tutaj, wiele by się nie zmieniło. Chyba to nie od miejsca zależy, czy się robi coś ciekawego w życiu. Jak myślisz?

Jej odbicie w szybie nie odpowiedziało.

Nagle zabrzęczał dzwonek w centrali i aż podskoczyła. Jej buciki załomotały na korytarzu, gdy pognała odebrać. W przelocie, nim dopadła słuchawki, zerknęła na szafowy zegar stojący między łącznicami telefonicznymi. Była trzecia trzydzieści, środek nocy, gdy całe miasto spało jak zabite. Kto dzwoni o tej porze? Coś się musiało stać. Pewnie będzie chciał łączenia z policją albo strażą ogniową.

– Halo, tu centrala! Czym mogę służyć? – rzuciła w słuchawkę.

– O tej nieludzkiej porze w pracy i jeszcze chce mi pani służyć? Wystarczy, że posłucham pani głosu, który jest jak muzyka, a będę jaśniał z zadowolenia aż do bladego rana. Jakże miło mi znów panią słyszeć – przemówił niskim tonem jakiś mężczyzna.

Znała ten głos, ale nie potrafiła sobie przypomnieć skąd, abonentów było zbyt wielu, by wszystkich kojarzyć. Zerknęła na tablicę, połączenie pochodziło z osiemset dwadzieścia.

– Pora późna, ale czemu nie skorzystać z okazji i nie zapytać, czy ulegnie pani moim namowom i umówi się ze mną na czekoladę w Europejskim?

– Proszę wybaczyć, ale to nie pora ani miejsce na takie rozmowy. Jestem w pracy, a w pracy nie umawiam się z mężczyznami – wyrecytowała przećwiczoną formułkę. Poza pracą zresztą też nie – dodała w myślach.

Naraz coś ją tknęło, zachciało się jej rozmowy z tym jegomościem. Czy to przez ten dziwaczny stan półsnu, półjawy, czy jakieś wewnętrzne rozespanie? Raczej nic się nie stanie, jeśli złamie dyrektorski zakaz i zamiast recytować sztywne regułki, odpowie na flirt. Przecież nikt nie musi się dowiedzieć, na nocnym dyżurze jest zupełnie sama. Nie licząc stróża na dole, ale on nie ma znaczenia.

– Dlaczego pan nie śpi? – spytała po chwili zastanowienia.

– Ważne sprawy, interesy naukowe. Ktoś czeka na tę rozmowę, ale nie kobieta, proszę się do mnie nie zrazić.

– Nie roszczę sobie praw do tego, by interesował się pan wyłącznie mną – odparła. – Przecież nie wie pan o mnie niczego, nie wie nawet, jak wyglądam.

– Dlatego właśnie chciałem się z panią zobaczyć. To może być ciekawe doświadczenie, spotkanie z kimś, kogo się jeszcze nie widziało. Mogę być zaskoczony, ale i pani może być zaskoczona. Jestem dużym, silnym mężczyzną. Podobam się niektórym kobietom.

Flirt szybko ją zirytował. Właściwie ledwie się zaczął, a już miała go dosyć. Przypominał ględzenie przyszłych kochanków z tanich romansideł dla egzaltowanych panienek. Zaraz się okaże, że jegomość to piękny książę, dziedzic bajecznej fortuny, szalenie przystojny i bogaty. I oczywiście nie ma co robić, tylko uwodzić telefonistki, choć na co dzień od panienek dosłownie się opędza.

– Może się pan rozczarować – powiedziała. – Ja za przystojną ani urodziwą nie uchodzę. Może dlatego, że jestem kulawa i brzydka? Jedną nogę mam krótszą, niewielki garb, a do tego czyraki na głowie, od których częściowo wyłysiałam. Dzięki temu jednak łatwo mnie pan rozpozna w hotelowej restauracji. To o której się widzimy?

Parsknął rechotliwym i gardłowym śmiechem. Zdecydowanie nieprzyjemnym, raczej pogardliwym. Zaczął się jej rysować w głowie jako wielki typ o łapach jak bochny chleba i plebejskiej gębie. Pozował na eleganta i dżentelmena, ale coś zdradzało, że to parweniusz i prostak.

– Z chęcią się z panią spotkam niezależnie od stopnia pani urody. Szukam kobiety, która jest odważna i pragnie nowych wyzwań. Potrzebuję jej do badań naukowych powiązanych z elektrycznością, którą się zawodowo zajmuję – powiedział.

Zmieszała się i poczuła trudny do sprecyzowania niepokój.

– Z jakim numerem pana połączyć? – spytała, by uciąć tę niewygodną wymianę zdań. – Pana rozmówca być może czeka na połączenie, a ja muszę obsługiwać kolejne rozmowy.

– Z sześćset sześć, poproszę – odparł. – Dzwoni doktor Iks.

Uniosła brew, hamując się przed skomentowaniem tego pseudonimu.

– Proszę czekać, będzie rozmowa – rzuciła zwyczajową formułkę.

– Dziękuję, ja…

Wyciągnęła wtyczkę, nie czekając na koniec wypowiedzi. Już nie miała nawet najmniejszej ochoty na flirty z tym panem. Wetknęła wtyczkę w otwór opisany żądanym numerem i zakręciła korbką. Teraz u abonenta powinien zadzwonić aparat i postawić na nogi całe domostwo. Spodziewała się, że chwilę potrwa, nim ktoś odbierze, ale rozmówca podniósł słuchawkę niemal natychmiast.

– Tak? – usłyszała nieprzyjemne szczeknięcie.

Zameldowała, że łączy z doktorem Iksem, nie usłyszała jednak żadnych podziękowań ani nawet potwierdzenia, że warczący abonent chce rozmawiać. Zrealizowała połączenie i wypięła swoją słuchawkę. Teraz pozostało jej czekać, aż konwersacja się zakończy, co zasygnalizuje brzęknięcie dzwoneczka. Spojrzała na niego ponaglająco, ale milczał jak zaklęty. Płynęły minuty, a zegar naliczał czas rozmowy, który Hanna notowała w zeszycie po jej zakończeniu. Na tej podstawie księgowi obliczali abonentom opłaty.

Przez pierwsze tygodnie pracy w centrali była zachwycona tym systemem i jego sprawnością, czuła się odpowiedzialna i ważna. Potem doszła do wniosku, że jest tylko nic nieznaczącym trybikiem w telekomunikacyjnej maszynie, takim samym jak szwaczka w wielkiej, nowoczesnej szwalni. Robiła zatem, co do niej należało, ale już bez entuzjazmu, mechanicznie niczym robotnik w fabryce.

– O czym tak gadasz, doktorze Iksie, w środku nocy? – zastanawiała się, po czym ziewnęła rozdzierająco.

Mały diabełek gdzieś w środku jej głowy zaczął szeptać, by delikatnie uniosła słuchawkę i przyłożyła do niej ucho. Skandalicznie złamałaby regulamin i dyrektor wyrwałby sobie włosy z głowy, gdyby się o tym dowiedział, a potem wyrzucił Hankę z pracy na zbity pysk, na bruk. I to z wilczym biletem, przynajmniej w telekomunikacji. Etyka zawodu była dla niego bardzo ważna, co nie raz podkreślał. Hania z kolei była uczciwą, szczerą dziewczyną, która brzydziła się podsłuchiwaniem. Nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego, nie w normalnych warunkach, w zwykłym, codziennym życiu. Jednak tej nocy straszliwie się jej nudziło.

Uniosła słuchawkę delikatnie, trzymając ją końcówkami palców i zagryzając przy tym język, jakby była saperem rozbrajającym bombę. Wiedziała, że szanse, iż abonenci się zorientują, są znikome. W telefonach czasem tak trzeszczało i szumiało, że nic nie było słychać, ale mimo to czuła palący niepokój i strach, jakby rozmawiający znajdowali się tuż obok i mogli spostrzec jej zbrodnię.

– A jak samopoczucie szanownej panienki? Zdarzają się nawroty histerii? – dopytywał doktor Iks.

– Ona nie jest histeryczką. Cierpi na coś innego, to rodzinna przypadłość, dziedziczna – odparł nieprzyjemny, mocno zachrypnięty głos. – Nie pogarsza się jej, kriokuracja zdaje się działać, a przynajmniej spowalnia rozwój choroby. Ojciec życzy sobie, bym spełniał jej zachcianki, ale mniejsza z tym. Wróćmy zatem do fonografu…

– Mógłbym poddać panienkę działaniu prądu na moim wynalazku…

– Przestań pan z łaski swojej z tymi swoimi eksperymentami. Potrzebuję fonografu, a pan obiecałeś, że natychmiast go sprowadzisz.

– Fonograf Edisona, najnowszy model, z zapasem folii cynowej do nagrań. Mam go na oku i zdobędę najdalej do poniedziałku.

– Sprowadziłbym takie cacko z Paryża oficjalnymi ścieżkami, ale trwałoby to wieki. Tylko wy macie działający egzemplarz, jedyny w Warszawie. – Zachrypnięty westchnął, a potem się rozkaszlał. – Pieniądze nie grają roli, ale właściciel składu towarowego każe czekać kilka tygodni na sprowadzenie, bo cło, pozwolenia i tak dalej. Bzdura, pojechałbym do Paryża, kupił i wrócił z tym ustrojstwem w góra cztery dni. Tyle że nie mogę, mamy strajk w fabryce, a papa wybiera się do Wiednia i zostawia mnie samego ze wszystkim.

– Ubolewam. Robotnikom się robić nie chce i tyle.

– Życzą sobie skrócenia dnia roboczego do dziesięciu godzin i jednej wolnej soboty w miesiącu. Chcą założyć związek robotniczy, mieć radę zakładową, system pomocowy i zdrowotny. Nie wystarczy, że założyliśmy i opłacamy ochronkę dla ich dzieciaków, że wypłacamy premie…

Hanka słuchała rozmowy, wstrzymując oddech, choć nie znalazła w tej wymianie zdań niczego strasznego. Miała nadzieję, że jegomoście będą planowali napad, morderstwo, seans spirytystyczny połączony z orgią lub coś równie emocjonującego. A tu nuda, chora panienka, fonograf i strajk robotników. Błe! Chorych panienek było w mieście zatrzęsienie, czym jest fonograf, nie miała pojęcia, a strajki przydarzały się powszechniej niż chore panienki.

– Zatem dostarczę towar jeszcze w niedzielę – obiecał doktor Iks. – Będę musiał zwędzić go z kościoła, a właściwie z zakrystii.

– Nie chcę wiedzieć, nie interesują mnie takie szczegóły. Proszę załatwić to jak najdyskretniej, jasne?

– Załatwi się, wszystko się załatwi, panie Gustawie kochany.

– Tylko bez imion i nazwisk!

– Przecież nikt nas nie widzi, nie podsłuchuje, korzystamy z najnowszych osiągnięć techniki zapewniających całkowitą dyskrecję.

– Nie bądź pan taki pewien, doktorze. Nikt nie widział, nie słyszał, jesteśmy na dwóch końcach miasta. Kto tam wie, co się może wydarzyć? Nie powinno się bezwarunkowo polegać na technice. Takie bezkrytyczne pokładanie wiary w naukę może się zemścić. Niejeden już zginął zgnieciony przez maszynę parową albo w wybuchu kotła, przejechany przez tramwaj lub porażony przez prąd elektryczny. Obaj jesteśmy ludźmi nauki i właśnie dlatego powinniśmy czuć przed nią respekt. I zachować ostrożność, tej nigdy za wiele.

– A tam, niech pan nie przesadza. Od lat param się elektrycznością i…

– I musiałeś pan przez to wyjechać z rodzinnego miasta po wyrzuceniu na pysk z uczelni – przypomniał chrypiący. – Mniejsza z tym. Chcesz pan ograbić księdza, a ja się muszę na to zgodzić, bo nie mam czasu. Wyobrażasz pan sobie, co by było, gdyby ktoś powiązał napaść na zakrystię z moją osobą, z moją rodziną? To uważaj pan, bo nie mam czasu na podobnie idiotyczne kłopoty! – huknął głośno zachrypnięty, po czym się rozkaszlał.

Hanka aż podskoczyła ze strachu. Miała wrażenie, że chrypiący Gustaw wrzeszczy na nią. Zagryzła wargę i delikatnie odwiesiła słuchawkę. Ręka jej drżała, serce łomotało w piersi. Co by było, gdy ten jegomość dowiedział się, że podsłuchiwała? Co jej w ogóle strzeliło do głowy? To było najgłupsze, co tylko mogła zrobić telefonistka. No chyba że jeszcze wtrąciłaby się do rozmowy!

Poczekała na koniec wymiany zdań, zasygnalizowany przez dzwonek po kolejnych kilku minutach. W tym czasie zdążyła się uspokoić, a nawet pogodzić z własną głupotą. Zapisała łączny czas, a potem numery rozmówców. Osiemset dwadzieścia i sześćset sześć.

Siedziała parę chwil nieruchomo nad książką rozmów. Oczywiście nikt nie dzwonił. Za dnia centrala bez przerwy rozbrzmiewała dźwiękami, głosami ludzi, choćby innych telefonistek. Nocne dyżury były nudne i strasznie się dłużyły.

Hanka wstała i przeszła do regału ze skoroszytami. Ciekawość nadal nie dawała za wygraną. W szafce znajdowały się książki telefoniczne, w których numery przypisano do abonentów, ich nazwisk i adresów. Nie było ich wiele, telekomunikacja działała w Warszawie raptem od dekady i choć szybko przybywało telefonów, te nadal uchodziły za nowoczesny luksus. W tej chwili wszystkich numerów było raptem dwa tysiące.

– Osiemset dwadzieścia – przeczytała, wodząc palcem w księdze. – Instytut Politechniczny, ulica Hoża. I tyle…

Instytut był pierwszą w kraju uczelnią techniczną, która działała dopiero od dwóch czy trzech lat w budynku podarowanym szkole przez pewnego szlachetnego darczyńcę. Abonentem nie był zatem konkretny obywatel, a instytucja, Hanka nie mogła więc poznać tożsamości doktora Iksa. Musiał być wykładowcą lub pracownikiem instytutu o dużych przywilejach, mógł bowiem przyjść tam w nocy.

Machnęła ręką i przerzuciła kartki do numeru sześćset sześć.

– A ty coś za jeden? – szepnęła. – Wacław Mąka, ulica Berga, posesja numer 2314. Nic mi to nie mówi, chyba się nie znamy, panie Mąka. Panie Gustawie Mąka? Hm…

Z zamyślenia wyrwało ją trzaśnięcie drzwi na dole i kroki na schodach. Dopiero wtedy zorientowała się, że jej zmiana właśnie się skończyła, dochodziła już szósta rano. Dumanie nad zagadkową rozmową pozwoliło jej łatwiej przetrwać ostatnią część nocy. Najgorzej bowiem było nad ranem, gdy oczy się człowiekowi same zamykały.

– Dzieńdoberek! – rzuciła od wejścia Marysia.

Zmienniczka Hani była istnym mysikrólikiem: mała, drobna i straszliwie ruchliwa oraz rozszczebiotana. Miała zadarty nosek, krótkie nóżki i rączki, a jej figura powoli zmierzała do osiągnięcia kształtu kuli. Głosiku nie miała tak dźwięcznego i pięknego, jak koleżanka, za to donośny i wesoły, budzący sympatię. Kiedy się jej słuchało przez telefon, od razu wiadomo było, że się uśmiecha.

Jak zwykle wpadła do centrali w podskokach niczym mały ptaszek. Uściskała Hanię, jakby nie widziały się tygodniami, choć spotkały się raptem wczoraj.

– Pospałaś sobie? Ja spałam jak suseł, a całą noc śniły mi się zbereźności. I to z kim, nie pytaj! Ale nawet nie musisz i tak ci powiem. Z Henrykiem z administracji! Mam, imaginuj sobie, jakowyś pociąg do dryblasów. Tak mi się marzy, by mnie taki przycisnął, porządnie wymiętosił, jeśli wiesz, co mam na myśli. Och, nie rumień się tak, bądź nowoczesną babą. Zaparzyć czaj czy lecisz? Dziś jestem z Zochą na szychcie, będzie nuda, bo ona niegadatliwa. Jak telefonistka może być takim milczkiem, hę?

Marysia nie czekała na odpowiedzi na swoje pytania, rzucała słowa bez zastanowienia, gadała, co jej się nawinęło na język, i nie obchodziły jej czyjeś uwagi. Hanna nawet chciała opowiedzieć o tym, co zaszło nocą, ale w porę się powstrzymała. Co by było, gdyby trajkocząca Mania wypaplała, że koleżanka złamała regulamin i podsłuchiwała abonentów? Zresztą, czy miała znaczenie zagadkowa rozmowa dwóch dziwaków planujących kradzież fonografu? To głupie. Przecież nie pójdą z tym na policję, bo zostałyby wyśmiane. Najlepiej o wszystkim zapomnieć i udawać, że nic się nie stało. To był tylko sen, koniec i kropka.

Machnęła koleżance na do widzenia i zbiegła po schodach na dół.

***

Przejazd tramwajem w wagonie drugiej klasy nie był przesadnie drogi, bilet kosztował tylko pięć kopiejek, ale Hanka i tak nie musiała go kupować. Należała do szczęśliwych posiadaczy karnetu przysługującego członkom rodzin tramwajarzy. Jako dziecko była niezmiernie dumna z posiadania tego skarbu i nosiła go powieszonego na szyi, na sznurku. Teraz trzymała go w torebce, a używała już znacznie rzadziej. Odkąd przeprowadziła się na Próżną, w pobliże centrali telefonicznej, nie musiała właściwie nigdzie jeździć. Mieszkała w sercu miasta i wszędzie miała blisko. Mimo to czasem lubiła przejechać się tramwajem, kojarzył się jej ze słodkimi latami dzieciństwa, wprawiał w dobry nastrój, a stanie w gęstym tłumie pasażerów i pochłanianie rozmów zaspokajało potrzebę przebywania wśród ludzi. Kiedy już się najeździła, nasłuchała prychania koni ciągnących tramwaj, zgrzytów pojazdu oraz plotek i wieści powtarzanych przez podróżnych, wysiadała, by zobaczyć, co ciekawego jest w sklepach w tej okolicy, po czym wracała do mieszkania, często piechotą.

W niedziele jeździła do domu, na obiad u mamy. Wypadało raz na jakiś czas odwiedzić rodziców, sprawdzić, czy u nich wszystko w porządku, posłuchać, co się wydarzyło, i zobaczyć się z bratem, który również karnie stawiał się na obowiązkowej wizycie.

Tego dnia wyszła z mieszkanka na poddaszu grubo przed południem. Na schodach spotkała panią Kowalską, żonę gospodarza domu, sprawującego pieczę nad budynkiem w imieniu kamienicznika. Kobieta zmierzyła dziewczynę nieprzychylnym spojrzeniem i nie odpowiedziała na powitanie.

– Młoda wiedźma – zawarczała pod nosem. – Nieszczęście na nas sprowadzicie tą swoją telefonią!

Hanka udała, że nie słyszy. Kowalska należała do tej części społeczeństwa, która, delikatnie mówiąc, była sceptyczna wobec nowinek technicznych. Część warszawiaków po prostu bała się telefonów jak diabła, choć te działały w mieście już kilkanaście lat. Oskarżano telefony o ściąganie złych wiatrów, bóle głowy, szerzenie zarazy, w szczególności gruźlicy i wysypki, a przede wszystkim o przyciąganie piorunów. Panna Kabała, jako przedstawicielka diabelskiego fachu telefonistek, była dla Kowalskiej symbolem zepsucia i skrajnego zagrożenia.

Hanna minęła ją i wybiegła na ulicę. Pogoda była ponura, siąpił deszcz, zimny i zacinający. Od razu pożałowała, że ubrała się w swój najbardziej elegancki kostium, szyty na miarę i uchodzący za szczyt mody i szyku. Z francuska zwano taki strój tailleur i kosztował całomiesięczną wypłatę. Był to zresztą ten sam ubiór, który zazwyczaj Hanna zakładała do pracy. Prócz niego miała tylko zwykłe, proste kiecki, trochę bielizny, dwa kapelusze, rękawiczki i płaszcz. Wszystko, rzecz jasna, szare. Do tego koloru sprowadzała się cała jej garderoba.

Deszcz zdawał się rosnąć w siłę. Doskonale wiedziała, że jeśli tramwaj szybko nie przyjedzie, przemoknie do ostatniej nitki. I jak wysuszy kostium do jutra? Dyżur zaczynała o świcie, pierwszozmianowy, będzie więc musiała pójść w zwykłej kiecce, a by jakoś w niej wyglądać, należało założyć gorset, czego szczerze nie cierpiała. Będzie zmuszona dusić się w nim przez cały poniedziałek.

Aż się zatrzymała, gotowa zawrócić do domu i się przebrać. Poprawiła kapelusz, a ostatnimi laty modne stały się te duże, często z szerokimi rondami niczym nakrycie głowy muszkieterów z osiemnastego wieku. Jej nie był przesadnie wielki, ale przynajmniej chronił twarz i włosy przed deszczem. Nie przypominał jednak parasola, toteż groziło jej, że gdy solidnie namoknie, zamieni się w oklapłą szmatę. Nie mogła sobie pozwolić na tak kosztowne uszczerbki w garderobie, obróciła się zatem na pięcie.

Zatrzymał ją znajomy dzwonek nadjeżdżającego pojazdu i stukot kopyt tramwajowych koni. Ścisnęła mocniej torebkę i rzuciła się biegiem w stronę przystanku. Z daleka rozpoznała woźnicę. Był gruby jak beka i miał czarne, sumiaste wąsiska. Wujek Ziutek, tak go nazywała, bo wszyscy koledzy z pracy ojca byli dla niej wujkami. Nie raz gościła w zajezdni i miała okazję poznać całą załogę, łącznie ze stajennymi i sprzątaczkami czyszczącymi tramwaje po kursach. Pomachała zatem wujowi, ale trudno było powiedzieć, czy ją spostrzegł, bo nie poruszył się w kabinie. Może dlatego, że wypełniał ją całą swoim imponującym ciałem i nie zostało mu już miejsca na gwałtowne ruchy.

– Dzień dobry, wujek! – rzuciła, wsiadając przez pierwsze drzwi.

– Witaj, myszko! Nie poznałem cię, tak się wygalanciłaś. – Uchylił czapkę i uśmiechnął się, a uśmiech zdawał się wypełniać całą jego nalaną twarz. – Kawaliery pewnie nie dają ci spokoju, królewna z ciebie jak się patrzy.

– Kawaliery nie raczą zwracać na mnie uwagi! – prychnęła. – Daj spokój, wujek, bo nie zdzierżę. Choć ty nie rozpoczynaj ględzenia o zamążpójściu i robieniu gromadki dzieciątek. Mama zaraz zacznie, tylko wejdę do domu.

– Wpadnij do nas na zajezdnię, myszko! Do roboty niedawno przyszło kilku młokosów w twoim wieku, niczego sobie przystojniaki. Zara cię z którym wyswatamy i będzie załatwione. Nie ma to jak mąż tramwajarz. Sama wiesz, jakie morowe z nas chłopy! – Zadzwonił, ciągnąc za linkę, by ostrzec zarówno pasażerów, jak i przechodniów przed odjazdem.

Trzasnął lejcami, konie ruszyły i tramwaj potoczył się po szynach przy akompaniamencie zgrzytania, stukotów i łomotu. Hanka nawet nie musiała sięgać do barierki, by się przytrzymać. Balansowała całym ciałem zupełnie nieświadomie. Czuła się w tramwaju niczym żeglarz na łodzi. Ludzi nie było zbyt wielu, w niedzielne południe mało kto podróżował, nie pracowały wszak fabryki ani warsztaty, nie funkcjonowały sklepy ani targowiska. Mogła swobodnie rozmawiać z wujem i nie przejmować się ciekawskimi spojrzeniami pasażerów.

– Wujek opowie, co ciekawego na mieście – rzuciła. – Jakaś awantura się nie wydarzyła? Studenty się nie buntują, robotnicy nie rozrabiają?

– Studenty są zasadniczo spokojniejsze, odkąd Moskale odwołali kuratora Apuchina, a robotnicy nie mają czasu na rozrabianie, bo wiesz, jak jest, myszo, klepią biedę. W zasadzie wszystko po staremu na mieście. Ludzie kulturalne rozkoszują się jeszcze koncertami mistrza Paderewskiego, któren dał u nas trzy koncerta. Tyli że w ratuszu, a do tego jeszcze jeden, par excellence wytworny, na bankiecie w Resursie Kupieckiej. Mogli go posłuchać co prawda tylko szanowne państwo, a nie byle chamy. Ale! Od tej wytworności są i dobre efekta. Mistrz tyle forsy za to granie dostał, że serce mu zmiękli, zaczem podarował biedocie warszawskiej i chorym dzieciom prawie sześćset rubli!

– Uuu! Kupa forsy – westchnęła Hanka, która zarabiała czterdzieści pięć rubli miesięcznie.

– Płakać nie ma co za piękną sztuką muzyczną, bo dla takich jak my są katarynki na podwórkach i teatrzyki ogródkowe, ewentualnie potańcówki w niedziele na Bielanach. Panie, nie pchaj się pan tak! Kobietę starszą zagnieciesz! – Wujek wychylił się ze swego stanowiska, zauważywszy jakieś niepokojące zagęszczenie pasażerów przy drzwiach. – Co za ludzie nieużyte, prędzej mnie wątroba zgnije, nim się kiedyś kultury nauczą. No właśnie, wczoraj na Bielanach było tyle narodu, że o mało do zgniecenia dziatwy w tłumie nie doszło. Do straganów się pchali, na parkiet się pchali, przed scenę z kabaretami się pchali, po waty cukrowe, po obwarzanki, po rybki, po kiełbaski, aż piwa z tego wszystkiego w karczmach bielańskich zabrakło. Taka tragedia nie wydarzyła się, imaginuj to sobie, od powstania w sześćdziesiątym trzecim. Wtedy też nie było piwa, bo żałoba narodowa panowała.

– Wujek, ty wtedy miałeś tylko kilka latek. Piwa już ci brakowało? – Hanna uśmiechnęła się z zadowoleniem. To dlatego lubiła podróże tramwajami. Nie dość, że czuła się w nich jak za dawnych czasów, to zawsze trafiała się okazja do zabawnej rozmowy i pośmiania się z czegoś. Jak źle by nie było, jak wielka bieda by nie doskwierała i ucisk ze strony Moskali, to warszawiakom powodów do wesołości nigdy nie brakowało.

– Mnie zawsze piwa mało – odparł wujek Zenek ze zbolałą miną. – Mam tak po tatusiu, to rodzinna przypadłość.

– Ale dzieciaki przynajmniej się na Bielanach wyszalały, prawda?

– Im wiele nie trzeba, trochę cukierków, słodkiego napoju i ganiają jak źrebaki. Wybujali się na huśtawkach, wykręcili na karuzeli, tyle z tego my wczoraj mieli. Poza tym wygnietlim się z połową miasta, którą nie stać było na koncerta mistrza Paderewskiego. Szkoda, że tramwaj tam nie jeździ i musieli my się tłoczyć w dyliżansach i na wozach.

– Dobrze, że nikomu krzywda się nie stała. Nie lubię słuchać, że kogoś dorożka rozjechała albo kogoś zadźgali w bramie. Chciałabym, by nasze miasto było spokojne i sielskie jak maleńka wioska.

– Nie da się, za dużo luda nieużytego. O, spójrz tylko na tych dwóch. Niedziela w południe, a już pijane. Zataczają się na torach, trzymajcie mnie… O, wy durni, już ja wam dam! – Wychylił się przez uchylone okienko i wydarł na nieostrożnych przechodniów: – Jak leziesz, niemoto sakramencka?! Gdzie masz oczy? Chcesz dziś się ze świętym Pietrem zobaczyć?

Hanka zachichotała.

– Ano, tak spokojnie jak w małej wiosce u nas nigdy nie będzie, nie ma mowy – kontynuował motorniczy. – Dajmy na to dziś w czasie porannej mszy w kościele świętych Piotra i Pawła na Nowogrodzkiej, wiesz co to za kościół, myszo? No to w czasie mszy jakieś dranie napadły na plebanię, sprały kościelnego na kwaśne jabłko i obrobiły dom proboszcza. Wyobrażasz to sobie? Napaść w biały dzień, w czasie mszy świętej na plebanię? Kiedyś tego nie było, nawet bandyty, andrusy najgorsze i majchry spod ciemnej gwiazdy nie podniesłyby ręki na duchownego ani na kościelne mienie. Co za upadek obyczajów! Gdzie nam do wsi spokojnych, wsi wesołych?

Hanna ściągnęła brwi, trawiąc to, co usłyszała. Napaść na kościół! To o tym mówił doktor Iks.

Niech to cholera astrachańska! – pomyślała z mieszaniną ekscytacji i strachu. Zrobił to! Doktorek zasunął proboszczowi fonograf i dziś dostarczy go chrypiącemu. Ten musi z jego pomocą ratować umierającą siostrę. To się kupy nie trzyma, nie mam bladego pojęcia, o co w tym chodzi. Już myślałam, że wszystko, co podsłuchałam, mi się przyśniło, ale to nie był sen! Muszę to sprawdzić, nie ma to tamto!

– Wysiadam! Cześć, wujek. Spokojnej zmiany! – rzuciła przez ramię i wyskoczyła z jadącego tramwaju wprost w lejący deszcz.

Jakimś cudem nie zabiła się na śliskim od wody bruku, bo utrzymała równowagę, wymachując rękoma. Nie zrobiła tego bez powodu, po prostu dostrzegła jadący drugimi torami pojazd, zmierzający w przeciwnym kierunku. Do przystanku było daleko, ale jej przystanek nie był potrzebny. Raz to wskakiwała w biegu do tramwaju? Te wszak nigdy nie rozpędzały się ponad miarę, nie było zatem niczym trudnym dla zdrowej, młodej kobiety wsiąść w biegu.

Uchwyciła się barierki przy tylnym wejściu, dała susa i już była w środku. Podtrzymał ją za ramię konduktor w granatowym mundurze.

– Myszka? – spytał, strzygąc wąsami.

– Cześć, wujek! – rzuciła i uśmiechnęła się lekko. – Dojadę z wami w pobliże Nowogrodzkiej?

***

Front kościoła wychodził na ruchliwą ulicę Leopoldyny, ale przed jego wrotami nie było żywej duszy. Deszcz na szczęście teraz tylko niemrawo kropił, mimo to Hanka zdążyła przemoknąć i dzwoniła zębami z zimna. Przez myśl jej jednak nie przeszło, by się wycofać i wracać do domu lub jechać do rodziców. Podeszła do uchylonej bramy i zajrzała do świątyni, ale ta była pusta. Obeszła zatem kościół, rozglądając się za plebanią, która powinna znajdować się jak zazwyczaj na tyłach świątyni, i natknęła się na dwóch mundurowych policjantów palących papierosy w towarzystwie eleganckiego jegomościa w marynarce i z gołą głową. Udała zatem, że tylko tamtędy przechodzi, i zatrzymała się zupełnie przypadkiem.

– Panowie szanowni, coś złego tu się stało? – spytała.

Zwrócili na nią uwagę, bo zabrzmiał jej dźwięczny głos. Nie wzbudziła jednak ich zainteresowania ani sympatii, bo obrzucili ją takim spojrzeniem, jakim patrzy się na babę pchającą się do tramwaju z tobołami.

– Czemu pani zakłada, że coś złego? – spytał jeden z gliniarzy.

– Na mieście gadają, że okradli plebanię – bąknęła.

Cywil stojący z policjantami też raczył ją zauważyć. Nie dało się ukryć, że był urodziwym młodzieńcem. Miał lśniące, czarne włosy i niebieskie oczy, a kiedy się uśmiechnął, okazało się, że także dołeczki w policzkach. Hannie zrobiło się cieplej gdzieś w głębi piersi.

– Okradli, a do tego jeszcze stłukli kościelnego. Chłopa dopiero co docucili… – powiedział przystojny adonis.

– I kim był bandzior? – spytała. – Co zabrał?

– A co to panią obchodzi? – odciął się jeden z mundurowych. – Mąż w domu nie czeka na obiad? Dzieci nakarmione, izby posprzątane? Proszę się rozejść, nie robić mi tu zbiegowiska!

– Jakiego zbiegowiska? – spytała szczerze zaskoczona. – Pytam tylko, co ukradli z plebanii. Może drogie urządzenie, dajmy na to fonograf?

– Fono… co? – spytał przystojniak.

Przez otwarte szeroko wejście plebanii wyszedł kolejny cywil. Tym razem blondyn o zimnych, szarych oczach i ponurej minie. Przystojny, ale różniący się od bruneta niczym niebo od ziemi. Spojrzał na Hankę i bruneta.

– Co tu się dzieje? – warknął. – Co to za ludzie?

– Skąd pani wie o drogim urządzeniu? – dopytywał brunet, zupełnie ignorując blondyna.

Mężczyźni popatrzyli na nią ze zbyt dużym jak na jej przyzwyczajenia zainteresowaniem. W dodatku z wyraźną podejrzliwością. Ugryzła się w język, choć było już za późno. Palnęła chyba coś, czego nie powinna. To przez ciekawość połączoną z brakiem celu w życiu. Czepiła się tej afery, bo tak naprawdę nie miała co ze sobą zrobić. A teraz jeszcze wygadała się niczym roztrajkotana Marysia.

– O jakim urządzeniu? – pilnie dopytywał blondyn.

– Nic nie wiem o żadnych urządzeniach, tylko tędy przechodziłam – wypaliła, bo nagle poczuła się osaczona.

Jednak nie powinna tu przyjeżdżać. Pora najwyższa zniknąć, jak zwykle po mysiemu. Odwróciła się, ale zanim zrobiła krok, blondyn złapał ją za ramię i brutalnie zatrzymał w miejscu. Syknęła i oburzona tak chamskim zachowaniem bez zastanowienia kopnęła go w kostkę. Jęknął, a jego twarz wykrzywiła się. Nie puścił jej jednak, zacisnął mocniej palce, czym sprawiał ból.

– Panie, co pan robisz?! – huknął piękny brunet. – Puść pan tę panią, łapy przy sobie!

Och, mój książę przybył z odsieczą – pomyślała Hanna. To jednak nie jest z policjantami?

– Oboje jesteście zatrzymani – wycedził blondyn przez zaciśnięte zęby. Widocznie kopniak Hanki okazał się naprawdę dotkliwy. – Jestem detektyw Dużonin. Posterunkowi, czemu sterczycie jak kołki? Sprawdzić okolicę, może bandyta zostawił ślady!

Trudno było mówić o jakichś śladach na warszawskim bruku, w dodatku zlanym deszczem, ale dwaj mundurowi posłusznie się oddalili. Hance zęby zadzwoniły i to nie z zimna od przemoczenia, a ze strachu. Właśnie kopnęła cholernego tajniaka! W dodatku o rosyjskim nazwisku, choć mówił po polsku bez akcentu. Jakiś szpicel pierwszej kategorii, nie puści jej tego płazem, nie było co liczyć na pobłażanie. Skończy się tak, że wyląduje w areszcie lub od razu w cytadeli. A mogła teraz siedzieć przy stole u mamy nad talerzem pomidorowej i słuchać napomnień o tym, że pora znaleźć sobie narzeczonego.

– Nazwiska! – wycedził gliniarz, gdy z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął notatnik i ołówek. Przy okazji odchylił połę i zaprezentował kaburę, w której lśniła rękojeść rewolweru. – Adresy zamieszkania, zajęcie.

– Zajęcie? – zdziwiła się Hanka.

– Zawód, miejsce pracy, cokolwiek – odparł detektyw Dużonin. – Jak nie macie, wystarczy „gospodyni domowa”.

– Nie jestem żadną kurą domową. – Mimo strachu nie zamierzała zachowywać się potulnie. Natura wyszczekanej warszawianki brała górę. – Hanna Kabała, zamieszkała na Próżnej pod numerem siedemnastym. Telefonistka! – Ostatnie słowo powiedziała z dumą i nawet zęby jej przy tym nie zadzwoniły.

– Jerzy Woźniak, Tamka trzydzieści cztery, na drugim piętrze. Dziennikarz „Gazety Warszawskiej” – oświadczył brunet beznamiętnym tonem. – Wykonuję tu tylko swoją pracę. To zatrzymanie jest bezpodstawne i godzi w wolność prasy.

– W co?! – parsknął glina. – Wolność prasy, dobre mi sobie. Pobożne życzenia, panie Woźniak. Prasa jest wolna tylko na tyle, na ile pozwala jej cenzura. Ale mniejsza z tym, nie spotkaliśmy się tu na pogaduszki. Zanotuję was sobie, szczególnie pani mnie ciekawi. Skąd pani wiedziała o kosztownym urządzeniu?

– Tak tylko palnęłam. Skoro obrobili plebanię, to z czegoś cennego, prawda? Przedmioty liturgiczne są raczej w kościele, na plebanii proboszcz może trzymać inne rzeczy, na przykład drogie sprzęty – wygadywała głupoty.

Detektyw Dużonin zanotował coś w notatniku, przewracając oczami. Jego uwagę po chwili przyciągnął nadjeżdżający powóz, z którego wygramolił się szacowny jegomość w surducie i okularach z grubymi szkłami na nosie. Musiał być to ktoś znaczny, może komisarz policji lub inna osoba urzędowa.

– Proszę się stąd zabierać, nie robić zbiegowiska i nie utrudniać pracy policji – oznajmił i odpędził zatrzymanych niecierpliwym gestem. – Mam nadzieję, że więcej się nie zobaczymy, szczególnie z panem. Z panią zresztą także. Radzę zająć się tym, czym powinny zajmować się kobiety, zamiast szukać sensacji. Żegnam!

Odmaszerował do przybyłego, któremu z daleka już się ukłonił, a nawet stuknął obcasami, stając na baczność.

– Głupi szpicel – syknął dziennikarz. – Ja jednak aż tak głupi nie jestem, nie nabrałem się na pani bajdurzenie o zgadywaniu. Pani coś wie, pani Kabało. Czym jest to urządzenie, fonocośtam?

– A niby skąd miałabym coś o tym wiedzieć? Daj mi pan spokój, żegnam!

Odeszła, ostro uderzając obcasami na bruku. Była jednocześnie rozgniewana, wystraszona i podekscytowana. Zdaje się, że to niespodziewane zainteresowanie jej osobą ze strony dwóch przystojniaków tak zadziałało. Co prawda nie o tego typu zainteresowanie chodziło, ale lepsze to niż nic.

– Proszę się tak nie unosić, przecież o nic pani nie oskarżam – odezwał się pismak, który dogonił ją kilkoma susami. – Przysłali mnie, bym napisał o tym zajściu notatkę prasową, kilka zdań o niczym, a ja z chęcią napisałbym więcej, znacznie więcej. Skoro ma pani jakieś ciekawe informacje…

Dostrzegła tramwaj konny toczący się majestatycznie po szynach. Zerknęła z ukosa w niebieskie oczy przystojniaka i rzuciła się biegiem. Złapała się barierki na końcu wagonika i sprawnie wskoczyła do środka.

Pismak został na ulicy, zupełnie zaskoczony jej błyskawiczną ucieczką.

– Żegnaj, piękny Jureczku – westchnęła pod nosem.

– Co, proszę? – spytał konduktor, którego akurat nie znała. – Za przejazd należy się trzydzieści kopiejek!

Wyciągnęła z torebki swój karnet dziecka tramwajarza i pokazała go niczym asa z rękawa.

Rozdział 2

Kolejny dyżur nocny przypadł Hance dopiero tydzień później, w dodatku tym razem pełniła go nie sama, a z milczącą Zochą. Koleżanka była typem mimozy, wyniosłej i jakby na stałe pogrążonej w religijnym uniesieniu. Zawsze w gorsecie, dzięki któremu pozostawała nieustannie sztywna jak kij, w dodatku o minie Matki Boskiej z kościelnej figury przechadzała się wzdłuż łącznic telefonicznych, zupełnie ignorując siedzącą przy biurku Hannę. Gadać z Zochą właściwie się nie dało, bo tak jak powtarzała Marysia, było to niemal jak gadanie do obrazu. Niestety nie dało się również przy niej zdrzemnąć, bo nie wiadomo, czy mimoza nie doniosłaby o tym kierownikowi lub nawet nie napisała raportu.

Nagle centrala ożyła i nocną ciszę przerwał natarczywy brzęczyk. Zamigała też lampka, wskazując gniazdo dzwoniącego abonenta. Hanna zerknęła na zegar, była trzecia trzydzieści, co skwapliwie zanotowała. Zocha tymczasem odebrała i wykonała połączenie.

– Zanotuj, numer osiemset dwadzieścia do sześćset sześć – nakazała koleżance swoim zimnym, stanowczym głosem.

Hanka wciągnęła powietrze. Te same numery, ta sama godzina. Doktor Iks znów rozmawia z zachrypniętym Gustawem, nie może być inaczej. Koniecznie trzeba się dowiedzieć, co planują, bo jeszcze znów kogoś napadną! Tylko co powiedzieć Zośce? Przecież ta sztywna lala nie da się namówić na złamanie regulaminu i podsłuchiwania. Poza tym jak jej wytłumaczyć, że przeszpiegi już miały miejsce i dlatego Hanna wie o zagrożeniu? Wybuchnie skandal, który w najlepszym wypadku skończy się dyscyplinarnym zwolnieniem.

Zacisnęła zatem zęby i siedziała, przebierając pod biurkiem nogami z nerwów i z bezsilności. Jak na złość Zocha wróciła do swojej sztywnej przechadzki przed frontem centrali. Mijały minuty, rozmowa trwała, a pannę Kabałę coraz mocniej dręczyło wrażenie, że z każdym tyknięciem zegara umyka jej coś ważnego. W końcu wstała i podeszła do drzwi, po czym wyjrzała na korytarz.

– Co cię tak nosi? – Mimoza chyba po raz pierwszy zainteresowała się koleżanką.

– Wydawało mi się, że coś słyszałam na dole. Jakby wołanie naszego stróża pana Czesia. Może coś mu się stało? Ostatnio narzekał na bóle w piersi. Hm, boję się zejść. – Starała się, by głos jej zadrżał. – Ale może ty byłabyś na tyle odważna i sprawdziła, czy u niego wszystko w porządku?

Zocha wydęła usta w pogardliwym grymasie, po czym pokręciła głową.

– Masz mnie za głupią czy co? Myślisz, że nie zauważyłam, jak się wierciłaś? Jakby cię kto ekscytował w słabiznę, nie przymierzając…

Hanka trzasnęła drzwiami i z nadąsaną miną ruszyła z powrotem do biurka.

– Dobrze, zrób to – zgodziła się Zocha, biorąc się pod boki. – Ale też chcę słyszeć, a potem opowiesz mi ze szczegółami, dlaczego tak bardzo cię ta rozmowa zainteresowała.

– Co? – Hankę zamurowała ta niespodziewana postawa nielubianej koleżanki.

– Pstro – rzuciła mimoza i wskazała słuchawkę, a sama położyła rękę na drugiej. – Tylko musimy podnieść jednocześnie i tak, by nie zabrzęczało, jasne? Szybko, bo skończą gadać.

Obie stanęły przy centrali i ujęły słuchawki. Spojrzały na siebie wyczekująco i na znak dany przez Hankę jednocześnie uniosły je z widełek, i przyłożyły do uszu. Chrypiący głos Gustawa nadal chrypiał jak dwa tygodnie temu i rugał doktora Iksa za jakieś niedopatrzenia.

– To też musi być załatwione, nie chcę słyszeć, że się nie da! – warczał Gustaw. – Weźmiesz pan fonograf i załatwisz sprawę. Z pewnością da się podłączyć tubę i przyłożyć do ściany, by dźwięk się niósł.

– Ale co ta dziewczyna zawiniła? Halinka to tylko prosta tancereczka. Widziałem ją w wodewilu raptem dwa dni temu, fikała nóżkami aż miło. Czym ci, łaskawco, podpadła, że mścisz się tak okrutnie?

– Żadnych imion, mówiłem przecież! – ryknął Gustaw. – Czym zawiniła, to moja sprawa. Ma zapłacić za to, co zrobiła i koniec. Przypominam, że dostajesz pan ode mnie nie byle jaki grant na badania. Poza tym potraktuj to jako eksperyment naukowy.

– Tak, potężna siła sugestii wzmocniona środkami psychoaktywnymi. To niezwykle ciekawe, szczególnie w zestawieniu z użyciem najnowszej techniki. Manipulacja umysłami, wdzieranie się do świadomości i zmuszanie ludzi do rzeczy… Do rzeczy…

– Niezwykłych. I tyle, więcej ani słowa. – Gustaw znów chrypiał raczej spokojnie. – Na bęben nagrała głos moja siostra, będziesz mu pan puszczał go aż do skutku.

– Zgodziła się wziąć w tym udział? – zdziwił się doktor.

– Robi, co jej każę, tresowałem ją od dziecka. Wreszcie moja władza nad nią do czegoś się przydaje. Nie zadawała pytań, nie wie, po co kazałem jej czytać te okropne rzeczy. Dała sobie wmówić, że to w celach naukowych do terapii osób cierpiących na zaburzenia psychiczne.

– Dobrze, niech będzie. Siergiej zostanie przez nas zaprogramowany i zabije Halinkę. – Doktor zgodził się po chwili wahania i długim westchnięciu.

– Imiona! Na litość boską, musimy zachować dyskrecję, czy pan tego nie rozumie?! – Gustaw najpierw się wydarł, a potem rozkaszlał.

– O, przepraszam – bąknął doktor ze skruchą.

Gustaw trzasnął słuchawką o widełki.

Hanna karnie sprawdziła godzinę i zapisała wszystko w książce rozmów. Dopiero potem spojrzała na Zochę pytająco. Sztywna mimoza zachowywała się, jakby nic się nie wydarzyło, nadal miała wyniosłą minę i sprawiała wrażenie doskonale obojętnej.

– Robisz to, gdy jesteś sama, prawda? – spytała, a raczej stwierdziła Hanna. – Podsłuchujesz abonentów na nocnych zmianach.

– Zupełnie jak ty, co nie, myszo? – prychnęła Zośka i wzięła się pod boki. – Zaczęłam robić to z nudów i by zwalczyć senność. Poza tym jestem z natury ciekawska. Bo to jest intrygujące, kto, u licha, dzwoni w środku nocy. Do kogo i po co? A nuż przytrafi się jakaś interesująca rozmowa, coś pikantnego, jakiś romans, może świństwa… A tu masz babo placek, dwóch typów chce zabić tancerkę z teatrzyku, wykorzystując do tego jakieś Gruzina. O co w tym chodzi? To nawet nie jest śmieszne. Gadaj! Coś o tym wiesz, prawda? Inaczej nie przebierałabyś tak nogami, gdy podałam numery abonentów.

Hanka westchnęła i przewróciła oczami, ale nie miała dokąd uciec przed srogim spojrzeniem Zochy, która stała nad nią niczym kat nad dobrą duszą. Opowiedziała jej zatem o tym, jak tylko jeden, jedyny raz uległa pokusie i skalała się podsłuchiwaniem, a teraz wstyd jej straszliwie. Mimoza jednak tylko rozłożyła ręce i odparła, że ona podsłuchuje bez żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia, bo robi to wyłącznie dla zabawy i nie widzi w tym nic zdrożnego. Poza tym ma w nosie drobnomieszczańską moralność. Hanna opowiedziała jej zatem ze szczegółami poprzednią rozmowę doktora Iksa i to, co z niej wynikło. Zośka w końcu przestała się napinać, usiadły obok siebie i po raz pierwszy zaczęły ze sobą rozmawiać.

Wyszło na jaw, że Zocha wcale nie jest milczkiem, za to uważa się za lepszą i mądrzejszą od koleżanek z pracy. Była przy tym cyniczna i złośliwa, Hanka jednak musiała przyznać przed sobą, że chyba zaczyna lubić tę nadętą mimozę. Przynajmniej była szczera i nie obrażała się po zjadliwych docinkach. W końcu, nim ich zmiana się skończyła, obie zdecydowały, że nie zostawią tak tej sprawy. Policji powiadomić nie mogły, bo wyleciałyby za to z roboty. Mogły jednak wziąć sprawę w swoje ręce.

Kiedy zdawały dyżur Marysi i Lucynce, obie ich zmienniczki patrzyły na nie podejrzliwie i z niedowierzaniem. Mysz i mimoza wyszły razem, najwyraźniej w dobrej komitywie, a nawet w czymś, co wyglądało na świeżo zawiązaną przyjaźń.

***

Wodewil był znanym w mieście teatrzykiem ogródkowym, czyli takim, który wystawiał sztuki najczęściej niezbyt wyrafinowane, frywolne operetki oraz muzyczne hece, zwane coraz częściej kabaretami. Błazenady te uświetniały występy dużej liczby tancerek, koniecznie w przykrótkich kieckach, w których wysoko wymachiwały nóżkami. Teatrzyki takie działały ze względu na specyfikę od wiosny do jesieni. Zamykały się ostatecznie wraz z ostatnimi dniami września, a te właśnie nadeszły, telefonistkom nie zostało zatem dużo czasu na przeprowadzenie wizji lokalnej, jak określiła ich wypad Zocha.

Stawiły się w wodewilu w piątkowy wieczór, bo tego dnia akurat obie miały pierwszą zmianę, co znaczyło, że popołudnie należało do nich. Mimoza zarządziła, by ubrały się wyzywająco i wulgarnie, bo panie, które wieczorami odwiedzały takie teatrzyki, były najczęściej ladacznicami. Damulek w sztywnych, szarych kostiumach mogli tam zwyczajnie nie wpuścić. Hanka miała w związku z tym pewien problem, bo nie posiadała kiecek wydekoltowanych ani mających inny kolor niż mysi. Ubrała się zatem w taką właśnie sukienkę i tylko rozpięła wszystkie guziki pod szyją, odsłaniając ją i kawałek, choć żałośnie niewielki, torsu. Dekoltem trudno to było nazwać. Założyła też gorset, który nieco podnosił jej niewielki biust i czynił go choć odrobinę ciekawszym. Zocha, odstrzelona w pstrokatą kieckę z falbanami, kończącą się w połowie łydki, obejrzała koleżankę krytycznie i pożyczyła jej swój czerwony szal, w kapelusz wpięła papierową różę w tym kolorze jawnogrzesznic, na koniec zaś szybko, w bramie, poczerniła jej rzęsy specjalną szczoteczką-pędzelkiem. Machnęła niecierpliwie ręką, widząc tak mało znaczący efekt.

– Żaden miłośnik łatwych panienek nie zwróci na ciebie uwagi, za mało wulgarnie wyglądasz. – Pokręciła głową. – Ale to może nawet lepiej, dzięki temu spróbujemy wśliznąć się na zaplecze.

– Przywykłam, że nikt mnie nie dostrzega – odparła Hanna i pokręciła głową. – Wśliznę się za scenę choćby mysią dziurą.

Bilety na występ sprzedawał dziadek siedzący przed furtą teatrzyku. Obrzucił młode kobiety zaciekawionym spojrzeniem i oznajmił, że tych dwóch aksamitek jeszcze nie zna i obawia się, że będzie im ciężko o klientów, bo sezon właśnie się kończy.

– Dziś przedostatnie przedstawienie! – dodał. – Operetka Czerwony Kapturek, a potem pokaz tańców kabaretowych prosto z Paryża. Dwa ruble, proszę.

– Ile? Rubel od osoby? To w Rozmaitościach biorą tyle za miejsce w czwartym rzędzie – oburzyła się Zocha.

– Ale tam nie ma wyszynku i innych atrakcji. Wchodzicie czy nie, panienki?

Weszły, rzecz jasna, i znalazły się w przestronnym ogródku wypełnionym stolikami, z których każdy zaopatrzony był w wielki parasol. Na samym końcu, połączona z budynkiem restauracji znajdowała się scena z oświetleniem gazowym i siedzącą z boku orkiestrą, która grała szlagiery wodewilowe. Przy stolikach siedzieli licznie panowie, unosiły się kłęby dymu z papierosów i cygar, kręcili się kelnerzy i hostessy z tacami zawieszonymi na szelkach.

Telefonistki rozglądały się niepewnie, w końcu kelner się nimi zainteresował i zasugerował od razu, że za lepsze miejsce trzeba mu zapłacić, a gdy się nie kwapiły, zaprowadził je do stolika przy samym ogrodzeniu, skąd było niewiele widać, a i one nie rzucały się w oczy.